Jurassic Park. Zaginiony Świat - Michael Crichton - ebook

Jurassic Park. Zaginiony Świat ebook

Michael Crichton

4,3

Opis

Kontynuacja bestsellerowej powieści Michaela Crichtona, „Jurassic Park. Park Jurajski”… Minęło 6 długich lat od tragicznych wypadków na wyspie Nublar w pobliżu Kostaryki. Mimo, że rezerwat został zamknięty, a wyspa nie jest już dostępna dla turystów, coś przetrwało… Sklonowane dinozaury ponownie zagrażają ludzkości. Aby temu zaradzić, ceniony biolog Richard Levine decyduje się na wyprawę na zaginioną wyspę. Wybitny, znany z pierwszej części,  matematyk, Ian Malcom wraz z grupą znajomych wyruszają jego śladami. Koszmar, w którym brał udział powraca. Niesamowity zaginiony świat dinozaurów strzeże swojej tajemnicy. Ci, którzy chcą ją poznać, narażają się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Znów rozpoczyna się walka na śmierć i życie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 621

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (99 ocen)
51
30
13
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
patrycja-dzka

Z braku laku…

Książka trochę wymęczona. Fabuła drugiej części została oparta na schemacie pierwszej, czyli ekspedycja, dzieci nie tam, gdzie powinny być, śmierć uczestnika wyprawy oraz odlot po morfinie.
10
jakubburdecki

Dobrze spędzony czas

dobra, ale 1 zdecydowanie lepsza
10
gosiajasinska

Dobrze spędzony czas

fajna
00
Malissi

Dobrze spędzony czas

Od tragicznych wydarzeń w Parku Jurajskim na Isla Nublar minęło kilka lat. Jakiekolwiek wydarzenia, które miały tam miejsce są pilnie strzeżone, a sama wyspa została odizolowana od reszty świata. Okazuje się jednak, że sąsiednia wspa Isla Sorna mieściła główne laboratorium i była miejscem eksperymentów nad klonowaniem dinozaurów. Paleontolog Richard Levine udaje się na Isla Sorna, aby zdobyć informacje o tych niezwykłych stworzeniach. W pewnym momencie urywa się kontakt z mężczyzną, więc matematyk Ian Malcolm oraz kilka innych osób postanawiają go uratować. "Park Jurajski: Zaginiony świat" to drugi tom świetnej serii "Jurassic Park" spod pióra amerykańskiego pisarza, scenarzysty i producenta filmowego. Jest to cykl science fiction, który każdy przynajmniej kojarzy m.in. za sprawą filmów Stevena Spielberga. Jeżeli chodzi o pierwszą część to lektura okazała się jedną z najlepszych przeczytanych przeze mnie książek w ubiegłym roku. Kontynuacja podobała mi się odrobinę mniej, ale w żadnym...
00
anytyna

Dobrze spędzony czas

Szkoda, że trochę powtórzona po pierwszej części - równie dobrze tej książki mogłoby nie być i fabuła nic by nie straciła. Ale niemniej bawiłam się całkiem nieźle. :)
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Lost World by Michael Crichton

The Lost World Copyright © 1990 by Michael Crichton, © 2014 by Dinosaur Holdings LLC

Copyright © for this Polish edition by Andrzej Leszczyński / Dream Books

(A division of Dream Music Ltd.), Warsaw, Poland 2016

Cover designed by Radosław Kulig (Dream Books)

Tłumaczenie: Andrzej Leszczyński

Redakcja: Anna Lisiecka (UKKLW)

Korekta: Firma Korektorska UKKLW – Małgorzata Ablewska, Katarzyna Szol

Skład i łamanie: Ewa Majewska

Wydanie I

ISBN: 978-83-64460-38-8 (e-book)

Dream Books

Dream Music Sp. z o. o.

ul. Wspólna 50 lok. 9, 00-687 Warszawa, Polska

Tel. +48-22-4035713

Fax +48-22-4035713

E-mail: [email protected]

Website: www.dreambooks.com.pl, www.dreammusic.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Carolyne Conger

Naprawdę jestem ciekaw, czy Bóg miał jakikolwiek wybór, przystępując do stworzenia świata.

ALBERT EINSTEIN

Tam, gdzie rządzi przypadek, nawet najdrobniejsze zmiany strukturalne zazwyczaj pociągają za sobą olbrzymie zmiany w zachowaniu. Stąd też możliwość osiągnięcia pełnej kontroli nad powodowanymi reakcjami zdaje się być wykluczona.

STUART KAUFFMAN

Następstwa są całkowicie nieprzewidywalne.

IAN MALCOLM

WSTĘP
WYMIERANIE GATUNKÓW NA PRZEŁOMIE K-T

Pod koniec dwudziestego wieku jesteśmy świadkami olbrzymiego wzrostu zainteresowania naukowców problemem wymierania gatunków.

Nie jest to zagadnienie nowe, baron Georges Cuvier po raz pierwszy wykazał istnienie tego zjawiska już w roku 1786, czyli zaraz po uzyskaniu niepodległości przez Stany Zjednoczone. Naukowcy zaakceptowali je na trzy czwarte wieku przed ogłoszeniem teorii ewolucji Darwina. Później, mimo że owa teoria zawsze budziła wiele kontrowersji, nikt nie kwestionował występowania zjawiska zanikania gatunków.

Wręcz przeciwnie – utarło się je uważać za coś tak naturalnego, jak unieruchomienie samochodu z powodu wyczerpania paliwa. Wymieranie traktowano jako dowód braku umiejętności adaptacyjnych poszczególnych gatunków, które to zdolności zaczęto intensywnie badać. Nikt jednak nie zastanawiał się dłużej nad pytaniem, dlaczego niektóre organizmy nie potrafią się przystosować do zmian w środowisku. Bo i co można było na ten temat powiedzieć? Ale dwa ważne zagadnienia, na które zwrócono uwagę w początkach lat siedemdziesiątych, kazały spojrzeć na kwestię wymierania gatunków pod zupełnie innym kątem.

Po pierwsze stwierdzono, że błyskawicznie rozrastająca się liczebnie ludzkość dokonuje bardzo intensywnych przeobrażeń naszej planety – eliminuje tradycyjne siedliska zwierząt, wycina lasy tropikalne, zanieczyszcza powietrze oraz wodę, prawdopodobnie przyczynia się nawet do globalnych zmian klimatycznych – a działalność ta powoduje wymieranie kolejnych gatunków. Wielu naukowców zaczęło bić na alarm, inni obserwowali te procesy z rosnącym niepokojem. Jak bardzo odporny na zmiany jest ziemski ekosystem? Czy rozwój cywilizacyjny musi doprowadzić do wymarcia gatunku homo sapiens?

Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Wcześniej problem zanikania gatunków nie był przedmiotem systematycznych badań, niewiele zdołano zebrać informacji na temat skali owego zjawiska w minionych epokach geologicznych. Właśnie dlatego naukowcy zaczęli tak intensywnie badać wymieranie gatunków w przeszłości, mając nadzieję, że wynikną z tego jakieś wnioski na przyszłość.

Po drugie pojawiło się wiele nowych danych dotyczących kresu panowania dinozaurów na Ziemi. Od dawna było wiadomo, że wszystkie gatunki dinozaurów wymarły w stosunkowo krótkim czasie u schyłku kredy, w przybliżeniu siedemdziesiąt pięć milionów lat temu. Mówiąc ściślej, czas trwania tego procesu stał się przedmiotem długotrwałych i zaciekłych sporów: część paleontologów utrzymywała, że nastąpiło to katastrofalnie szybko, podczas gdy inni głosili tezę, iż dinozaury wymierały stopniowo, w okresie liczącym dziesięć tysięcy czy nawet dziesięć milionów lat, co wszak trudno uznać za zjawisko krótkotrwałe.

W roku 1980 fizyk Luis Alvarez wraz z trzema współpracownikami wykazał, że w skałach pochodzących z końca kredy i początku trzeciorzędu – okresu nazwanego później w skrócie przełomem K-T – występuje podwyższona zawartość irydu, pierwiastka rzadkiego na Ziemi, lecz spotykanego obficie w meteorytach. Na tej podstawie zespół Alvareza wysunął hipotezę, że właśnie na przełomie K-T uderzył w Ziemię olbrzymi meteoryt, mający wiele kilometrów średnicy. Skutkiem takiego kataklizmu byłoby bardzo silne zapylenie atmosfery, zahamowanie procesów fotosyntezy i masowe obumieranie roślinności, co mogło się stać przyczyną kresu dominacji dinozaurów.

Owa katastroficzna teoria silnie podziałała na opinię publiczną, zrodziła w świecie naukowym liczne kontrowersje, zaprzątające umysły przez wiele lat. W wyniku poszukiwań krateru po zderzeniu z tak wielkim meteorytem wytypowano kilka prawdopodobnych miejsc. Odkryto pięć innych okresów charakteryzujących się masowym wymieraniem gatunków i zaczęto się zastanawiać, czy one wszystkie nie były skutkiem zderzeń Ziemi z wielkimi meteorytami. Powstała teoria o trwającym dwadzieścia sześć milionów lat cyklu gigantycznych katastrof na Ziemi, według której już niedługo miałby nastąpić kolejny kataklizm.

Zagadnienia te szeroko dyskutowano przez kilkanaście lat, aż do sierpnia 1993 roku, kiedy to podczas jednego z cotygodniowych seminariów w Instytucie Santa Fe pewien matematyk, Ian Malcolm, obrazoburczo oznajmił światu, iż żadne ze stawianych w tej dziedzinie pytań nie ma większego znaczenia, a wszelkie rozważania dotyczące możliwości zderzenia Ziemi z meteorytem są – jak się wyraził – mało istotnymi, czczymi spekulacjami.

– Weźmy pod uwagę liczby – powiedział Malcolm, pochylając się nad mównicą i śmiało wodząc wzrokiem po twarzach zebranych. – Obecnie istnieje na naszej planecie pięćdziesiąt milionów gatunków roślin i zwierząt. Uważamy to za olbrzymią różnorodność, ale stan ten jest nieporównywalny z tym, co występowało we wcześniejszych okresach. Szacuje się, że od narodzin życia na Ziemi powstało w sumie pięćdziesiąt miliardów gatunków. A to oznacza, że z każdego tysiąca gatunków, jakie kiedykolwiek występowały na naszej planecie, do dzisiaj dotrwał tylko jeden. Zatem dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procent organizmów wymarło. Trudno zakładać, że więcej niż pięć procent z tej liczby padło ofiarą masowej zagłady, należy więc przyjąć, że olbrzymia większość gatunków wymierała stopniowo.

Następnie Malcolm wykazał, iż życie na Ziemi związane jest z ciągłym procesem zanikania gatunków, przebiegającym w przybliżeniu ze stałą prędkością. Okres dominacji poszczególnych grup stworzeń wynosi około cztery miliony lat, po jego upływie owe grupy zanikają. Przypomniał, że ssaki królują na Ziemi dopiero od miliona lat. Wyciągnął stąd wniosek, że istnieje nieprzerwany cykl wybijania się jednych gatunków nad inne, ich rozwoju, a następnie wymierania. Statystycznie można przyjąć, że od początku powstania życia na Ziemi każdego dnia wymarł jakiś jeden gatunek organizmów.

– Dlaczego tak się dzieje? – zapytał. – Co powoduje ten nieustanny rozwój i późniejszy upadek dominujących stworzeń, dający się ująć w cykl o okresie czterech milionów lat? Odpowiedź może kryć się w tym, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo intensywne są zmiany zachodzące na naszej planecie. Wszak zaledwie w ciągu pięćdziesięciu tysięcy ostatnich lat, co w skali geologicznej jest tylko mgnieniem oka, lasy tropikalne niemal całkowicie zaginęły i znów się rozprzestrzeniły. A przecież lasy tropikalne nie są elementem stałym na naszej planecie, utworzyły się stosunkowo niedawno. Mniej więcej dziesięć tysięcy lat temu, kiedy ludzie pierwotni na terenie Ameryki zaczęli uprawiać łowiectwo, lodowiec zsunął się na południe, w przybliżeniu do tej samej szerokości, na której leży Nowy Jork. Od tamtej pory wymarło wiele gatunków ssaków.

