John Bell - Jacek Malica - ebook

John Bell ebook

Jacek Malica

3,5

Opis

Opowieść o tym, że groza wojny sięga po ludzkie dusze daleko poza dym bitewnych pól. Wspomnienia żołnierzy zapisane w apogeum ich niedoli. Myli się ten, kto sądzi, iż wszelkie koszty wojny rozliczane są na froncie, a jej zło nie rozprzestrzenia się jak zaraza, która zatruwa umysły i niszczy ludzką wrażliwość, werbując swoich posłańców i zabijając ich rękoma pokój. 

Nowy Orlean, rok 1974. Major Wojskowego Biura Śledczego prowadzi śledztwo w sprawie brutalnych morderstw, dokonywanych z niespotykanym okrucieństwem na oficerach marines. Trop wskazuje na młodego kombatanta wojny w Wietnamie, Johna Bella, który powrócił po niej okaleczony i wyniszczony psychicznie. Od tego momentu chęć złapania mordercy i wyjaśnienia motywów jego działania staje się obsesją śledczego. Odpowiedź kryje się w wojennej biografii posłańca śmierci - kata i ofiary. 

Czy jego dzieło wypełni się do końca? Wojna zawsze jest złem. Dobre mogą być intencje i podstawy poszczególnych odruchów, które towarzyszą konfliktom zbrojnym. Samo zjawisko natomiast jest bezwzględnie dramatem człowieka. Przegrani tracą życie, ocaleni pokój ducha. Zwycięzców z reguły nie ma.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (8 ocen)
4
0
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Malica
John Bell

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Jacek Malica „John Bell”

Copyright © by Jacek Malica, 2019

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Projekt okładki: Robert Rumak

Ilustracje na okładce: 

©likozor - fotolia.com

©John Gomez - fotolia.com

Autor zrezygnował z korekty tekstu

Skład epub, mobi, pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-466-2

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

PROLOG

Zakończenie drugiej wojny światowej w Azji wiązało się z pokonaniem Japonii przez sprzymierzone wówczas siły Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i ZSRR. Armia Czerwona uderzyła na japońską Armię Kwantuńską, a tym samym Moskwa objęła swoim panowaniem północną część Korei. Podobnie jak w ówczesnej, zdestabilizowanej politycznie Europie, także i tutaj poczęły się kształtować dwie, skrajnie różne strefy wpływów. Jedna związana z komunistycznym Związkiem Radzieckim, druga z kapitalistycznym zachodem. Symbolem takiego podziału stała się sama Korea, podzielona na amerykańską i sowiecką strefę okupacyjną. Związane z nimi różnice ideologiczne i polityczne zostały zaszczepione  w powstających na ich bazie państwach, które wobec powyższego nie przedstawiały żadnej preferencji do zjednoczenia. Potrzeba było zaledwie pięciu lat od zakończenia wielkiej wojny, by na Półwyspie Koreańskim wybuchła kolejna, inspirowana globalną polityką dwóch wiodących mocarstw. W 1950 roku Korea stała się teatrem działań wojennych, w których główną rolę grały Stany Zjednoczone i ONZ oraz obydwa państwa koreańskie. Konflikt zakończył się po trzech latach poprzez status quo i trwały podział Półwyspu, okupiony ogromnymi stratami po obydwu stronach. Same Stany Zjednoczone straciły wówczas kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

Bardzo podobna sytuacja miała swoje miejsce niemal dziesięć lat później, tym razem na Półwyspie Indochińskim. Druga wojna indochińska, znana w powszechnej świadomości jako wojna wietnamska, była konsekwencją swojej poprzedniczki i podziału Wietnamu, opuszczanego wówczas przez wypędzone wojska francuskie, na komunistyczny Wietnam Północny i podporządkowany zachodnim wpływom Wietnam Południowy. W konflikt zaangażowane były Stany Zjednoczone, które pod wpływem prośby Wietnamu Południowego i stosownej decyzji prezydenta Kennedy'ego, dołączyły do walki na początku lat sześćdziesiątych i pozostawały tam, stopniowo zwiększając liczebność swoich wojsk, aż do 1975 roku.

