Kaja. Biografia Kai Danczowskiej - Katarzyna Marczak - ebook + książka

Kaja. Biografia Kai Danczowskiej ebook

Marczak Katarzyna

4,6

Opis

Kaja ‒ ktokolwiek orientuje się choćby odrobinę w świecie symfonii, suit i koncertów, wie, o kogo chodzi. Kaja Danczowska, wybitna skrzypaczka, gwiazda polskiej wiolinistyki, laureatka międzynarodowych konkursów. Nagrywała płyty, koncertowała na całym świecie, występowała w radiu i telewizji. A jaka jest naprawdę ‒ tego nadal nie wie nikt… Jej życie prywatne zawsze było tajemnicą, splotem niedomówień i domysłów. W rodzinnym Krakowie, dokąd ‒ uparcie i niezmiennie ‒ wracała traktowano ją najpierw jak maskotkę z przyklejoną etykietką „cudowne dziecko”, potem gwiazdę, a z czasem wtopiła się naturalnie w kolorowy krajobraz miasta, rozmyła w wibrującym tłumie.

Książka przedstawia drogę Kai do sławy, jej spektakularne sukcesy i ciężką, morderczą pracę, uchyla też rąbka wielkiej tajemnicy prywatności. Fragmenty bogatej i barwnej korespondencji Kai są dokumentalnym rarytasem dla muzyków, odsłaniającym kulisy i cenę sukcesu, ale też ‒ obrazem życia muzycznego drugiej połowy XX wieku. Kaja. Biografia Kai Danczowskiej to barwna opowieść o życiu radosnej dziewczyny, która z pełną świadomością, mimo trudności i niełatwych wyborów, poświęciła życie muzyce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tinta1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująco napisana biografia, zainteresuje każdego, nawet gdy nie interesujesz się muzyką poważną. Fascynująco opisana postać Kai i warunków w jakich żyła, trudności jak je pokonywała i także poznajemy innych znakomitych muzyków . Wspaniałe napisana książka. Polecam
00

Popularność




Andrzej Nowakowski

Szczere wyznanie głuchego wydawcy

Oto jest pytanie: czy człowiek pozbawiony słuchu muzycznego, zwany potocznie „głuchym”, ma moralne prawo, by zabierać głos na temat muzyki i tych, którzy ją uprawiają? Pytanie jest ważne, ponieważ tę dziedzinę sztuki uważa się za formę estetycznej ekspresji najwyższą i dostępną nielicznym. Nielicznym, ale… przecież wszystkim! Trudno wszak wyobrazić sobie życie bez muzyki, a już „głusi” wiedzą to najlepiej. Tak! Piszę te słowa w pełnym przekonaniu, że, po pierwsze, jestem muzycznie „głuchy”, a po drugie, że muzyka mnie wzrusza i dotyczy dogłębnie. Podobnie jak modernistów na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, którzy uważali, że właśnie muzyka to sztuka najbardziej uniwersalna. Byli przekonani, że dźwięk wnikaw ludzkie emocje najgłębiej, że jest językiem wzruszającym najsilniej i dotykającym nie do końca definiowalnych potrzeb człowieka.

Człowiek „głuchy”, bezkarnyw swoim infantylizmie, waha się: trąbka? fortepian? wiolonczela? altówka? może skrzypce? A może wszystko razem? Trudna sprawa, wszak „głuchy” lubi to, co mu się podoba, bez uzasadnień. Nie zdaje sobie sprawy, że istota jego muzycznego wzruszenia nie wynika li tylko z brzmienia instrumentu, lecz jest rezonansem tajemniczego, duchowego fluidu, którym emanuje ten, kto gra.

„Głuchy” może sobie pozwolić na naiwne pytanie: „Słyszę artystę – czy raczej instrument?”. Nigdy nie miałem i nadal nie mam w tym względzie wątpliwości: instrument – dowolny! – jest zawsze tylko narzędziem, które brzmi o tyle, o ile artysta je ożywi, o ile posłuży się nim, by ze mną jako słuchaczem porozmawiać, porozumieć się, podzielić, zmusić do śmiechu, łez, uniesienia, zapomnienia i tego, co najważniejsze – poczucia radości życia. Od zawsze wiedziałem, że muzyka to życie. Boże drogi! Czego ja nie słuchałem w młodości… Gregorianów, Bacha, Bartóka, Beethovenów, mojej ulubionej awangardy ze Strawińskim na czele; czysty muzyczny chaos, bezkarny w doborze, ale jakże mi bliski…

No i Kaja Danczowska!... „Głuchy” miłośnik muzyki wyznaje swoją bezradność i jednocześnie… zazdrość, kiedy obserwuje, jak artysta, w ułamku sekundy, uderzaw ten jedyny, właściwy klawisz fortepianu. A jeszcze bardziej – zazdrości skrzypaczce, która przez kilkadziesiąt minut naciska palcem struny, z dokładnością do ułamka milimetra, na gryfie pozbawionym progów i wszelkich innych ułatwień... Dla „głuchego” to jest magia, przekroczenie granic, doświadczenie niemożliwego. Ja tego nie rozumiem. Ale rozumiem, co ONA do mnie mówi, dźwiękiem swoich skrzypiec. Każdy „głuchy” (każdy!) chciałby grać tak, jak Kaja Danczowska. Każdemu „głuchemu” wydaje się, że wmuzyce nie ma warsztatowych oporów, że można tak sobie przebierać paluszkami po klawiaturze czy gryfie – bezkarnie i z wiosenną beztroską kogoś, kto urodził się z dwudziestoma paluszkami zamiast dziesięciu. Lecz ja wiem, że tak nie jest, a Kaja Danczowska należy do tych, którzy przekroczyli warsztatowy trud i… jest już tylko muzyka.

Ta książka jest o Kai Danczowskiej, jej życiu, korzeniach, doświadczeniach, edukacji, wzruszeniach, fascynacjach, o krakowskich juwenaliach… Ale przede wszystkim to książka o kimś, kto mówi do mnie językiem muzyki. O Artystce.

A Franco Valier,

il più grande amore della mia vita

Podziękowania

Żadna praca – zwłaszcza taka, która ciągnie się przez kilka lat – nie dzieje się w próżni emocjonalnej. Również i ja wiele zawdzięczam dobrym ludziom, którzy wspierali mnie przez te lata i bez których nie udałoby mi się doprowadzić pisania książki do satysfakcjonującego końca. Oczywiście podobne słowa czyta się zazwyczaj z lekkim znudzeniem na pierwszych stronach wielu publikacji, ale dopiero gdy człowiek sam tak naprawdę doświadczy całego ogromu pracy, wysiłku i stresu związanych z przygotowaniem do druku książki – to nagle rozumie znaczenie wsparcia ze strony bliskich i dalszych życzliwych ludzi. I z wielkim wzruszeniem siada do pisania najszczerszych podziękowań, chociaż i tak nigdy nie będzie potrafił wyliczyć sumiennie wszystkich pomocnych dłoni. Ale próbuje! – więc próbuję i ja.

Dziękuję przede wszystkim moim Rodzicom. Za miłość, wsparcie, za konstruktywne recenzje, wielogodzinne rozmowy i nieskończoną cierpliwość dla mnie i dla Kai.

Mojej przyjaciółce Erice Crinó – za niezachwianą wiarę w sens mojej pracy, entuzjazm i trzeźwość osądów.

Pani Joannie Bocheńskiej ‒ za historiez dzieciństwa i młodości oraz fotografie z domowych zbiorów.

Pani Marcie Taranczewskiej za życzliwą pomoci fachowe konsultacje.

Wszystkim moim rozmówcom za niezwykle barwne opowieści i zaufanie.

Rozgłośniom Deutschlandradioi Rundfunk Berlin-Brandenburg za bardzo profesjonalną pomoc w kompletowaniu danych.

Zakładowi Rękopisów w Bibliotece Narodowej w Warszawieza udostępnienie zbiorów z Archiwum Eugenii Umińskiej.

Panu Dyrektorowi Bogdanowi Toszy za skierowanie książki na właściwe tory wydawnicze.

Panu Leszkowi Mikosowi i Stowarzyszeniu Terra Artis Lanckorona za piękną pomoc w wydaniu biografii.

Kai – Jezus Maria! – za wszystko.

Wstęp

Ubi tu, Caius, ibi ego, Caia.Gdzie ty, Kajus, tam ja, Kaja. Z tego pięknego starożytnego wersetu podobno wzięło się jej imię. Ale czy rzeczywiście? I kim w takim razie był – albo miał być – Kajus? Tego się nikt już nie dowie; historia inspiracji zniknęła na zawsze wraz ze śmiercią Beatrycze Danczowskiej, matki Kai. Ale tak jest właściwie z całym życiem Kai: tajemnica miesza się z niedopowiedzeniem, twarde realia nakładają się na czystą poezję. I nigdy nic nie wiadomo, a wszystko jest możliwe. Każdy może sam uzupełniać sobie porwane wątki, interpretować niepełne fakty, których część zaciera się gdzieś w przeszłości, w historii ludzi, których już nie ma. Przyczyniają się do tego również charakter i styl życia Kai: niezwykle barwnej, intensywnie żyjącej artystki, bez reszty poświęconej muzyce, ale nieco nonszalanckiej, jeśli chodzi o prozę codzienności. Nigdy nie lubiła polityki, dyplomacji, kalkulowania za i przeciw; nie lubiła także afiszować się ze swoim życiem prywatnym, które zawsze spychała na margines. Niesłychanie dyskretna, jeśli chodzi o własną biografię – kompletnie wręcz przezroczysta w sprawach plotek o innych ludziach. I nie jest to postawa wypracowana, ona po prostu była zawsze tak wypełniona muzyką, że nie starczało miejsca na żadne przyziemne sprawy. Jeśli więc piękną grecką sentencję z jej imieniem zinterpretujemy jako wyraz zdolności do bezwzględnej miłości i poświęcenia, to oddaje ona idealnie życie Kai Danczowskiej. Gdy czegoś się podejmuje, robi to z całym oddaniem, a miłość do muzyki i skrzypiec to jej całe życie. I może to właśnie jest jej Kajus?

Zawsze była powściągliwa. Nie robiła ze swojego życia wielkiej tajemnicy, ale irytowała ją powierzchowność wywiadów czy krótkich artykułów, nakierowanych na szybką sensację. Bo jak tu zmieścić w kilku minutach wywiadu niuanse kontekstu, związków między ludźmi, ich nadziei, charakterów, przeżyć? Jak to wszystko opowiedzieć w krótkich słowach dziennikarzowi, trzymającemu pod nosem mikrofon i spoglądającemu dyskretnie na zegarek? Zawrzeć całe życie w krótkim czasie antenowym? To już lepiej nie mówić wcale, wykręcić się żartem albo odwrócić pytanie w stronę rozmówcy. I mówić o muzyce ‒ to było zawsze dużo łatwiejsze i ważniejsze.