Zatem historia życia na Ziemi – ciągnął – udowadnia, że wszelkie stworzenia rozwijają się i zanikają w niezwykle aktywnie ewoluującym środowisku. Prawdopodobnie w tym należy upatrywać przyczyny wymarcia co najmniej dziewięćdziesięciu procent gatunków. Jeżeli oceany zaczną wysychać lub chociaż wzrośnie stopień ich zasolenia, spowoduje to zanik licznych organizmów planktonowych. Ale zwierzęta wyżej zorganizowane, takie jak dinozaury, to zupełnie co innego, gdyż te gatunki potrafią się bronić, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, przed podobnymi zmianami ekosystemu. Czemu więc i one wymierają? Dlaczego nie potrafią się przystosować do nowych warunków? Z punktu widzenia fizjologii dysponują przecież olbrzymim potencjałem adaptacyjnym. Wygląda więc na to, że nie istnieje żadna przyczyna zanikania wyżej zorganizowanych gatunków. A jednak obserwujemy ów proces.

Dlatego chciałbym zaproponować, byśmy przestali upatrywać powodów wymierania organizmów w zmianach ich zdolności adaptacyjnych, uzależnionych od zmian środowiska, i zaczęli ich szukać w sposobach reakcji owych gatunków. Mogę tu dodać, że najnowsze osiągnięcia z zakresu teorii chaosu oraz dynamiki nieliniowej umożliwiają nam uzasadnienie takiej teorii.

Twierdzę zatem – kontynuował – iż sposoby reakcji organizmów wyżej zorganizowanych mogą ulegać gwałtownym zmianom, nie zawsze na lepsze. Owe zmiany zachowania mogą w niektórych wypadkach przestać korelować ze zmianami zachodzącymi w środowisku, co w efekcie przyczynia się do wymierania gatunków. Właśnie te zmiany mogą pociągnąć za sobą osiągnięcie kresu zdolności adaptacyjnych. Czy taki los spotkał dinozaury? Czy jest to faktyczna przyczyna ich zniknięcia? Być może nigdy się tego nie dowiemy. Ale nie przypadkiem ludzie tak bardzo są zainteresowani wymarciem dinozaurów, ponieważ ich degradacja umożliwiła intensywny rozwój ssaków, w tym także człowieka. Prowadzi to nas do oczywistego pytania, czy wymarcie dominującej grupy zwierząt kiedykolwiek się jeszcze powtórzy, czy ludzkość wcześniej lub później nie podzieli losu dinozaurów. Czy przyczyn owego zjawiska należy szukać w zrządzeniu losu, jakim miałoby być zderzenie Ziemi z gigantycznym meteorytem, czy też w naszych własnych reakcjach na zmiany środowiska? W chwili obecnej nie potrafimy na to odpowiedzieć.

Urwał na chwilę i uśmiechnął się szeroko.

– Ale mam kilka propozycji – dodał.

PROLOG
ŻYCIE NA KRAWĘDZI CHAOSU

Instytut Santa Fe zajmował kompleks budynków przy Canyon Road, w których kiedyś mieścił się klasztor, a seminaria organizowano w dużej sali służącej poprzednio za kaplicę. Stojącego na mównicy Malcolma oświetlała smuga światła słonecznego wpadającego ukosem przez okno. Matematyk dramatycznie zawiesił głos, nim wreszcie przystąpił do dalszej części swego odczytu.

Malcolm był czterdziestolatkiem, postacią dosyć znaną w instytucie. Wsławił się pionierskimi publikacjami w dziedzinie teorii chaosu, lecz jego błyskotliwą karierę przerwał bardzo groźny wypadek, jakiemu uległ podczas wyprawy do Kostaryki. W gazetach ukazały się już informacje o jego śmierci. Później sam zainteresowany miał jakoby powiedzieć: „Z przykrością muszę przerwać huczne uroczystości na wydziałach matematycznych różnych uczelni w całym kraju, okazało się jednak, że nie jestem tak całkiem martwy. Chirurdzy dokonali prawdziwego cudu, proszę przede wszystkim ich pytać o szczegóły. W każdym razie wróciłem, że się tak wyrażę, do wykonania kolejnej iteracji”.

Teraz, wsparty ciężko na mównicy i ubrany całkowicie na czarno, przywodził na myśl purytanina. Znany był na terenie instytutu z niekonwencjonalnego sposobu rozumowania i skłonności do pesymizmu. Jego wystąpienie w trakcie sierpniowego seminarium, zatytułowane „Życie na krawędzi chaosu”, stanowiło typowy dla niego przykład skrótu myślowego, w którym Malcolm zastosował podstawy teorii chaosu do wyjaśnienia zagadek ewolucji.

Chyba nie mógł sobie nawet wymarzyć bardziej oddanego audytorium. Instytut Santa Fe został założony w połowie lat osiemdziesiątych przez grupę naukowców zainteresowanych następstwami teorii chaosu. Tworzyli ją specjaliści z różnych dziedzin wiedzy: fizycy, ekonomiści, biolodzy, informatycy. Łączyło ich wspólne przekonanie, że złożoność otaczającego świata podlega pewnym podstawowym prawom, których istnienie dotychczas umykało uwadze naukowców, a które może ujawnić właśnie teoria chaosu, nazywana coraz powszechniej teorią złożoności. Wielu z nich wyrażało pogląd, że owa teoria jest nauką dwudziestego pierwszego wieku.

W instytucie prowadzono badania nad współzależnościami w wielu różnorodnych, skomplikowanych systemach – współpracą w handlu wolnorynkowym, współdziałaniem neuronów w mózgu człowieka, sposobami reakcji żywych komórek na liczne enzymy czy też grupowym zachowaniem wędrownych ptaków – a więc w systemach złożonych do tego stopnia, że jakiekolwiek badania nad nimi były w zasadzie niemożliwe przed skonstruowaniem komputera. Owa gałąź nauki była czymś zupełnie nowym, toteż nic dziwnego, że wielokrotnie dokonywano zdumiewających odkryć.

Dość szybko specjaliści zwrócili uwagę, że wiele złożonych systemów odznacza się podobnymi reakcjami. Zaczęto wyodrębniać owe zachowania jako charakterystyczne dla wszystkich tego typu środowisk. Stało się też jasne, że owych reakcji nie da się wytłumaczyć poprzez badanie poszczególnych elementów systemu. Od lat ukształtowane w nauce metody analizy najdrobniejszych składników, których przykładem może być rozbieranie na części zegarka w celu poznania zasady jego działania, w wypadku układów złożonych okazały się nieprzydatne, ponieważ obserwowane zjawiska powstawały jako efekt spontanicznych reakcji elementów składowych. Nie były one ani zaplanowane, ani sterowane, stąd też nazwano je reakcjami samoistnymi.

– W badaniach ewolucji – mówił Ian Malcolm – musimy zwrócić szczególną uwagę na dwie spośród całej gamy reakcji samoistnych. Jedną z nich stanowi proces adaptacji, który można dostrzec wszędzie. Wielkie korporacje dostosowują się do wymagań rynku zbytu, komórki w mózgu adaptują się do impulsów nerwowych, układ immunologiczny dopasowuje się do rodzaju infekcji, zwierzęta adaptują się do zmian źródeł pokarmu. Przywykliśmy uważać zdolności adaptacyjne za element charakterystyki systemów złożonych, prawdopodobnie jeden z tych, które wiodą ewolucję ku coraz wyżej zorganizowanym stworzeniom.

Wyprostował się na mównicy, opierając się całym ciężarem ciała na lasce.

– Ale chyba znacznie ważniejszy – mówił dalej – jest sposób, w jaki układy złożone zdają się burzyć równowagę między potrzebą organizacji a imperatywem ciągłych zmian. Owe systemy odznaczają się tendencją do zajmowania pozycji w sferze, którą nazywamy krawędzią chaosu, czyli w takim rejonie, gdzie występuje dosyć innowacji, by ekosystem pozostał w ciągłym ruchu, a zarazem stabilizacja jest wystarczająca, aby nie nastąpiła całkowita anarchia. W obszarze tym dochodzi do wielu konfliktów, stare i nowe znajduje się w stanie ciągłych zmagań. Znalezienie tu punktu równowagi wydaje się zadaniem nadzwyczaj skomplikowanym. Jeżeli cały ten złożony system przesunie się zbyt blisko krawędzi, zwiększy ryzyko utraty spoistości i dalszego rozpadu, jeśli zaś odsunie się zbyt daleko od tej krawędzi, pozostanie skostniały, zamrożony, totalistyczny. W obu wypadkach dojdzie ostatecznie do jego zaniku. Zarówno nazbyt duża, jak i nazbyt mała liczba wprowadzanych zmian są tak samo destrukcyjne. Tylko na krawędzi chaosu złożone systemy mogą się rozwijać.

Zawiesił na krótko głos.

– Wynika stąd jasno, że wymieranie gatunków jest nieuchronnym rezultatem jednej lub drugiej strategii, wprowadzania zbyt dużej bądź zbyt małej liczby zmian.

Zgromadzeni naukowcy potakująco kiwali głowami. Większość z nich myślała dokładnie w ten sam sposób. W gruncie rzeczy pojęcie krawędzi chaosu stało się niemalże dogmatem Instytutu Santa Fe.

– Tak się nieszczęśliwie składa – kontynuował Malcolm – że przepaść między tą teorią a obserwowanym wymieraniem gatunków jest ogromna. Nie mamy jednak żadnego sposobu na sprawdzenie poprawności tego rozumowania. Dane archeologiczne mogą nam powiedzieć, kiedy wymarł konkretny gatunek, ale nie wyjaśnią, dlaczego tak się stało. Nawet symulacje komputerowe mają tu ograniczone zastosowanie. Co zrozumiałe, nie da się przeprowadzić doświadczeń na żywych organizmach. W związku z tym jesteśmy zmuszeni przyznać, że wymieranie gatunków, niepoddające się żadnym badaniom czy eksperymentom, jako takie w ogóle nie powinno być przedmiotem zainteresowania naukowego. Może to również wyjaśniać, dlaczego omawiane zagadnienie stało się powodem tak licznych zaciekłych dyskusji na gruncie religijnym oraz politycznym. Ośmielę się przypomnieć, że nigdy nie byliśmy świadkami religijnej debaty na temat liczby Avogadra, stałej Plancka czy też funkcji trzustki. Natomiast wymieranie gatunków już od dwustu lat budzi wciąż nowe kontrowersje. Dlatego zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób można rozwiązać ten problem, jeśli w ogóle... Tak? O co chodzi?

Jeden z mężczyzn siedzących w głębi sali energicznie wymachiwał ręką nad głowami słuchaczy. Urażony Malcolm zmarszczył brwi. Stało się już tradycją instytutowych seminariów, że pytania zadawano dopiero po zakończeniu odczytu, przerywanie wykładu należało do złego tonu.

– Ma pan jakieś pytanie? – rzekł głośno matematyk.

Młody, trzydziestokilkuletni mężczyzna podniósł się z miejsca.

– Mówiąc ściśle... mam tylko drobną uwagę.

Malcolm od razu rozpoznał w tym ciemnowłosym, szczupłym człowieku ubranym w letnią koszulę i szorty, niezwykle oszczędnym w ruchach, paleontologa z Berkeley noszącego nazwisko Levine, który odbywał w instytucie letnią praktykę. Nigdy dotąd z nim nie rozmawiał, za to wiele o nim słyszał. Levine był uważany za jednego z najlepszych paleobiologów swego pokolenia, znali go specjaliści z całego świata. Ale wśród pracowników instytutu nie cieszył się specjalną sympatią, uważano go za zarozumiałego aroganta.