Przez czternaście lat, w trakcie kadencji trzech kolejnych prezydentów    USA, w Wietnamie poległo prawie 60 tysięcy amerykańskich żołnierzy, a ponad 300 tysięcy zostało rannych. Wojna zakończyła się zwycięstwem komunistów z północy, którzy opanowali cały kraj i podporządkowali sobie cały naród.

Wojna wietnamska była najbardziej kontrowersyjnym konfliktem zbrojnym XX wieku, w jakim udział brały Stany Zjednoczone. Jej efektem były nie tylko potworne straty   i zastępy wracających z niej inwalidów wojennych, ale także upadek autorytetu całego państwa i kolejnych jego rządów. Niemal od samego jej początku, opinia publiczna i społeczeństwo w kraju generowały w sobie coraz większą frustrację wobec ludzi, którzy wysyłali amerykańskich chłopców na front kompletnie niezrozumiałej wojny. Wojny o sprawy, w które USA według wielu w ogóle nie powinny się mieszać. Dlatego właśnie konflikt, w którego pożodze przepadł całkowicie jego pierwotny powód i sens, stał się symbolem wojny w swej najczystszej postaci. I dlatego po dziś dzień stanowi gorzką esencję wszystkich innych wojen.

ROZDZIAŁ I – NOWY ORLEAN

Nowy Orlean, kwiecień 1974

Choć był środek nocy i niedawno minęła północ, tłum gapiów szczelnie wypełniał skwer przed jednym z bloków mieszkalnych na obrzeżach miasta. Koguty radiowozów miejscowej policji oświetlały ich żądne sensacji twarze. Gdyby nie kordon policjantów, ten głodny wrażeń tabun ludzi dosłownie wlałby się do środka. Niespokojna aura wieszczyła rychły deszcz, ale nikogo wokół to nie obchodziło. Nareszcie coś wydarzyło się w tym nudnym mieście. Coś wydarzyło się w miejscu, w którym ci ludzie żyli i mieszkali od lat. A jedyne co przepływało teraz między nimi, jak napięcie elektryczne, to plotki i domysły. Coś wydarzyło się na drugim piętrze… Coś strasznego… Ktoś nie żyje… To morderstwo… Mąż zabił żonę. Nie!... To ona zabiła jego!

Światła w całym bloku były pogaszone, jedynie w jednym z mieszkań na drugim piętrze świeciło się nadal. Cała ściana budynku mieniła się dwoma kolorami policyjnych świateł, czerwonym i niebieskim. Ponury był to jednak spektakl. W tym momencie od strony centrum nadjechał jakiś samochód. Głowy kolejnych gapiów obracały się w jego stronę, aż w końcu dźwięk pojazdu dobiegł do jednego z policjantów po drugiej stronie kordonu, a ten ruszył w kierunku tłumu.

– Przejazd! Zróbcie mu przejazd!

Kordon rozstąpił się na boki, zagarniając przy okazji nieposłuszny tłum. Kiedy przejazd został udrożniony, na środek sceny wjechał brązowy dodge. Samochód zatrzymał się pod samym wejściem do bloku. Z jego wnętrza wysiadł elegancki facet około czterdziestki w mundurze sztabowym, pod krawatem, ze skórzaną walizką w ręce. Mężczyzną tym był niejaki Philip Morgan – agent Wojskowego Biura Śledczego. Morgan trzasnął drzwiami samochodu i podszedł ze swoją odznaką do jedynego policjanta, który wykazywał jakiekolwiek zainteresowanie.

