Józef Jerzy Hordyński-Fed’kowicz. Poeta rusiński na Ukrainie - Abgar Sołtan - ebook

Józef Jerzy Hordyński-Fed’kowicz. Poeta rusiński na Ukrainie ebook

Abgar Sołtan

0,0
5,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kajetan Abgarowicz pseudonim Abgar Sołtan (1856-1909) – polski dziennikarz, powieściopisarz i nowelista pochodzenia ormiańskiego, reprezentant gawędy szlacheckiej. Twórczość Abgarowicza mieściła się w nurcie popularnej beletrystyki romansowej i przygodowej. Wśród współczesnych mu czytelników cieszyła się powodzeniem. Abgarowicz interesował się życiem Rusinów i przyczynił się do popularności kultury huculskiej w Polsce. Niniejsza publikacja to piękna i zarazem urzekająca opowieść o życiu i twórczości Osypa Jurija Fedkowycza właśc. Osypa Dominika Hordynskiego de Fedkowycz (1834-1888) – bukowińskiego pisarza ruskiego i ukraińskiego, który urodził się jako syn polskiego szlachcica Adalberta (Wojciecha) Hordyńskiego i córki prawosławnego duchownego. Na życzenie ojca został ochrzczony w kościele katolickim, dopiero później przeszedł na prawosławie i przybrał imię Jurij.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 42

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Abgar Sołtan

 

 

 

Józef Jerzy Hordyński-Fed’kowicz

 

POETA RUSIŃSKI NA UKRAINIE

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1892. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-289-9 

 

 

 

JÓZEF JERZY HORDYŃSKI-FED’KOWICZ.

SZKIC LITERACKI1 .

Wprowadzenie

Słońce kryło się już za góry, mgłą białą otulone; wiatr ostry a chłodny giął i miotał młodocianem, jodłowem zaroślem; u stóp naszych szumiał gniewnie wezbrany, rwący Czeremosz...

Schodziliśmy właśnie wązką ścieżyną, wijącą się po nad straszliwą przepaścią, a drogą wiodącą ze szczytów Sokulskiego pasma - w doliny, ku brzegom Czeremoszu. Ścieżyna stawała się coraz węższą i bardziej stromą; słońce chyliło się coraz to niżej, a Czeremosz huczał z każdą chwilą groźniej i uroczyściej... Wspaniały strumień górski zdawał się być zaledwie o krok od nas, zdawał się podmywać ścieżkę, po której szliśmy - a płynął w rzeczy samej co najmniej o jakie dwieście metrów poniżej.

Huculi, nasi przewodnicy, zachęcali nas do pośpiechu, i czynili to słusznie, opóźnienie bowiem mogło pociągnąć za sobą smutne następstwa: droga była bardzo niebezpieczna, a miejscowe ustne kroniki wspominają o niejednym wypadku śmierci na dnie przepaści, roztwierającej się u naszych stóp. Czułem się jednak tak znużonym po całodziennej pieszej wędrówce, a równocześnie tak silnie oczarowywał mnie potężny i dziki widok, na który patrzałem, że mimo przestróg starego przewodnika, usiadłem na omszałym kamieniu, tuż po nad brzegiem przepaści.

Obok mnie ulokował się młody student filozofii czerniowieckiego uniwersytetu, Rusin z pochodzenia; był to śliczny dwudziestokilkoletni chłopak o klassycznym profilu i dużych, czarnych, rozmarzonych oczach... Spotkałem go w czasie wycieczki na Czarnohorskie szczyty, i od tego czasu przyłączył się on do naszej karawany; rad z tego byłem, bo miałem w nim miłego towarzysza. Siedząc tak obok siebie, zadumani wpatrywaliśmy się w kipiące dno przepaści.

Dziwne myśli opanowywać mnie zaczynały... Myślałem o miejscowem podaniu, żyjącem wśród ludu huculskiego, a głoszącem, jakoby tam na dnie, w nurtach Czeremoszowej głębi, mieszkała psotna a niegodziwa Rusałka i cudnemi swojemi oczami wabiła ku sobie nieopatrznych wędrowców; równocześnie stanęły mi żywo w pamięci: smutki w życiu, doświadczone rozczarowania, bolesne zawody... Każda otchłań nęci ku sobie, modra toń Czeremoszu własność tę posiada w najwyższym ponoś stopniu; po chwili takiego wpatrywania się zacząłem uczuwać zawrót głowy... Z niebezpiecznej tej zadumy wyrwał mnie nagle głos mego młodego towarzysza, który jakby odgadując stan mej duszy, zaczął deklamować miękkim, bukowińskim akcentem następującą strofę:

Ne znaju bratia, czom nyni

Takij obhortaje mia sum;

I ta Sokilaka kniahinia

W odno ne schodyt my z dum;

I sonce za dił wre sidaje

I merkne nebo skłon;

Łysz szpyl Sokilskoji sijaje

Jak zołotyj szołom...

Słuchałem z dziwną przyjemnością słów nieznanego mi podówczas poety, wygłaszanych z uczuciem przez rozentuzyazmowanego młodzieńca; słowa te, zlewając się z pogwizdem wichru karpackiego i szumem górskiej rzeki, tworzyły całość wspaniałą, piękną.

Wszyscy obecni zamilkli; huculscy przewodnicy oparci na toporkach, zdawali się łowić słowa w przelocie; a młody zapaleniec coraz ogniściej deklamował: ...jak to młody i piękny Kiermanycz2 , wioślarz sławny i nieustraszony, płynąc po rzece, u stóp „Sokulskiej“ skały, tak zasłuchał się w śpiew zaczarowanej na szczytach księżniczki, że zapomniał o całym otaczającym go świecie, aż tu nagle zdarzyło mu się nieszczęście:

A tojże Kiermanycz w dołyni

Zabuw... za derabu3 - za swit,

W odno sia łysz dywyt d’ kniahyni

Szczo tam na Sokilskim stoit.

A Czeremusz bratia hlibokyj,

A Czeremusz bratia - jak bis,

A Czeremusz bratia po skokach

Rozbytu derabu ponis.

Student skończył deklamować tę prześliczną i dziwnie do miejscowości zastosowaną przeróbkę Heinowskiej ballady; skończył, lecz czar nie zaraz prysł i dość długo jeszcze byliśmy pod wrażeniem jego słów. Po dłuższej dopiero chwili znagleni przez przewodników, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy wązką ścieżką, jeden za drugim - gęsiego; z powodu bardzo niebezpiecznej i przykrej przeprawy nie mogliśmy do siebie słowa przemówić. Dopiero minąwszy najgłębszy parów, który był najtrudniejszym do przebycia, znaleźliśmy się na szerokim, nawet dla koni przystępnym płaju4 . Obejrzałem się wówczas poza siebie i ujrzałem tuż obok ruskiego studenta; czuł on jakąś sympatyę ku mnie i szukał zawsze sposobności rozmawiania ze mną.

- Kto jest autorem wiersza, któryś pan deklamował przed chwilą? - spytałem młodzieńca.

- Juryj Fed’kowicz!... Nasz nieodżałowany kobzarz, natchniony piewca zielonej Bukowiny!... - odpowiedział student, a w głosie jego drgał smutek prawdziwy, dźwięczała szczera boleść.

- Niema go już między żyjącymi - mówił dalej - pochowano strudzonego śpiewaka w rodzinnej, bukowińskiej ziemi, w cieniu buku zielonego... Dobrze, lekko być mu tam musi, pod tą ziemią, którą kochał za życia tak serdecznie, tak namiętnie... Śpij, śpij, Synu Bojana!

………………………………………………………………………….

………………………………………………………………………….

………………………………………………………………………….

Zszedłem z gór w doliny bukowińskie, a pieśń bukowińskiego barda, którą słyszałem nad Sokulską przepaścią, szła wraz ze mną, dźwięczała mi w duszy, niedawała spokoju i zmuszała do zebrania bliższych wiadomości o życiu i czynach tego nieznanego mi poety. Zacząłem więc pilnie dopytywać się o szczegóły biografii Fed’kowicza i o jego wpływ na Rusinów bukowińskich.

Pytałem zrazu tradycyi, później sięgnąłem do źródeł drukowanych; a przed mojemi oczami roztaczał się coraz szerzej piękny obraz człowieka, który poświęcił całe życie na rozbudzenie poczucia narodowego w sercach współbraci, który budził do życia plemię ugniecione przez dawne centralistyczne rządy i schizmatycki rumuński konsystorz czerniowiecki. Postać ta natchniona, występuje nadzwyczaj wyraziście na tle ponurego obrazu, jakiś blask ją otacza; osobistość Fed’kowicza ma w sobie coś z tego czaru, który unosił się w koło wielkich poetów, wielkich patryotów, wielkich bohaterów; pomimo, że pisał pokrewnym tylko językiem, wielkie podobieństwo ducha patryotycznego i smutku dziwnego łączy go z plejadą naszych poetów, z którymi i krwią był złączony.

Śpiewak