– Przyznaję – powiedział Levine – że kopalne szczątki nie pomogą rozwikłać zagadki wymierania gatunków, zwłaszcza w wypadku tezy, że wymieranie jest efektem zmian w zachowaniu, gdyż na podstawie kopalin nie da się ocenić zachowania zwierząt. Nie zgadzam się jednak, że owa hipoteza nie może być przedmiotem badań. Krótko mówiąc, jej implikacje są oczywiste. Być może tylko pan nie wziął ich jeszcze pod uwagę.

Na sali zapanowała martwa cisza. Malcolm ponownie zmarszczył brwi. Wybitny matematyk nie przywykł do tego, by ktoś mu wytykał, iż nie wziął pod uwagę jakoby oczywistych implikacji.

– Do czego pan zmierza? – zapytał szorstko.

Levine ani trochę się nie przejmował napiętą atmosferą w sali.

– Otóż w kredzie dinozaury zamieszkiwały całą naszą planetę, ich szczątki odnajdujemy na wszystkich kontynentach, w każdej strefie klimatycznej, nawet na Antarktydzie. Jeśli zatem ich wymarcie byłoby skutkiem zmian w zachowaniu, a nie konsekwencją jakiejś katastrofy – czy to zarazy, czy gwałtownych zmian szaty roślinnej bądź innego kataklizmu, którym próbowano wyjaśniać zniknięcie dinozaurów – to wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne, żeby zmiany w zachowaniu wystąpiły u wszystkich zwierząt równocześnie. A to z kolei oznacza, że być może przedstawiciele dinozaurów żyją jeszcze w jakimś zakątku Ziemi. Dlaczego więc nie mielibyśmy zacząć ich szukać?

– Droga wolna – odparł ironicznie Malcolm. – Jeśli pana to bawi i nie ma pan nic ważniejszego do roboty...

– Ale ja mówię zupełnie poważnie. Nie da się wykluczyć, że dinozaury nie wymarły całkowicie. Być może wciąż żyją ich przedstawiciele, odizolowani w jakimś trudno dostępnym miejscu.

– Przywołuje pan hipotezę „Zaginionego świata” – uciął krótko Malcolm.

Wielu słuchaczy przytaknęło ruchem głowy. W kwestiach dotyczących ewolucji przyjęło się w instytucie kilka haseł odnoszących się do różnych teorii. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć, co to są „Pole minowe”, „Przegrana hazardzisty”, „Gra w życie”, „Zaginiony świat”, „Czerwona Królowa” bądź „Czarny szum”, chodziło bowiem o dobrze znane i uznane hipotezy. Tyle że każda z nich...

– Nie – odrzekł uparty Levine. – Proszę całkiem serio potraktować to, co mówiłem.

– W takim razie pańskie rozumowanie jest błędne. – Malcolm lekceważąco machnął ręką, odwrócił się tyłem i wolno podszedł do tablicy. – A zatem, jeśli weźmiemy pod uwagę wszelkie aspekty krawędzi chaosu, możemy zadać sobie pytanie, co jest najmniejszym elementem złożonego ekosystemu. Większość uznanych definicji organizmu żywego opiera się na obecności DNA, ale już mamy dwa przykłady, które wykazują, że tego typu definicje są zbyt wąskie. Wystarczy bowiem uwzględnić wirusy i priony, by stało się jasne, iż życie może istnieć bez DNA...

W głębi sali Levine stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się mówcy, wreszcie – jakby z ociąganiem – usiadł z powrotem i zaczął sporządzać notatki.

HIPOTEZY ZAGINIONEGO ŚWIATA

Odczyt dobiegł końca parę minut po dwunastej. Malcolm wyszedł z sali i ruszył przez dziedziniec instytutu. Obok niego szła Sara Harding, młoda doktorantka biologii pochodząca z Afryki. Znali się z Malcolmem już od kilku lat, od czasu, kiedy jeszcze w trakcie jego pracy w Berkeley Sara poprosiła go o recenzję swojej pracy doktorskiej.

Idąc w blasku palącego słońca, tworzyli dość niezwykłą parę: Malcolm, w całości ubrany na czarno, przygarbiony i wychudły, ciężko opierał się na lasce, natomiast Harding, zgrabna i wysportowana, w szortach i bawełnianej bluzce, z ciemnymi okularami zsuniętymi nad czoło na gęste czarne włosy, sprawiała wrażenie kipiącej młodzieńczą energią. Specjalizowała się w badaniach nad afrykańskimi drapieżnikami, lwami oraz hienami. Następnego dnia miała już wracać do Nairobi.

Od czasu operacji Malcolma łączyła ich bliższa znajomość. Harding odbywała wówczas roczną praktykę w Austin i przyjęła na siebie rolę pielęgniarki, pomagając mu w rekonwalescencji. Przez pewien czas sądzono, że połączył ich romans, a matematyk będący zatwardziałym kawalerem w końcu uległ wdziękom młodej doktorantki. Później jednak Sara wróciła do Afryki, natomiast on przeniósł się do Santa Fe. Jeśli nawet łączyło ich kiedyś głębsze uczucie, teraz pozostali tylko dobrymi przyjaciółmi.

Rozmawiali na temat pytań, które padły po zakończeniu odczytu. Malcolm doskonale przewidział, jakie kwestie sporne zostaną poruszone: Czy sprawa wymierania gatunków naprawdę jest aż tak istotna? W jakim stopniu ludzkość zawdzięcza swój rozwój zniknięciu dinozaurów u schyłku kredy, które umożliwiło zajęcie dominującej pozycji ssakom? Jeden ze słuchaczy oznajmił nawet z dumą, że zdarzenia w kredzie utorowały drogę świadomości i pozwoliły na ekspansję rozumu.

Malcolm odpowiedział natychmiast:

– Co pana skłania do twierdzenia, że ludzie są istotami świadomymi i rozumnymi? Nie ma na to żadnych dowodów. Człowiek stara się nie myśleć o sobie, bo to dla niego niezbyt wygodne. Olbrzymia większość przedstawicieli naszego gatunku jedynie wykonuje polecenia i wpada w złość, gdy zetknie się z jakimkolwiek odmiennym punktem widzenia. Najbardziej charakterystyczną cechą ludzi wcale nie jest świadome działanie, lecz konformizm, natomiast różne poglądy prowadzą do wojen religijnych. Inne stworzenia walczą o panowanie nad swoim terytorium lub o pożywienie, rzeczą niespotykaną w świecie zwierząt są walki w obronie przekonań. Ich przyczyną jest tylko to, że przekonania narzucają różne sposoby reakcji, dlatego właśnie mają dla ludzi tak wielkie znaczenie. Lecz jeśli zaczniemy rozpatrywać sytuację, w której tenże sposób reagowania może doprowadzić do zagłady gatunku, nikt mnie nie przekona, że wówczas świadomość zacznie odgrywać dominującą rolę. Jesteśmy upartymi, dążącymi do samozagłady konformistami. Każdy inny sposób patrzenia na ludzkość musi być napiętnowany antropomorfizmem. Czy są jeszcze jakieś pytania?

Teraz, idąc powoli przez dziedziniec, Sara zachichotała.

– W gruncie rzeczy nikogo to nie obchodzi.

– Przyznam, że ta świadomość mnie deprymuje – odparł Malcolm, kręcąc głową. – Ale nic się na to nie poradzi. Pracują tu wybitni specjaliści z całego kraju, a mimo to... nadal brakuje ciekawych pomysłów. Swoją drogą, co to za facet przerwał mój odczyt?

– Nie słyszałeś o Richardzie Levinie? – Zaśmiała się. – Potrafi być irytujący, prawda? Chyba na całym świecie jest już z tego dobrze znany.

– Zdążyłem się przekonać – burknął Ian.

– Jest bardzo bogaty i w tym tkwi cały problem – ciągnęła Harding. – Znasz lalki Becky?

– Nie. – Malcolm zerknął na nią podejrzliwie.

– W każdym razie większość dziewczynek w Stanach musi je znać. Wyprodukowano kilka serii lalek: Becky, Sally, Frances i jeszcze parę innych. Jak to w Ameryce. Ojciec Levine’a jest właścicielem firmy wytwarzającej te lalki, nic więc dziwnego, że wszyscy uważają Richarda za nadętego aroganta. Jest porywczy, robi, co mu się żywnie podoba.

Ian skinął głową.

– Masz ochotę pójść ze mną na lunch?

– Oczywiście. Najchętniej...

– Doktorze Malcolm! Niech pan zaczeka, proszę! Doktorze!

Matematyk obejrzał się. Przez dziedziniec w ich stronę sadził wielkimi susami nie kto inny, jak Richard Levine.

– Cholera! – syknął Malcolm.

– Doktorze Malcolm – powtórzył Levine, zbliżając się do nich. – Zaskoczyło mnie, że nie chciał pan potraktować mojej wypowiedzi poważnie.

– Nie mogłem tego uczynić. Przecież to absurd.

– Tak, ale...

– Panna Harding i ja szliśmy właśnie na lunch – przerwał mu Malcolm, wskazując Sarę.

– Sądzę jednak, że powinien się pan nad tym zastanowić – ciągnął z uporem Levine. – Głęboko wierzę, że jest nie tylko możliwe, lecz nawet bardzo prawdopodobne, iż dinozaury przetrwały do dzisiaj. Na pewno dotarły do pana ostatnie plotki o dziwnych stworzeniach pojawiających się na terenie Kostaryki, gdzie, jak słyszałem, spędził pan sporo czasu.

– Owszem, ale co się tyczy Kostaryki, mogę panu powiedzieć...

– A Kongo? – Levine nie dał mu dokończyć zdania. – Od lat napływają doniesienia, że Pigmeje z okolic Bokambu wielokrotnie widywali w głębi dżungli dużego jaszczura, sądząc po opisach, podobnego do apatozaura. Także w górskich lasach Irianu Zachodniego żyje prawdopodobnie zwierzę wielkości nosorożca, będące zapewne potomkiem ceratopsów...

– To czyste fantazje – odparł Malcolm. – Nie ma naocznych świadków, nie zdołano niczego sfotografować, nie dysponujemy żadnymi dowodami.

– Być może, lecz brak dowodów nie dowodzi jeszcze braku takich stworzeń. Sądzę, że naprawdę istnieją do dzisiaj siedliska tych zwierząt, reliktów minionych epok.

Malcolm wzruszył ramionami.

– Wszystko jest możliwe.

– Zatem musi pan przyznać, że pojedyncze egzemplarze mogły przetrwać zagładę – naciskał Levine. – Postaram się zdobyć dokładniejsze wiadomości o tych niezwykłych zwierzętach występujących w Kostaryce. Może uda się zdobyć jakieś szczątki.

Matematyk zmarszczył brwi.

– Mówi pan, że ostatnio pojawiły się nowe plotki?

– Dotarły do mnie jakiś czas temu.

– Aha. Tak myślałem.

– Ostatnie informacje pochodzą sprzed dziewięciu miesięcy – wyjaśnił Levine. – Przebywałem w tym czasie na Syberii, podziwiałem zamrożonego młodego mamuta, dlatego nie mogłem od razu zareagować. Przekazano mi jednak, że w kostarykańskiej dżungli odnaleziono martwą, bardzo dużą, niezwykłą jaszczurkę.

– I co się stało z tym znaleziskiem?

– Szczątki spalono.

– Zupełnie nic nie zostało?

– Zgadza się.

– Nie wykonano nawet fotografii?

– Chyba nie.

– Więc trzeba to uznać za kolejną plotkę – oznajmił Malcolm.

– Niewykluczone. Jestem jednak przekonany, że warto zorganizować ekspedycję i rozpocząć poszukiwania tych niezwykłych zwierząt.