– Agent Morgan, Wojskowe Biuro Śledcze…

– W porządku… Drugie piętro… Mieszkanie 216, znajdzie pan bez problemu…

Policjant niezbyt przejął się skontrolowaniem przybysza, wiedział bowiem dobrze, że ten musiał być kontrolowany na blokadzie całej przecznicy, kilkaset metrów dalej. Z kolei Morgana zaintrygowała ironia ukryta w głosie i spojrzeniu policjanta, mówiącego że agent trafi na miejsce bez problemu. Niedługo potem miało się okazać, co miał na myśli. Morgan schował odznakę i ruszył w kierunku wejścia strzeżonego przez czarnoskórego funkcjonariusza z shotgunem w rękach i wrogim spojrzeniem na twarzy. Phil tylko zmierzył go wzrokiem i zniknął we wnętrzu budynku. Przeszedł tym samym z niebiesko czerwonej poświaty wprost w mrok długiego korytarza. Kiedy dotarł do półpiętra pomiędzy pierwszym i drugim piętrem, zaczął zauważać pod stopami krople gęstej krwi. Jedna po drugiej, najpierw co kilka metrów, później co kilka centymetrów. W końcu strużka krwi prowadziła go niczym nić Ariadny, wprost do mieszkania na drugim piętrze. Drzwi mieszkania były otwarte. We wnętrzu zapalone światło, a w świetle kilku patologów, krążących jak kruki wokół truchła. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł po wejściu do tej rzeźni, były krwawe odciski męskich butów, widziane w pełnej krasie w świetle elektrycznym i prowadzące do pokoju obok. Drugą, o wiele bardziej szokującą, młoda kobieta z kilkuletnim chłopczykiem, skulona w kącie pomieszczenia. Sprawiała wrażenie, jak gdyby całe okropieństwo popełnionej zbrodni uderzyło ją tak jak piorun, wypalając świadomość i pozostawiając martwe spojrzenie. To spojrzenie wypowiadało jednak więcej niż litry krwi wszędzie dookoła. Więcej niż czerwona kałuża wypływająca z drugiego pokoju. Do tego jej dziecko, wtulone twarzą   w pierś odciętej od rzeczywistości matki i drżące jak liść na wietrze.

W tym momencie z pokoju obok wyszedł koroner Franklin, który swą rutyną, bijącą z wyrazu twarzy i z każdego czynionego gestu, stawał w opozycji do empatii Morgana.

– Pan z Biura? Zapraszam!

– Major Morgan…

– Dobra, dobra… Chodź pan!

Morgan ruszył za Franklinem do sąsiedniego pokoju.

– Ostrożnie! – uprzedził koroner, stawiając milowy krok nad kałużą krwi w drzwiach pomieszczenia.

Morgan powtórzył ten przeskok, po czym jego oczom ukazało się ciało mężczyzny z obcięta głową, leżącego w zakrwawionej bieliźnie w bajorze zgęstniałej krwi. Franklin zbliżył się do ciała, podczas gdy Morgan zachowywał od niego dystans właściwy typowemu urzędnikowi. Koroner nachylił się nad trupem i delikatnie przewrócił ciało na plecy. Major odwrócił na chwilę wzrok. Potem spojrzał wymownie na koronera, jakby chcąc powiedzieć: „Jestem tu formalnie, więc oszczędź mi tego…”.

– Fachowe cięcie… Poderżnął mu gardło i odciął całą głowę – stwierdził Franklin.

– Nie bronił się, do cholery?!

– Nie! Widzisz to dźgnięcie nożem w okolicy mostka? Najpierw go obezwładnił ukłuciem z zaskoczenia, potem zaciągnął tu i zarżnął…

– Gdzie łeb?

– Jeszcze nie wiadomo… Szukają.

– To może być ten sam psychol, co poprzednio?… – spytał

Morgan, mając na myśli sprawę sprzed półtora miesiąca, kiedy to w jednym z podobnych mieszkań w Nowym Orleanie znaleziono zwęglone ciało pewnego porucznika. Ktoś przywiązał go do krzesła we własnym domu, polał benzyną i spalił żywcem. Ofiara wyła z bólu tak głośno, że słychać było ją w całej dzielnicy, a sąsiedzi zjawili się pod drzwiami zamkniętego od środka mieszkania po minucie. Mimo to, nie złapano sprawcy, który wymknął się przez okno i po prostu uciekł.