Życie i osobowość każdego człowieka są wypadkową genów, wychowania, czasów, w jakich się żyje, okoliczności i zdarzeń dziejących się w otoczeniu, ludzi, z którymi się zetknął. Kaja również nie pojawiła się znikąd, a w jej charakterze odzywają się echa rodziny i wpływ ludzi jej współczesnych.

Skąd więc się wziął ten kolorowy ptak, który sfrunął na Kraków? Historię trzeba zacząć od jej dziadka, Dezyderiusza Danczowskiego, wielkiego wirtuoza wiolonczeli w przedwojennej Polsce.

I. Dezyderiusz

Dzieciństwo i młodość

Dezyderiusz Danczowski urodził się 16 marca 1891 roku w Battonya na Węgrzech, małym miasteczku na południu kraju. Jego matka była Cyganką, służącą w domu pewnego handlarza o nazwisku Kallós – i prawdopodobnie to on był ojcem małego Dezső (jak brzmi węgierska wersja imienia Dezyderiusz). Inny trop prowadzi do słynnego w owych czasach cygańskiego skrzypka i kompozytora Dankó Pisty, który ze swoją grupą muzyczną podróżował po całych Węgrzech. To by oczywiście tłumaczyło dość łatwo nadzwyczajne zdolności muzyczne małego Dezyderiusza ‒ ale czy jest w tej historii choćby cień prawdy, czy też stanowi ona tylko barwną fantazję? Trudno to ocenić. Z tego samego źródła pochodzi też zapewne teoria o domniemanym pokrewieństwie Kallósów z… Marią Callas, która tym samym mogłaby być daleką kuzynką Dezyderiusza i Kai…

Z aktu chrztu Dezyderiusza wynika, że matka nazywała się Anna Danczowska, chociaż dziwi nieco tak bardzo polskie brzmienie jej nazwiska na głębokiej węgierskiej prowincji. Nie wiadomo o niej jednak nic ponad to, można więc się jedynie domyślać: może przywędrowała na Węgry z Polski? Może miała polskie korzenie? A może tylko w porywie fantazji wybrała do celów urzędowych egzotyczne w tamtych rejonach nazwisko? W każdym razie w odpisie aktu chrztu można znaleźć również suchą informację: „nielegalny” (törvénytelen), co wskazuje, że handlarz nie uznał ojcostwa chłopca, a utrzymaniem i wychowaniem Dezső musiała zająć się wyłącznie matka.

Ryc. 1. Wyciąg z aktu chrztu Dezyderiusza Danczowskiego. W jednej z rubryk przewidziane są dwa warianty wpisu: „słuszny” (törvényes) lub „nielegalny” – tutaj uzupełniono „nielegalny” (törvénytelen). Istnienie wyboru takich dwóch opcji w gotowym druku aktu chrztu wskazuje, że była to powszechna sytuacja w ówczesnych Węgrzech1

Dzieje małego Dezyderiusza odtworzyć można dzisiaj właściwie jedynie na podstawie dawnych opowieści jego córki, Beatrycze, przekazanych przez nią z kolei córce – Kai Danczowskiej. Większość dokumentów – o ile w ogóle istniały – zaginęła, część historii nigdy nie została spisana, część zniekształciła się w kolejnych podaniach ustnych. Niewiele wiadomo więc o wczesnych latach Dezső na Węgrzech. Był na pewno dzieckiem samodzielnym i od najwcześniejszych lat przejawiającym nieprzeciętny talent muzyczny. Szybko nauczył się sam znakomicie grać na skrzypcach i zarabiał na ulicach, muzykując z podwórkowymi kapelami. Istnieją przypuszczenia, że podróżował z wędrowną trupą muzyczną po południowych Węgrzech i sąsiedniej Rumunii, mógł też spędzić jakiś czas w przytułku. Pewnego dnia zdarzył się jednak cud ‒ to rzecz wzięta żywcem z sentymentalnej powieści: małego grajka zauważyła przebywająca w okolicy, a pochodząca ze Lwowa hrabina, i zainteresowała się wyjątkowymi zdolnościami muzycznymi chłopca. Trudno powiedzieć, ile lat miał wtedy Dezső – siedem?, dziesięć?, dwanaście? ‒ ale był na tyle mały, że zachwycona arystokratka postanowiła otoczyć go opieką i dać mu wykształcenie na miarę kiełkującego talentu. Niewątpliwie też był na tyle duży, że jego matka, widząc szansę na lepsze życie dla dziecka, zdecydowała się oddać go wielkiej pani. I nigdy więcej już się nie zobaczyli.

Kolejny ślad po Dezyderiuszu prowadzi już do Lwowa, gdzie chłopiec, wzrastający pod troskliwym okiem hrabiny, w 1907 roku, w wieku szesnastu lat został przyjęty do klasy wiolonczeli Alojzego Sládka w Konserwatorium Galicyjskiego Towarzystwa Muzycznego we Lwowie (obecnie Lwowska Narodowa Akademia Muzyczna im. Mykoły Łysenki). Wychowanie w kręgach arystokratycznej opiekunki przyniosło również znakomite rezultaty w ogólnym obyciu Dezyderiusza: wszyscy, z którymi się zetknął, wspominali go jako niezwykle wytwornego pana, o świetnych manierach, posługującego się nienaganną polszczyzną. Był również bardzo przystojnym śniadym mężczyzną o ciemnych włosach i zgrabnym wąsiku. Połączenie ujmującej powierzchowności, doskonałych manier i nieprzeciętnego talentu zjednywało mu przychylność wielu ludzi. I tak na przykład w 1912 roku, dzięki znacznej sumie pieniędzy ofiarowanej przez kolejną życzliwą arystokratkę, tuż po ukończeniu lwowskiego Konserwatorium Dezyderiusz mógł udać się na dalsze studia do Lipska, do uznanego w owych czasach wiolonczelisty-wirtuoza Juliusza Klengla. Niemal od razu został też jednym z jego najlepszych uczniów, a po skończeniu z wyróżnieniem rocznych studiów objął stanowisko koncertmistrza Filharmonii Czeskiej w Pradze, gdzie pracował przez rok – do wybuchu pierwszej wojny światowej.

Ryc. 2. Dezyderiusz Danczowski we Lwowie w 1908 roku. W wytwornym młodym wiolinczeliście trudno byłoby rozpoznać dawne „dziecko ulicy” z Battonya

Wczasie wojny Dezyderiusz wrócił do Lwowa i tam około 1915 roku poślubił Jadwigę Majerską (urodzoną 10 maja 1894 lub, według późniejszej dokumentacji z Auschwitz, 18 września 1893 roku).

Jadwiga pochodziła z bardzo poważanej rodziny lwowskiej – jej ojciec, Stanisław Majerski, był wybitnym polskim geografem, historykiem i pedagogiem oraz wieloletnim radnym Lwowa; o matce wiadomo jedynie tyle, że miała na imię Justyna. Stanisław Majerski miał tytuł profesora i w 1900 roku wydał pierwsze w języku polskim imponujące czterotomowe dzieło Opis ziemi.

Ryc. 3. Jadwiga Majerska, przyszła żona Dezyderiusza. Napis na odwrocie: „Mojemu najdroższemu Dyziowi na pamiątkę! Od Jagody. Lwów. Dnia 15 XII 1912”

Rodzina Majerskich należała do wysoko sytuowanych we Lwowie i wydanie córki za Dezyderiusza Danczowskiego świadczyło o jego niebagatelnej pozycji w środowisku lwowskim. Jadwiga była malarką; Kaja Danczowska nie miała nigdy żadnego z jej obrazów, ale pewnego razu, będąc na koncertach we Lwowie, przypadkowo w czyimś domu zobaczyła pejzaże jej autorstwa. Były to wielkie płótna, pejzaże w kolorach błękitu. Ale ponieważ działo się to jeszcze w czasach przed powszechną dostępnością aparatów fotograficznych, pejzaże babci zostały Kai tylko we wspomnieniach. Natomiast kolor niebieski jakoś zawsze był jej bardzo bliski, co być może jest również podświadomą spuścizną po nieznanej babci.

Ryc. 4. Stanisław Majerski, ojciec Jadwigi. Lwów, rok nieznany

Ryc. 5. Kartka pocztowa: Kwartet Polski; pierwszy z prawej Dezyderiusz Danczowski. Wydawanie kartek pocztowych ze słynnymi muzykami klasycznymi było dosyć powszechną praktyką w początkach XX wieku. Poznań 1921

W latach 1915‒1920 Dezyderiusz Danczowski przebywał w Rosji, deportowany przez armię rosyjską – był jeńcem cywilnym. Pracował jako pedagog i koncertujący wiolonczelista w Kijowie i Taganrogu. Po powrocie z zesłania przez pół roku przebywał we Lwowie, a od maja 1920 roku objął klasę wirtuozowską wiolonczeli w nowo powstałej Państwowej Akademii i Szkole Muzycznej w Poznaniu. Do Poznania pojechała z nim również żona, a 20 stycznia 1923 roku przyszła na świat ich jedyna córka – Beatrycze. Oprócz pracy pedagogicznej Dezyderiusz objął również stanowisko pierwszego wiolonczelisty w orkiestrze Opery oraz założył wraz ze Zdzisławem Jahnkem Kwartet Polski ‒ zdobyli w jego ramach niemałe uznanie, koncertując w całej Polsce.

Ryc. 6 i 7. Od lewej: Jadwiga Danczowska, Beatrycze, Dezyderiusz Danczowski, na jednym z rzadkich wspólnych spacerów, jak przystało na szanowaną mieszczańską rodzinę. Na zdjęciu obok: Beatrycze z ojcem

Kariera

Niemal dziesięć lat ‒ pomiędzy 1923 a 1932 rokiem ‒ Danczowski spędził w Stanach Zjednoczonych, pracując w orkiestrze w Cincinnati w stanie Ohio, pod dyrekcją słynnego Fritza Reinera, oraz jako profesor w Conservatory of Music of Cincinnati. Wyjechał tam pół roku po urodzeniu córki i można się domyślać, że kierowały nim względy finansowe – zarobek w Ameryce pozwalał na utrzymanie na godnym poziomie rodziny w Polsce. Jadwiga i Beatrycze nigdy nie odwiedziły go w Cincinnati, natomiast Dezyderiusz co roku latem, w przerwie między sezonami koncertowymi, przypływał statkiem do rodziny w Polsce. Jadwiga z córką początkowo pozostawały w Poznaniu, zaś w 1930 roku przeniosły się do Zakopanego, gdzie spędziły co najmniej dwa lata. Beatrycze była chorowitym dzieckiem, więc prawdopodobnie matka chciała jej zapewnić przyjazny klimat górskiego uzdrowiska. Kaja Danczowska tak pamięta opowieści swojej matki o tym okresie:

Wspominała, że Tato zawsze dbał o to, aby dom Danczowskich był domem na wysokim poziomie. Dezyderiusz był tak szalenie dystyngowany i wytworny, że widząc nieprawidłowo trzymany przez Beatrycze nóż czy widelec, potrafił bez słowa odejść od stołu. Jego przyjazdy były prawdziwą szkołą dobrych manier światowych. Atusia, czyli moja mama, z niezwykłym rozrzewnieniem wspominała czas spędzony z Tatą, który wieczorami siadał z wiolonczelą przy jej łóżku i ćwiczył godzinami2.

Danczowski podobno władał siedmioma językami. Natomiast mała Ata, jak nazywano w domu Beatrycze, w pewnym momencie zaczęła mówić gwarą góralską, co Dezyderiusza kompletnie wyprowadzało z równowagi. A że pan był krewki, z temperamentem, więc dawał wyraz pretensjom w sposób dosadny, robiąc córce burzliwe awantury. Jednak mimo tych spięć z pewnością jego wizyty w Polsce były najszczęśliwszym czasem w życiu rodziny, tak rzadko mającej okazję do spędzania wspólnych chwil.

W czasie pobytu w Cincinnati Dezyderiusz nie tylko działał w orkiestrze i Konserwatorium, występował również często z Cincinnati String Quartet i w założonym wraz z pianistą Karolem Liszniewskim i skrzypkiem Robertem Perutzem The Polish Trio; grywał także koncerty solowe, recitale, rejestrował programy dla radia.

Co ciekawe, Danczowski był nie tylko wybitnym wiolonczelistą-wirtuozem, ale też znakomitym szachistą. Wspomina o tym Adolf Nowaczyński w książce Plewy i perły, cytując dziennik „The Daily Times Star” z Cincinnati (Ohio) z 1926 roku: „Oto jedyny szachista w Cincinnati, który odniósł zwycięstwo nad Edwardem Laskerem i dr. Emanuelem Laskerem, od lat trzydziestu uchodzącym za «króla szachistów». Jest nim Dezyderjusz Danczowski, znakomity muzyk, profesor w naszem Konserwatorium i pierwszy wiolonczelista w naszej orkiestrze symfonicznej…”3. Amerykańscy reporterzy wyjaśniają dalej rangę tego zwycięstwa: „Danczowski, szachista amator, z profesji muzyk, wiolonczelista, lwowianin, grał z dwoma Laskerami kolejno, tym z Chicago i tym z Berlina, w jednym matchu wygrał contra 27, a w drugim Emanuel pobił 43 największych szachistów świata, a Emanuela pobił Danczowski Dezydery”4. Sam wiolonczelista opowiadał w rozmowie ze sprawozdawcą dziennika, że grać w szachy nauczył się na zesłaniu w Rosji, gdzie pierwszy raz w życiu miał dużo wolnego czasu. Opanował więc sztukę szachową samodzielnie i odtąd miał dwa zajęcia w niewoli: grał na wiolonczeli i w szachy. Do słynnych zawodów w Cincinnati przystąpił nieco przypadkowo, za namową przyjaciół.

Mimo rozkwitającej amerykańskiej kariery i doskonałych nadal warunków finansowych Danczowski postanowił wrócić do ojczyzny. Dnia 30 kwietnia 1932 roku prasa amerykańska donosiła o decyzji Danczowskiego, kalifornijski dziennik „San Diego Union” pisał na przykład:

Muzyk kończy karierę dla ojczyzny i rodziny

Niedający się stłumić atak tęsknoty za domem skłonił Desire Danczowskiego, wiodącego wiolonczelistę Cincinnati Symphony Orchestra, do porzucenia kariery dla życia rodzinnego w ojczystej Polsce. W ciągu niespełna tygodnia impulsywnie zrezygnował ze swojego stanowiska i popłynął do Polski, gdzie dziewięć lat temu zostali jego żona i dziecko, kiedy to wyjeżdżał, rozpoczynając muzyczną karierę w Stanach Zjednoczonych. „Tam – mówi wiolonczelista – chcę spędzić resztę swojego życia”5.

Danczowski pierwotnie wrócił do Lwowa, gdzie pozostał przez trzy lata, już w 1935 roku natomiast przeprowadził się znowu do Poznania. Aż do wybuchu wojny mieszkał tam wraz z żoną i córką. W tym czasie koncertował wiele w całej Polsce, zarówno w repertuarze solowym, jak i kameralnym, nagrywał dla Polskiego Radia, prowadził klasę wiolonczeli i muzyki kameralnej w poznańskim Konserwatorium Muzycznym.

Wojna. W okupowanej Warszawie

Druga wojna światowa zastała rodzinę Danczowskich w Poznaniu. Akcja przesiedleńcza, obejmująca na samym początku inteligencję i artystów, dotknęła ich już w 1939 roku. Trójka Danczowskich trafiła do obozu przesiedleńczego w Częstochowie i następnie została rozdzielona; ich drogi rozeszły się – jak się okazało – na zawsze. Jadwiga pozostała w Częstochowie lub okolicach (zachowało się bardzo niewiele informacji na jej temat). Latem 1942 roku, na skutek donosu, aresztowano ją i osadzono najpierw w więzieniu w Częstochowie, a następnie wywieziono do Auschwitz (wpisana pierwszy raz w obozie 22 stycznia 1943, numer obozowy 30624). Zginęła tam 27 kwietnia 1943 roku. Szesnastoletnią Beatrycze wojna rzuciła zaś do Krakowa, gdzie mieszkała później przez całe życie.

Dezyderiusz okupację spędził w Warszawie. Na początku wojny rodzinie wydawało się prawdopodobnie, że tam właśnie będzie mu najłatwiej nie tylko przeżyć samemu, ale również zarobić na utrzymanie żony i córki, pracując nadal jako muzyk. Przedwojenny uznany artysta, przyzwyczajony w dodatku do określonego poziomu i stylu życia, nie wyobrażał sobie zmiany zawodu, jak to robiło wielu Polaków, imających się w czasie wojny rozmaitych zajęć. Rzeczywistość okazała się jednak dużo cięższa, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, ale pozycja Danczowskiego sprzed wojny na pewno pomogła mu w zdobyciu pracy w stolicy, dzięki czemu mógł przeżyć zarówno sam, jak i regularnie posyłać pieniądze żonie i córce.

Zamieszkał w wynajętym nędznym pokoju na czwartym piętrze przy ulicy Nowogrodzkiej 42 w Warszawie, gdzie zmagał się z zimnem, brakiem opału i dużymi ograniczeniami w dostawach prądu, co wpędzało go w depresję w ciemnych, jesienno-zimowych miesiącach. Chorował często na grypę i zapalenie oskrzeli, żołądek buntował się przeciwko podłej diecie nawracającą nadkwasotą. Dezyderiuszowi dokuczała także ‒ a może nawet przede wszystkim ‒ samotność. Tęsknił za rodziną, chociaż jednocześnie nie pisywał do nich zbyt często, załamany i przybity na duchu i na ciele. Ze wszystkich lat wojny zachowało się kilkadziesiąt listów do córki i dwa do żony (przebywającej wtedy prawdopodobnie w Częstochowie). Z tej korespondencji można się dowiedzieć nieco szczegółów na temat jego warszawskich warunków bytowania. Dnia 27 sierpnia 1940 roku pisał na przykład do Jadwigi:

Miałem różne nadzieje na przyszły miesiąc (teatr i Konserwatorium), tymczasem stało się inaczej i sądzę, że lepiej. Mianowicie zostałem od 1-go września zaproszony do orkiestry Dołżyckiego do Cukierni Lardellego, jest to lokal o prawie najlepszej frekwencji w Warszawie. Mam tedy wrażenie, iż będzie mi się powodziło znacznie lepiej, tak że będę mógł i Tobie pomagać, a ja sam będę też mógł trochę lepiej żyć, bo od miesiąca moje dochody nie przekraczały prawie jednego złotego dziennie (pomyśl sobie, co to za skrajna nędza i co za pech, który mnie prześladował z 4‒5 miesięcy)6.

Kawiarnia Lardellego była ważnym miejscem na mapie artystycznej okupowanej stolicy. Władze niemieckie zamykały w Warszawie kolejne instytucje kulturalne, lecz zezwoliły na wykonywanie muzyki w kawiarniach, które stały się de facto przybytkami najwyższej sztuki. Istniały dwa rodzaje lokali: te przeznaczone wyłącznie dla Niemców („Nur für Deutsche”) ‒ i granie w nich odbierane było przez mieszkańców Warszawy za zdradę i hańbę; oraz pozostałe, przeznaczone dla wszystkich (czyli również ‒ a nawet głównie ‒ Polaków), gdzie skupiało się życie towarzysko-artystyczne miasta. Koncertowała w nich śmietanka artystyczna stolicy. Orkiestra symfoniczna utworzona w kawiarni Lardellego przez Adama Dołżyckiego składała się w większości z dawnych muzyków orkiestry warszawskiej Filharmonii. Niemniej była to mimo wszystko kawiarnia i Danczowski pisał o tym z goryczą do córki:

Pomyśl sobie, Kochanie! W jakim położeniu jestem ja! Bądź co bądź świadomość grania w kawiarni czy cukierni dla takiego człowieka jak ja nie może mnie wprawić w złoty humor, a jednakowoż dziękuję co dzień Bogu, że jest tak jak jest i proszę, oby tylko gorzej do końca tego straszliwego kataklizmu nie było (17.04.1941)7.

Niestety, dyrygent Dołżycki, przed wojną znany i ceniony muzyk, w czasie okupacji zadeklarował się jako Ukrainiec i dosyć szybko zaczął współpracować z Niemcami. Muzycy zaczęli go coraz częściej bojkotować, a podziemne władze nałożyły na niego wręcz karę infamii (utraty czci i dobrego imienia). Odczuł to także Dezyderiusz, po rozwianiu pierwszego entuzjazmu i odkryciu kolaboracyjnej natury dyrygenta zmuszony nadal pracować w znienawidzonym zespole, który był jego głównym źródłem dochodów. W maju 1942 pisał do córki Aty:

Teraz jest znowu okres wybitnego odpływu pod względem zarobków, bowiem z jednej strony potraciłem moje lekcje prywatne, z drugiej zaś bojkotuje się znowu bardzo silnie Dołżyckiego (który jest osobnikiem niesłychanej wprost nikczemności). No i oczywiście to odczuwamy przede wszystkim my ‒ a tu drożyzna szaleje8.

Lokal Lardellego nie był oczywiście jedynym przybytkiem sztuki w czasie wojny. Najważniejszym i najbardziej cenionym przez artystów miejscem był lokal profesora Bolesława Woytowicza przy ulicy Nowy Świat 27 (róg Chmielnej), nazywany „Salonem Sztuki” lub „Domem Sztuki”. Placówka ta, jak opisuje Kazimierz Wiłkomirski w swojej książce Wspomnienia9, znajdowała się na pierwszym piętrze kamienicy, w wielopokojowym olbrzymim mieszkaniu wypełnionym wartościowymi obrazami, dywanami, stylowymi meblami. W kawiarni Woytowicza można było spotkać – oprócz koncertującego na fortepianie samego właściciela – również między innymi takich artystów jak: Jan Bereżyński, Zbigniew Drzewiecki, Jan Ekier, Roman Jasiński, Jerzy Lefeld, Maria Wiłkomirska, Jerzy Żurawlew, Dezyderiusz Danczowski, Tadeusz Ochlewski, Roman Padlewski, Eugenia Umińska, Irena Dubiska czy Kazimierz Wiłkomirski.

Dnia 7 lutego 1941 roku Dezyderiusz pisał do Aty:

18-go b.m. mam tu specjalny występ (to nie u Lardellego) z Dubiską i Lefeldem w Domu Sztuki, więc każdą wolną chwilę muszę wykorzystać celem ćwiczenia, tym bardziej iż w zimie nie było prawie mowy o ćwiczeniu nie tylko regularnym, lecz nawet dorywczym, gdyż nie było doprawdy gdzie10.

Grał tam również jesienią tego roku, o czym pisał z kolei do żony:

Zeszłej niedzieli próbowałem (…) z Dubiską i Lefeldem, gdyż 30 IX miałem koncert z nimi u Woytowicza (u Woytowicza znaczy, że jest to kawiarnia o najwykwintniejszej atmosferze, gdzie odbywają się najpiękniejsze Koncerty Muzyki Kameralnej i recitale) (5.10.1941)11.

Trudno powiedzieć kiedy dokładnie Danczowski przerwał współpracę z Dołżyckim u Lardellego. Oprócz gry w tym zespole jego drugim głównym źródłem dochodów były lekcje wiolonczeli w ramach tajnego Konserwatorium, na początku dorabiał również prywatnymi lekcjami z języków obcych („… wieczorem mam zwykle konwersacje w różnych językach tu, gdzie mieszkam” ‒ list z 6.08.194012). W pewnym momencie zmienił jednak orkiestrę, o czym 14 października 1942 wspominał w liście do córki:

Gdybym ja nawet dajmy na to chciał przenieść się do Krakowa, to nie mógłbym, bowiem jestem tu związany kontraktem w Miejskiej Orkiestrze Symfonicznej ‒ pod przymusem musiał każdy należeć do niej i jesteśmy oczywiście w służbie niemieckiej13,

a 27 października 1942 pisał gorzko o pracy w tym zespole:

Jestem ponad wszelki wyraz zaharowany, wyczerpany, upadam formalnie pod ciężarem ogromu pracy. I jest tak od chwili jak utworzono tę tak zwaną „Miejską Orkiestrę Symfoniczną”. Jest kilku nienasyconych naganiaczy, tj. dyrygentów, z których każdy czyha tylko, żeby ten poprzedni skończył, by on mógł zacząć i po prostu z sadystyczną pasją pławić się w tej niesamowitej rozkoszy, jaką jest dla nich machanie pałką, tak że biedna orkiestra traci zupełnie przytomność, podczas gdy sami dostają obłędu i histerii używania. Trzy razy na tydzień nie mam nawet możności zjedzenia obiadu, bowiem próba kończy się, o ile dobrze idzie, o 13.00 godz. A o 13.30 powinienem już rozpocząć w Konserwatorium14.

Muzykom ciężko było przeżyć w okupowanej stolicy. Za przeciętny koncert kameralny z poważnym programem w kawiarni u Woytowicza instrumentaliści dostawali około 8 złotych. Dla porównania, w czerwcu 1941 Dezyderiusz pisał do Aty o cenach w Warszawie: „Tu dzieją się naprawdę fantastyczne rzeczy, za kg czarnego chleba płaciliśmy już 25 zł. Kg słoniny 75 zł!!”15.

Dezyderiusz Danczowski przetrwał okupację w bardzo złym stanie ducha i ciała: wiecznie głodujący, podupadający wyraźnie na zdrowiu, wymęczony psychicznie strachem o siebie, o rodzinę i o swój instrument, przybity biedą, samotnością i poczuciem bezsilności. Wojna podkopała jego siły; był też niezaradny życiowo, przyzwyczajony do przedwojennego stylu życia artysty. W czasie wojny liczył sobie około pięćdziesiąt lat i nie miał już sił ani entuzjazmu młodzieńca.

Warszawa, 3.09.1942

Znajduję się w strasznym stanie nerwowym już tyle czasu, że człowiek nie może sypiać do 3-ciej, 4-tej rano, tylko siedzieć w największym napięciu nerwowym w ubraniu. (…) Dziś znoszę „Tereskę” [tak nazywał Danczowski swoją wiolonczelę ‒ przyp. K.M.] na dół, bo najniebezpieczniej na 4-tym piętrze (bo ja mieszkam na czwartym piętrze ‒ więc możesz sobie przedstawić, jak to trzeba zlatywać podczas alarmu), co Ty biedaku! zrobiłabyś w takiej sytuacji?!

Warszawa, 19.09.1942

W dalszym ciągu jestem ogromnie rozklekotany, bowiem od 1-go b.m. nie zdejmowałem nawet ubrania z siebie ‒ jak tylko wracam przed 9-tą wieczorem od Lardellego, to jem cośkolwiek w błyskawicznem tempie i prawie że koło 9-tej jestem już na podwórku, gdzie przebywam przeważnie do 3-ciej albo 2-giej w nocy, sypiam wszystkiego 2‒4‒5 godzin, tak że na dłuższą metę to musi człowieka niesamowicie wycieńczyć. Ale trudno ‒ jestem na czwartym piętrze i nie chcę dopuścić do tego, żeby alarm zastał mnie na górze, bowiem w jakie 2‒3 minuty po alarmie już sypią się bomby (o ile jest nalot, a przeloty są bardzo często)16.

Mimo że Dezyderiusz bardzo tęsknił za żoną i córką, odwiedził je (każdą osobno: jedną w Częstochowie, drugą w Krakowie) w czasie wojny zaledwie kilka razy. Podróże były luksusem, na jaki nie mógł sobie często pozwolić. Kosztowne, męczące, trudne do zorganizowania (pociągi były drogie i kursowały nieregularnie), uzależnione od czasu wolnego od pracy, którego Dezyderiusz po prostu nie miewał. Jedyna zachowana fotografia Danczowskiego z tego okresu pochodzi właśnie z jednej z wizyt u żony w Częstochowie. Notabene w drodze powrotnej do Warszawy został dokumentnie okradziony, czwarty już raz od rozpoczęcia wojny, pozostając w pociągu kompletnie bez grosza.

Ryc. 8. Częstochowa, 12 sierpnia 1941. Zdjęcie zrobione podczas krótkiej, dwudniowej wizyty u żony. Wychudzony, ale uśmiechnięty Dezyderiusz nie spodziewa się, że za chwilę złodziej w pociągu ogołoci go z resztek pieniędzy

W liście do Aty, po powrocie z tej krótkiej, dwudniowej wizyty, pisał 24 sierpnia 1941:

Mamusię zastałem jak najlepiej, tj. trzyma się fizycznie i duchowo kapitalnie, tak że byłem formalnie zachwycony jej tężyzną. Nigdy nie mówiłem jeszcze do Ciebie o jej chiromancji. Otóż nigdy nie byłem z tego specjalnie zadowolony, lecz uważałem, iż wojna uświęca wszystkie środki, byleby cel został osiągnięty. Tymczasem po tak krótkim nawet zetknięciu się z Mamusią (bo zaledwie 2 dni) wyjechałem z uczuciem pełnej aprobaty i nawet podziwu, co tak mała osóbka potrafiła stworzyć w półtora roku. Tak szalenie mi zaimponowała, że jeszcze teraz nie mogę się uspokoić. Zdobyła w Częstochowie olbrzymi rozgłos, poważanie i po prostu podziw najlepszego towarzystwa. Ona stanowczo ma jakiś szósty zmysł, którego zwykle brak przeciętnym śmiertelnikom. Przy tym ona uniezależniła się prawie zupełnie materialnie ‒ tak że teraz prawie wszystko co jej posyłam miesięcznie (300 zł) może iść swobodnie i wyłącznie na Ciebie17.

Niestety, radość Dezyderiusza z chwilowego powodzenia żony nie trwała długo. Rok później Jadwiga została aresztowana; 28 lipca 1942 Danczowski napisał do córki:

Teraz, Kochanie Moje! Jeszcze jeden cios wyrżnął w nas ‒ nic na razie strasznego, jednak jest to bardzo bolesne i poważne: oto Mamusia biedna jest aresztowana już od 14-go b.m. Jest w Częstochowie na politycznym oddziale. Jest bezwzględnie niewinna, niemniej jednak siedzi i nie wiadomo, co będzie dalej. Ja jestem głęboko przekonany, iż jest to albo pomyłka, albo nieporozumienie jakieś albo też może złośliwość z czyjejś strony w postaci donosu. Czasy wojenne są zawsze straszne. Ja i w ogóle nikt nie może się teraz komunikować z Nią i co najgorsze, że też nic nie można jej pomóc18.

W krótkim czasie sytuacja zaczęła się niepokojąco pogarszać:

O Mamusi żadnych nie mam wiadomości, nie mam pojęcia, czy ktokolwiek tam stara się i może się starać o nią?! (3.09.1942)

O Mamusi niestety żadnych wiadomości, tylko tyle, że pisała do Cioci, prosząc o rozmaite rzeczy jak: proszek, mydło, kartki i kilka innych zleceń (19.09.1942).

[Ciocia Mania] w tymże liście pisze mi, w jaki sposób Mamusia dostała się tam, gdzie jest. Otóż przy aresztowaniu jakiegoś człowieka politycznie podejrzanego znaleziono przy nim wizytówkę reklamową M. jako chiromantki ‒ on ją miał od tej Zosi, która mieszkała nad Mamusią i dlatego właśnie powędrowały obie do w[ięzienia]. Ostatnio prosiła Mamusia Ciocię o poduszkę i kołdrę i więcej chleba. Miała ciocia o to wszystko się wystarać, więc kto wie co się przy tem wszystkiem ostatecznie stało?! (2.12.1942)

O Mamusi ani słychu, ani dychu; jak kamień w wodę! Nie wiem, co to ma znaczyć i czy w ogóle jest jeszcze przy życiu. Gdyby ona żyła jeszcze, to pod względem aprowizacyjnym nie byłoby najgorzej, bo Częstochowa i Radom posyłają razem około 5 paczek tygodniowo (9.07.1943)19.

O śmierci Jadwigi w obozie koncentracyjnym w Auschwitz Danczowski dowiedział się kilka dni po ostatnim liście. Zdruzgotany, napisał o tym natychmiast do Aty:

Kochanie Złote, największa klęska spadła na nas. Mamusia już nie żyje. Zostałem urzędowo zawiadomiony o tym fakcie. Zawezwano mnie do urzędu i podano mi datę zgonu, 24 kwietnia godz. 6 rano. Dowiedziałem się o tym 13 lipca, a więc prawie 3 miesiące po fakcie20.

Data śmierci Jadwigi, jaką podaje Danczowski, różni się tu o kilka dni od oficjalnie podanej w aktach Auschwitz (27 kwietnia 1943).

Można się domyślać, jak mocno ta wiadomość uderzyła w młodziutką jedynaczkę. Miesiąc później, 14 sierpnia, Dezyderiusz pisał do niej:

Przedwczoraj odebrałem list od Cioci Mani ‒ więc i ona wie już o Mamusi! (…) Odbyły się tam dwie Msze św. za duszę Mamusi. Do nikogo więcej jeszcze w tej sprawie nie pisałem, jakoś tak dziwnie nie mogę. (…)

Tymczasem tulę i całuję tak, jak tylko potrafię, z całego serca, i wiecznie jestem myślami przy Tobie i Tej, której już nie ma.

Tatuś21

Śmierć żony była wielkim ciosem również dla przybitego już i tak bardzo Dezyderiusza. Dnia 15 marca 1944 napisał do córki, po długiej, kilkumiesięcznej przerwie:

Atuniu Moja Złota!

(…) Co ja Ci mam pisać, Moja Ukochana? Nie piszę i nie piszę, bo doprawdy nie jestem w stanie. Dlaczego? To tak skomplikowane. Sam nie umiem tego wytłumaczyć. Przede wszystkim nie mogę jakoś zmusić siebie do pisania, jestem tak straszliwie osłabiony moralnie i fizycznie. (…) Zdawałoby się, iż żyję w ogóle jeno myślą o Tobie, a pomimo to pisać nie jestem w stanie. (…) Jestem wiecznie zrozpaczony, przede wszystkim Tobą i Twoją sytuacją, potem swoją samotnością, że nie mam tu absolutnie nikogo ‒ jestem jak na pustyni22.

Nie wiadomo jak Dezyderiusz przetrwał powstanie warszawskie. Po jego zakończeniu znalazł się najpierw jako cywil w obozie przejściowym Dulag 121 w Pruszkowie, koszmarnym miejscu przesiedleńczym, skąd po kilku dniach uchodźcy najczęściej wywożeni byli na roboty przymusowe w głąb Rzeszy lub do obozów koncentracyjnych. Nie ma informacji na temat sposobu, w jaki Danczowski uniknął takiego losu i jak udało mu się wydostać z Dulagu. Zachowało się jedynie zaświadczenie z Polskiego Komitetu Opiekuńczego z Kielc, wydane 6 października 1944, potwierdzające, że tam właśnie został skierowany z Pruszkowa. Ale już trzy tygodnie później, 23 października, pojawia się zaświadczenie z biura meldunkowego Generalnej Guberni w Krakowie.

Powstania nie przetrwały niestety dwie cenne wiolonczele Danczowskiego, Petrus Guarneri i Jean Baptiste Vuileaume, oraz pięć smyczków (Vuilleaume, Voirin, Lamy, Hill i Hammig). Od zakończenia wojnyaż do śmierci Dezyderiusz grał na dziewiętnastowiecznej kopii wiolonczeli Guadaniniego. A kupił ją po wojnie w Poznaniu od… radzieckiego żołnierza, który przehandlował instrument za flaszkę wódki – zadowolony, że pozbył się ciężkiego bagażu.

Czasy powojenne

W Krakowie Danczowski przebywał zaledwie kilka miesięcy – od października 1944 do wczesnej wiosny 1945. Zachowane dokumenty ukazują najpierw nakaz meldunku do lokalu przy ulicy Friedleina 27, mieszkania nr 5, „z rodziną złożoną z 2 osób”, co wskazywałoby, że Dezyderiusz próbował znaleźć lokum dla siebie i córki. Jednak już w jego dowodzie osobistym, wydanym na początku listopada, widnieje adres zameldowania: Kremerowska 6, gdzie prawdopodobnie zamieszkał bez Aty.

Jesienią, a dokładnie 23 października, Dezyderiusz Danczowski podjął pracę w Filharmonii Generalnej Guberni. Powołany z rozkazu gubernatora Hansa Franka zespół był jedyną orkiestrą oficjalnie działającą w Krakowie w czasach okupacji, grającą wyłącznie dla Niemców. Praca w Filharmonii uważana była za hańbę przez wielu polskich muzyków, jednak wobec wojennej nędzy i braku możliwości zarobku niektórzy podejmowali tam zatrudnienie. Związanie się zawodowe z orkiestrą Generalnej Guberni – mimo że trwało ledwie kilka miesięcy – okazało się ostatecznym punktem zapalnym konfliktu Dezyderiusza z krakowskim środowiskiem muzycznym. Już wcześniej krążyły o Danczowskim nieprzychylne plotki; w mętnych moralnie czasach okupacji było o nie bardzo łatwo. Ostatecznie Związek Zawodowy Muzyków w Krakowie 17 marca 1945 roku ukarał Danczowskiego wykluczeniem ze swych szeregów i zakazem prowadzenia publicznego życia muzycznego. W oschłym piśmie wystosowanym do niego jako powód ukarania przytacza się, że „zostały ustalone następujące niewątpliwe fakty: 1) że Kolega grał parokrotnie w kwartetach w Łazienkowskim pałacu i pałacu Brühla, 2) że Kolega grał parokrotnie w szpitalach dla rannych niemców” (pisownia oryginalna)23. W środowisku muzycznym krążyła również historia ‒ na ile prawdziwa, tego już dzisiaj nie sposób ustalić ‒ jakoby Dezyderiusz wystąpił, jeszcze mieszkając w Warszawie, przed generalnym gubernatorem Hansem Frankiem, zbrodniarzem wojennym rezydującym na Wawelu. Podobno Dezyderiusza omamiono szansą wydostania żony z Auschwitz (sugerowano, by po koncercie podszedł do Franka i poprosił o pomoc), z czego jednak jakoby nie skorzystał. Czy i w jakim stopniu historia ta jest prawdziwa, na ile zaważyła ona na reputacji Danczowskiego i czy w ogóle wolno komukolwiek oceniać moralną postawę artysty zakleszczonego w śmiertelnych szczękach wojny? Te pytania pozostają do dziś bez odpowiedzi.

Danczowski przeżył krakowski incydent bardzo głęboko, i mimo że restrykcje Związku Zawodowego Muzyków zostały odwołane już dwa tygodnie po sprawie, cała historia zaważyła znacznie na jego zdrowiu, i tak już bardzo mocno nadszarpniętym przez przeżycia wojenne.

Również z córką kontakty nie ułożyły mu się zbyt dobrze; owszem, tęsknili do siebie podczas okupacji, jednak nie umieli się zbliżyć w powojennej rzeczywistości. Zresztą Dezyderiusz, mimo chwilowego pobytu w Krakowie, cały czas dążył do powrotu do Poznania, gdzie przed wojną miał ustabilizowaną pozycję solisty, kameralisty, muzyka orkiestrowego i profesora. Już na początku lutego 1945 zgłosił zatem w Kuratorium Okręgu Szkolnego Krakowskiego w Krakowie swoją gotowość do pracy w Grupie Organizacyjnej Poznańsko-Pomorskiej. Do Poznania wyjechał wiosną 1945 roku i od 26 kwietnia rozpoczął pracę w tamtejszym Konserwatorium Muzycznym; Beatrycze pozostała zaś w Krakowie. Danczowski powrócił intensywnie do swoich dawnych zajęć: wznowił koncerty solowe i te z Kwartetem Polskim, wykłady w Konserwatorium (późniejszej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej), nagrania dla radia, objął też stanowisko koncertmistrza w orkiestrze Teatru Wielkiego w Poznaniu. Dnia 13 listopada 1946 roku pisał do Aty między innymi o koncercie z 31 maja:

W Łodzi powiodło mi się, jak mnie się zdawało (…) ‒ słyszałem dotychczas o jednej mojej recenzji, która jest bardzo na ogół dobra (niestety o Jahnkem [bo on dyrygował tam tym właśnie koncertem] druzgocąca). Zaraz potem (1 VI) pojechałem do Bydgoszczy, gdzie grałem 2 VI cały koncert mój (tj. recital), z olbrzymim programem, (…) i który mi się też powiódł. Te dwa koncerty były dla mnie niezmiernie ważne, bowiem Dworzaka nie grałem już od 12-tu lat (grałem go ostatnio w 1934 r. w Warszawie), a recitalu też nie dałem już od jakichś 9-ciu czy 8-miu lat (ostatnio w Cieszynie w Szkole Muzycznej nieodżałowanego Jana Drozda), a przecież człowiek nieprawdopodobnie dużo przeżył w ostatnich latach, i prócz tego musiałem wszystko robić na kolanie, gdyż pozostałe moje czynności nie tylko, że nie mogły być naruszane, lecz musiały być bezwzględnie na pierwszym planie podczas okresu mego przygotowania się do tych występów24.

Ryc. 9. Dezyderiusz Danczowski, Poznań, ok. 1947 roku. Po wojennych przeżyciach profesor Danczowski wrócił do pracy jako zmęczony, ale nadal wytworny pan w średnim wieku

O niesłabnącej sławie i najwyższym poziomie artystycznym Danczowskiego świadczy fakt, że od dyrekcji Polskiego Radia otrzymał po wojnie carte blanche, mógł nagrywać „co tylko chce i kiedy tylko chce” (słowa Kai Danczowskiej, która słyszała je od matki). Był to bardzo hojny gest w uznaniu jego niezwykłego artyzmu, wirtuozerii i klasy. Jan Radzimiński tak wspominał go w swoim artykule w „Ruchu Muzycznym”:

Pomimo swego talentu, mistrzowskiej gry, szczególnych walorów artystycznych i osiąganych sukcesów, Danczowskiego cechowała wyjątkowa skromność, nie lubił mówić o sobie, o wynikach pracy i działalności artystycznej, unikał za wszelką cenę wywiadów, a jeżeli zmuszono go do tego, udzielał ich w sposób bardzo powściągliwy. Do ostatnich dni swego pracowitego życia z dużym poświęceniem oddawał się pracy pedagogicznej, uzyskując jak najlepsze wyniki. (…) Sylwetka artysty była zawsze bardzo popularna, zwłaszcza wśród społeczeństwa Poznania. Uchodził za wykwintnego muzyka o wysokiej kulturze osobistej, wytwornych manierach i posiadał szlachetny i nieskazitelny charakter, był przy tym bardzo wrażliwy na krzywdę ludzką i panujące zło. Pomimo ciężkich przejść rodzinnych, które poważnie się na nim odbiły i głęboko je przeżywał, starał się zawsze zachować pogodę ducha, był wesoły, ciekawie dowcipny, koleżeński i bardzo towarzyski. Miał wielu przyjaciół i ogólnie był bardzo lubiany25.

Ryc. 10. Fryderyk Pautsch, Dezyderiusz Danczowski z wiolonczelą (1922). Obraz olejny, własność prywatna Kai Danczowskiej

Kazimierz Michalik, wybitny polski wiolonczelista i pedagog, profesor Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, pamięta go jako pana raczej niewielkiego wzrostu, siwiejącego, z pięknym wąsem, nobliwego, ale łagodnego i niestwarzającego dystansu. Słyszał Danczowskiego w latach swojej młodości na koncercie, na którym wiolonczelista wykonywał między innymi nabis Moto Perpetuo Paganiniego we własnym opracowaniu, i grał je w tak wirtuozowskim tempie, że tylko złoty sygnet na palcu błyskał się jak iskra światła. Młody Michalik z kolegami – również uczniami z klasy wiolonczeli – poszli po koncercie do artysty po autograf i zostali bardzo ciepło i życzliwie przyjęci, jako niemalże już „koledzy po fachu”. Danczowski słynął z niespotykanej techniki i wirtuozowskich wykonań, ale według recenzji i dawnych relacji świadków nie epatował biegłością, lecz zawsze na pierwszym miejscu stawiał artyzm i głębokie uduchowione interpretacje.

Dezyderiusz Danczowski zmarł na atak serca 25 sierpnia 1950 roku w Trzcińsku-Zdroju, małej miejscowości uzdrowiskowej położonej na południe od Szczecina, rok po pojawieniu się na świecie jego jedynej wnuczki, Kai Danczowskiej.

Beatrycze

Zanim jednak na świecie pojawi się Kaja, trzeba jeszcze wrócić do losów jej matki, Beatrycze Danczowskiej, niezwykle ważnej dlań osoby.

Ryc. 11. Jadwiga Danczowska z córką Beatrycze, ok. 1929 roku, na pikniku z grupą przyjaciół

Urodzona 20 stycznia 1923 roku, tuż przed wyjazdem ojca do Ameryki, wychowywała się głównie przy matce, ale niewiele wiadomo o jej dziecięcych latach.

Ryc. 12 i 13. „Freski” autorstwa Beatrycze Danczowskiej na ścianach dawnego mieszkania przy ulicy Czystej w Krakowie

W nielicznych rozmowach na ten temat z córką Beatrycze wspominała swoją mamę, Jadwigę, jako uśmiechniętą, okrągłą, niedużą kuleczkę; natomiast ojciec był dla niej zawsze przedmiotem podziwu i wręcz uwielbienia, a dźwięk wiolonczeli stanowił absolutny ideał brzmienia. Ata od dzieciństwa miała artystyczną duszę. Po matce wykazywała pewne zdolności plastyczne, chociaż rzadko je ujawniała. Objawiały się jednak już w czasach Kai, w postaci ilustracji do wierszyków lub nut, ozdób choinkowych, czy wręcz quasi-fresków na ścianie mieszkania. Z tym faktem wiąże się rodzinna historia: w malutkim pokoiku, gdzie mieszkały we dwie, mała Kaja, będąc niemowlęciem, „ozdobiła” przypadkiem fragment ściany nad łóżkiem. Beatrycze wyszorowała plamy, ale że brakowało pieniędzy na eleganckie odnowienie, zamalowała ślady katastrofy pomysłowymi obrazkami z kaczkami i kotem.

Po ojcu była natomiast bardzo muzykalna. Nie związała, co prawda, swojego życia bezpośrednio z muzyką (natomiast pośrednio bardzo intensywnie później ‒ przez Kaję), ale od najmłodszych lat była szalenie osłuchana i wrażliwa, potrafiła również trochę grać na skrzypcach. Kaja pamięta, że na początku swojej nauki w szkole czasami grywała jeszcze z mamą jakieś proste dueciki. W czasie wojny nastoletnia Ata uczyła się gry na skrzypcach przez jakiś czas u Władysława Syrewicza, mieszkającego przy ulicy Szujskiego w Krakowie. Kaja widywała go jeszcze w dzieciństwie – był już starszym panem spacerującym ulicą. Poza muzykalnością, Ata miała również dużą wrażliwość na słowa – pisała wiersze. Zachowało się kilkadziesiąt wierszy Beatrycze, które Kaja odnalazła już po śmierci matki. Te zachowane pochodzą z lat 1935‒1944. Czy potem zaprzestała zupełnie pisania, czy zniszczyła wszystko co powstało po wojnie? A może jej późniejsze próby literackie istniały, ale zaginęły przy zalaniu i likwidacji mieszkania? Nie wiadomo. Na podstawie zachowanych wierszy widać jednak, że Beatrycze cechowały duża wrażliwość i swoboda w operowaniu słowami. Pierwsze dzieła są jeszcze wyraźnie dziecięce, naiwne i sentymentalne w tonie, ale zdradzają bystrą obserwatorkę życia, wyczuloną zwłaszcza na jego ciemne strony ‒ świadczą o tym na przykład takie strofki trzynastoletniej panienki:

Ptaszek (1936 r.)

Cap! z drzewa ptaszek zleciał

W uliczny proch i brud

Raz jeden jeszcze wzleciał

Ostatni jego trud.

Widok na biedne szare

Już prawie martwe ptaszę

Zasmuca i porusza

Do głębi serca nasze.

Toteż właśnie dlatego

Dziewczyna idąca tą drogą

Ułożyła na ręce swej jego

Nie tak jak inny trąciłby go nogą.

Delikatnie słucha dziewczę,

Ptaszynego serca bicia

Już spokojny, zadrga jeszcze,

To ostatnie iskry życia.

Coraz wolniej serce bije,

Coraz prędzej życie biegnie

Jeszcze chwila!… już nie żyje

Główkę w piórka sobie wegnie.

Lekko składa ręka dziecka,

Szare ciałko w dziurkę ziemi,

Życie bierze śmierć zdradziecka,

Człowiekowi żal za niemi26.

Niestety, sielankę życia szybko przerwała wojna i Beatrycze w wierszach zaczęła podejmować tematykę ciężką i ponurą.

Poznań, 26 XI 1939 r.

Szarość, smutek…

Trotuary mokre, szare, kwadratowe.

Jezdnie pociemniałe, od deszczu błyszczące,

Kamienice stare, kanciaste, matowe,

Twarze ludzkie blade, jak smutek milczące…

Nieruchomo wkute w bruk uliczne drzewa

Czarne i bezlistne wśród latarń samotne…

Wróble bez świergotu. Nastrój bezszelestny.

Uczucia bez treści, dziwnie bezistotne.

Żal jak łza bez blasku w bezkres mgły wtopiony

Tęsknoty bez życia; smutek niewymowny

Wpojony w kanciaste tafle kwadratowe.

Tylko szarość głucha, tylko żal bezsłowny…27

Ale jednak nadal zachowała umiejętność czułego patrzenia na drobiazgi życia.

Kraków, 26 X 1943 r.

Kaktus i kot

Kaktus i kot, na słońcu obydwaj.

Kotek najeżony, kaktus najeżony.

Dziwaczne kulki jak dwa straszydła,

Tylko kotek bury, a kaktus zielony.

Zaprzyjaźnieni w słonecznej plamie,

Mucha to na jednym, to na drugim siada,

Lecz przyjaźń pewnie kaktus załamie.

…Gdy nosek przybliżysz, czeka ciebie zdrada!28

Z dat i miejsc dopisywanych przy zachowanych wierszach można prześledzić ogólnie drogę wojennej tułaczki Beatrycze: z Poznania jesienią 1939 roku, poprzez obóz przejściowy w Częstochowie (od grudnia 1939 do marca 1940), kiedy to obok dat pojawiał się wpis: „Częstochowa, okupacja, więzienie”, po Kraków (od sierpnia 1940). Jeden z ostatnich zachowanych wierszy pochodzi z dnia Wszystkich Świętych 1943 roku i został poświęcony matce:

Kraków, 1 XI 1943 r.

Matce (Matce zamordowanej w Oświęcimiu w 1943 r.)

Gdzie Ci mam zanieść w ten dzień przesmutny

Białe, najbielsze chryzantemy?

Gdzie mam malutką świeczkę zapalić

…Nad którym dołem strasznym i niemym

Po raz ostatni Ci stać kazali?…

Gdzie Ci mam zanieść w ten dzień przesmutny

Krwawe, najkrwawsze jarzębiny?

Gdzie Ci mam wyznać mój żal okrutny,

Żal straszny pełen najcięższej winy.

Nie ma dla niego miejsca.

Nie ma żadnego miejsca w żaden dzień przesmutny29.

Ryc. 14. Beatrycze Danczowska, Kraków, lata okupacji. Bardzo charakterystyczne zdjęcie późniejszej drapieżnej Pumy

Do Krakowa młodziutka Beatrycze trafiła w 1940 roku, po rozłączeniu się rodziny w obozie w Częstochowie; przemieszkiwała tam w różnych miejscach. Początkowo korzystała z gościny państwa Pautschów, rodziny malarza Fryderyka Pautscha, autora przedwojennego portretu Danczowskiego. („Nic nie piszesz o pp. Pautschach ‒ przecież możesz zrozumieć, że ta kwestja interesuje mię w tych niezwykłych czasach przede wszystkim ‒ i z czego oni sami żyją, skąd czerpią środki, ażeby mogli jeszcze i Ciebie wspierać?”30 ‒ pisał Dezyderiusz z Warszawy 6 sierpnia 1940). Beatrycze nie przepadała za nimi, wspominała ich jako chłodnych emocjonalnie, nierozumiejących jej żywiołowego temperamentu ludzi; czuła się u nich źle i obco. Mieszkała również przez jakiś czas u państwa Wolińskich, znajomych rodziny Danczowskich. W Krakowie poszła do szkoły ‒ Technikum Chemicznego, jednak szybko musiała przerwać naukę z powodu problemów zdrowotnych: zdiagnozowano u niej bowiem zapalenie szpiku kostnego w nodze. W historii choroby ze szpitala w Zakopanem (wrzesień 1941) czytamy: „Przed pięcioma laty upadła na ulicy, tłukąc sobie silnie prawe kolano. (…) W jesieni ubiegłego roku uderzyła się o kant krzesła. Po tym wypadku pojawił się obrzęk prawego stawu kolanowego, stany podgorączkowe oraz bólew stawie kolanowym. Chora udała się do Sanatorium PCK w Rabce, gdzie kończynę unieruchomiono za pomocą szyny gipsowej”31.

Na skutek tej choroby Beatrycze przez kilka lat chodziła o kulach, w międzyczasie miała zakładane dreny, przechodziła operacje i bolesne zabiegi. Pozostały jej z tego okresu: odrobinę krótsza prawa noga i sztuczne kolano.

Ryc. 15 i 16. Beatrycze Danczowska w czasie okupacji, w sanatorium w Rabce, ok. 1941 roku. Kilka długich miesięcy tego roku Ata spędziła przykuta do sanatoryjnego łóżka, dopiero po dłuższym czasie mogła pomału zacząć chodzić za pomocą kul

Przez kilka miesięcy Ata przebywała w szpitalu sanatoryjnym w Rabce, skąd w czerwcu 1941 roku przewieziono ją na operację do szpitala w Zakopanem. W końcu (jesienią 1941) wróciła do Krakowa i na pewien czas znalazła schronienie w domu dziecka prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr Nazaretanek. Stąd prawdopodobnie wzięła się rozbieżność co do daty urodzenia, pojawiająca się w niektórych jej dokumentach: żeby umożliwić jej przyjęcie do domu dziecka, „odmłodzono ją” o rok i wpisano rok 1924 jako rok urodzenia. Tam też poznała swoją wieloletnią oddaną przyjaciółkę i opiekunkę, siostrę Elektę, z którą utrzymywała kontakty jeszcze wiele lat po wojnie, aż do śmierci zakonnicy.

Dezyderiusz w każdym swoim liście do córki pisanym z Warszawy niepokoił się o jej zdrowie, dopytywał o stan nóżki, martwił się kolejnymi dolegliwościami. Nie zachowały się niestety listy Aty do niego z okresu wojny, lecz z jednostronnej korespondencji ojca przebija nieustanna troska i duża czułość.

Więc, Atusienieczko Złota! Tylko główka ta moja śliczna i kochana do góry i nie dać się ‒ w takiej sytuacji trzeba zawsze tylko sobie uzmysłowić, iż dużo ludzi jest w położeniu znacznie trudniejszym i pomimo to walczą odważnie dalej i zwycięsko! Ja ze swojej strony, Milutka Moja!, jestem wiecznie myślami, sercem i całem mojem jestestwem przy Tobie! (19.03.1942)

Chciałem Ci powiedzieć, iż ogromnie się ucieszyłem wiadomością, że nareszcie już to marzenie o aparacie ma się stać rzeczywistością. Więc napisz mi, Kochanie!, natychmiast, jak Ci jest z tym aparatem, o ile go już masz, i czy długo będziesz musiała się uczyć chodzić, i czy to jest bardzo męczące i ciężkie do noszenia? Napisz mi ogromnie dokładnie, jaka będzie zasadnicza różnica między tem, co było, i tem, co jest? Chcę Ci wysłać jeszcze dziś 200 zł na Święta; kup sobie, Malutka!, trochę szynki lub kiełbasy (co wolisz) i kilka jaj, abyś przynajmniej w ten sposób miała złudzenie jakichś tam Świąt (6.04.1944)32.

Wydaje się jednak, że córka skąpiła mu dokładnych szczegółów zarówno na temat swojego stanu zdrowia, jak i warunków mieszkaniowych, bo w zasadzie we wszystkich listach Dezyderiusza jak stały, monotonny refren pojawiają się usilne prośby do Aty o dokładniejsze informacje o sobie.

Ja natomiast, Atusieńko!, jestem dość zmartwiony faktem, że Ty zignorowałaś zupełnie ten list, który skierowałem do p. Wolskiej-Sobańskiej i włożyłem do listu napisanego do Ciebie. Mnie przychodzi taka myśl do głowy, że Ty nie chcesz po prostu, żeby ktoś obcy mnie poinformował o prawdziwym Twym stanie. Proszę Cię więc bardzo o oświetlenie, a raczej wyświetlenie tej sprawy (7.02.1941).

Więc, Złota Moja, tylko tyle na razie i błagam Cię zupełnie poważnie, abyś mnie nie zostawiała tak długo bez słowa wiadomości (7.11.1941).

Atuśku Moja! Powtarzam teraz przy tej sposobności znowu prośbę, byś mi odpisała na wszystkie me pytania (z dziedziny Twego życia gospodarskiego) zawarte w ostatnim liście ‒ zrozumiesz chyba, Kochanie!, że to tylko w Twym interesie (14.10.1942)33.

Być może Ata nie chciała go niepokoić, być może również ‒ co wydaje się bardzo prawdopodobne ‒ nie uznawała za stosowne informować go o wszystkim, co działo się w jej życiu, zakładając, że i tak niewiele mógłby jej pomóc, a na pouczenia w kwestii niektórych swoich wyborów nie miała ochoty. Wybierała więc drogę rozbudowanej retoryki (Dezyderiusz pisał zrezygnowany: „Twoja argumentacja jest niesłychanie zawiła i mętna, której ja zrozumieć nie mogę”34), lub zbywała po prostu prośby ojca milczeniem.

W 1942 roku urodziła dziecko. Nie wiadomo, kto był ojcem, najwyraźniej była to jakaś wojenna historia, o której chce się zapomnieć… Dziewczynka – Jagódka ‒ zmarła po trzech miesiącach, z głodu. W listach od Dezyderiusza nie ma ani słowa o tym wydarzeniu, nie wiadomo więc, czy w ogóle był świadomy tej tragedii. Było to jednak olbrzymią traumą w życiu Aty. Przeżyła narodziny i śmierć dziecka bardzo silnie, była wręcz poddawana jakiejś inwazyjnej terapii, o której Kaja dowiedziała się jedynie z późniejszych urywanych szeptów i półsłówek.

W chwili wybuchu wojny Ata miała szesnaście lat. W tak newralgicznym dla każdej nastolatki czasie naturalnego kwestionowania autorytetów, w okresie prób określenia własnej tożsamości, została wyrwana spod opieki rodziców i zdana była na własne decyzje oraz opiekę przypadkowych ‒ nawet jeśli bardzo życzliwych ‒ osób. Od dzieciństwa nie była dzieckiem potulnym i pokornym, miała raczej skłonności do indywidualizmu, buntu i niezależności. Wojna tylko to spotęgowała, utrwaliła w niej poczucie wyizolowania i samotności. Na pewno była bardzo wrażliwa, ale musiała w sobie wykształcić siłę przetrwania i wypracować jakiś sposób na dalsze życie. Stała się ofiarą wojny, jedną z bardzo wielu, z pokiereszowaną psychiką i nierozwiązanymi problemami, które zaważyły potem ogromnie na jej życiu i na życiu Kai. Nie były to czasy, w których można było liczyć na opiekę psychologów, a Beatrycze nie miała też żadnej rodziny, u której mogłaby szukać wsparcia. Wyszła z wojny sama, tak jak potrafiła.

Ryc. 17. Beatrycze Danczowska, zdjęcie z czasów wojny, prawdopodobnie z Domu Dziecka Zgromadzenia Sióstr Nazaretanek

W czasie okupacji w Krakowie Beatrycze poznała Irenę Łukasiewicz, która odegrała później bardzo dużą rolę we wczesnych latach życia Kai. Urodzona w 1911 roku (a więc znacznie starsza ‒ o osiem lat ‒ od Aty), magister dwóch fakultetów na Uniwersytecie Jagiellońskim – filozofii i biologii – niezaprzeczalny „Anioł” Kai od pierwszych jej chwil życia. Beatrycze i Irena poznały się na ulicy Czystej 18, w niemieckim punkcie karmienia wszy. Czy obie zajmowały się karmieniem? Czy tylko jedna z nich? Tego już nie wiadomo. Faktem jest, że w czasie okupacji to zajęcie uważane było za bardzo intratne, dawało prawo do specjalnych legitymacji i dodatkowych uprawnień, z czego, być może, w pewien sposób korzystała Beatrycze. Po wojnie młode dziewczyny zamieszkały razem, w kamienicy przy ulicy Czystej.

Beatrycze Danczowska maturę zdawała już po wojnie, w Krakowie. W pewnym momencie zaczęła także myśleć o egzaminach wstępnych na studia. Dezyderiusz sugerował delikatnie, żeby wzięła pod uwagę Poznań, jednak stawało się coraz bardziej oczywiste, że Ata nie ma ochoty przenosić się gdziekolwiek z Krakowa. Dezyderiusz pisał do niej jeszcze 27 czerwca 1948:

Ateńko! Piszesz, że tak chciałabyś się ze mną widzieć, porozmawiać sama ze mną. No dobrze, Kochanie! Wiesz przecież dobrze, że ja jestem tu na łańcuchu jak pies wiejski ‒ nie ma mowy o wyjeździe ‒ więc Ateńko! Jeśli Ty się czujesz, chwała Bogu, tak, że Ty chodzisz po świecie, że tańczysz (relacja p. Pruchata), że zachodzisz do cukierni czy do kawiarni ‒ czy nie przyszło Ci nigdy na myśl, czy nie czułaś nigdy potrzeby czy tęsknoty, żeby zajrzeć może do tego Poznania? Przecież gdybyś przyjechała, znalazłoby się gdzieś miejsce na ten okres Twego pobytu. (…) Następnie ‒ gdybyś przyjechała, może byśmy coś uradzili. Może byś chciała przenieść się do Poznania ‒ przecież i tu jest Uniwersytet, jestem i ja ‒ ja zdecydowanie pragnę Twej obecności ‒ bo wiem, że byłoby nam lepiej, bo jestem przecież zupełnie sam35.

Beatrycze nie pojechała do Poznania. W październiku 1948 roku dostała się do Studium Wstępnego na Uniwersytecie Jagiellońskim, przy wydziale historii sztuki. Pisała o tym z przejęciem do ojca w liście z 27 września 1948:

Otóż próbowałam i zdałam (w co bynajmniej nie mogę uwierzyć) na Wstępny Rok na Uniwersytet. Gdybym tylko mogła kontynuować! Wydaje mi się, że dokonałam tak wielkiego czynu, że powinien to być dość silny i znaczący start ‒ bodziec do wciągnięcia się w jakąś systematyczną pracę. Obym tylko dała radę. Zostałam więc przyjęta. Automatycznie będę miała prawo do tej „Opieki Zdrowotnej” ‒ dzięki czemu może wreszcie da się zrobić to, co jest niezbędne, jeśli chodzi o odpowiednie zabiegi itd.

(…) Tyle miałabym do pisania i pytania i radzenia się, bo zdaje mi się, że świat cały nieszczęść i kłopotów mam na głowie i sercu, ale to trochę trudno. Proszę mi napisać, co Tatuś myśli o moich poczynaniach. Czy i jak się w Tatusia wyobrażeniu da ułożyć wszystko? Czy dobrze, że zdawałam tutaj? Może uda mi się stracić jeden mniej rok życia. Na razie czuję się dobrze i tylko błagam Boga, by mi się udało jakoś żyć, chcieć i być czymś. Jutro początek nauki. Boję się, jak to będzie i czy poradzę ze wszystkim36.

Od 1949 roku studiowała na wydziale historii sztuki, już z małą Kają u boku. Irena wspierała ją bardzo w trakcie studiów: duchowo i realnie – ucząc się razem z nią do kolejnych egzaminów. Kaja jak przez mgłę pamięta również koleżanki mamy z roku, które zajmowały się malutką Kajunią wtedy, gdy Beatrycze była na wykładach. Na zajęcia Ata chodziła jeszcze w roku akademickim 1952/1953; przestała na wiosnę 1953. Stała za tym podobno jej wybujała ambicja: istniała bowiem możliwość, że na egzaminach końcowych nie uzyskałaby najwyższej możliwej oceny. A trzeba powiedzieć, że przez pierwsze trzy lata studiów oceny Beatrycze w indeksie oscylowały wokół „bardzo dobrych”, z okazjonalnymi „dobrymi”. Wolała więc podobno zrezygnować w ogóle z dyplomu, niż okazać się w ostatecznym rozrachunku bodaj o włos gorszą od innych. To była jedna z silniejszych cech Beatrycze, która niemało przyniosła potem w życiu kłopotów jej i Kai: duma. Prawdą jest jednak również, że studiowała w czasie, gdy na świecie była już Kaja, więc możliwości nauki były już mocno ograniczone.

Ryc. 18. Beatrycze Danczowska około 1949 roku. Oficjalna fotografia młodej studentki i młodej mamy

Osobowość Beatrycze, bardzo złożoną i połamaną przez przeżycia wojenne, można określić jako mocną i wręcz despotyczną, z dużą dozą artystycznego szaleństwa i wrodzonej niezależności. Była bardzo oczytana i niezwykle inteligentna, wręcz „niebezpiecznie inteligentna”, jak określała ją późniejsza przyjaciółka Kai, Joanna Bocheńska. Potrafiła manipulować emocjonalnie ludźmi, uzależniając ich jednocześnie od siebie ‒ tak jak potem w życiu uzależniła Kaję.

Gdyby żyła kilkadziesiąt lat wcześniej, chodziłaby po Krakowie z Przybyszewskim i Wyspiańskim pod rękę, prowadząc życie kolorowej ekscentrycznej cyganerii młodopolskiej. Gdyby mieszkała kilkadziesiąt lat później w Ameryce – byłaby prawdopodobnie jedną z dzieci-kwiatów, i w pstrokatych ubraniach z frędzlami walczyłaby o wolność życia i pokój na świecie. Nie była typem osadnika ‒ ona wędrowała przez życie. W szarej polskiej powojennej rzeczywistości Beatrycze odstawała od reszty społeczeństwa niekonwencjonalnym podejściem do wychowania córki, fantazją i niezależnością poglądów, jednak trudno zaprzeczyć, że była jednocześnie wojennym rozbitkiem, kompletnie niezaradnym życiowo i nieumiejącym stawić czoła tak podstawowym zagadnieniom jak utrzymanie rodziny. Beatrycze nigdy w życiu nie pracowała, nie była jednak materialistką i nie przywiązywała większej wagi do wartości pieniędzy. Lubiła natomiast pieniądze nonszalancko wydawać, kiedy akurat je miała, lubiła także gromadzić rzeczy wokół siebie; książki, gazety, ubrania, papiery, szmatki, wycinanki, potem także programy koncertowe, recenzje i plakaty Kai, płyty i kasety ‒ rzeczy te zarastały stopniowo i konsekwentnie przestrzeń wokół niej. Po zakończeniu wojny żyła z zasiłków socjalnych i dzięki życzliwości ludzi – a miała w tym wielki udział Irena Łukasiewicz. Później zaś szybko pojawiły się stypendia socjalne i naukowe Kai, w końcu pieniądze z jej koncertów i pracy na uczelni.

1 Z archiwum prywatnego Kai Danczowskiej. Jeśli nie opisano inaczej, pozostałe zdjęcia pochodzą również z tego źródła.

2 Cyt. za: Maria Bielewicz, Dezyderiusz Danczowski – człowiek i jego dzieło, praca dyplomowa, Akademia Muzyczna im. I.J. Paderewskiego w Poznaniu, Poznań 2015, s. 27.

3 Adolf Nowaczyński, Plewy i perły, Planeta (Presspol), Warszawa 1991 (przedruk za wydaniem: Drukarnia Archidiecezjalna, Warszawa 1934).

4 Tamże.

5 Cyt. za: Maria Bielewicz, Dezyderiusz Danczowski – człowiek i jego dzieło, op. cit., s. 35‒36.

6 Archiwum prywatne Kai Danczowskiej.

7 Tamże.

8 Tamże.

9 Kazimierz Wiłkomirski, Wspomnienia, PWM, Kraków 1970.

10 Archiwum prywatne Kai Danczowskiej.

11 Tamże.

12 Tamże.

13 Tamże.

14 Tamże.

15 Tamże.

16 Tamże.

17 Tamże.

18 Tamże.

19 Tamże.

20 Tamże.

21 Tamże.

22 Tamże.

23 Cytat z pisma Związku Zawodowego Muzyków w Krakowie do Dezyderiusza Danczowskiego, archiwum prywatne Kai Danczowskiej.

24 Archiwum prywatne Kai Danczowskiej.

25 Jan Radzimiński, Wspomnienia o Dezyderiuszu Danczowskim (1891‒1950), „Ruch Muzyczny” 1962, nr 4, s. 15‒16.

26 Archiwum prywatne Kai Danczowskiej.

27 Tamże.

28 Tamże.

29 Tamże.

30 Tamże.

31 Cytat z historii choroby wydanej przez szpital w Zakopanem. Archiwum prywatne Kai Danczowskiej.

32 Archiwum prywatne Kai Danczowskiej.

33 Tamże.

34 Tamże.

35 Tamże.

36 Tamże.

II. Kaja

Rodzice, dzieciństwo, Czysta

Iw końcu jest ten dzień: 25 marca 1949 roku. Na świat przychodzi Kaja Danczowska, urocza, maleńka, ciemnowłosa dziewczynka, sens życia Beatrycze i jej cały świat.

Ojcem Kai i mężem Beatrycze był Julian Tenner, który dosyć szybko zostawił żonę i córkę, a później wyemigrował do Ameryki; Kaja widziała go dwa razy w życiu. Historia spotkania i małżeństwa rodziców Kai jest tajemnicza i pogrzebana w pamięci osób, które już nie żyją. Wiadomo, że pobrali się 24 października 1948 roku, w kościele św. Szczepana w Krakowie. Matka Kai nigdy o tym okresie nie wspominała, nie opowiadała córce o ojcu. Czy była to studencka miłość? Czy też jedynie krótki epizod dwojga zagubionych rozbitków wojennych? Byli równolatkami, prawdopodobnie poznali się gdzieś w środowisku akademickim; Julian studiował medycynę ze specjalnością radioterapia. Pochodził z Warszawy, gdzie w 1944 roku brał zresztą udział w powstaniu. Kaja wiedziała jedynie, że rodzina Juliana była również muzykalna, jego ciotka podobno grywała we Lwowie z samym Karolem Szymanowskim. Ale poza tym temat ojca właściwie nie istniał w domu, o czym Kaja mówiła po latach w jednym z wywiadów:

Jako dziecko nie zastanawiałam się nad brakiem ojca. Dopiero po wielu latach zaczęłam o nim myśleć. Może to dobrze, że mama o nim nie wspominała? (…) Byłam zaopiekowanym dzieckiem, trochę nawet „za bardzo”, jak to mówili inni. Mama nie dawała mi jednak odczuć, że brakuje mi ojca. Robiły to za to wszystkie sąsiadki i panie w sklepie, które powtarzały ciągle: „Nie martw się, przyjedzie tatuś i złoty zegarek ci przywiezie”. Wtedy zaczynałam bardziej tęsknić. Nie wiedziałam, czy do tego zegarka, czy do tatusia. Nie wiem więc, kto dobrze postępuje: matka, która trzyma despotycznie dziecko i nie mówi o ojcu, czy te pańcie, które wbijają dziecku, że dostanie złoty zegarek1.

Kaja spotkała się z ojcem po wielu latach, w Nowym Jorku, podczas swojego tournée koncertowego. Wiedziała tylko tyle, że Julian Tenner jest lekarzem w Nowym Jorku, więc dzwoniła po różnych szpitalach i w końcu go znalazła. Porozmawiali krótko przez telefon i umówili się szybko na spotkanie; ojciec pojawił się w pokoju Kai w hotelu, ale przyszedł niefortunnie, tuż przed jej wyjazdem. Popatrzyli na siebie, przywitali się niezgrabnie, powiedzieli kilka jakichś mało znaczących słów. Cóż można sobie powiedzieć po tylu latach? Byli dla siebie zupełnie obcymi ludźmi. Dopiero później, po śmierci Juliana w 1986 roku, Kaja dowiedziała się, że ojciec interesował się z daleka jej życiem, zbierał wycinki z gazet dotyczące jej kariery. Ale to działo się gdzieś daleko; w prawdziwym życiu Kaja miała tylko matkę. A Beatrycze miała tylko ją. Były same na świecie, były swoją jedyną rodziną.

Jest jeszcze jedna zadra w historii Beatrycze, rysa, która pojawiła się tuż przed narodzinami Kai. Dezyderiusz Danczowski, profesor Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu, odwrócił się od córki, kiedy dowiedział się, że spodziewa się ona dziecka. Beatrycze poinformowała go o tym ‒ oraz o ślubie z Julianem ‒ w czasie swojej wizyty w Poznaniu w listopadzie 1948 roku. Dezyderiusz przyjął to bardzo źle i pod koniec 1948 roku odmówił Acie kompletnie pomocy materialnej ‒ a wspierał ją nieprzerwanie aż do tego czasu. Prawdopodobnie cierpiał na myśl, że jego zdolna jedynaczka, zamiast poświęcić się najpierw zdobyciu wiedzy i ustabilizowaniu życia, porywa się na rzecz, z punktu widzenia rozsądku, kompletnie lekkomyślną i szaloną. Miał też ogromny żal, że zamiast tradycyjnego toku w przypadku takich spraw: eleganckiej prezentacji kandydata na