Ian przez chwilę patrzył mu prosto w oczy.

– Ekspedycję? Ma pan zamiar szukać hipotetycznego Zaginionego świata? A któż sfinansuje takie przedsięwzięcie?

– Ja sam – odparł Levine. – Przygotowałem już wstępny plan.

– Ale to będzie kosztowało...

– Nie muszę się troszczyć o pieniądze. Moim celem jest udowodnienie, że pojedyncze okazy przetrwały zagładę gatunku. Jeżeli podobne rzeczy były możliwe w wypadku innych zwierząt, to czemu nie miałyby ocaleć relikty z epoki kredy?

– To czyste spekulacje – mruknął Malcolm, energicznie kręcąc głową.

Levine przez chwilę przyglądał się uważnie matematykowi.

– Doktorze Malcolm – wycedził wreszcie. – Jestem bardzo zawiedziony pańską postawą. Przed chwilą mówił pan o swojej teorii, a teraz odrzuca zaproponowaną możliwość jej udowodnienia. Miałem nadzieję, że z zapałem odniesie się pan do mojego planu.

– Już dawno pozbyłem się młodzieńczego zapału.

– Liczyłem na to, że przynajmniej poprze pan mój pomysł, bo przecież...

– Nie interesują mnie dinozaury – uciął Malcolm.

– Nie wierzę. Chyba wszyscy się nimi interesują.

– Ja nie.

Matematyk odwrócił się ostentacyjnie i ruszył dalej alejką.

– Jeśli wolno zapytać – naciskał Levine – to co pan robił w Kostaryce? Słyszałem, że spędził pan tam prawie rok.

– Leżałem w szpitalu. Przez sześć miesięcy lekarze bali się mnie ruszyć z oddziału intensywnej terapii. Nie mogłem nawet wrócić samolotem do kraju.

– Rozumiem. Słyszałem o pańskim wypadku. Ale chciałem wiedzieć, czym się pan tam na początku zajmował? Czy nie szukał pan przypadkiem dinozaurów?

Malcolm zerknął z ukosa na intruza, wspierając się ciężko na lasce.

– Nie – odparł. – Niczego nie szukałem.

Wszyscy troje siedzieli przy niewielkim lakierowanym stoliku w rogu sali kawiarni Guadalupe mieszczącej się na drugim brzegu rzeki. Sara Harding popijała piwo prosto z butelki, przyglądając się dwóm mężczyznom siedzącym naprzeciwko. Levine sprawiał wrażenie uszczęśliwionego ich towarzystwem, jakby możliwość zasiadania z nimi przy jednym stoliku była główną nagrodą w jakimś konkursie. Malcolm zaś wyglądał na zmęczonego, niczym ojciec, który musiał przez całe popołudnie pilnować niesfornego dziecka.

– Chce pan wiedzieć, jakie plotki do mnie dotarły? – zapytał Levine. – Otóż słyszałem, że parę lat temu pewna firma o nazwie InGen odtworzyła metodami inżynierii genetycznej kilka gatunków dinozaurów i umieściła je na wyspie u wybrzeży Kostaryki. Coś tam się jednak wydarzyło, zginęło sporo osób, a zwierzęta uległy zagładzie. Teraz nikt nie chce rozmawiać na ten temat, jakby wszyscy zaangażowani w projekt podpisali cyrograf przestrzegania ścisłej tajemnicy. Przedstawiciele władz kostarykańskich także milczą, zapewne boją się odstraszyć turystów. Panuje powszechna zmowa milczenia.

Matematyk przez chwilę spoglądał mu prosto w oczy.

– I pan w to wierzy?

– Początkowo uznałem te wiadomości za wyssane z palca, ale w miarę upływu czasu docierało do mnie coraz więcej plotek na ten temat. Podobno wśród organizatorów tego przedsięwzięcia mieli być i pan, i Alan Grant.

– Rozmawiał pan o tym z Grantem?

– Pytałem go, kiedy w ubiegłym roku spotkaliśmy się na konferencji w Pekinie. Oznajmił jednak, że to bzdury.

Malcolm smętnie pokiwał głową.

– A co pan może powiedzieć na ten temat? – podchwycił Levine, pociągnąwszy łyk piwa. – Bo przecież zna pan Granta, prawda?

– Nie, nigdy go nie spotkałem.

Tamten spoglądał badawczo na Malcolma.

– A więc to nieprawda?

Ian westchnął głośno.

– Czy zna pan pojęcie technomitu? Posługuje się nim Geller z Uniwersytetu Princeton. Problem polega na tym, że wszelkie dawne podania, takie jak o Orfeuszu i Eurydyce czy Perseuszu i Meduzie, straciły swój urok. Dlatego ludzie próbują zapełnić lukę po nich nowoczesnymi technomitami. Geller zebrał ich dosyć sporo. Jeden z nich mówi o zwłokach przybysza z kosmosu przechowywanych w magazynach bazy lotniczej Wright-Patterson. Inny opiewa wynaleziony przez jakiegoś geniusza gaźnik do silnika spalinowego, który pozwala przejechać ponad sześćdziesiąt kilometrów na litrze paliwa, tyle że producenci aut wykupili patent i ukryli go przed całym światem. Krążą także pogłoski o przebywającej w pewnej ukrytej bazie wojskowej na Syberii grupie szkolonych od dziecka specjalistów z zakresu telekinezy, potrafiących za pomocą myśli uśmiercić każdego mieszkańca Ziemi. Można do tego dorzucić plotki, że gigantyczne rysunki na pustyni Nazca w Peru to pozostałości lądowiska przybyszów z kosmosu, że CIA wyprodukowało wirusa HIV, chcąc się pozbyć wszystkich homoseksualistów, że Nikola Tesla odkrył niewyczerpane źródło energii, tylko jego notatki gdzieś zaginęły, że w Stambule znajduje się malowidło z dziesiątego wieku przedstawiające Ziemię widzianą z kosmosu, że specjaliści z Instytutu Badawczego Stanforda znaleźli faceta, którego ciało świeci w ciemnościach. Rozumie pan, o co mi chodzi?

– Chce pan powiedzieć, że dinozaury stworzone przez InGen należą do tego typu mitów.

– Oczywiście, jakże by mogło być inaczej? Sądzi pan, że naprawdę można metodami inżynierii genetycznej odtworzyć dinozaura?

– Wszyscy eksperci twierdzą, że nie.

– I mają rację – rzekł z naciskiem Malcolm, po czym zerknął na Harding, jakby szukał u niej potwierdzenia swych słów.

Ale Sara zachowywała milczenie, pociągała piwo małymi łyczkami. Wiedziała bowiem znacznie więcej na temat owych dinozaurów, których istnieniu Ian zaprzeczał. Zaraz po operacji, kiedy leżał w malignie, otępiały po narkozie i dawkach środków przeciwbólowych, często męczyły go jakieś koszmary, rzucał się na łóżku i wykrzykiwał nazwy paru gatunków dinozaurów. Harding wypytywała pielęgniarki, lecz te nie umiały niczego wyjaśnić, twierdziły, że pacjent zachowuje się tak od czasu wypadku. Według lekarzy dręczyły go urojone zjawy, lecz Sara przeczuwała, że Ian w tych koszmarach powraca do autentycznych wydarzeń. Jej domysły były tym bardziej uzasadnione, że Malcolm posługiwał się nazwami zdrobniałymi, jak gdyby fachowym żargonem, bredził bowiem o „raptorach”, „prokompach” i „reksach”. Zdawał się zresztą najbardziej obawiać tychże raptorów.

Później, kiedy już wrócili do domu, zapytała go o tamte koszmary. Lecz Ian zlekceważył sprawę, próbując obrócić ją w żart: „I tak dobrze, że w malignie nie wymieniałem imion innych kobiet, prawda?”. Później zaś powiedział, że w dzieciństwie bardzo się interesował dinozaurami i widocznie w trakcie choroby dały o sobie znać młodzieńcze fantazje. Starał się przejść nad tym do porządku dziennego, jakby chodziło o coś mało istotnego, ale Sara wyczuwała, że jego obojętność jest udawana. Nie chciała jednak go dręczyć. Wtedy była w nim zakochana po uszy i bardzo jej zależało na jego dobrym samopoczuciu.

Teraz, gdy po raz drugi zerknął na nią badawczo, jakby podejrzewał, że i ona zechce mu się przeciwstawić, Harding tylko przygryzła wargi i zmarszczyła brwi. Domyślała się, że Malcolm ma swoje powody, aby wszystkiemu zaprzeczać, toteż postanowiła się nie wtrącać.

Levine pochylił się nad stolikiem i zapytał cicho:

– A więc wszelkie plotki o doświadczeniach InGenu są nieprawdziwe?

– Od początku do końca – przytaknął Ian, kiwając posępnie głową. – Wyssane z palca.

Malcolm już od trzech lat zaprzeczał wszelkim pogłoskom na ten temat. Nabrał takiej wprawy, że kłamał bez mrugnięcia okiem. Ale w rzeczywistości latem 1989 roku zajmował stanowisko konsultanta w firmie International Genetic Technologies, mającej siedzibę w Palo Alto, i odbył służbową podróż do Kostaryki, która zakończyła się katastrofą. Wszyscy uczestnicy tamtych wydarzeń zaprzeczali plotkom. Kierownictwo InGenu pragnęło zrzucić z siebie jakąkolwiek odpowiedzialność, natomiast władze kostarykańskie nie chciały zmącić obrazu tego prawdziwego raju dla turystów. Dlatego właśnie każdy z naukowców podpisał cyrograf o dotrzymaniu ścisłej tajemnicy, a w zachowaniu milczenia miały im pomóc sowite honoraria. Przez dwa lata wszystkie koszty leczenia Malcolma pokrywane były z konta spółki.

Budynki wzniesione przez InGen na kostarykańskiej wyspie uległy zniszczeniu, nie zostawiono przy życiu ani jednego zwierzęcia. Firma zatrudniła wybitnego biologa z Uniwersytetu Stanforda, George’a Baseltona, któremu liczne publikacje i częste wystąpienia przed kamerami telewizyjnymi przyniosły sporą sławę. Baselton oznajmił publicznie, że zwiedzał tajemniczą wyspę i jest już zmęczony ciągłym zaprzeczaniem plotkom, jakoby miały tam przebywać dawno wymarłe zwierzęta. Jego ironiczne wypowiedzi w rodzaju: „Szablozębne tygrysy?! Dobre sobie!” przyniosły w końcu oczekiwany rezultat.

W miarę upływu lat zainteresowanie wyspą niemal całkowicie minęło. InGen zdążyło w tym czasie zbankrutować, wszyscy najwięksi inwestorzy z Europy i Azji wycofali swoje udziały w spółce. Cały majątek firmy, zabudowania i sprzęt laboratoryjny wystawiono na sprzedaż, ale podjęto jednogłośną decyzję, by opracowane technologie pozostały na wieki tajemnicą. Krótko mówiąc, historia głośnego InGenu dobiegła końca.

W chwili obecnej nie było już o czym mówić.

– A więc to tylko plotki – powtórzył Levine, wkładając do ust kęs wołowiny pieczonej w liściach kukurydzy. – Jeśli mam być szczery, doktorze Malcolm, kamień spadł mi z serca.

– Dlaczego?

– Ponieważ to oznacza, że niezwykłe zwierzęta odnajdywane w kostarykańskiej dżungli muszą być prawdziwe. Tu naprawdę chodzi o dinozaury. Mam przyjaciela, biologa, absolwenta Yale, który wrócił z wyprawy i utrzymuje, że widział je na własne oczy. Nie mam podstaw, aby mu nie wierzyć.

Malcolm wzruszył ramionami.

– Wątpię, żeby jakiekolwiek dinozaury mogły przetrwać właśnie w Kostaryce.