– Podobieństw brak. Przynajmniej jeżeli chodzi o sposób działania… A motyw, to już wasza działka…

– Jeszcze jedno! Ta kobieta i jej dziecko… Może by się nimi ktoś w końcu zajął?! – Phil w ten sposób skomentował to co widział w poprzednim pokoju.

– To rusz ją stąd! Proszę bardzo! Albo to dziecko bez niej… Czekamy na pogotowie, niech oni się z nimi bujają…

Po tych słowach koronera Morgan zmierzył go wzrokiem, tak aby wyrazić swoją dezaprobatę. Potem skierował się do wyjścia z mieszkania. Przystał jednak, by po chwili powoli zbliżyć się do kobiety i przykucnąć delikatnie tuż obok niej. Tak, aby nagłym ruchem nie dopełnić terroru zadanego tej biedaczce i jej dziecku. Mógł wtedy wyszeptać tylko jedno zdanie, patrząc jej w oczy i nie widząc w nich niczego, poza własnym odbiciem w źrenicach.

 – Co tu się do stało? – spytał.

Brak jakiejkolwiek reakcji z jej strony powiedział wystarczająco wiele. Morgan chciał jeszcze w odruchu współczucia i pożałowania pogłaskać drżącego chłopca po blond główce. Kiedy jednak jego opadająca dłoń zaledwie trąciła czuprynę dziecka, to nagle wzdrygnęło się jak porażone prądem. Major cofnął wtedy rękę i zastygł w bezruchu, by po chwili poderwać się i wyjść z mieszkania w szoku.

Philip Morgan, z wykształcenia prawnik, był pracownikiem Wojskowego Biura Śledczego od kilkunastu lat. Pochodził z zasłużonej rodziny o tradycjach wojskowych. Jego dziadek – Benedict Morgan – walczył we Francji podczas pierwszej wojny światowej. Stracił tam całkowicie słuch i swoje lewe ramię. Ojciec – Robert Morgan – walczył z kolei na Pacyfiku podczas drugiej wojny światowej. Był wielokrotnie   odznaczony, ale wojna odcisnęła się na jego psychice bardzo mocno, co równie mocno dało się we znaki jego rodzinie. Matka Morgana zmarła niedługo po powrocie ojca z frontu i nie ulega wątpliwości, że duży wpływ miała na to napięta atmosfera w domu weterana. Philipowi i jego starszemu bratu – Paulowi – od początku przeznaczona była wojskowa ścieżka zawodowa. Tak wybrał im ojciec i tak musiało być, czy tego chcieli, czy nie. Pierworodny Paul był dużo bardziej podatny na wpływ ojca. Z kolei Philip odznaczał się lepszymi osiągnięciami w szkole. Dlatego łącząc jego zdolności z własnymi planami, stary Morgan postanowił posłać go na studia prawnicze i zapobiec tym samym nieszczęściu, z którym on sam się zmierzył. Chodziło bowiem o to, że dla człowieka uzależnionego od pełnienia służby wojskowej, choroby i każde zniedołężnienie są wyrokiem skazującym na wykluczenie z wojska i społeczeństwa zarazem. Phil miał wykorzystać swoje możliwości intelektualne, by zabezpieczyć siebie i swoją rodzinę na okoliczność takiego wykluczenia lepiej, niż zrobił to jego ojciec – zawodowy żołnierz bez zdolności do wykonywania służby.