– To fakt, że prawie od roku nie było wieści o nowych znaleziskach, lecz jeśli napłyną jakieś kolejne informacje, natychmiast się tam wybiorę. Tymczasem przystąpię do organizowania ekspedycji. Wiele na ten temat rozmyślałem. Najdalej za rok powinienem mieć do dyspozycji kilka specjalnie zaprojektowanych pojazdów. Rozmawiałem już o nich z Thorne’em. Później zbiorę grupę chętnych, którą pokieruje jakiś wybitny biolog, choćby ktoś taki jak obecna tu doktor Harding, włączę do niej paru zdolnych studentów...

Malcolm słuchał tego wszystkiego, kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Uważa pan, że to strata czasu?

– Owszem. Zgadza się.

– Załóżmy jednak, choćby tylko teoretycznie, że mimo wszystko napłyną wieści o jakichś nowych znaleziskach.

– Proszę na to nie liczyć.

– Przecież mówię, że to tylko założenie. Czy w takim wypadku byłby pan zainteresowany, żeby mi pomóc w rozplanowaniu ekspedycji?

Malcolm dokończył posiłek, odsunął talerz na bok i spojrzał na swego rozmówcę.

– Tak – odparł po chwili. – Gdyby rzeczywiście odnaleziono jakieś niezwykłe zwierzę, pomógłbym panu zorganizować wyprawę.

– Wspaniale! – wykrzyknął Levine. – Tylko to chciałem usłyszeć.

Kiedy wyszli na zalaną słońcem ulicę Guadalupe, Malcolm poprowadził Sarę do swego poobijanego starego forda. Levine usiadł za kierownicą jaskrawoczerwonego ferrari, pomachał im energicznie na pożegnanie i odjechał z rykiem silnika.

– Myślisz, że on doczeka się jakichś niezwykłych doniesień? – zapytała Harding. – Że naprawdę zostaną odnalezione reliktowe zwierzęta?

– Nie. Jestem pewien, że nic takiego się nie wydarzy.

– Obyś miał rację.

Ian po raz kolejny pokręcił głową. Z trudem wsunął się na fotel i obrócił, wciągając rękoma swą nie w pełni sprawną nogę w ciasną przestrzeń pod kierownicą. Sara usiadła obok niego. Malcolm popatrzył na nią uważnie, wreszcie przekręcił kluczyk w stacyjce i zawrócił wóz w stronę instytutu.

Następnego dnia Harding odleciała do Afryki. Przez osiemnaście miesięcy tylko sporadycznie docierały do niej wiadomości o realizacji planów Levine’a, który dzwonił od czasu do czasu, wypytując o różne szczegóły techniczne, np. jakie opony wybrać do samochodów terenowych lub jakie są najlepsze ładunki ze środkiem usypiającym na duże zwierzęta. Kilkakrotnie dzwonił też do niej Doc Thorne zajmujący się projektowaniem specjalnych pojazdów, sprawiał wrażenie zniechęconego całym tym projektem.

Natomiast od Malcolma nie było żadnych wieści. Przysłał jej tylko kartkę na urodziny, która doszła z miesięcznym opóźnieniem. Pod życzeniami dopisał maczkiem: „Masz szczęście, że nie musisz się z nim spotykać. Doprowadza tu wszystkich do szaleństwa”.

PIERWSZA KONFIGURACJA

W obszarze konserwatywnym, z dala od krawędzi chaosu, poszczególne elementy jednoczą się powoli, nie tworząc jednak żadnej uporządkowanej struktury.

Ian Malcolm

NIEZWYKŁE OKAZY

W zapadającym powoli zmroku śmigłowiec leciał nisko nad linią wybrzeża, wzdłuż wąskiego pasa plaży oddzielającego zwartą tropikalną dżunglę od morza. Dziesięć minut wcześniej minęli ostatnie wioski rybackie i teraz pod brzuchem maszyny rozciągały się tylko olbrzymie połacie nieprzebytych lasów, mangrowych bagnisk i nadmorskich wydm, zda się nietkniętych ludzką stopą. Siedzący obok pilota Marty Guitierrez wpatrywał się uważnie w linię brzegową. W tym rejonie nie było żadnych dróg, żadnych punktów orientacyjnych łatwych do odnalezienia.

Guitierrez był małomównym, trzydziestosześcioletnim brodaczem, amerykańskim biologiem, który już od ośmiu lat przebywał w Kostaryce. Początkowo badał rozprzestrzenienie populacji tukanów w tutejszej dżungli, później objął stanowisko konsultanta naukowego w zarządzie Reserva Biológica Carara, wielkiego parku narodowego w północnej części kraju.

Włączył interfon i zwrócił się do pilota:

– Jak daleko jeszcze?

– Pięć minut lotu, señor Guitierrez.

Odwrócił się i zawołał:

– Zaraz będziemy na miejscu.

Ale wysoki mężczyzna, który siedział skulony na fotelu w głębi kabiny śmigłowca, nie odpowiedział, jakby w ogóle nie zauważył, że się do niego mówi. Tkwił z brodą opartą na pięściach i ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w dżunglę przemykającą za oknem.

Richard Levine był ubrany w wypłowiały tropikalny strój w kolorze khaki, głęboko na czoło miał nasunięty australijski kapelusz z szerokim rondem. Przez szyję przewiesił ciężką, silnie poobijaną lornetkę. Lecz w przeciwieństwie do tego niezbyt starannego wyglądu roztaczał wokół siebie atmosferę typowo naukowego zaangażowania – siedział zasępiony, całkowicie pochłonięty własnymi myślami, patrząc krytycznie na zwartą ścianę dżungli.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał po chwili.

– Ta część wybrzeża nazywa się Rojas.

– To chyba już dość daleko na południe?

– Owszem, jakieś osiemdziesiąt kilometrów stąd jest granica z Panamą.

Levine milczał przez pewien czas.

– Nie widzę tu żadnych dróg – odezwał się ponownie. – W jaki sposób dokonano odkrycia?

– Turyści przypłynęli łodziami i wylądowali na plaży.

– Kiedy to było?

– Wczoraj. Rzucili tylko okiem i zwiewali, gdzie pieprz rośnie.

Levine przytaknął ruchem głowy. Z łokciami opartymi na wysoko zadartych, spiczastych kolanach rzeczywiście przypominał modliszkę szykującą się do ataku. To przezwisko przylgnęło do niego już na pierwszym roku studiów, a nazywano go modliszką nie tylko z uwagi na bardzo długie, patykowate kończyny, lecz także z powodu wojowniczego charakteru, gdyż gotów był odgryźć głowę każdemu, kto nie podzielał jego poglądów.

– Byłeś już kiedyś w Kostaryce? – zapytał Guitierrez.

– Nie, jestem tu po raz pierwszy – odparł Levine, po czym machnął lekceważąco ręką, jakby chciał okazać, że nie życzy sobie, by mu zakłócano spokój błahymi pytaniami.

Guitierrez przyjął to z uśmiechem. Mimo upływu lat Levine nie zmienił się ani na jotę, wciąż był jednym z najzdolniejszych, a zarazem najbardziej irytujących młodych naukowców. Obaj przez pewien czas studiowali razem w Yale, dopóki Richard nie zrezygnował z doktoratu na uniwersytecie i nie podjął dodatkowych studiów z zakresu zoologii porównawczej. Doszedł do wniosku, że nie jest zainteresowany pracą w terenie, która tak bardzo pociągała Guitierreza. Podczas jednej z dyskusji wyraził się pogardliwie, że nie ma zamiaru do końca życia „analizować odchodów papużek pochodzących z różnych części świata”.

Błyskotliwego, lecz grymaśnego Levine’a frapowała przeszłość, świat minionych epok. Badał najróżniejsze znaleziska z pasją niemalże równą obsesji. Był też znany ze swej fotograficznej pamięci, z niezwykłej arogancji, ciętego języka oraz skrajnej euforii, w jaką wprawiała go możliwość wytknięcia błędów kolegom. Jeden z nich wyraził się kiedyś, że „Levine nie tylko nie daruje nikomu najmniejszej pomyłki, ale i nie da zainteresowanemu nigdy o niej zapomnieć”.

Większość badaczy nie lubiła go za to, a i on odwdzięczał się im nieskrywaną niechęcią. Miał naturę pedanta, z zapałem katalogował dawne formy życia, a największą frajdę sprawiało mu szperanie w zasobach muzealnych, przypisywanie szczątków określonym gatunkom zwierząt i rekonstruowanie kopalnych szkieletów. Nie znosił brudu i niewygód wiążących się z pracą w terenie. Gdyby tylko mógł, nigdy by nie opuszczał sal muzealnych. Umiał jednak wykorzystać to, że przyszło mu żyć w okresie największych odkryć paleontologii. W ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba znanych z wykopalisk gatunków dinozaurów wzrosła dwukrotnie, średnio raz na siedem tygodni rozchodziły się wieści o odkryciu kolejnego przedstawiciela tej grupy zwierząt. Nic więc dziwnego, że światowa reputacja Levine’a zmuszała go do ciągłych podróży, odwiedzania coraz to innych terenów wykopalisk i udzielania swej opinii eksperta wszystkim tym, którzy chcieli z niej skorzystać.

– Dokąd ostatnio podróżowałeś? – zapytał Guitierrez.

– Do Mongolii. Byłem w paśmie Płonących Klifów na pustyni Gobi, trzy godziny drogi od Ułan Bator.

– Tak? A co tam robiłeś?

– John Roxton kieruje tam wykopaliskami. Znalazł niekompletny szkielet, który przypisał nieznanemu dotąd gatunkowi z rodzaju Velociraptor, i zwrócił się do mnie z prośbą, bym go obejrzał.

– I co?

Levine wzruszył ramionami.

– Roxton nigdy nie był dobry z anatomii. Jest doskonałym organizatorem, potrafi bez przerwy zdobywać nowe fundusze na prowadzenie prac, ale gdy już na coś natrafi, od razu wychodzi na jaw jego niekompetencja.

– Powiedziałeś mu to wprost?

– Oczywiście. Przecież taka jest prawda.

– A co z tym szkieletem?

– To w ogóle nie były szczątki raptora – burknął Levine. – Zupełnie inny układ śródstopia, kości miednicy zanadto wklęsłe, staw biodrowy inaczej ukształtowany, wszystkie kości długie zdecydowanie za lekkie. A co się tyczy czaszki... – Wzniósł oczy ku niebu. – Część podniebienna za gruba, zwieńczenia oczodołów nazbyt wysunięte, grzebień rdzeniowy za mały... Ech, mógłbym tak wymieniać bez końca. Co ważniejsze, wyrostki pazurów ledwie zauważalne. I tak ze wszystkim. Nie mam pojęcia, co Roxton sobie wyobrażał, ale moim zdaniem znaleziony szkielet należał do jakiegoś podgatunku z rodzaju Troodon, chociaż i tego nie jestem pewien.

– Troodon? – powtórzył Guitierrez.

– Taki mały drapieżca z kredy, dwa metry wysokości, licząc od końca stopy do stawu biodrowego. Nawiasem mówiąc, to dość pospolity przedstawiciel Theropoda. Zresztą znalezisko Roxtona wcale nie należało do szczególnie interesujących. Był tylko jeden ciekawy szczegół. Otóż pod szkieletem znaleziono wyraźny odcisk skóry zwierzęcia. Sam ten fakt nie należy do rzadkości, odkryto już kilkanaście fragmentów skamieniałej skóry, ale w większości należących do hadrozaurów. Nikt dotąd nie trafił na odcisk skóry osobnika z rodziny Theropoda. Wychodząc z założenia, że warto dokładniej zbadać to znalezisko, gdyż może rzucić nowe światło na budowę tych dinozaurów...

– Señores – odezwał się pilot, przerywając ten monolog. – Przed nami zatoka Juan Fernández.