Kiedy Phil studiował, w Korei wybuchła wojna. Była pierwsza połowa lat pięćdziesiątych. Starszy z braci Morganów był już zawodowym żołnierzem i wyruszył na wojnę w poczuciu dobrze wypełnianego obowiązku wobec ojczyzny. Dumny ze starszego syna Robert nakazał Philowi przerwać studia i zaciągnąć się do wojska, by dołączyć do brata na froncie. Ten jednak pierwszy raz w życiu postanowił postąpić po swojemu i pozostać na uczelni. Od tej pory Robert Morgan nie odezwał się do swego wyklętego syna ani razu. Nawet w obliczu śmierci na raka krtani w 1965 roku. Paul Morgan poległ w Korei w 1953 roku. Z jedną i drugą stratą, osamotniony i rozżalony Phil nie pogodził się nigdy. Dopiero po ukończeniu prawa rozpoczął służbę wojskową. Być może chciał ostatecznie obronić rodzinną tradycję, być może spłacić dług wobec ojca i brata, a może po prostu nie groziło mu już wysłanie do Korei, więc postanowił zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem. W każdym razie, szybko awansował, a tuż przed wybuchem wojny w Wietnamie przeniósł się – jako wojskowy prawnik – do Biura Śledczego. Tam, gdzie według jego ojca służyły tchórze, bojące się wojny i jednocześnie niezdolne do życia poza wojskiem.

Był ranek, dzień po zabójstwie w mieszkaniu 216. Niewyspany Phil przemykał korytarzami biura tak pospiesznie, że nie zauważał mijających go znajomych, z którymi pracował na co dzień. Z teczką pod pachą i twarzą zmęczoną nocą wyglądał jak skacowany student, biegnący na zajęcia. Pośpiech był wskazany, bowiem owa teczka kryła raport sporządzony przez niego samego i przeznaczony dla jego bezpośredniego przełożonego – Henry'ego Johnsona. Johnson nienawidził spóźnień, a przecież Morgan już był spóźniony. Dlatego pukanie do drzwi gabinetu sprawiło, że stary Henry, przycinający sobie właśnie swoje grube cygaro w stylu Churchilla, tylko oblizał swoje usta. Już szykował się bowiem, by rzucić się podwładnemu do gardła, winiąc go za popełnione zbrodnie bardziej niźli prawdziwego zabójcę.

– Wejść! – ryknął Johnson.

Kiedy Morgan wszedł do gabinetu, wydawał się o połowę mniejszy niż zwykle. Cała jego postawa przepraszała za to, że żyje.

– Przepraszam, że teraz dopiero, ale...

– Dawaj!

Morgan położył raport na biurku i powoli przesunął po blacie w kierunku swojego szefa. Ten wyszarpnął go spod jego dłoni i zaczął nerwowo wertować.

– Głowę znaleźli w krzakach po drugiej stronie ulicy… – rzekł Morgan.

– Bardzo się pomylę, jeżeli stwierdzę, że znowu gówno wiemy?

– Nie bardzo, szefie…

– Aha. Świetnie! No to co? Do następnego trupa!

– Jest sprytny… O ile to ten sam…

– O ile?!

– W każdym razie nie ma żadnych świadków, ani nowych śladów. Jedynie sadyzm popełnionej zbrodni i stopień wojskowy łączy te dwie ofiary… No i to samo nazwisko: Baker. Ale nie są rodziną! To zbieżność nazwisk. Może morderca szukał konkretnego Bakera, ale wtedy się pomylił. Tamten miał na imię Desmond, a ten Steven… Steven Baker. Poza tym obydwaj byli w stopniu porucznika. To jedyne co łączy te zbrodnie….

– I to, że będziesz stał w miejscu… To pewnie też je łączy, prawda?! Cały blok zalany krwią i nie ma żadnych świadków?!

– Mówiłem, że jest sprytny!

– Zwłaszcza na twoim tle, Morgan! Możesz mi powiedzieć, jak to jest możliwe, żeby jakiś kutas podpalił sobie starego faceta pod nosem kilkudziesięciu ludzi i wyszedł jak gdyby nigdy nic przez okno? Co to było? Superman?

– Nie wiem szefie, jak to jest możliwe. Robię co mogę!

– No to niedużo możesz… A ta kobieta i jej bachor?

– Nie ma jak ich przesłuchać. Matka trafiła do psychiatryka i nie ma z nią na razie kontaktu…

– To go nawiąż…

– …a mały jest w ośrodku i chyba nie możemy go przesłuchać. Wysłałem do niego Picketta i wrócił z niczym.

– Posłuchaj Morgan, jeżeli będzie trzeci oficer wśród ofiar tego skurwiela, to ty będziesz czwarty i to będzie moje dzieło! Rozumiesz mnie?!

– Tak szefie!

– No to bierz dupę w troki i działaj! Chcę mieć do jutra raport z przesłuchania jedynych świadków! A teraz wynoś się stąd! – wydarł się Johnson.

Facet był po sześćdziesiątce i zajmował stanowisko, które będąc ponad jego umiejętnościami i na miarę jego znajomości było jednocześnie poniżej jego oczekiwań. Był to zachłanny i próżny człowiek, o którego wszelkim awansie i o każdym, najmniejszym nawet sukcesie, decydowali inni. Ci, którzy byli wyżej i stanowili pulę jego wpływowych znajomych. I ci, którzy byli pod nim, a stanowili jego ambitny i zaangażowany zawodowo plankton, którym żywił się ten wieloryb karierowicz. Były jeszcze zastępy lizusów i donosicieli, którzy działali pośród tych trybów jak smar. Były też mogiły ludzi, których stary Henry zdążył wygryźć, i po których trupach piął się od lat w górę. Jego niezmienną ambicją, do której zaprzęgał oczywiście innych, było robienie wszystkiego na chwałę własnego nazwiska i na poczet wymarzonej kariery politycznej, na którą ciągle liczył. Były mu do tego potrzebne sukcesy – duże i jak najbardziej medialne, a sprawa groźnego psychopaty mordującego z okrucieństwem wojskowych, a więc bohaterów narodowych, była materiałem wręcz idealnym do wyrzeźbienia sobie ponadczasowego pomnika. W każdym razie do wyważenia drzwi Kongresu z wystarczającym impetem i zajęcia tam ciepłej posady na lata. Obecność takiego osobnika w Biurze niejednokrotnie zakrawała na swoisty sabotaż jego egoizmu, burzący interes całej instytucji i prowadzonych przez nią spraw. Powiedzieć, że praca z nim nie była przyjemnością, to nie powiedzieć o tej pracy nic. Dla Morgana i innych wszelkie formalności łączące ich z przełożonym były gorsze od najbardziej odstręczającego zdarzenia, dającego przecież powód by odroczyć spotkanie z grubasem o kolejne godziny.

Morgan od razu po wyjściu od szefa przedzwonił do ośrodka, opiekującego się synkiem ostatniej ofiary. Chciał wyciągnąć z chłopca coś, co pozwoli mu zawęzić grupę podejrzanych. – Ma pan uprawnienia do przesłuchiwania dzieci? – usłyszał od kobiety     po drugiej stronie słuchawki.

– Nie… Ale…

– No to jak ja mogę panu pomóc? Niech pan zorganizuje przesłuchanie z psychologiem. Najlepiej u nas w ośrodku. Ale musi pan poczekać. Dziecko jest po badaniach. Na razie nie ma mowy o przesłuchaniu.

– Chciałem mu zadać tylko jedno zasrane pytanie… Czy go zna, czy bywał tam wcześniej?