– Czy moglibyśmy ją najpierw okrążyć? – zapytał Levine.

Z przejęciem zaczął się wpatrywać w widok za oknem, przykleiwszy nos do szyby. Całkiem zapomniał o niedawnej rozmowie. W oddali teren wznosił się nieco, lecz biegnące aż po horyzont pasmo wzgórz także było porośnięte dżunglą. Helikopter przechylił się na bok, skręcając wzdłuż linii brzegowej.

– To tam – rzekł Guitierrez, wskazując palcem.

W ukośnie padających promieniach słońca piasek wąskiego skrawka plaży wydawał się niemal zupełnie biały. W zasięgu wzroku nie było żywej duszy. W południowej części zatoki dostrzegli duży ciemny obiekt na piasku, który z powietrza wyglądał jak nieregularny głaz bądź duża kępa wodorostów, mająca w przybliżeniu dwa metry średnicy. Nawet ze śmigłowca można było dostrzec liczne ślady stóp wokół obiektu.

– Kto tu był przed nami? – zapytał Levine, westchnąwszy ciężko.

– Inspektorzy rejonowej stacji sanitarnej. Przylecieli dzisiaj wczesnym rankiem.

– Robili coś? Dotykali tego, poruszali?

– Nie umiem powiedzieć.

– Inspektorzy ze stacji sanitarnej... – powtórzył Richard, kręcąc energicznie głową. – Jak się dowiedzieli? Dlaczego im pozwoliłeś tu przylecieć, Marty?

– Chwileczkę, przecież to nie ja rządzę w tym kraju – odparł Guitierrez. – Zrobiłem, co było w mojej mocy. Chcieli od razu to zniszczyć, i tak powinieneś się cieszyć, że zaczekali do twojego przyjazdu. Nie wiem nawet, ile czasu nam dadzą na oględziny.

– To bierzmy się do roboty – warknął Levine, po czym szybko włączył interfon. – Czemu jeszcze nie lądujemy? Niedługo się ściemni. Proszę posadzić maszynę na plaży, muszę z bliska obejrzeć to znalezisko.

Richard Levine wyskoczył ze śmigłowca i pobiegł plażą w kierunku czarnego obiektu, nie zważając na ciężką lornetkę obijającą mu piersi. Już z daleka poczuł duszący fetor rozkładu, mimo to gorączkowo zbierał w pamięci swe pierwsze wrażenia. Wielkie cielsko padłego zwierzęcia leżało do połowy zagrzebane w piachu, ponad nim unosił się olbrzymi rój much. Skórę porozrywały bąble uwalniających się gazów, przez co identyfikacja gatunku była niezwykle trudna.

Zatrzymał się kilka metrów od padliny i sięgnął po aparat fotograficzny. Nie wiadomo skąd pojawił się tuż obok niego pilot śmigłowca i ostrzegawczo uniósł rękę.

– No permitido!

– Co takiego?

– Przykro mi, señor. Żadnych zdjęć.

– Dlaczego nie, do cholery? – parsknął Levine, po czym odwrócił się do Guitierreza, który nadchodził, grzęznąc w suchym piasku. – Dlaczego nie mogę zrobić zdjęć, Marty? Przecież to bardzo ważne...

– Żadnych zdjęć – powtórzył stanowczo pilot i szybko wyjął mu aparat z rąk.

– Marty, to jakieś wariactwo...

– Lepiej się pospiesz i dokonaj tych swoich oględzin – odparł Guitierrez.

Zaczął dyskutować po hiszpańsku z pilotem, lecz ten odpowiadał ostro, gestykulując z wyraźną złością.

Levine przyglądał się im przez chwilę, zaraz jednak skupił swą uwagę na zwierzęciu. Niech to szlag trafi – pomyślał – nie ma czasu na kłótnie. Podszedł nieco bliżej, starając się oddychać wyłącznie przez usta. Fetor był nie do wytrzymania. Zastanowiło go jednak, że mimo tak dużej padliny nigdzie w pobliżu nie było ani drapieżnych ptaków, ani szczurów czy innych ścierwojadów. Zleciały się tylko muchy – obsiadły zwierzę tak licznie, że wręcz trudno było oszacować jego kształt.

Nie ulegało jednak wątpliwości, że zdechły okaz był bardzo duży, w przybliżeniu równy wielkością krowie, chociaż daleko posunięty rozkład na pewno spowodował znaczne rozdęcie korpusu. Wyschnięta skóra popękała od słońca i odłaziła wielkimi płatami, odsłaniając warstwę galaretowatej, żółtej podściółki tłuszczowej.

Co za smród! – skrzywił się Levine. Mimo to podszedł jeszcze bliżej, przyglądając się uważnie padlinie.

Zwierzę miało naprawdę imponujące rozmiary, tym bardziej że nie należało do ssaków. Całkowicie pozbawiona owłosienia skóra była brudnozielona, z widocznymi tu i ówdzie ciemniejszymi pręgami. Na jej powierzchni dało się jeszcze rozpoznać wielokątne łuski rozmaitej wielkości, co bardzo ją upodabniało do skóry jaszczurek. Zresztą była nieco odmienna w różnych częściach ciała, na brzuchu łuski stawały się większe i zdecydowanie słabiej widoczne. W kilku miejscach w ogóle ich nie było: na podgardlu, u nasady przednich i tylnych łap – dokładnie tak samo, jak u jaszczurek.

Lecz ten okaz był za duży na jaszczurkę, według prowizorycznej oceny musiał za życia ważyć co najmniej sto kilogramów. Nigdzie na świecie nie było tak olbrzymich jaszczurek, może z wyjątkiem indonezyjskich smoków z Komodo. Varanus komodoensis może osiągnąć nawet trzy metry długości, jest groźnym mięsożercą, który często porywa kozy i świnie, a zdarzają się nawet napaści tych zwierząt na ludzi. Ale w żadnym zakątku Nowego Świata nie napotkano dotąd tak wielkich jaszczurek. Należało zatem przypuszczać, że jest to przedstawiciel rodziny Iguanidae. Legwany zamieszkiwały przecież Amerykę, a gatunki wiodące ziemno-wodny tryb życia także osiągały spore rozmiary. Mimo wszystko to zwierzę trzeba by zaliczyć do rekordzistów pod względem wielkości.

Levine zaczął powoli okrążać padlinę, chcąc obejrzeć ją ze wszystkich stron. Uzmysłowił sobie szybko, że to nie może być jaszczurka. Zwierzę leżało na boku, lewą stroną ciała ku górze, prawie do połowy zakopane w piasku. Rząd odznaczających się pod skórą wyrostków poszczególnych kręgów kręgosłupa widniał zaledwie parę centymetrów nad poziomem plaży. Długa szyja była podwinięta, łeb ginął gdzieś pod brzuchem, jakby zwierzę niczym kaczka wsunęło go pod skrzydło. Wreszcie Levine dostrzegł przednią łapę, niezwykle małą, jakby zredukowaną. Sama stopa także była zagrzebana w piasku. Warto by ją odkopać i dokładnie zbadać – pomyślał – ale przede wszystkim trzeba by zrobić zdjęcia, zanim cokolwiek się tu ruszy.

W miarę poznawania nowych szczegółów Levine powtarzał sobie, że musi zachować wyjątkową ostrożność. Jedno było dla niego oczywiste – miał przed sobą nadzwyczaj rzadkie, a być może nieznane dotąd zwierzę. Dlatego, mimo narastającego podniecenia, trzeba było działać ostrożnie. Jeśli rzeczywiście dokonał ważnego odkrycia – a coraz bardziej skłaniał się ku twierdzeniu, że tak – należało zgromadzić odpowiednią dokumentację.

Kilka metrów dalej Guitierrez coraz głośniej wykłócał się z pilotem, ten jednak z uporem kręcił głową. Ach, te urzędasy z bananowych republik – pomyślał Levine. Dlaczego zabraniano mu robić zdjęcia? Przecież nikomu by nie wyrządził krzywdy, a jedynie zyskał sposobność utrwalenia wyglądu i tak już silnie rozłożonego zwierzęcia.

Zza drzew dobiegł głośny terkot i po chwili nad zatoką pojawił się drugi śmigłowiec, rzucając wydłużony cień na biały piasek plaży. Niczym helikopter ratowniczy maszyna była pomalowana na biało, a wzdłuż kadłuba ciągnęły się duże czerwone litery, lecz oślepiające słońce nie pozwoliło odczytać napisu.

Odwrócił się z powrotem w stronę padliny. Zwrócił uwagę, że tylna łapa jest nadzwyczaj silnie umięśniona i znacznie różni się od przedniej. Mogło to oznaczać, że zwierzę poruszało się w postawie pionowej, oparte wyłącznie na mocnych tylnych odnóżach. Rzecz jasna, znane były liczne gatunki poruszających się w ten sposób jaszczurek, ale żaden z nich nie osiągał tak wielkich rozmiarów. Odtwarzając w myślach kształt zwierzęcia, Levine upewnił się po raz kolejny, że nie mogła to być jaszczurka.

Przyspieszył nieco kroku, gdyż słońce stało już bardzo nisko, stopniowo zapadał zmrok. W wypadku tego typu znaleziska zawsze trzeba było odpowiedzieć na dwa podstawowe pytania: Po pierwsze, czy jest to na pewno zwierzę? A po drugie, z jakiej przyczyny zdechło?

Zatrzymawszy się przy zadzie padliny, zwrócił uwagę na kolejny płat odstającej skóry, silnie wypchnięty uwalniającymi się podczas rozkładu gazami. Ale kiedy przyjrzał się uważnie, dostrzegł, że jest to w gruncie rzeczy bardzo głęboka rana. W szczelinie widać było nie tylko różową tkankę mięśniową, ale na jej dnie połyskiwała nawet bielą naga kość. Mimo odrażającego fetoru i białych robaków pełzających w rozdarciu skóry Levine podszedł jeszcze bliżej, gdyż nagle zrozumiał, że ma przed sobą...

– Przepraszam za to wszystko – odezwał się za jego plecami Guitierrez. – Nie zdołałem nic wskórać.

– Marty, ja naprawdę muszę zrobić przynajmniej kilka zdjęć.

– Obawiam się, że to niewykonalne – odparł tamten, wzruszając ramionami.

– To dla mnie cholernie ważne.

– Przykro mi, próbowałem różnych sposobów.

W oddali biały śmigłowiec wylądował na plaży, wirnik obracał się coraz wolniej. Zaczęli z niego wysiadać jacyś ludzie w mundurach.

– Jak myślisz, Marty, co to za zwierzę?

– No cóż, mogę tylko zgadywać – odparł Guitierrez. – Sądząc po rozmiarach, to chyba jakiś nieznany gatunek legwana. Oczywiście jest wyjątkowo duży, dotychczas nie spotykano tak wielkich egzemplarzy w Kostaryce. Zaryzykowałbym twierdzenie, że to zwierzę musi pochodzić z Galapagos, widocznie...

– Jesteś w błędzie, Marty – przerwał mu Levine. – To nie legwan.

– Zanim przedstawisz swój pogląd – rzekł Guitierrez, zerkając przez ramię na pilota – powinieneś chyba wiedzieć, że ostatnio na tym terenie odkryto już kilka gatunków nieznanych dotąd jaszczurek. Nikt nie wie, dlaczego pojawiają się właśnie tu, być może jest to związane z prowadzonym ciągle wyrębem dżungli. W każdym razie te okolice stały się bardzo interesujące dla odkrywców nowych gatunków. Pamiętam, jak przed kilkoma laty zaczęły się masowo pojawiać...

– Marty! To nie jest żadna jaszczurka!

Guitierrez zamrugał szybko.

– Dlaczego tak uważasz? Przecież to musi być jaszczurka!

– Jestem innego zdania.

– Prawdopodobnie zmyliły cię te rozmiary. Ale faktem jest, że w Kostaryce wcale nie tak rzadko ludzie natrafiają na niezwykłe okazy...