– Przykro mi… – odpowiedziała kobieta, w której głosie wyraźnie było słychać, że nie jest jej ani trochę przykro. Trudno się jej dziwić – dobro dziecka jest i powinno być najważniejsze. Zwłaszcza dla kogoś z opieki społecznej. Ale należy też zrozumieć Morgana – każdy dzień bez nowych ustaleń, to kolejny dzień wygrany przez mordercę i przegrany przez potencjalną ofiarę. Dlatego Phil nie miał zamiaru tak łatwo się poddać. Chwycił za swój zielony notatnik, wsadził za pazuchę i popędził do samochodu. Nie pojechał prosto do ośrodka, ale wstąpił jeszcze do domu. Przebrał się, odświeżył i doprowadził do takiego stanu, aby budził zaufanie nie tyle dziecka, co chroniących go przed całym światem urzędniczek. Zrzucił mundur, założył garnitur, ulizał grzywkę i podkradł własnemu synkowi pewnego misia – najmniej jego zdaniem lubianego. Dopiero wtedy pomknął do miejsca przeznaczenia. Podjeżdżając pod ośrodek, pierwszy raz od dawna poczuł, że nie ma prawa by wyważyć drzwi do prawdy z buta. Delikatność i pokora, której musiał się teraz nauczyć, były mu obce w prowadzonych wcześniej sprawach. Wysiadł więc z auta z pewną dozą niepewności. Wchodził na kruchy lód. Poprawił marynarkę i krawat, po czym zrobił kilka kroków w kierunku drzwi budynku. Wtedy klepnął się w czoło i zawrócił po zapomnianego misia. Dopiero teraz dostrzegł wysypujące się z jego pluszowego zadku trociny. Kurwa! – rzucił słowem, którego ten miś raczej nie słyszał nigdy wcześniej. W każdym razie oby nigdy nie słyszał, co wcale nie jest takie pewne… Chwilę później był już u dyrektorki zarządzającej ośrodkiem. – Niech pan spocznie… Panie…

– Morgan! – odpowiedział Phil, siadając przed potężną kobietą w czarnych kręconych włosach i w grubych na centymetr okularach. Wyglądał jak uczniak przed dyrektorem szkoły.

– Panie Morgan! Dziecko jest w takim stanie, że przestało samo jeść i pić. A pan chce tam wejść i zrobić mu z psychiki poligon.

– Ja jestem świadomy, że to dziecko widziało gorsze rzeczy niż ja i pani razem wzięci przez całe nasze życie…

– Bo tak jest!

– Wiem! Tylko, że z tego co słyszałem, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, i tak jest w lepszym stanie niż jego matka.

– I chce pan, żeby był w tak samo złym?

– W mordę… Nie!... – wkurzył się Morgan. Po czym przeprosił, uspokoił się nieco i pociągnął rozmowę dalej, narzucając sobie teraz bardziej błagalny ton. Mówiąc, maltretował w rękach swojego kradzionego misia. Sypiące się trociny oprószyły jego czarne spodnie i czerwony dywan pokoju. Siedząca za biurkiem dyrektorka na szczęście nie mogła tego zobaczyć. Morgan też tego nie widział. – Ja panią tylko proszę! Nie dla siebie, tylko dla tych którzy jeszcze mogą zginąć, a zginęły już dwie osoby. Niech pani raz nagnie przepisy i pozwoli mi w duchu najwyższej ostrożności i delikatności spytać to biedne dziecko, czy znało tego brzydkiego pana, który zrobił jego tacie niemiłą rzecz.

– I po co ta złośliwość?

– Nie jestem złośliwy!

– Nie?

– Nie!

– Tylko o to? – dopytała dyrektorka.

– Tak.

– Dobrze! To my go o to zapytamy. Jeśli nam odpowie to się pan dowie. Ale dociskać go nie będziemy na pewno.

– Tylko, że…

– Tylko, że co?! – oburzyła się wyprowadzana powoli z cierpliwości dyrektorka.

– No bo warto jeszcze się dowiedzieć jak… Jak bardzo on był brzydki. Prawda?

– Wkurza mnie już pan! – odpowiedziała kobieta, zdenerwowana natarczywością Morgana. Co gorsza, wtedy major odpowiedział w głupi i nieprzemyślany sposób – To widzę, że się dogadamy – po czym wstał i wyciągnął w kierunku dyrektorki dłoń, rozsypując na jej biurko nagromadzone na kolanach trociny. Kilka z nich poszło nawet na dno jej stygnącej herbatki. Słabe zagranie ze strony kogoś, kto chciał ją udobruchać. Kobieta miała go już naprawdę dość. Na tyle jednak, że paradoksalnie gotowa była ustąpić. Zrobiła to dla świętego spokoju i możliwości uzasadnionego wyrzucenia natręta na zbity pysk po jednym fałszywym i niegodziwym ruchu, poczynionym w kierunku chłopczyka.