– Nic mnie nie zmyliło, Marty.

– Tak, oczywiście. Wcale nie chciałem...

– Powtarzam ci jeszcze raz, że to nie jest jaszczurka – rzekł z naciskiem Levine.

– Przykro mi – mruknął Guitierrez, energicznie kręcąc głową – ale nie mogę się z tobą zgodzić.

Ekipa w mundurach wyciągała z wnętrza białego śmigłowca jakiś sprzęt, mężczyźni mieli już na twarzach chirurgiczne maski.

– Możesz się nie zgadzać – oznajmił Levine i odwrócił się tyłem do kolegi. – Wcale nie tak trudno określić przynależność rodzajową, będzie to znacznie łatwiejsze, jeśli wydobędziemy z piasku łeb zwierzęcia albo przynajmniej jedną łapę, choćby i tę tylną, gdyż podejrzewam...

Urwał nagle i pochylił się nad padliną, spoglądając na tylną część masywnego zadu.

– Co się stało? – spytał Guitierrez.

– Daj mi swój nóż.

– Po co?

– Nie pytaj, tylko daj.

Ten wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i wsunął w wyciągniętą dłoń Levine’a, który trwał w niewygodnej pozycji.

– Myślę, że ciebie to także zainteresuje.

– Co?

– Otóż na skórze, na przedłużeniu kręgosłupa, znajduje się...

Niespodziewanie przerwały im głośne okrzyki, obaj szybko podnieśli głowy. Plażą w ich kierunku, od strony białego śmigłowca, biegli mężczyźni w mundurach. Na plecach mieli prostopadłościenne zbiorniki, wykrzykiwali coś po hiszpańsku.

– O co im chodzi? – zapytał Levine, marszcząc brwi.

– Każą nam się odsunąć – wyjaśnił Guitierrez z ciężkim westchnieniem.

– Powiedz, że jesteśmy zajęci. – Richard ponownie schylił się nad padliną.

Ale krzyki tylko przybrały na sile, towarzyszył im głośny syk. Richard znów uniósł głowę i ku swemu zdumieniu ujrzał długie jęzory płomieni wydobywających się z miotaczy ognia, nadzwyczaj jaskrawych w zapadającym stopniowo zmroku. Skoczył przed siebie, zabiegając tamtym drogę.

– Nie! Nie wolno...

Kostarykanie zbliżali się szybko.

– Nie macie prawa! To bezcenne...

Pierwszy z nich chwycił go za ramię i bezceremonialnie odepchnął na bok, aż Levine wylądował na piasku.

– Co oni wyczyniają, do cholery?! – krzyknął, podrywając się na nogi.

Ale było już za późno. Długi strumień płonącej benzyny spadł na rozkładające się zwierzę, za nim popłynął następny. Skóra padliny błyskawicznie poczerniała, pękały bąble wypełnione gazem, a uwolniony metan zapalał się z głośnym trzaskiem. W niebo wzniósł się słup gęstego, czarnego dymu.

– Powstrzymaj ich! – krzyknął Levine, podbiegając do Guitierreza. – Każ im przestać!

Ten jednak stał jak wmurowany, patrząc na płonące znalezisko. Po ciele zwierzęcia pełzały coraz wyższe płomienie, podsycane przez spływający wytopiony tłuszcz. Wkrótce ich oczom ukazały się czarne osmalone żebra. W pewnej chwili długa szyja zwierzęcia zaczęła się wyginać, ciągnięta przez kurczące się w ogniu tkanki miękkie oraz skórę. Nieoczekiwanie w samym środku szalejącego pożaru pojawił się mocno wydłużony pysk z rzędami ostrych, pochylonych ku przodowi zębów, a czerwone płomienie wyzierające przez puste oczodoły sprawiły, że przerażony Levine pomyślał, iż oto ma przed sobą smoka ze średniowiecznych legend, który ziejąc ogniem, unosi łeb ku niebu.

SAN JOSÉ

Levine siedział w barku na lotnisku w stolicy Kostaryki San José, obracając w palcach szklankę z piwem. Czekał na samolot powrotny do Stanów Zjednoczonych. Guitierrez zajął sąsiednie miejsce przy maleńkim stoliku, lecz niewiele ze sobą rozmawiali. Kłopotliwe milczenie trwało przez długie minuty. Wreszcie Guitierrez zwrócił uwagę na plecak kolegi stojący nieopodal na podłodze. Z pewnością nie był to model seryjny – wykonany z ciemnozielonej impregnowanej tkaniny został wyposażony w liczne zewnętrzne kieszenie, dopasowane rozmiarem do nowoczesnego sprzętu elektronicznego.

– Ładny plecak – odezwał się w końcu Guitierrez. – Skąd go masz? Wygląda, jakby został zaprojektowany przez samego Thorne’a.

– To rzeczywiście jeden z jego prototypów. – Levine pociągnął łyk piwa.

– Podoba mi się. Co masz w tej największej, górnej kieszeni? Telefon z anteną satelitarną? Czy może przenośny minikomputer? Ależ technika poszła ostatnio do przodu, aż się wierzyć nie chce. To wyposażenie pewnie musiało cię kosztować majątek.

– Marty – jęknął zdruzgotany Levine. – Przestań chrzanić. Powiesz mi wreszcie prawdę czy nie?

– Co mam ci powiedzieć?

– Muszę wiedzieć, co tu się wyrabia, do cholery.

– Posłuchaj, Richardzie. Jest mi strasznie przykro...

– Daj spokój – przerwał mu Levine. – Chyba nie muszę ci mówić, Marty, jak ważne było to znalezisko na plaży. I zostało zniszczone! Nie rozumiem, jak mogłeś do tego dopuścić!

Guitierrez westchnął głośno. Spojrzał na siedzących przy sąsiednim stoliku turystów, po czym rzekł cicho:

– Ale zachowasz to tylko dla siebie, dobra?

– W porządku.

– Tutejsze władze uznały to za poważny problem.

– Co?

– Te pojawiające się ostatnio... niezwykłe okazy... Od czasu do czasu są znajdowane na wybrzeżu, już od kilku lat...

– Niezwykłe okazy? – powtórzył Levine, z niedowierzaniem kręcąc głową.

– Tutaj tak się je oficjalnie nazywa – wyjaśnił Guitierrez. – Nikt nawet nie próbuje precyzować tego określenia. Wszystko zaczęło się jakieś pięć lat temu, kiedy w wysokich partiach gór pracownicy pewnej doświadczalnej stacji rolniczej, zajmującej się testowaniem odporniejszych odmian soi, odkryli kilka nieznanych dotąd gatunków zwierząt.

– Żerujących na soi?

Tamten przytaknął ruchem głowy.

– Widocznie poletka doświadczalne, gdzie oprócz soi rosła dorodna trawa, przyciągnęły te właśnie zwierzęta. W każdym razie naukowcy doszli do wniosku, że zwabiła je podwyższona zawartość lizyny w tamtejszych uprawach. Badania zostały jednak przerwane, trudno zatem wykluczyć, że chodziło po prostu o łatwość zdobywania pożywienia na polach...

– Marty, nie obchodzi mnie, czy te zwierzęta miały szczególną ochotę na soję, czy na piwo z precelkami. Ważne jest tylko jedno: skąd się nagle wzięło w Kostaryce tyle nowych gatunków zwierząt?

– Tego nikt nie wie.

Levine zamyślił się na chwilę, po czym zapytał:

– I co się stało z tymi zwierzętami?

– Zostały zniszczone. Według dostępnych mi danych przez parę lat panował spokój, ale teraz wygląda na to, że znów zaczynają się pojawiać. W ciągu ostatniego roku, licząc także to zwierzę, które oglądaliśmy dziś na plaży, dokonano czterech podobnych znalezisk.

– I wszystkie spotkał taki sam los?

– Owszem, każdy niezwykły okaz jest niszczony. Sam widziałeś. Już od pięciu lat tutejsze władze podejmują wszelkie możliwe środki, by żaden ze znalezionych egzemplarzy nie został poddany dokładniejszym badaniom. Kilka lat temu w amerykańskich czasopismach zaczęły się ukazywać alarmujące artykuły na temat zagadkowych wydarzeń na kostarykańskiej wyspie Nublar. Władze zaprosiły więc grupę dziennikarzy i zorganizowały im wycieczkę, ale później rozeszły się plotki, że pokazano im zupełnie inną wyspę, której nie potrafili rozpoznać. Niezależnie od tego, ile było w tym prawdy, łatwo stąd wywnioskować, iż rząd Kostaryki traktuje całą tę sprawę nadzwyczaj poważnie.

– Dlaczego?

– Władze są chyba zaniepokojone.

– Zaniepokojone? Czym miałyby się martwić, skoro...

Guitierrez błyskawicznie uciszył go, podnosząc rękę, po czym rozejrzał się na boki, pochylił nad stolikiem i szepnął:

– Chodzi o zarazę, Richardzie.

– Zarazę?

– Owszem. Kostaryka ma doskonale zorganizowaną służbę zdrowia. W ostatnich latach tutejsi epidemiolodzy zwrócili uwagę na dość nietypowe przypadki zapalenia mózgu, które występują coraz częściej, przede wszystkim na zachodnim wybrzeżu.

– Nietypowe zapalenie mózgu? Jakiego pochodzenia? Wirusowe?

Guitierrez energicznie pokręcił głową.

– Do tej pory nie wykryto czynnika wywołującego chorobę.

– Marty...

– Powtarzam ci, Richardzie, że nikt nie wie niczego konkretnego. Zapewne nie chodzi o wirusa, ponieważ nie zidentyfikowano antyciał, a w białych krwinkach ludzi zarażonych nie stwierdzono żadnych zmian. Choroba nie jest także roznoszona przez bakterie, gdyż nie udało się wyodrębnić żadnego specyficznego szczepu. Do tej pory jej przyczyny pozostają nieznane. Wiadomo tylko jedno – zapadają na nią niemal wyłącznie wieśniacy, czyli ludzie stykający się na co dzień ze zwierzętami hodowlanymi. A objawy są typowe dla zapalenia mózgu: silne bóle głowy, zaburzenia procesów myślowych, wysoka gorączka, dreszcze.

– Bywa śmiertelna?

– Chyba jeszcze nie stwierdzono takich przypadków. Choroba trwa około trzech tygodni, daje się skutecznie leczyć, lecz mimo to wywołuje poważne zaniepokojenie władz. Gospodarka tego kraju jest bardzo silnie uzależniona od turystyki, Richardzie. Dlatego nikt nie chce mówić o rozszerzającej się, dość tajemniczej zarazie.

– Czyżby sądzono, że owe zapalenie mózgu ma coś wspólnego z nasilonym występowaniem niezwykłych okazów zwierząt?

Guitierrez wzruszył ramionami.

– Jaszczurki przenoszą wiele infekcji wirusowych, to rzecz wiadoma. Zatem łączenie tych dwóch spraw nie jest całkowicie bezpodstawne.

– Ale sam powiedziałeś, że choroba nie ma raczej podłoża wirusowego.

– Prawdopodobnie, lecz władze Kostaryki sądzą, że istnieje jakiś związek.

– Więc tym bardziej powinno się zacząć badać, skąd pochodzą owe zwierzęta. Jestem pewien, że podjęto poszukiwania...

– Poszukiwania? – spytał Guitierrez z pobłażliwym uśmiechem. – Nie przyniosły rezultatu. Już parokrotnie przeczesano niemal każdy akr powierzchni kraju. Zorganizowano kilkadziesiąt ekspedycji, sam kierowałem kilkoma z nich. Prowadzono zwiad z powietrza, przeszukiwano zarówno dżunglę w głębi lądu, jak i przybrzeżne wyspy. Naprawdę zorganizowano wielką akcję. Na szczęście tych wysp wzdłuż zachodniego wybrzeża nie jest dużo. Wyobraź sobie, że dokładnie kontrolowano nawet te, które stanowią własność prywatną.

– Chcesz powiedzieć, że jakieś kostarykańskie wyspy są w rękach prywatnych? – spytał zdumiony Levine.

– Kilka, trzy lub cztery. Chociażby Isla Nublar, która na parę lat została wydzierżawiona przez amerykańską spółkę InGen.

– I mówisz, że ta wyspa też została dokładnie przeszukana?

– Bardzo dokładnie, ale niczego nie znaleziono.

– A pozostałe do kogo należą?

– Nie jestem pewien, czy wiem o wszystkich. – Guitierrez uniósł dłoń i zaginając kolejne palce, zaczął wyliczać: – Isla Talamanca na Morzu Karaibskim jest własnością prywatnego kostarykańskiego klubu. Sorna u wybrzeży zachodnich została wydzierżawiona przez jakąś niemiecką firmę górniczą. Jest jeszcze duża wyspa Morazan na północy, należąca do jednej z najbogatszych miejscowych rodzin. Zapewne niektóre z mniejszych wysepek są także własnością prywatną.

– I ekipy poszukiwawcze niczego tam nie znalazły?

– Nie. Zupełnie niczego. Założono więc, że niezwykłe okazy zwierząt muszą pochodzić z głębi kraju, z dżungli. Prawdopodobnie tylko z tego powodu nie udało się do dzisiaj stwierdzić niczego konkretnego.

– Jasne, trzeba by mieć sporo szczęścia – mruknął Levine.

– Zgadzam się. Lasy tropikalne to doskonała kryjówka. Ekspedycja badawcza może przejść kilka metrów od dużego zwierzęcia i nikt go nie zauważy. Nawet najnowocześniejszy sprzęt do obserwacji z powietrza też na niewiele się przyda, gdyż trzeba by oddzielnie analizować poszczególne warstwy, począwszy od chmur, poprzez korony drzew, a skończywszy na gęstwinie roślin niskopiennych. Nie sposób dokładnie zbadać takiego środowiska. W głębi dżungli można ukryć niemal dosłownie wszystko. – Guitierrez urwał na chwilę. – Chyba właśnie dlatego władze czują się tak skonsternowane. Zresztą nie tylko władze kostarykańskie są zainteresowane wyjaśnieniem tajemnicy.

Levine szybko uniósł głowę.

– Naprawdę?

– Owszem. Z niewiadomych przyczyn owe niezwykłe okazy zwierząt wzbudzają powszechne zaciekawienie.

– Kto się jeszcze nimi interesuje?

– Ostatniej jesieni rząd wydał pewnej ekspedycji botaników z uniwersytetu w Berkeley zezwolenie na zbadanie z powietrza lasów tropikalnych na płaskowyżu w sercu kraju. Mniej więcej w miesiąc po jej wyruszeniu z jakichś przyczyn formalnych, bodajże z powodu niemającego pokrycia czeku za paliwo lotnicze, urzędnicy z San José skontaktowali się z amerykańską uczelnią i wyszło na jaw, że tam nikt nic nie wie o podobnej ekspedycji. Ta tymczasem kontynuowała swoje podejrzane badania.

– I pewnie nie udało się stwierdzić, skąd przybyła?

– Nie. Zimą wybuchła kolejna afera, kiedy grupa geologów ze Szwajcarii zwróciła się o pozwolenie na badania składu gazów wulkanicznych na przybrzeżnych wyspach w ramach studium aktywności sejsmicznej Ameryki Środkowej. Wyspy zachodniego wybrzeża są pochodzenia wulkanicznego i na wielu z nich obserwuje się mniejszą czy większą aktywność, toteż nikt niczego nie podejrzewał. Okazało się jednak, że ci „geolodzy” w rzeczywistości pracują na zlecenie amerykańskiej firmy o nazwie Biosyn prowadzącej eksperymenty genetyczne i poszukują na wyspach niezwykłych okazów zwierząt.

– Czemu firma zajmująca się biotechnologią miałaby szukać nieznanych dotąd gatunków zwierząt? – zapytał Levine. – Dla mnie to nie trzyma się kupy.

– Ja też się nad tym zastanawiałem – przyznał Guitierrez. – Może zaciekawi cię to, że Biosyn ma w kraju nie najlepszą reputację. Badaniami w tej firmie kieruje niejaki Lewis Dodgson.

– Ach tak, słyszałem o nim. Podobno to on kilka lat temu testował w Chile nową szczepionkę przeciwko wściekliźnie. Wybuchł skandal, ponieważ nieświadomym hodowcom pozwolono się stykać z zarażonymi zwierzętami.

– Zgadza się. To także on odpowiada za potajemne wprowadzenie do handlu w wybranych supermarketach genetycznie ulepszonych ziemniaków, po których spożyciu dzieci cierpiały na biegunkę, a kilkoro z nich wylądowało nawet w szpitalu. Po tym wszystkim firma musiała skorzystać z usług George’a Baseltona, żeby nieco poprawić swą nadszarpniętą reputację.

– Wygląda na to, że wszyscy się uciekają do pomocy Baseltona – wtrącił Levine.

Guitierrez wzruszył ramionami.

– Nic dziwnego, to znany specjalista, często występuje w roli konsultanta. Robi na tym grubszą forsę. Poza tym ma tytuł profesora biologii. To chyba zrozumiałe, iż firmy wykorzystują go do swoich celów, zwłaszcza że Dodgson ma zwyczaj działać na pograniczu prawa. Jego szczęście, że może liczyć na wsparcie wielu wpływowych osób z całego świata, bo przecież uprawia pospolite szpiegostwo przemysłowe, ma na usługi licznych płatnych włamywaczy. Mówi się, że Biosyn to jedyna firma zajmująca się badaniami genetycznymi, która zatrudnia więcej prawników niż naukowców.

– Z jakiego powodu Biosyn tak bardzo się interesuje Kostaryką? – zapytał Levine.

Guitierrez ponownie wzruszył ramionami.

– Nie wiem, ale ostatnimi czasy podejście do badań naukowych diametralnie się zmieniło, Richardzie. Tutaj jest to doskonale widoczne. Kostarykański ekosystem zalicza się do najbogatszych na świecie, mamy pół miliona gatunków zasiedlających dwanaście odrębnych środowisk. Występuje tu aż pięć procent wszystkich gatunków istniejących na naszym globie. Od wielu lat w Kostaryce prowadzono intensywne badania biologiczne, toteż możesz mi wierzyć, że bardzo widoczne są zmiany w podejściu do ich wyników. Dawniej przybywali tu wyłącznie ludzie całkowicie oddani nauce, ogarnięci pasją poznania, czy chodziło o wyjce, czy osy tropikalne, czy też roślinność zarośli mangrowych. Naukowców faktycznie interesował wyłącznie przedmiot prowadzonych badań, nikt nie pragnął się na nim wzbogacić. Ale teraz każdy element biosfery jest traktowany jako potencjalne źródło dochodów. Nikt nie wie, jaki kolejny narkotyk stanie się popularny, toteż firmy farmaceutyczne analizują wszystkie rodzaje substancji psychotropowych. Szuka się białka, które powoduje, że skorupka jaja nie przepuszcza wody, peptydu w wydzielinie pająka hamującego krzepliwość krwi bądź związku o działaniu przeciwbólowym, występującego w woskowatej wydzielinie paproci. Wszelkie badania prowadzi się dla zysku, a tym samym zmienia się całkowicie podejście do nauk biologicznych. Dziś już nikt nie bada natury, dzisiaj się ją eksploatuje. Nauka zyskała charakter rabunkowy. Wszystko, co nowe lub dotąd nieznane, staje się automatycznie obiektem wielkiego zainteresowania, gdyż może stanowić źródło dochodów, przynieść odkrywcy prawdziwą fortunę. – Urwał, dopił piwo ze szklanki, po czym dodał: – Cały świat stoi na głowie. Nic więc dziwnego, że tak wiele osób chciałoby wiedzieć, cóż to za niezwykłe okazy zwierząt pojawiają się w Kostaryce i skąd się one tutaj biorą.

Z megafonów popłynęła zapowiedź odlotu samolotu do Stanów Zjednoczonych. Kiedy obaj mężczyźni wstali z miejsc, Guitierrez zapytał jeszcze raz:

– Zachowasz to wszystko dla siebie? Nie powiesz nikomu o tym, co widziałeś dzisiaj na plaży?

– Jeśli mam być szczery, to sam nie wiem, co tam właściwie oglądaliśmy. Nie zdołałem przecież określić gatunku zwierzęcia.

Guitierrez uśmiechnął się szeroko.

– Szczęśliwej podróży, Richardzie.

– Uważaj na siebie, Marty.

ODLOT

Z plecakiem przewieszonym przez ramię Levine ruszył w kierunku punktu odprawy celnej. Po paru krokach odwrócił się jeszcze, żeby pomachać przyjacielowi na pożegnanie, ale Guitierrez wychodził już z hali dworca lotniczego, gestem przywołując taksówkę. Richard przez chwilę spoglądał za nim, wreszcie poszedł dalej.

Przed barierką kontroli paszportowej stała kolejka podróżnych z naszykowanymi dokumentami. Na szczęście Levine wykupił bilet na nocny lot do San Francisco z długim postojem w Mexico City, na który nie było tylu chętnych, co na inne połączenia. Przyszło mu teraz do głowy, iż powinien zadzwonić do swego biura i zostawić sekretarce wiadomość, że przyleci tym właśnie samolotem. Pomyślał też, że powinien chyba także porozmawiać z Malcolmem. Rozejrzał się po hali i dostrzegł pod ścianą po prawej stronie rząd automatów oznakowanych napisem: ICT TELEFONOS INTERNACIONAL. Wszystkie były jednak zajęte. Postanowił zatem skorzystać z łączności satelitarnej, gdyż w wyposażeniu plecaka rzeczywiście miał taki aparat. Zdjął bagaż z ramienia, postawił go na podłodze i pochylił się nad nim...

Nagle znieruchomiał, marszcząc brwi.

Ponownie obejrzał się w stronę drugiego końca hali.

Z pierwszego automatu łączności międzynarodowej korzystała jakaś blondynka w szortach i króciutkiej elastycznej bluzce, energicznie kołysząca na drugim ręku wiercące się dziecko. Przy następnym telefonie stał olbrzymi brodacz w kurtce typu safari i co kilka sekund zerkał na złotego roleksa. Słuchawkę trzeciego aparatu trzymała siwowłosa kobieta mówiąca płynnie po hiszpańsku, a obok niej stali dwaj kilkunastoletni chłopcy, którzy równocześnie potakiwali głowami.

Przy czwartym telefonie Levine rozpoznał pilota śmigłowca. Tamten był już bez kurtki mundurowej, w samej koszuli z krótkimi rękawami i krawacie. Stał obrócony twarzą do ściany, lekko przygarbiony.

Richard podszedł nieco bliżej i usłyszał, że pilot mówi po angielsku. Znów zdjął plecak i pochylił się nad nim, udając, że poprawia mocowanie pasków. Uważnie nastawił ucha. Tamten wciąż stał odwrócony tyłem do niego.

– Nie, nie, profesorze. Nic podobnego. Na pewno nie. – Urwał, a po chwili powtórzył: – Nie. Mówię jeszcze raz, że nie. Przykro mi, profesorze Baselton, lecz tego nikt nie wie. Na pewno to jedna z wysp, ale która?... Musimy jeszcze zaczekać... Nie, odlatuje dziś wieczorem. Jestem pewien, że niczego się nie domyśla. Nie zrobił ani jednego zdjęcia... Tak, rozumiem. Adiós.

Levine pochylił się jeszcze niżej. Pilot odwiesił słuchawkę i odszedł energicznym krokiem w kierunku stanowiska wynajmu samolotów i śmigłowców.