Kilkanaście minut później Morgan siedział już na podłodze jednego z pokoików ośrodka, wpatrując się w syna zamordowanego porucznika i szukając od kilku minut pomysłu na zachęcenie dziecka do rozmowy. W pomieszczeniu był jedynie on i ten chłopczyk. Phil wiedział od opiekunów tylko dwie rzeczy. Wiedział, że ma pamiętać z jak młodym człowiekiem ma do czynienia i w jakim stanie psychicznym jest ten biedny sześciolatek oraz że ma tylko pięć minut na rozmowę. Jeden fałszywy ruch, czy zwrot i dziecko zamknie się na dobre. Obok chłopczyka stał wychudły z ubytku wnętrzności miś. Wyglądał trochę jak miś narkoman. Wszystko szło nie tak. Nawet takie drobnostki. Morgan czuł się, jakby wabił zwierzę do pułapki. Jedną ręką zanęcasz, a w drugiej trzymasz sznurek od zapadni. Tak tutaj, z jednej strony musisz zachęcić dziecko do mówienia o czymkolwiek, a z drugiej wyciągnąć to, co ważne. Łatwo powiedzieć, ale jak to zrobić, nie płosząc go na dobre? Jak zacząć? Phil miał co prawda synka w podobnym wieku, ale nigdy nie musiał wyciągać go z tak głębokiej otchłani, a tym bardziej nawiązywać z nim kontaktu od nowa, od absolutnego zera. Chłopak nie był gotowy powiedzieć, że chce mu się sikać, a co dopiero mówić o tak traumatycznym przeżyciu. Jedyne co robił to oddychał i wpatrywał się w podłogę pomiędzy sobą a Morganem. „Spytam, jak się czuje…” – pomyślał Morgan. „Nie, przecież to kretyńskie pytanie! A jak ma się czuć! To może…”.

– Jak ci tutaj jest? Dobrze cię tu traktują?

Chłopiec nawet się nie poruszył. Nic. Żadnej reakcji. „Kombinuj Morgan! Kombinuj!” – mobilizował się w myślach zdesperowany oficer. „Czas leci…”.

– Słyszałem, że nic nie jesz, mały. Pewnie niedobre jest to jedzenie, co?

Dalej nic. I to nie zdało egzaminu. Żadnej nici porozumienia. Żadnego kontaktu – kompletnie nic. „Jak tak dalej pójdzie, będę wiedział tyle, że jestem gównianym pedagogiem… Może… Sam nie wiem! Jednak łatwiej się przesłuchuje trepów w wojsku. Można im w każdej chwili powiedzieć na ucho takie rzeczy, że zrobią oczy jak talerze i powiedzą wszystko. A tutaj… No tak, ale przecież to jest dziecko, ofiara i być może ostatecznie nasz jedyny świadek. Nie spierdol tego Phil, proszę cię!”. Do pomieszczenia zajrzała zaniepokojona dyrektorka, po czym rzekła: – Proszę powoli kończyć!

– Już, już… Już kończymy! – odparł Morgan. W tej chwili poczuł się jeszcze bardziej zdesperowany. – Znasz komiksy o Batmanie? To wielki bohater, prawda? Powiem ci coś w sekrecie – wyszeptał Phil, nachylając się nad bezbronnym chłopcem. – To ja nim jestem. Tak wyglądam bez maski… Mogę złapać tego pana, który was skrzywdził, tylko muszę wiedzieć kim jest, albo jak wygląda. Pomożesz mi? Będziemy wspólnikami?

Pomimo, że Morgan był w tym zagraniu bardzo przekonujący, chłopiec nie połknął haczyka. Wtedy do pomieszczenia znów zajrzała dyrektora. – Czas minął! – rzekła i przymknęła leciutko

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok