Jeźdźcy Losu. Naznaczeni - Artur Samojluk - ebook

Jeźdźcy Losu. Naznaczeni ebook

Artur Samojluk

3,3

Opis

Dwaj bracia zostają przeniesieni tunelem czasoprzestrzennym do innego świata. Oparty jest on o zasady bezwzględnego prawa przyrody, magii i władzy mrocznego Tenebratosa. Na swej ścieżce spotkają wrogów i przyjaciół, zmierzą się z swoimi strachami i słabościami. Czy uda im się odnaleźć drogę powrotną do domu? Czy staną na wysokości powierzonego zadania? Kto zginie, a kto przeżyje? Skąd się tam wzięli i czy jest logiczne wyjaśnienie wszystkich pozornych zdarzeń? Nic nie jest oczywiste. Poznaj świat Azastum oraz unikalne stworzenia tam żyjące i przeżyj prawdziwą przygodę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 615

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Artur Samojluk

Jeźdzcy losu

Naznaczeni

© Copyright by Artur Samojluk

 

 

Okładka: Przemysław Kozak

Ilustracje: Aleksander Woźniak

 

 

 

 

ISBN 978-83-7859-769-8

 

 

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Rozdział 1

Podróże czasoprzestrzenne były czymś, co fascynowało go odkąd zobaczył w dzieciństwie zamykające się wrota portalu. Jego wuj powiedział mu wówczas, że poznanie ich i kontrolowanie otwarcia odmieni los Rzeszy. Nie wątpił w to. Sam wielki Führer po cichu wspierał tą tajną operację.

– Pułkowniku Von Machtertruder, proszę spojrzeć – mężczyzna w białym naukowym mundurze z naramienną naszywką oddziału SS pokazał wynik pomiaru na urządzeniu. Pułkownik o twarzy szczupłej koloru jasno kościstego, z kamienną miną spojrzał na tarczę pomiarową.

– To tutaj – syknął komendę.

Trzej inni mundurowi SS zaczęli składać wkoło miejsca instalacje z idealnie gładkich rur. Łączone były czymś, co przypominało kryształ o barwie żółtej.

– Szybciej, Trzecia Rzesza nie ma czasu na czekanie – ponaglił SSmanów. Jego usta zacisnęły się w jedną linię, jeszcze bardziej uwydatniając kości policzkowe. Światło księżyca odbiło się w czaszce umieszczonej na jego wojskowej czapce. Stał, przyglądając się z rękoma założonymi za plecy. Jego nienagnanie prosta postawa, dawała jasny znak, że nie toleruje nawet najmniejszych opóźnień i niedokładności.

– Gotowe, pułkowniku – zameldował jeden z żołnierzy, dokręcając ostatnią z rur w żółty kryształ. Całość konstrukcji składała się z kilkudziesięciu długich rur, które po połączeniu stworzyły kopułę nad miejscem, gdzie pomiar pola magnetycznego był najsilniejszy.

– Przynieść generator – rozkazał Von Machtertruder z posępną napiętą twarzą. W głębi siebie czuł jednak satysfakcję. Po kilku latach poszukiwań i badań, jego hipoteza o istnieniu tuneli czasoprzestrzennych, mogących stanowić legendarne starożytne wrota do innych wymiarów, staje się faktem. Wkrótce jego badania, owiane bezwzględną tajemnicą, staną się prawdą.

Trzecia Rzesza uzyska dostęp do nowych ziem i złóż. Według jego obliczeń, z ziemi wychodzą w kosmos tunele czasoprzestrzenne. Ich otwarcie pozwoli na przenoszenie się w miejsca, o których Führerowi się nie śniło. Gdy pokaże wyniki badań, zostanie generałem. Myśl o awansie, wywołała drgnięcie w kąciku warg.

– Szybciej, szybciej! – ryknął ponaglając młodych SSmanów.

Spoceni od narzuconego tempa żołnierze, szybko rozstawili generator. Podłączyli przewody do metalowej instalacji z rur. Pociągnęli za wajchę w maszynie. Ta zaczęła buczeć. Chwilę później kryształy na instalacji rozpaliły się jasnym żółtym światłem.

– Proszę spojrzeć, pułkowniku – mundurowy z urządzeniem pomiarowym, z zadowoleniem pokazał przyrząd. – Pomiary rosną, już wkrótce pokażemy światu potęgę Rzeszy – z psychopatycznym zadowoleniem powiedział żołnierz w białym mundurze naukowym SS. Pułkownik z trudem wygiął w zadowoleniu wargi na kształt czegoś, co miało być uśmiechem zadowolenia. Kryształy jaśniały coraz bardziej.

– Więcej mocy!

– Tak jest, pułkowniku!

Żółte światło oślepiało stojących wkoło. To historyczny moment, który odmieni życie każdego aryjczyka. Poszerzy przestrzeń życiową o nowe światy. Błysk i dźwięk pioruna przeciął otaczającą ich przestrzeń. Przed nimi ukazał się niebieski okrąg pulsujący do wnętrza.

– Udało się – powiedział z zachwytem pułkownik. Postąpił krok naprzód. Nie czując gorąca, postąpił kolejne kroki. Wyciągnął dłoń w kierunku powiększającego się niebieskiego okręgu. Poczuł, jak włosy elektryzują się na skórze. Jego całe ciało zaczęło nieznacznie wibrować. Ostrożnie mrużąc oczy od blasku, podszedł bliżej portalu. Gdy był już blisko na krok, wsunął dłoń w portal. Poczuł przyjemne ciepło – Będziemy pierwszymi, którzy staną na nowych ziemiach Rzeszy! – Mundurowi słyszeli, lecz nie zareagowali, bo blask oślepiał ich i zakrywali ramionami twarze.

Pułkownik odważnie postępował naprzód. Nagle zatrzymał się. Poczuł, jakby ugrzązł. Spróbował wyciągnąć rękę z energetycznego pola, ale nie mógł. Szarpał z całych sił, lecz pole portalu trzymało ją z ogromną siłą. Czuł coraz większy nacisk. Nerwowo odwrócił głowę, spoglądając na żołnierzy.

– Pole stabilne pułkowniku, żadnych zakłóceń – szybko rzucił żołnierz obsługi.

– Wyłączyć generator! – rozkazał Machtertruder.

Żołnierze zareagowali natychmiast, wyrywając wtyczki zasilające. Jednak wszystko świeciło z tą samą intensywnością. Portal natomiast zaczął zmieniać barwę z mieniącego się błękitu na czerwień.

– Co się dzieje?! – krzyczał w bólu SSman. Czuł, jak jego kości są miażdżone pod wpływem ciśnienia, które rosło w portalu.

– Niewiarygodne – powiedział cicho SSmanski naukowiec, spoglądając na rosnące w szybkim tempie wyniki wskaźników. Podniósł głowę chcąc coś powiedzieć, ale portal rozbłysnął. Stali w osłupieniu. W ułamku sekundy odczuli jak skóra odrywa się od ciała. Wyzwolona energia spalała wszystko na popiół. Każdego żołnierza, każdy kryształ, każdy kawałek metalu. Wszystko z wyjątkiem drzew i roślinności. W oddali zaświeciły sowie oczy, huknęła trzy razy.

*

Siedemdziesiąt lat później

*

Górski masyw, którego spowitych chmurami szczytów wzrok nie sięga. Pod nim niekończące się zielone połacie, pełne kwitnących kwiatów i drzew. Unosił się lekki zapach polnych roślin. Z lasu dochodził śpiew ptaków i z grą polnych skrzypków tworzył sielankowy koncert. Niedaleko przepływał strumień, którego woda po chwili tworzyła jezioro. Do jego dna przedostawały się promienie słońca, przyciągając błękit nieba. W lustrze krystalicznie czystej wody odbijały się śnieżnobiałe, pierzaste chmury oraz cienie ptaków szybujących po niebie, pluskających się w promieniach słońca. W górach mieszkały orły, ich cienie przemykały po zboczach strzelistych gór. Ich samych nie było widać. Kryły się w chmurach okalających szczyty. Nieco niżej, młode łanie pasły się soczyście zieloną trawą, od czasu do czasu popijając wodę ze strumienia.

Brzegiem, majestatycznym krokiem szedł piękny, biały tygrys. Przystanął i odwrócił głowę, ukazując błękitne oczy. Oczy miał pełne uroku i siły. Nagle dał się słyszeć grzmot! Niebo podzielił czerwony piorun. Żywy ogień kawałek po kawałku zaczął trawić całą przestrzeń. Zwierzęta płonęły jak pochodnie, wskakiwały do wody aby ugasić ból. Ogień nie ustawał i wypalał przestrzeń. Zielona trawa sczerniała. Woda w strumieniu stała się szara, jego źródło przestało bić. Po zwierzętach pozostały tylko nędzne, szarawe szkielety. Czarne chmury spowiły szczyty. Zniknęły szybujące ptaki, wszystko przeniknął przeszywający chłód i głucha cisza, jakby dźwięki przestały istnieć. Żadnego wiatru. Z rwącego potoku pozostało tylko wyschnięte koryto. Nagle z otchłani czerni wyłoniła się twarz podobna do ludzkiej, czarna niczym smoła, pokryta bruzdami. Oczy płonęły czerwienią. Przenikały wszystko, co napotkały. Chmura ciemności zaczęła zasłaniać wszystko dookoła. Zamykała otaczającą przestrzeń w nieskończonej czerni. Poczuł jak traci oddech.

– Wiktor, Wiktor! Wstawaj!

– Eee, eee, już, już – powieki nagle się otworzyły. Były ciężkie, tak jak ostatni sen. Dotknął swojej klatki piersiowej i zrozumiał, że to był sen. Westchnął głęboko.

– Mózgowa miazga z rana – wymamrotał.

– Wstawaj i nie mamrocz.

– Zaraz się ubiorę i zejdę na dół.

– Daniel jest już gotowy od samego rana, a ty śpisz do południa – mówiła dalej kobieta w średnim wieku.

– Nic mi nie mów na jego temat, bo mnie szlag trafia – wygarnął. Że też ten cep musi z nami jechać.

– To nie jest żaden cep, tylko twój brat.

– Z niego taki brat... ehhh, szkoda gadać. Nie był, nie jest i nie będzie moim bratem – zerwał się na nogi i nagle poczuł ból w małym palcu, który przeszył go aż do kolana. Otworzył szeroko oczy w zdziwieniu. Znów zahaczył o nogę kanciastego krzesła. W myślach wypowiedział szereg zmyślnych przekleństw i z grymasem usiadł na łóżku. Mama krzątała się w drugim pokoju.

– Jest! Nawet jeśli tylko przyrodnim. Wychowaliście się razem, my go zaakceptowaliśmy. Jest twoim młodszym bratem czy ci się to podoba, czy nie i tak go masz traktować! – Stanowczo stwierdziła.

– To, że mamy wspólne nazwisko Fullmax, nie czynni nas jeszcze rodziną.

Wiktor już rozbudzony, powoli wstał z łóżka, przeciągnął się i przetarł oczy. Zamyślił się nad tym, co mu się przyśniło. Sen o górach. Dziwny tym bardziej, że nigdy nie był w górach. Mieszkali w równinnych okolicach pokrytych zewsząd lasami. Nie zastanawiając się dalej nad treścią snu, rozejrzał się po pokoju. Zobaczył monitor niewyłączonego komputera, widniał na nim kod programu jego własnej gry. Skończę go, gdy wrócę – pomyślał. Dodam kilka nowych klas i funkcji. Miał kilka koncepcji na rozwój swojego programu. Miał ochotę jeszcze usiąść i coś dodać. Musiał się jednak pakować. Wrzucił rzeczy potrzebne na wyprawę do torby. Młodsze siostry, Anna i Julia, biegały po domu jak szalone. Dzieci cieszyły się z wyjazdu i co rusz zaglądały lub wbiegały do jego pokoju. Gdy usłyszały głos mamy, wybiegły. Wiktor, patrząc na ich beztroską zabawę, uśmiechnął się.

Dawno nigdzie nie wyjeżdżali, nie wiedzieć czemu miał wrażenie jakby miał tu bardzo długo nie wracać – co za głupia myśl, wyjeżdżają tylko na weekend. Niewątpliwie zbyt długie przesiadywanie w domu i zima mogą sprawiać takie wrażenie. Lubił swój dom i pokój. Nawet wiecznie kłopotliwy Daniel nie wyrywał go z stanu ogólnego zadowolenia. Wsadził ostatnią rzecz do plecaka, była nią latarka. Rozejrzał się po pokoju, czy wszystko zabrał. Przechodząc obok pokoju Daniela, pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to nowy model wahadłowca przyczepiony do sufitu. Zresztą było tam ich już z dwadzieścia. Ależ on miał do nich cierpliwość. Ściany pokoju wylepione były plakatami konstelacji gwiezdnych i zdjęć galaktyk. Na środku większej ściany wisiał wielki plakat z przekrojem wszechświata. Jego ulubiony. Pod oknem stał teleskop. Gdy się nie kłócili, to zabierał mu go, aby popatrzeć na księżyc. No i na okno łazienki młodej sąsiadki trzy domy dalej. Daniel podniósł na niego wzrok, ten jednak spojrzał i poszedł dalej. Ostatnio napsuli sobie krwi, taka mała wewnętrzna wojenka.

*

Pokręcił się po kuchni przeglądając gary i lodówkę. W końcu spakowany wyszedł przed dom. Wiosna przyszła na dobre. Dzień był słoneczny, a zielona okolica zaczynała tętnić życiem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wścibscy sąsiedzi, którzy zawsze interesowali się tym, co ich interesować nie powinno. Odkąd pamięta, donosili matce, jeżeli wywinął jakiś numer. Cieszył się w głębi duszy, że za miastem będzie mógł robić co tylko zechce i nikt nie będzie miał z tego tytułu żadnych pretensji. Trochę wolności – pomyślał i wsiadł do samochodu. Zaraz za nim wyszedł młodszy Daniel, który wcześniej w sąsiednim pokoju przysłuchiwał się rozmowie Wiktora z matką. Zdążył przyzwyczaić się do takich rozmów. Reszta uczestników wycieczki wsiadła do drugiego samochodu.

Daniel był szczupłym chłopakiem o ciemnej karnacji. Uśmiechnięta twarz, niebieskie oczy i czarne włosy dawały obraz przystojnego młodzieńca. Sprawiał wrażenie skrytego. Pewnie dlatego, że rzadko odzywał się nie pytany.

– Dzień dobry, pani Fullmax – niespodziewanie pojawił się sąsiad – wczoraj ktoś mi popsuł antenę na dachu. – gdy to mówił spojrzał posępnie na chłopców. Jestem prawie pewien, że widziałem zeskakującego z dachu jednego z pani synów.

– Wiktor, Daniel czy chodziliście po dachu pana Kulmana? – obydwaj jak na zawołanie pokręcili przecząco głową. Mama rozłożyła ręce, a sąsiad w niezadowoleniu odszedł.

Z obojętną miną wsiedli na tylne siedzenie auta. Daniel pochylił się do Wiktora.

– Jakbyś nie kopnął mojej piłki na jego dach, nie byłoby tego zamieszania z anteną.

– Czy on musi zawsze jechać tym samym samochodem, co ja? – Zaprotestował Wiktor.

– Wiktorze, czy nie mógłbyś chociaż raz nie być taki uparty? Złość w niczym nie pomoże – matka, jak setki razy wcześniej, próbowała przywołać go do porządku.

– Nie mógłbym.

– To spróbuj. Widziałeś kiedyś, aby Daniel denerwował się na ciebie?

– No, jeszcze tego by brakowało, żeby on.... – nie dokończył zdania, zgaszony wzrokiem matki. – A czy ja wyglądam jak on?

– Gdybyś nie dodał tego komentarza, nikomu nie stałaby się wielka krzywda – spokojnie odpowiedziała kobieta. Daniel siedział bez słowa, przysłuchując się rozmowie na jego temat. Podobne słyszał wielokrotnie, a milczenie stanowiło jego najlepszą obronę. Czasem lepiej poczekać, aż ogień sam zgaśnie, niż rozniecać go jeszcze bardziej. Dyskusja trwała dalej.

– Tak, stałaby mi się wielka krzywda.

– Nie bądź złośliwy.

– Wcale nie jestem. Dobrze już, dobrze – zakończył całą rozmowę, choć jego niezadowolona mina nie potwierdzała tego „dobrze”.

Ojciec Daniela związał się matką Wiktora, gdy ten miał osiem lat. Daniel, wtedy czteroletni, traktował jego matkę jak swoją, bo go wychowała. Ale jemu z jakiegoś powodu to przeszkadzało. Nie akceptował tego, że obcy ludzie nagle przyszli i powiedzieli, że od dziś będą rodziną. W głębi serca tęsknił za swoim prawdziwym ojcem, który nie wrócił ze swojej wyprawy. Takie, niestety, są losy marynarzy. Pewnego dnia ocean upomniał się o jego ojca i zabrał w swoje głębiny, aby mógł pływać w nieskończoność po swoich ulubionych zakątkach świata.

*

Daniel i Wiktor nie odzywali się do siebie. Sprawiali wrażenie kamiennych posągów i tylko grymasy niechęci, pojawiające się od czasu do czasu na twarzy jednego i drugiego, dowodziły, że nie są głazami. Jadąc, obserwowali krajobrazy zza okna samochodu. Wiktorowi znów na myśl przyszedł ów dziwny sen. Nigdy nie przywiązywał szczególnej uwagi do snów, ale ten był inny. Czuł, jakby to wszystko doskonale znał, spojrzał za okno pędzącego pojazdu. Sny odzwierciedlają nasze lęki –pomyślał. Wolał wspominać ten dziwny sen, bo nie mógł przeboleć myśli, że matka wszędzie zabiera Daniela. Trudno, aby go nie zabierała, bo czemu miałaby go zostawić? Ale przydzielane w związku z tym obowiązki, jakie zawsze przypadały jemu, po prostu mu nie odpowiadały. Miał lepsze pomysły na spędzanie wolnego czasu. Wszędzie musieli być razem. Strasznie go to irytowało.

Podróż do położonej o sto kilometrów dalej rzeki przebiegała spokojnie. Dzień był słoneczny, a gdzieniegdzie na niebie pojawiały się chmury. Po dotarciu do celu zaczęli rozkładać ekwipunek. Mieli tu zostać kilka dni. Zjechało się sporo rodziny i znajomych, tak jak co roku. Namioty, łowienie ryb, cisza i spokój. Rodzinne zabawy i opowieści. Zmieniało się tylko miejsce, ale rzeka zawsze była ta sama. Mimo że za każdym razem wyprawa wyglądała podobnie, prawie wszyscy lubili tak spędzać czas. Wszyscy, prócz Wiktora – który wolałby iść do uroczej sąsiadki mieszkającej kilka domów dalej. Na myśl o dziewczynie jego serce na moment ścisnęło się. Wakacje powinny być spędzane według uznania i trwać dwa razy dłużej niż trwają. Wszyscy bez wyjątku krzątali się przy wypakowywaniu bagażów. On też wyciągał torby z auta. Wujek Henryk ciągle gadał – zresztą jak zawsze. Żart za żartem, nawijał jak nakręcony. Trudno było zachować powagę w jego towarzystwie.

– Daniel, Wiktor idźcie po drewno na ognisko – wydała polecenie starsza kobieta – nazbierajcie dużo suchego chrustu i nie ścinajcie żadnych drzew, mokre nie palą się dobrze. – Babcia Zofia jak zawsze miała przejętą minę, jednak coroczne spotkania dodawały jej radości i uśmiechu. Znała setki różnych opowiadań: o smokach, marynarzach, piratach, podróżnikach i wielkich wojownikach. Wieczorem przy ognisku raczyła wszystkich niesamowitymi historiami. Każdy słuchał ich z zapartym tchem. Babcia niejedno w życiu widziała, przeżyła niejedną wojnę i poznała wielu ludzi. Skrywała wiele tajemnic i czasem uchylała rąbka swych sekretów. Pomimo sędziwego wieku, jej oczy były pełne młodzieńczej energii.

Przydzielone zadanie pasowało Wiktorowi, naturalnie poza tym, że Daniel będzie się pałętał razem z nim. Kiedyś bardziej lubił rodzinne wycieczki, więc teraz miał okazję, by wyrwać się na jakiś czas i mieć chwilę, aby odetchnąć od ciśnienia przygotowań. Gdyby tylko nie drobny szczegół.

– Ten obrzępał nigdzie ze mną nie pójdzie – zastrzegł stanowczo. Daniel już jednak wyciągnął z samochodu dwie siekiery: – Pomogę ci, będę niósł narzędzia.

– Hmmm – zastanowił się przez moment starszy z braci. – Dobra, niech będzie. Na tragarza to się na pewno nadajesz – powiedział Wiktor z szyderczym uśmieszkiem i ruszył w stronę pobliskiego lasu. I tak musiał go zabrać, z babcią nie ma co się sprzeczać. Zawsze potrafiła na swój sposób wywrzeć silną presję, sprawdzał to już wiele razy i nigdy na tym dobrze nie wychodził.

Las był prawdziwą puszczą, której stopa ludzka nigdy tutaj nie dotknęła. Wielkie drzewa robiły imponujące wrażenie. Co jakiś czas spod nóg braci umykał mały leśny mieszkaniec. Nie odzywając się do siebie, przedzierali się w gąszczu. Las to las, ale ten miał w sobie coś innego, urzekającego. Po dość długim marszu dotarli do małej polany. Korony drzew tworzyły nad nią zielony baldachim. Promienie światła, przenikały przez liście, stwarzały pozór tęczy, odbijając kolory kwiatów. Ten widok urzekał. Daniel zatrzymał się na skraju polany i w milczeniu chłonął niesamowity urok tego miejsca.

– Ależ tu ładnie – mruknął pod nosem. Wiktor spojrzał tylko spode łba z miną wskazującą, że nie podziela zdania brata. W myślach jednak zgadzał się z nim, było naprawdę pięknie.

– O! To drzewo! – Wiktor sprowadził brata do rzeczywistości i wskazał palcem drzewo rosnące pośrodku tajemniczej polany.

Miało prawie cztery metry wysokości i jasnozielone liście w kształcie gruszek. Wyglądało na stare, ale zdrowe. Przyciągało wzrok – miało w sobie coś, co było trudne do opisania, roztaczało wokół siebie jakby subtelną aurę. Dlatego zwróciło uwagę Wiktora. Daniel nie wykazał jednak zbyt wielkiego optymizmu.

– A może weźmiemy jakieś inne? To będzie ciężko przeciągnąć przez to niewielkie bagienko na drodze – odparł cicho Daniel – zresztą babcia powiedziała… – nie zdążył dokończyć

– Dawaj to! Bierz siekierę i tnij!– Wiktor wyrwał Danielowi z ręki jedną z siekier. – Maruda jesteś i mięczak – powiedział, po czym podszedł do drzewa i zamachnął się, silnie uderzając w nie siekierą.

Po chwili zastanowienia Daniel zaczął rąbać z drugiej strony. Drzewo było twarde i nie poddawało się łatwo, ale w końcu legło z łomotem na ziemi. Obydwaj sapali jak psy, które biegły pół dnia.

– I po problemie. Ciężko chyba nie było, marudo – wysapał Wiktor, ocierając pot z czoła. Spojrzał na powalone drzewo. Jego entuzjazm minął. Z jakiegoś powodu zrobiło mu się smutno. Daniel, tak samo jak on, nie był pocieszony tym, że akurat to drzewo ścięli. Mogli przecież nazbierać suchych gałęzi, których w lesie nie brakowało. Nie było potrzeby, by wycinać zdrowe drzewo, ale już się stało. Może i wyglądało na stare, ale na pewno było silne. Cały czas zbierali powietrze w płuca po wysiłku.

W tym samym momencie wiatr ucichł i zapanowała głucha cisza. Wokół zrobiło się ciemno, jakby słońce wydobyło ciemną tarczę. Spojrzeli w niebo, granatowe chmury w moment zmieniły pogodę. Silny wiatr poruszył czubki drzew, a po chwili całe drzewa. Liście latały jak szalone. Rękoma zasłonili twarze, próbując dostrzec przez palce, co się dzieje. Nie było dobrze – Wiktor chciał jak najszybciej stąd uciekać. Rozejrzał się wkoło i dostrzegł ścieżkę, którą przyszli. Podnieśli głowy i wtem potężny grzmot przeciął ciszę, a zachmurzone niebo pokryły grube nitki błękitnych i zielonych piorunów.

– Wiktorze, nie podoba mi się to. Chodźmy stąd szybko – jęknął Daniel.

– Zwykle tego nie robię, ale teraz zgadzam się z tobą – odrzekł Wiktor.

W tym samym momencie dookoła ściętego drzewa zaczęły uderzać błyskawice. Obydwaj rzucili się na ziemię, zakrywając głowy rękoma. Po chwili uderzenia trochę ustały i Daniel spojrzał ku niebu Zamiast nieba zobaczył coś na kształt energetycznej kopuły, która zakryła w promieniu kilku metrów pnie drzew i wszystko, co tam było, łącznie z nimi. Dla przerażonych chłopców sekundy wydawały się wiecznością. Włosy na całym ciele najeżyły się, a po skórze przebiegły małe iskry. Energetyczna kopuła tliła się, a czas wydawał się nie mieć znaczenia. Iskry na ciele przybierały na sile, z początku łaskocząc, aż zaczęły razić bólem. Ostatkiem sił ujrzeli coś na kształt tunelu zasysającego światło do swojego wnętrza. Próbowali się wyrwać, ale po chwili musieli ustąpić. Im bardziej się szarpali, tym uścisk był większy. Poczuli, jak unoszą się nad ziemię. Nabierali prędkości, przemieszczając się coraz szybciej. Ściany tunelu wydawały się być blisko i jednocześnie daleko. Wszystko rozmazywało się. Znów podjęli próbę wydostania się pułapki. Uścisk niewidzialnej siły wycisnął z nich resztki energii. Zrobiło im się ciemno w przed oczami.

*

Szarpnęło nimi, gdy uderzyli twarzami o ziemię. Ocknęli się. Nie wiedzieli ile to trwało. Energetyczna zawierucha znikła lub po prostu w amoku bólu tak im się tylko wydawało. Jeszcze chwilę leżeli, nie wiedząc, co się dzieje. Po chwili z bólami mięśni zaczęli się podnosić. Wysiłek spowodowany próbą wyzwolenia się, był silny, instynktowny. Czuli się, jakby biegli dwa dni non stop. Naelektryzowane i wilgotne powietrze już tylko szczypało skórę, powodując dziwne mrowienie. Nie trwało to długo. Niebo szybko pojaśniało i znów słychać było śpiew ptaków. Coś się zmieniło wokół.

– Nie wiem, co to było, ale coś mi mówi, że to nie było normalne – wysapał Wiktor, a w jego zielonych oczach odbijało się przerażenie.

– Musimy wrócić do reszty i zobaczyć, co się z nimi dzieje – odpowiedział Daniel, który był w równym stopniu przestraszony, co brat.

Szybko ruszyli w kierunku, z którego przyszli, zabierając siekiery. Mieli dość wrażeń, serca biły im jak szalone i nie uspakajały się. Zaczynało być naprawdę niedobrze. Droga nie była nawet trochę podobna do tej, którą szli wcześniej. Wszędzie były gęste krzaki. Dobra była tylko pogoda, a niebo nadal błękitne, bez żadnej chmury. Czasem dało się zauważyć przelatującego ptaka.

– Coś tu nie gra... Idziemy, idziemy i nic. Według moich kalkulacji powinniśmy już dojść do rzeki. Była na północy, teraz jednak jej nie ma – powiedział z niepokojem Wiktor.

– A może pomyliliśmy kierunki? – zauważył Daniel.

– Kierunki są cztery i nie ma tutaj żadnej filozofii.

– To co robimy źle? Przecież tak daleko nie odchodziliśmy od obozowiska.

– Idziemy. Gdy dojdziemy do jakiejś drogi, będziemy wiedzieć, gdzie jesteśmy – zarządził Wiktor, poważnie zaniepokojony.

– Nie złość się na mnie, bo to nie moja wina. Ty prowadziłeś i to ty zabłądziłeś.

– Idziemy. Nie będę dyskutował. Kierunek jest dobry – Wiktor nie chciał wdawać się w rozmowę, ale niestety Daniel miał rację – to on prowadził.

Droga dłużyła się coraz bardziej, a wciąż nie mogli dotrzeć do skraju lasu. Liście drzew były jednak jakieś inne. Co chwila któryś z nich zatrzymywał się, aby dokładniej przyjrzeć się napotkanej roślinie. Wszystko wydawało się bardziej zielone, ale to nie były drzewa i rośliny, jakie znali. Choćby ich rozmiar, który był znacznie większy, niż tych, które dotychczas w swoim życiu widzieli. Nigdy też nie zapuszczali się tak daleko w leśne głębiny. Pocieszający był tylko widok nieba między konarami. Pogoda od rana do późnego południa była naprawdę przyjemna. Raz na jakiś czas atakowały ich jakieś duże owady podobne do much, ale pięciokrotnie większe – na szczęście łatwo było je przepędzić. Coraz bardziej zdenerwowani chłopcy chcieli dojść do jakiegokolwiek punktu, z którego mogliby się zorientować, gdzie są. Powoli zaczynało się ściemniać. Nadzieja, że gdzieś dotrą przed zmrokiem, umierała z szybkością zachodzącego słońca. Suchość w ustach zaczęła doskwierać. Raz na jakiś czas znajdowali liściaste rośliny podobne do rabarbaru i tam znajdowało się trochę wody. Było to jednak za mało, aby ugasić całkowicie pragnienie, nie wspominając o głodzie.

– Powinniśmy zrobić postój. Maszerujemy od kilku godzin. Jestem głodny i spragniony – poskarżył się młodszy brat – Zbłądziliśmy na amen. Patrz na niebo, Wiktorze.

Widok nie napawał optymizmem. Ściemniało się i na domiar złego zbliżała się burza. Granatowe chmury powoli zaczęły zasłaniać błękit.

– Zbudujmy jakieś schronienie. Nic innego nam nie pozostało. Nie jest dobrze. – Daniel był zrezygnowany. Wszystko przerastało nie tylko jego, ale i Wiktora. Zabłądzili bardzo poważnie. Wszyscy będą ich szukać. Może powinni zostać w tym samym miejscu, ale kto wiedział, że droga tak się skomplikuje. Wiktor rozejrzał się, uświadamiając sobie stan ich niezbyt dobrego położenia.

– Hmmm, dobra, idź i znajdź grube gałęzie, a ja poszukam czegoś na posłanie i zadaszenie. – Wiktor odwrócił się za Danielem – Miejmy się na widoku – dodał. Daniel kiwnął głową.

Rozeszli się, by wykonać zadanie. Po godzinie zgromadzili materiał na szałas. Wiktor przyniósł sporo suchej trawy na posłanie, a gałęzie świerku posłużyły jako zadaszenie. Po kilkunastu minutach wstępny szkielet był gotowy. Słońce chyliło się ku zachodowi, a chłopcy zawzięcie budowali miejsce na nocleg. Udało im się ukończyć pracę zanim zapadła całkowita ciemność, ale bez ogniska noc była ponura i zimna. Deszcz lał strugami, a niebo co rusz rozświetlały jasne grzmoty. Świerkowy dach w końcu zaczął przepuszczać. Nim woda na dobre zaczęła cieknąć, burza ustała. Niebo rozświetliły gwiazdy, a droga mleczna była jasna jak nigdy. W oddali słychać było pohukiwanie sowy. Spali w ubraniach, w których wyruszyli po drzewo. Było niespokojnie, co źle wpływało na jakość odpoczynku. Daniel opatulił się dokładnie zebraną suchą trawą i jakoś zasnął, głodny i zmęczony. Wiktor, nie ufający nikomu i niczemu, czuwał niemal całą noc. Znużony, usnął na chwilę, krótko przed wschodem słońca.

Wilgotny i zimny poranek dał im się we znaki. Po długiej nocy wstali jeszcze bardziej głodni i wyziębieni. Przynajmniej wody na liściach było wystarczająco, aby ugasić dobrze pragnienie. Organizm jednak domagał się pożywienia.

– Musimy iść dalej, nie mamy wyjścia. Musimy iść, aż gdzieś dojdziemy – stanowczo powiedział Daniel, rozglądając się po okolicy. Głód napędzał sytuację. Wiktor starał się określić jakikolwiek kierunek, w którym cokolwiek mogłoby być znanego. Po chwili z niechęcią zgodził się z Danielem.

– Tak, to fakt... nie mamy innego wyjścia, trzeba iść przed siebie.

Po kilkunastu minutach przygotowań, bardziej psychicznych niż fizycznych, ruszyli w dalszą drogę. Wzięli ze sobą swój jedyny ekwipunek, czyli zabrane z obozowiska siekiery. Maszerując, nie odzywali się do siebie. Każdy we własnych myślach roztrząsał sytuację, w jakiej się znaleźli. – Dzika puszcza bez końca – pomyślał Daniel. Miał ochotę usiąść i już nigdzie nie iść, poczekać, aż ktoś przyjdzie im na ratunek. Ale wiedział, że jeśli to powie lub zwolni, Wiktor obrzuci go swoimi złośliwymi komentarzami, więc dla świętego spokoju maszerował. Następny dzień mijał powoli. Poza jagodami, które znaleźli, nie jedli nic. Byli bardzo głodni.

– Nie jest dobrze, drugi dzień już idziemy i nie możemy dojść. Żołądek przykleił mi się już do kręgosłupa – powiedział Daniel.

– Co ty nie powiesz; nie tylko ty jesteś głodny – uciął Wiktor. Nie miał ochoty na jałową rozmowę. I bez uwag młodszego brata dobrze zdawał sobie sprawę ich położenia Matka i znajomi musieli być przerażeni, a oni nie mogli w żaden sposób powiadomić jej, że są cali i zdrowi. Przynajmniej na razie. Na pewno ich już szukano. Małe siostrzyczki na pewno były zasmucone.

– Zrobimy znów obozowisko i rano wyruszymy – zarządził. Daniel kiwnął głową na znak, że się zgadza.

Po niedługim czasie schronienie było przygotowane. Prosty szałas okryty gałęziami z sosny był wystarczającym schronieniem przed wiatrem i deszczem, jednak nie przed zimnem nocy.

– Wiktor, a jak nas jakiś dzik zaatakuje, to co robimy? – zapytał Daniel z powagą w głosie.

– Będziemy spieprzać w podskokach – krótko odpowiedział Wiktor. Chyba też wcześniej o tym myślał.

– A jak jakiś wilk przyjdzie?

– To będziemy jeszcze szybciej spieprzać w podskokach na drzewo – powaga, z jaką Wiktor wypowiedział słowa, otrzeźwiła Daniela na moment – lecz niewiele mogli teraz zrobić.

Znużeni położyli się spać. Na ich ciałach było coraz więcej otarć i zadrapań od ostrych krzewów i gałęzi. Wiktor chwilę zastanawiał się, czy nie lepiej było zostać tam na miejscu i cierpliwie czekać. Gdyby inni uczestnicy wycieczki zobaczyli, że długo nie wracają, wtedy może ktoś by ich znalazł. Ale „gdybanie” nic tutaj już nie pomoże – pomyślał. W ciemności lasu słychać było pohukiwanie sowy. Tej nocy postanowił, że będzie więcej spał, bo skutki bezsenności odczuwał przez cały dzień marszu. Położył się i przymknął oczy.

Kiedy zaczął go spowijać sen, usłyszał trzask pękającej gałęzi. Momentalnie rozbudził się i podniósł, a jego serce waliło jak młot. Nasłuchiwał chwilę, ale wokół panowała cisza. – Tak bywa w lesie; co jakiś czas coś spada, coś pęka – pomyślał, uspokajając sam siebie. Chłodne powietrze z wonią leśnych drzew lekko smagało go po twarzy. Noc była dość ciepła, chociaż od czasu do czasu jakiś zimny powiew opływał ich ciała. Spojrzał na leżącego obok Daniela, który zwinięty był w kłębek. Aby było cieplej, wcześniej nazrywali suchych i długich pędów traw. Gdy człowiekowi zimno, to każdy sposób ogrzania jest dobry. Wyglądało na to, że twardo śpi. Jego powieki nerwowo drgały – pewnie coś mu się śniło. Ułożył się wygodniej, ale głęboki sen go omijał. Przysypiał, lecz co chwilę się budził, słysząc jakiś podejrzany dźwięk.

Wstali o brzasku, tak jak dzień wcześniej, z pierwszym promieniem słońca. Poranek był chłodny, a nie mieli czym rozpalić ogniska. Ruszyli więc w dalszą drogę, rozgrzewając się szybkim marszem.

– Ostatnio miewam jakieś dziwne sny – zagadał Daniel, przerywając ciszę.

– I co z tego? Każdy ma jakieś sny, nie tylko ty – skwitował Wiktor. Nie chciał być złośliwy, ale sytuacja sprawiała, że trudno było o dobry nastrój. Szedł z zaciętą miną, ze złością karczując gałęzie, które zagradzały drogę

– Tak, ale chyba śniło mi się między innymi, że się zgubimy.

– A nie przyśniło ci się może, jak mamy się stąd wydostać? – sarkastycznie zapytał Wiktor.

– No, niezupełnie, ale… – nie dokończył, ponieważ Wiktor nagle ruszył przed siebie biegiem, po czym stanął jak wryty. Las przed nimi był wyraźnie rzadszy i sprawiał wrażenie jakiejś zmiany w drodze. Jednak to co ujrzeli, nie napawało entuzjazmem. Ich oczom ukazało się ogromne rozlewisko z wystającymi kępami. Spojrzeli po sobie, sytuacja była jeszcze gorsza. Najpierw niekończące się chaszcze, potem bagno, nad którym unosiła się mgiełka. Nie można było ocenić, gdzie jest jego koniec. Gdyby na nie weszli, koniec mógłby być po kilkunastu kępach albo po kilku dniach. Woda była gęsta od torfu, a zapach gnijących roślin drażnił nozdrza. Daniel odwrócił się do brata i wzruszając ramionami zapytał:

– Idziemy dalej?

– Teraz już chyba nie mamy wyjścia.

Ruszyli, stawiając ostrożnie stopy na kępach wystających ponad powierzchnię wody. Z trudem przedzierali się przez bagno, bo suche kępy stawały się coraz rzadsze. Zgniły zapach moczarów świerzbił w nosie. Zaczynali poważnie myśleć, czy nie lepiej zawrócić. Wszyscy muszą się o nich martwić i ich szukać, a oni nawet nie wiedzą, gdzie są. Gęsta mgła spowijała okolicę. Chłopcy szli w coraz bardziej grząski teren. Zdezorientowani podążali jak poprzedniej nocy – przed siebie, z nadzieją, że jakoś znajdą drogę, która zaprowadzi ich z powrotem do obozowiska.

– Gdzie my jesteśmy? – w głosie Daniela słychać było narastający strach. Wiktor spojrzał na niego, bo też zadawał sobie w myślach takie pytanie – Jeśli piekło istnieje, to mamy jego namiastkę.

Jakiś ptak siedzący na wysokim drzewie zaskrzeczał tak przeraźliwie, że po plecach braci przeleciał dreszcz. Zerwał się nagle i przeleciał im nad głowami.

– Dziwnie tu, powiem nawet, że bardzo dziwnie – skomentował Wiktor.

– Mówiąc konkretnie, to mamy przerąbane. Mama nas zabije, gdy się odnajdziemy – dokończył Daniel.

– O ile odnajdziemy się kiedykolwiek – dodał Wiktor.

Szli dalej. Nadchodził zmrok, a wraz z nim robiło się coraz chłodniej. Mokradła zamieniły się w rozlewisko bez kęp na których wyrastały z wody drzewa. Mokrzy i zziębnięci wędrowali w gęstniejącej mgle, po kolana zanurzeni w błotnistej mazi.

– Co to było?! – Krzyknął Daniel, nerwowo obracając się i rozchlapując wodę na wszystkie strony.

– Co znowu?

– Jak to co? Coś tu jest, czułem jak mi przemknęło pod nogami. Był naprawdę przerażony. Wiktor też poczuł, że coś go dotknęło.

– W nogi! – Krzyknął. Resztką sił zerwali się do biegu wyskakując z błotnistej mazi. Przeskakując z kępy na kępę, uciekali przed czymś, czego nawet nie widzieli. Przed czymś, co było dziwne. Po chwili, ku ich zaskoczeniu, poczuli pod nogami twardszy grunt. Moczary się skończyły. Brudni, zmęczeni i potłuczeni, przystanęli.

– Nie mogę już iść, nie mam siły – Daniel przysiadł na wystającym konarze.

– Musimy iść, już pewnie niedaleko. Nie możemy się poddać – odpowiedział z nadzieją w głosie starszy brat. I tak szli, nie licząc czasu, aż słońce zaczęło chylić się ku zachodowi.

– Zobacz, ściemnia się, musimy przygotować się do nocy – zakomunikował Daniel. Chłopcy byli wykończeni, nic nie jedli od dwóch dni. Do tego musieli pić wodę z bagna, która nie wyglądała najlepiej, a smakowała jeszcze gorzej. Jak mawia stare przysłowie „Nie pytaj się czy woda jest czysta skoro nie ma nic innego do picia” – chęć przetrwania była silniejsza.

– Dobra – odpowiedział Wiktor i tak jak poprzedniego wieczora zaczęli przygotowywać się do snu. Choć z dnia na dzień było coraz gorzej. Robiło im się słabo, a uczucie głodu było tak silne, że zaczynało zagłuszać myśli. Gdy czasem znajdowali krzaki jagód lub innego leśnego runa, bez zastanowienia ogołacali krzak do zera. Mieli jedynie szczęście, że noce zaczęły być w miarę ciepłe. Inaczej już byłoby po nich. Rano znów wyruszyli w drogę.

Wędrowali, chociaż wciąż zupełnie nie wiedzieli, gdzie są. Nic się nie zgadzało, nawet słońce sprawiało wrażenie jakby świeciło inaczej. Księżyc był większy, rośliny inne niż wszystkie jakie znali. Co chwilę natykali się na nieznane okazy, których odcień zmieniał się w zależności od pory dnia. Najpierw myśleli, że każdy krzak jest inny, po obserwacji dostrzegli, że rośliny zmieniają kolory liści. W dzień były soczyście zielone, z rana zielono– niebieskie, a wieczorem zielono–pomarańczowe. Najdziwniejsze były zwierzęta. Słyszeli je w nocy, ale żadnego z nich nie widzieli. Wciąż mieli nadzieje, że może zobaczą jakiegoś królika albo coś innego, co można by spróbować złapać i zjeść. Ale nic takiego nie było. Tylko ptaki szybowały posępnie po niebie nie spuszczając z nich wzroku. Przecież są trzy, może cztery godziny drogi samochodem od domu. Szli dalej. Jak mawiał ojciec Wiktora „Kto idzie, ten dojdzie, a kto szuka, ten znajdzie”. Wiec maszerowali.

– Wiktor, zobacz, może da radę wejść tam i zobaczyć okolicę – zauważył Daniel wskazując na wzniesienie, na którym rosło duże gałęziaste drzewo – aż się prosi, aby na nie wejść.

– No to dawaj pierwszy, jak taki chyży jesteś – rzucił wyzwanie Daniel.

– Jestem po prostu głodny jak dzik. Na jagodach i poziomkach długo nie pociągniemy.

Daniel zaczął się wspinać, ostrożnie stawiając stopy na gałęziach, Wiktor szedł zaraz za nim. Młodszy brat był bardziej zwinny przy wchodzeniu na drzewa i dachy. Pewnie dlatego, że systematycznie wykopywał mu piłkę na trudno dostępne miejsca. Ciepły wiatr przebijał się przez liście drzewa. Po chwili wspinaczki, widzieli spomiędzy gałęzi całą okolicę.

– Patrz, co tam jest? – Zapytał Daniel, dostrzegając w oddali maszerujący czarny kordon. Oboje wytężyli wzrok.

– Wygląda, jakby maszerowało wojsko.

– Nasze wojsko nie ma czarnych mundurów i nie jeździ konno.

– Może kręcą tam jakiś film. Zobacz, tam idą jakieś inne duże zwierzęta.

– Acha, ale coś w nich jest nie tak.

– No jak kręcą film, to są przebrane.

– Możliwe.

– Ogólnie to dobry znak, pierwszy znak cywilizacji, złazimy i chodźmy tam. Wszyscy się o nas martwią, podejrzewam, że szuka nas już pół miasta.

*

Głęboko pod ziemią, pod granitową górą pośród labiryntu tuneli, komnat, sal i mrocznych kazamatów, znajdowała się Sala Sądu mrocznego królestwa. Podziemne królestwo wiło się pod piękną krainą, zwaną niegdyś krainą Azastesa. Mroczne królestwo przejmowało władzę nad tym, co było pod ziemią, jak i nad ziemią. Do sali wprowadzono czworo ludzi. Zakuty w czarną zbroję żołnierz popychał ich włócznią przed oblicze ich władcy. Jego czarna poznaczona bliznami i pęknięciami twarz o skórze prawie czarnej od palącego go zła i oczami krwistymi, stężała w powadze na widok oskarżonych.

– Wszechwładny Tenebratosie, Sędzio Najwyższy, ta czwórka znieważyła Twoje imię i naszego królestwa! – Oświadczył żołnierz.

– Co takiego uczynili?

– Powiedzieli, że za czasów Azastesa żyło się lepiej.

– Co za niedorzeczność! Tworzymy sprawiedliwość! – Zagrzmiał mroczny władca. Wstał wyciągając z boku swojego tronu ogromny miecz. Szeroki u nasady i zwężający się ku górze. Wielki jak on sam. Czwórka ludzi, dwoje mężczyzn i dwoje kobiet, drżeli w strachu. Tenebratos podszedł do nich, jak czynił to zawsze, gdy odbywał się Sąd. Jego żołnierze i poplecznicy z podziemnego dworu przyglądali się. Ciągnął miecz po ziemi, a jego metaliczny dźwięk roznosił się po ścianach ogromnej podziemnej auli. Miecz w rękojeści miał zaklęty kamień, który czynił go w zasadzie niezniszczalnym. Nie tępił się i nie rdzewiał, mógł go więc ciągać po ziemi bez szkód. Lubił dźwięk, jaki wydawał w szuraniu o kamienną posadzkę. Był to dźwięk Osądu Ostatecznego. Ten miecz znał każdy jego podwładny, był to osławiony katowski Obcinacz Głów.

– Panie, my nie chcieliśmy! Błagamy o litość! – Szlochali pojmani.– Przepraszamy, już więcej się to nie zdarzy. – Mówili szybko. Tenebratos zatrzymał się. Jego twarz szyderczo wykrzywiła się.

– Są dwa rodzaje winnych – zaczął i postąpił trzy kroki w stronę skazanych. – Jeden rodzaj to winny, lecz ze skruchą, a drugi to winny i bez skruchy. – Wypowiadając słowa stanął za nimi. W obu przypadkach winny to winny. – Ostrze katowskiego miecza zapłonęło żółtym ogniem. Zamachnął się mieczem i pociągnął na linii głów. Zdążył usłyszeć jeszcze słowa jednego z ostatnich w rzędzie.

– Chwała na wieki Azastesowi!

Kości kręgosłupów chrupnęły i cztery głowy z powykrzywianymi wyrazami upadły na ziemię. Zaraz za nimi osunęły się ciała pojmanych. Po Sali rozszedł się drażliwy swąd spalenizny.

– Spalcie ich wioskę, nie oszczędzać nikogo!

– Panie, a co z kobietami i dziećmi?

– Nikogo!

*

Przed południem bracia dotarli na skraj małego wąwozu. Nie był głęboki, ale chłopcy nie mogli zejść na dół po zbyt stromych ścianach. Był też za szeroki, aby próbować go przeskoczyć. Dnem wąwozu płynęła mała rzeka otoczona skałami. Upadek groził jeśli nie śmiercią, to przynajmniej mocnym połamaniem kości. Trzeba było poszukać jakiegoś innego sposobu na przejście.

– Patrz, Wiktorze, tam jest przewrócone drzewo – krzyknął Daniel, wskazując je dłonią.

– Jak chcesz, to pomyślisz – pochwalił Wiktor. Poszli w jego kierunku. Widok nie zachwycał. Pniak był wystarczająco szeroki, by można było stawiać na nim stopy, ale i mocno spróchniały. Nie byli już tak pewni czy przechodzenie w tym miejscu to dobry pomysł.

– I co myślisz? – Zapytał Daniel.

– Myślę, że skoro już tyle przeszliśmy, to powinniśmy spróbować. Po drugiej stronie na pewno będzie jakaś droga, a jak jest droga, to dokądś prowadzi.

– No, to idź pierwszy, jak jesteś taki pewien – zaproponował z nutą ironii Daniel.

Wiktor wzruszył ramionami i nie odpowiedział, jak to miał w zwyczaju. Stanął na wprost pnia. Nie wyglądał na bezpieczny, jednak – jak okiem sięgnąć – nie widać było innego sensownego przejścia. Powoli postawił nogę na pniu. Zrobił ostrożnie kilka kroków. W dłoni trzymał siekierkę. Przerzucił ją na drugi brzeg wąwozu, aby ułatwić sobie przejście bez zbędnego balastu. Lekko się zachwiał, ale niegroźnie. Pień wydawał się nawet nie jęknąć pod ciężarem chłopaka. Kiedy był już pośrodku, poczuł delikatne drganie pnia pod stopami. Wystraszony przyspieszył i trzy kroki przed końcem skoczył i wylądował na drugim brzegu wąwozu.

– Chodź – zachęcił brata, uważnie go obserwując. Daniel, tak jak on wcześniej, ostrożnie zaczął stawiać kroki. Stąpał powoli, zaciskając dłoń na swojej siekierze. Podobnie jak wcześniej Wiktor, w połowie drogi poczuł drganie pnia i także przyspieszył, lecz kurczowo trzymał swoją siekierkę. Skupił się, chcąc przeskoczyć na zbawczy brzeg. Noga ześlizgnęła się po omszałej korze, a pień z trzaskiem załamał się i runął. Lecąc w stronę zbocza, zdołał uchwycić korzeń drzewa, który przebił się przez ścianę wąwozu. Ciężko dyszał z emocji i strachu. Piach posypał się na twarz. Spojrzał w dół i zobaczył pod sobą ostre skały. Spróbował znaleźć oparcie dla nóg, ale tylko wyrwał kawał skały, który spadł na dno wąwozu. Łomot rozbijającego się głazu zlewał się z krzykiem Wiktora. Kurczowo zacisnął dłoń na korzeniu, ale wiedział, że słabnie. Spróbował złapać się drugą ręką. Poczuł szarpnięcie i obsunął się jeszcze bardziej. To korzeń, który utrzymywał go przy skale, zaczął się odłamywać. Czuł jak kawałek po kawałku, oparcie wysuwa się z jego zaciśniętej dłoni. Korzeń pękł. Czas zwolnił. Daniel spojrzał w niebo. Miał wrażenie, że zawisł w powietrzu, przypomniał sobie twarz matki, brata, przyjaciół… Nagle poczuł szarpnięcie. Wiktor w ostatniej chwili złapał jego dłoń, wyciągniętą już jakby w pożegnalnym geście.

– Mam cię! – Krzyknął. – Trzymaj się mocno, nie puszczaj! – powtarzał.

Daniel gwałtownie kopał w skalną ścianę, szukając najmniejszego oparcia. Wiktor naprężył wszystkie mięśnie, aby utrzymać go, ale sam zaczął powoli obsuwać się pod jego ciężarem. Drugą ręką zdołał chwycić jakiś wystający z ziemi skalny odłamek. Zacisnął zęby. Użył całej siły, jaką tylko udało mu się w sobie zebrać, aby go podciągnąć. Daniel chwycił prawą dłonią za kępę trawy, wspinał się, nie zważając na skalny pył, który go oślepiał. Starszy brat mocniej ścisnął jego dłoń. Szarpnął. Po chwili leżeli zdyszani po drugiej stronie.

– Udało się – stwierdził, przecierając oczy.

– Napędziłeś mi stracha – wysapał zmęczony Wiktor

– Dziękuję – powiedział Daniel. Brat tylko z lekkim uśmiechem przytaknął głową. Nie miał siły, aby odpowiedzieć. Odpoczywali tak dłuższą chwilę, aż poczuli, że ich oddechy wracają do normy.

– Idziemy. Dość już przygód na dziś, chciałbym być już w domu – Daniel przerwał ciszę.

– Racja – przytaknął i ruszyli dalej.

*

Maszerowali spokojnym lasem. Drzewa nie rosły już tak gęsto i nie musieli przedzierać się pomiędzy nimi jak poprzednio. Nagle Wiktor zatrzymał się.

– Co się dzieje? – zapytał Daniel stając przy bracie.

– Patrz – wskazał palcem na światło pomiędzy drzewami. – Może tam jest kraniec lasu.

– Nadzieja matką głupich, ale każda matka kocha swoje dzieci – zażartował Daniel.

– To ja już nigdy nie zmądrzeję – dodał Wiktor, ruszając szybkim krokiem. Po chwili doszli do polnej drogi.

– Wspaniale – ucieszył się starszy, machając ręką kierunku szlaku. – Każda droga przecież gdzieś prowadzi.

– Ładnie nas prowadziłeś. Najpierw polana z piorunami, potem trzy dni marszu i noce pod gołym niebem, bagno, głód, sińce i odrapania. Muszę przyznać, że to było super – sarkastycznie zauważył Daniel. Miał niepisane prawo do niezadowolenia. Jednocześnie czuł ulgę, bo wiedział, że droga oznacza dojście do cywilizacji.

– Ważne, że znaleźliśmy drogę. Dotrzemy do telefonu i zadzwonimy po pomoc. Przyda się bardzo. Jesteśmy brudni i głodni – odpowiedział Wiktor. – Wyglądamy jak bezdomni – dodał z nutką żartu, zadowolony, że znaleźli jakieś oznaki cywilizacji i wkrótce odnajdą jakieś domostwa. Droga nie wyglądała na ruchliwą. Nie było na niej śladów samochodowych opon tylko końskich kopyt i ludzkich stóp. Zapewne to jakiś szlak turystyczny – pomyślał.

– W tym momencie jesteśmy bezdomni – skwitował Daniel. Rozglądał się to w jedną stronę, to w drugą. Starał się coś wypatrzeć. Coś, co pozwoliłoby obrać prawidłowy kierunek..

– Nie jest źle. Jeszcze żyjemy – stwierdził Wiktor, po czym dodał: – Idziemy w prawo.

– Czemu w prawo? – zaciekawił się Daniel.

– Bo to dobry kierunek. Zresztą, co za różnica. I tak nie wiemy, dokąd idziemy. Możemy iść w lewo, jeśli sprawi ci… – Wiktor przerwał nagle, wpatrzony w dwie czarne plamki w oddali. W kierunku chłopców zmierzało dwóch jeźdźców. – Patrz, ktoś jedzie. Może dowiemy się, gdzie jesteśmy i szybko wrócimy do domu.

– Chyba epoki im się pomyliły... albo są prekursorami jakiejś nowej mody – zauważył Daniel, gdy konni byli już na tyle blisko, by dostrzec ich dziwne, czarne stroje.

– Albo gdzieś w pobliżu jest karnawał – dopowiedział Wiktor. Humor znacznie się im poprawił.

– Kim jesteście i czego szukacie na terytorium lorda Dezera?! – ryknął wyższy z jeźdźców. Twarze ich poznaczone były bliznami. Ubrani w czarne jak smoła, długie skórzane narzuty, sprawiające wrażenie grubej zbroi. Z tego samego materiału były wykonane również spodnie, buty oraz opasująca głowę obręcz, zapewne pełniąca rolę hełmu.

– Potrzebujemy pomocy. Proszę nam powiedzieć, gdzie znajduje się najbliższe miasto? – zapytał Wiktor.

– Kto ci pozwolił zadawać pytania?! – wrzasnął drugi z żołnierzy. – Bierzemy ich!

Jeźdźcy wyszarpnęli zza pasów długie sztylety, zeskoczyli z koni i ruszyli w stronę chłopców. Zrobiło się niewesoło. Żołnierze wcale nie wyglądali na żartujących przebierańców, a broń była prawdziwa.

– To jakiś świry – mruknął Daniel przełykając ślinę.

– Uciekajmy! – rzucił Wiktor i ruszył pędem w kierunku, z którego przyszli, a Daniel za nim. Zwinnie omijali drzewa. Serca biły im jak szalone, a pot spływał po czołach i wraz z brudem szczypał w oczy. Byli przerażeni.

– Gonią nas!? – krzyknął Wiktor, nie tracąc czasu na oglądanie się za siebie. Nie usłyszał odpowiedzi ani chrzęstu gałęzi pod nogami uciekającego Daniela. Zatrzymał się i obejrzał: brata za nim nie było.

– Wiktorze, Wiktorze! – dobiegł go krzyk z oddali.

– W mordę nietoperza, to wszystko jest porąbane – mruknął pod nosem. Ścisnął mocniej siekierę, którą ciągle trzymał w ręku i pobiegł z powrotem. Kilkanaście kroków dalej leżał Daniel z krwawiącą nogą, roztrzaskaną o wystający korzeń. Szybko chwycił go pod ramię i postawił, opierając na sobie cały ciężar ciała brata.

– Ha, ha, ha, głupie parobki! Po co to było uciekać? Śmierci nie można uciec – usłyszeli złowrogi rechot. Ciarki przeszyły im po plecach. Wiedzieli, że nie jest to żart ani głupia zabawa. Stali się zwierzyną w czyimś chorym polowaniu. Prześladowcy zbliżyli się na tyle, że chłopcy wyraźnie widzieli ich twarze pokryte szerokimi bliznami, które tworzyły regularny rysunek, jakby powstały podczas jakiegoś makabrycznego rytuału. Większy z wojowników aż się ślinił, chciał jak najszybciej zaszlachtować uciekinierów. Zbliżył swój sztylet do ust i oblizał jego ostrze. Po chwili z kamienną twarzą ruszył w stronę chłopców. Zamiary żołnierzy były oczywiste. W oczach Wiktora zapłonął ogień przetrwania. Instynkt wziął górę, a strach zastąpiła wściekłość.

– Albo my, albo oni – wrzasnął. Wyrwał Danielowi z dłoni drugą siekierę i cisnął nią z całej siły jak indiańskim tomahawkiem. Zaskoczony czarny jeździec nie zdążył zrobić uniku i ostrze narzędzia wbiło się w jego ramię. Z rany trysnęła krew. – Ścierwa – syknął, jakby rana nie zrobiła na nim wrażenia. Ten wyższy spojrzał na rannego towarzysza, podał mu swój sztylet i ze złośliwym uśmieszkiem usunął się na bok. Drugi, uzbrojony w dwa sztylety, stanął przeciwko Wiktorowi i z wprawą zaatakował. Ostrze, o włos, a utkwiłoby w piersi chłopca, ten jednak wykonał unik w bok i sparował siekierą następny cios. Nogi zrobiły się ciężkie, śmierć już na niego czekała. Odskoczyli od siebie, mierząc się wzrokiem.

– No, młodzieniaszku, albo ja, albo ty wyjdziesz żywy z tej walki. A ja nigdy nie przegrywam – wojownik ostatnie słowa wypowiedział przez zęby, rzucając się znów na Wiktora.

Ten ponownie uskoczył w bok i wycelował siekierą w ramię przeciwnika. Kierując się bardziej instynktem niż umiejętnością walki, zablokował kolejny atak sztyletu. Zrobił krok do tyłu, by uniknąć silnego kopniaka, wymierzonego w jego żebra.

– Aaaaaa! – z furią w oczach i gardłowym, nieludzkim rykiem Wiktor rzucił się w stronę przeciwnika – czarnego jeźdźca. Teraz dokładniej wymierzył cios w głowę. Wojownik, doświadczony w walce, uchylił się i sprytnie odskoczył kilka kroków. Siekiera głęboko utkwiła w stojącym za nim drzewie. Wiktor próbował ją wyszarpnąć. Ten moment wykorzystał nieznajomy, rzucając jeden ze swoich sztyletów. W ostatniej chwili młodzieniec puścił trzonek i odskoczył. Ostrze zahaczyło lekko o jego ramię i utkwiło w pniu drzewa, tuż obok topora. Widok krwi na ubraniu Wiktora wywołał uśmiech zadowolenia na twarzy napastnika. Był pewien, że ofiara już mu nie umknie. Pozwolił sobie na chwilę triumfu i nieuwagi. Wiktor miał wyostrzone wszystkie zmysły. Daniel próbował wstać i uciekać, ale ból nie pozwalał. Kątem oka zauważył, że drugi z wojowników z nożem w ręku podchodzi do leżącego Daniela. Błyskawicznie wyrwał sztylet z pnia drzewa i rzucił. Broń z trzaskiem łamanych kości utkwiła w piersi przeciwnika. Krew trysnęła. Ten jeszcze zdołał jeszcze rzucić zdumione spojrzenie na Wiktora i padł martwy. Tym razem cios był śmiertelny. Reakcja drugiego napastnika była natychmiastowa. Ruszył na chłopca z wyciągniętym przed siebie sztyletem. Wiktor odruchowo wyszarpał siekierę z pnia i próbował machnięciem zadać cios. Nie trafił. Jego ruchy były toporne i sztywne. Przeciwnik zamarkował atak, wykonał półobrót i zamachnął się, celując w serce. Wiktor potknął się o kępę i zaskakując przeciwnika nagłą zmianą, odparował śmiertelny cios siekierą. Ostrze trafiło w obu, a siła uderzenia wytrąciła sztylet z ręki napastnika. Zupełnie zaskoczony sytuacją wojownik otworzył oczy.

Pierwotny instynkt samozachowawczy kazał Wiktorowi walczyć o życie ostatkami sił. Chłopiec z impetem zaatakował, zanim przeciwnik się otrząsnął. Zdołał trafić toporkiem w głowę, przecinając głęboko skórę od czoła, po oko i policzek. Ostrze wgryzło się w kość czaszki, ukazując jej biel. Napastnik opadł na kolana, chwycił rękoma krwawiącą twarz i miotał się z boku na bok, wyjąc z bólu. Wiktor wyciągnął z drzewa tkwiący tam toporek Daniela. Pomógł mu wstać i poprowadził w stronę koni pozostawionych przez czarnych jeźdźców. Uświadomił sobie, że jest ranny. Ramię nie wyglądało źle, sztylet ledwie je drasnął. Gorzej było z nogą Daniela, ale nie mieli czasu, by się nią zająć. Wiktor spojrzał jeszcze raz na pole walki i przeciwników, zdumiony tym, co się stało. Dziś zabił jednego człowieka, a drugiego mocno ranił. To nie było u niego na porządku dziennym. W ogóle nie było w żadnym porządku. Co się dzieje? – W myślach zadawał pytanie, na które odpowiedzi jeszcze nie znał.

Rozdział 2

Wiktor pomógł bratu wsiąść na konia, po czym wcisnął swój toporek w sakwę umieszczoną przy siodle. Zza pleców dobiegł gardłowy pomruk. Wiktor odwrócił głowę i wytężył wzrok. Wydało mu się, że w oddali, między drzewami przemknęło coś białego i znikło. Nie czekał aż to „coś” ich zaatakuje i szybko wsiadł na drugiego konia.

– Dość mam atrakcji na dziś. Mam nadzieję, że jeszcze pamiętasz, jak się utrzymać na koniu?

Daniel skrzywił się. Przypomniał sobie obóz jeździecki, na który kiedyś pojechali.

– Pamiętam – uciął krótko, po czym pierwszy ruszył przed siebie. Ból rannej nogi nasilał się.

Nie wiedzieli, dokąd zaprowadzi ich droga, nie wiedzieli też, dokąd jadą i jak długo będą jechać. Jak mało kiedy Wiktor nic nie mówił. Jechał jakby przytłumiony, w myślach roztrząsając na nowo wszystko, co im się przytrafiło. Błyskawice, czarni wojownicy, dzikie puszcze – to wszystko było niespodziewane. Odnosił wrażenie, podobnie jak Daniel, że nie są w świecie, jaki znają. Tę koncepcję odrzucali, bo byłą absurdalna sama w swojej treści. Musi być na to jakieś sensowne wyjaśnienie –myślał. Gdy zatrzymali się po dłuższej ucieczce na postój, w sakwach znaleźli trochę prowiantu. Wygłodniali łapczywie rzucili się do jedzenia. Pożywili się sucharami i suszonym mięsem. Nie było tego wiele, ale wystarczyło na zaspokojenie najgorszego głodu. Konie jednak były coraz bardziej wycieńczone jazdą. Zwierzętom, jak i chłopcom, upał dawał się we znaki po kilkugodzinnej jeździe. Słońce doskwierało niemiłosiernie, mimo że droga prowadziła głównie lasem.

– Oby nikt nas nie gonił za tych czarnych przebierańców – odezwał się Daniel, przerywając długą ciszę.

– Odnoszę dziwne wrażenie, że oni nie byli przebrani. To były ich prawdziwe mundury i prawdziwe, ostre jak brzytwa sztylety – odpowiedział Wiktor i znów nastała cisza. Widać było, iż w myślach roztrząsa sytuację. Zabił człowieka – groziło za to więzienie. Zrobił to w obronie własnej, ale to nie zmienia faktu, że odebrał komuś życie. – To byli jacyś przebrani psychopaci, którzy zabiliby z satysfakcją mnie i ciebie. Postąpiłeś słusznie, ale nikomu o tym nie mówmy. Będzie to tajemnicą – z powagą powiedział Daniel.

– Tu wszystko jest jakieś inne, sam zwracałeś uwagę na drzewa i rośliny. Wszystko jest podobne do tego co znamy, ale nie takie samo. W zasadzie nic się nie zgadza. Nawet gwiazdy są inaczej ułożone na niebie. – Po tej trafnej uwadze Wiktora siedzieli dłuższą chwilę skubiąc suche mięso i rozmyślając. Daniel podniósł po chwili głowę:

– Mamy teraz konie, wiec wkrótce gdzieś dojedziemy.

– Gdzie my jesteśmy? Co to za przeklęte miejsce? Jedziemy cały dzień drogą i nie spotkaliśmy żywej duszy. Żadnych zabudowań, dosłownie nic. Przecież to niemożliwe, aby na ubitej drodze nie było żadnego ruchu – Wiktor na głos mówił do siebie. Nie oczekiwał odpowiedzi od brata, ale zrobiło się mu trochę lżej, gdy wyrzucił to z siebie.

– Nie wiem, gdzie jesteśmy, ale wiem, że mamy nieźle przerąbane – odpowiedział Daniel. – Spójrz, to wygląda na jakąś ścieżkę. Pewnie zwierzęta ją wydeptały. Zjedźmy z drogi w głąb lasu. Może jest tu w pobliżu jakaś rzeka albo jezioro. Cokolwiek, gdzie można napoić konie i zatrzymać się na noc – dodał.

Podążyli w las. Jechali tak, aż zaczęło się ściemniać. Daniel się nie mylił. Gdy dotarli do końca leśnej dróżki było już ciemno. Widać było tylko jak blade światło księżyca odbija się od tafli wody. Konie natychmiast podeszły do upragnionej wody. Jak co noc ułożyli się spać, tym razem pod gołym gwieździstym niebem. Daniel nerwowo szarpnął się we śnie. Po czole spływały mu krople potu. Mruknął pod nosem. Sen w jego głowie rozwijał się. W tle słychać było głos toczącej się bitwy. Narastał. Szczęk żelaza uderzającego o siebie. Daniel szedł zielonym polem, nie widział nikogo, lecz wszystko słyszał. Ziemia ryła się co rusz od kopyt koni i dzikich bestii. Dźwięk bitwy narastał. W oddali ujrzał zakapturzoną postać. Starzec spojrzał na niego. Snop światła oślepił go, gdy znów ujrzał pole. Zakapturzonego starca już nie było. Wybuch i pękająca ziemia, wszystko zaczęło się trząść. Daniel spojrzał pod siebie, nie mógł utrzymać równowagi. Upadł na kolana, coś odebrało mu dech.

Otworzył oczy w przerażeniu i zerwał się ze snu.

– Też mam ostatnimi czasy dziwne sny – odezwał się Wiktor, który również się przebudził – połóż się i śpijmy, czeka nas męczący dzień. – Westchnął i zamknął oczy. Daniel zrobił to samo.

Rano ociepliło się, zapowiadała się słoneczna pogoda.

– Wiktor wstawaj, musisz to zobaczyć – budził go Daniel z podnieceniem w głosie.

– No już wstaję – otworzył oczy, ale zaraz je zmrużył. Pierwszy blask odbitego od wody światła słońca był silny. Gdy po chwili oczy się przyzwyczaiły, Wiktor zerwał się na nogi. Widok zaparł dech w piersi. Przed nimi roztaczało się małe jezioro. Polana, na której się zatrzymali, łagodnie schodziła w dół, do tafli wody. Po drugiej stronie znajdowała się stroma ściana, z której spływała woda, tworząc szeroki wodospad. Gdy zbliżyli się do wody, ich oczy napełniły się jeszcze większym zdumieniem. Woda była krystalicznie czysta, bez żadnej skazy. W głębi widać było mnóstwo kolorowych ryb, pływających wśród bujnej, soczyście zielonej roślinności. Niebieskie, żółte, czerwone, przemykały pojedynczo, łączyły się w tęczowe ławice i znów rozdzielały, przemykając wśród łodyg i skał na dnie jeziora. Po dokładniejszym przyjrzeniu się, dostrzegł, że zbiornik jest bardzo głęboki, a złudzenie jego płytkości potęgowała krystaliczna woda i światło docierające do najgłębszych zakamarków dna.

– Niesamowite – zachwycony Daniel nie mógł oderwać oczu od niebiańskiego widoku.

– No właśnie. Ciągle spotykamy coś niesamowitego. Odnoszę wrażenie, jakbyśmy byli dalej od domu, niż nam się wydaje – stwierdził Wiktor, uspokojony pięknymi widokami.

– Nie wiem, gdzie jesteśmy, ale tu jest przynajmniej ładnie.

– Teraz jest ładnie i przyjemnie, a rano mogliśmy zginąć. I nikt by nas już nie znalazł – na te słowa Daniel podniósł głowę i spojrzał na brata.

– To prawda. Ale uważam, że po tylu dniach męczarni powinniśmy się cieszyć, że mamy czym jechać, co zjeść i jeszcze coś.

– Co takiego? – zaciekawił się Wiktor, aż zmarszczył czoło.

– Zapałki – odpowiedział z uśmiechem i wyciągnął skórzane zawiniątko. Odwiązał staranie zawiązany na nim supeł i wyjął kilka patyczków. Nie wyglądały jak tradycyjne zapałki. Były grube jak ołówek i umazane na jednej czwartej swojej długości w siarce. W zawiniątku znajdował się również płaski kawałek kamienia. Po śladach przeciągnięć na nim widać było, że służył do zapalania patyczków.

*

Chłopcy siedzieli przy ognisku grzejąc swoje dłonie. Po kilku dniach spędzonych w skrajnych warunkach, czuli się niemal komfortowo. Było im ciepło i nie byli głodni. Obliczyli, że prowiantu z sakw wystarczy im na jakieś dwa dni. Wierzyli, że w tym czasie uda im się znaleźć rozwiązanie zagadkowej sytuacji i wrócić do domu. Do swoich przytulnych pokoi i ciepłych łóżek. Tej nocy naprawdę wypoczęli. Nawet Wiktor, dotychczas czujny, dał pokonać się zmęczeniu . Usnął głęboko przy cieple ogniska. Kiedy się obudził, zerwał się na równe nogi. Brata nie było przy palenisku. Rozejrzał się i spostrzegł go kilkadziesiąt kroków dalej. Leżał na wystającej skale i jak dzień wcześniej spoglądał w wodę. Promienie słońca oświecały idealnie dno, a widok za dnia był o wiele bardziej zachwycający niż wczoraj. Machnął do niego ręką, aby przyszedł. Daniel kulał bardziej niż dzień wcześniej. Nie wróżyło to nic dobrego.

– Jak noga? – zapytał, gdy Daniel dotarł do resztek ogniska i z trudem usiadł na trawie.

– Nie jest najlepiej, przemyłem ranę, ale to niewiele pomogło.

– Pokaż – nachylił się nad nogą brata. Widok nim wstrząsnął. Rana zaczynała się jątrzyć, zachodzić ropą, a noga spuchła i powoli siniała. – Jest niedobrze. Jeśli szybko nie znajdziemy pomocy dla ciebie, to będzie naprawdę źle – zawyrokował.

Niechętnie opuszczali urokliwe miejsce, ale nie mieli wyjścia. Posilili się, zebrali swoje rzeczy, wsiedli na konie i ruszyli w stronę głównego traktu. Dopiero teraz, w drodze powrotnej, gdy światło dzienne dokładnie wszystko oświetlało, mogli cieszyć wzrok cudownymi widokami. Jechali wśród pięknych ogrodów stworzonych mocą natury.

– Słyszałeś? – przerwał ciszę Daniel.

– Co? – zaniepokoił się brat.

– Jakby ujadanie psów. I chyba ktoś wzywa pomocy – powiedział, zatrzymując wierzchowca.

– Faktycznie, też coś słyszę – Wiktor rozejrzał się dookoła. – Jedźmy. Mamy dość swoich kłopotów, musimy stąd uciekać i znaleźć pomoc dla nas.

– Chociaż sprawdźmy, może ktoś naprawdę potrzebuje pomocy – zaoponował Daniel.

– A co, jeśli to ci czarni goście ze sztyletami czekają na nas, aby wypruć z nas flaki? Pomyślałeś o tym? – zirytował się Wiktor.

– Tylko podjedźmy trochę i zobaczmy z daleka, co się dzieje. W razie czego zdążymy uciec – nalegał brat. – Jesteśmy konno, więc damy radę.

– No dobra – stwierdził nieprzekonany do końca Wiktor. – Tylko jak mamy komuś pomagać, skoro sami sobie nie możemy pomóc? – zadał pytanie sam do siebie, cicho pod nosem.

Skierowali się w kierunku, z którego dochodziło ujadanie psów. Z każdym krokiem wrogie warczenie było lepiej słyszane. Jeszcze zanim dotarli do skały, zza której mieli widok na sytuację, Wiktor już wiedział, że to nie są psy. Zsiedli z koni i skryli się za głazem. Wiktor ostrożnie wyjrzał. Spostrzegł trzy ciemnoszare, duże wilki, o wiele większe niż te, które znali. Jeden z nich przestał warczeć i spojrzał w kierunku skały. Szybko schował głowę. Drapieżniki znów zaczęły wściekle ujadać, z pysków ciekła im biała piana. Kopały i drapały pazurami ziemię u wejścia do skalnej groty. Atakowały coś, co się w niej ukryło. Nie było widać co znajdowało się w środku, wnętrze spowijała ciemność. Wilki z jakichś powodów obawiały chyba się do niej wejść, ale jednocześnie nie pozwalały niczemu z niej wyjść. Osaczyły swoją ofiarę. Zapewne jakieś inne dzikie leśne zwierzę.

– Na coś polują, nie nasza sprawa – powiedział Wiktor. – Idziemy, zobaczyliśmy co mieliśmy zobaczyć.

– W porządku – zgodził się niechętnie Daniel. Miał wrażenie, że wśród wilczego jazgotu słyszał ludzki głos.

– Nie przejmuj się, takie są prawa natury – dodał Wiktor, spoglądając na niepewną minę brata – To sprawy dzikich zwierząt.

Odczołgali się od kamienia i dotarli do koni. Zamierzali już ich dosiąść, gdy obaj usłyszeli wołanie. Ktoś cienkim, głosem krzyczał:

– Pomocy! Leśni mieszkańcy, przybądźcie mi z pomocą! – Teraz słowa były wyraźne. Bracia spojrzeli po sobie. Jeden z wilków zajadle wskoczył do ciemnego otworu groty. Zawył w bólu i wyskoczył z niej równie szybko, na pysku miał krwawe rozcięcie.

– Faktycznie miałeś rację. Tam jest jakiś człowiek – stwierdził Wiktor. – Zostań tu. Z tą nogą nic nie wskórasz.

Chwycił siekierę umocowaną przy siodle i biegiem ruszył w kierunku osaczonej wilkami groty. Wziął kawałek głazu wielkości dwóch pięści, wyjrzał ostrożnie. Przymierzył rzut w myślach, po czym szybko wyskoczył zza skały, za którą wcześniej się ukrywali. Z impetem cisnął głazem w pierwszego z wilków. Trafił, zwierzę zawinęło się w kłębek, a pozostałe na moment wyraźnie struchlały. Wbiegł między ujadające z wściekłością wilki. Miał nadzieje, że uda mu się je wystraszyć. Uderzył obuchem toporka i powalił najbliższego. Zwierzę oszołomione, zerwało się z ziemi. Pozostałe ustąpiły kilka kroków w tył. Nie były głupie, nie wystraszyły się. Powoli zaczęły ustawiać się z trzech różnych stron.

Teraz także on był osaczony – w mordę nietoperza – pomyślał. W czarnych jak smoła oczach wyrośniętych bestii czaiła się dzika żądza mordu. Długie kły robiły wrażenie ostrych jak igły, które mogą w mgnieniu oka rozerwać na strzępy każdą ofiarę. Nagle jeden po drugim ruszyły do ataku. Serce zaczęło walić jak młot. Uskoczył i zrobił unik. Zaczął smagać ostrzem siekiery atakujące zwierzęta. Wilki były wyćwiczone w polowaniu, wiedziały, w którym momencie próbować ataku, aby przeciwnik miał gorszą pozycję do obrony. Ustawiły się w równych odległościach dookoła niego, w taki sposób, że gdy spoglądał na jednego, to ledwo kątem oka widział dwa pozostałe. Zaczął żałować, że dał się namówić aby sprawdzać ujadanie. Ruszyły do ataku jeden po drugim. Skacząc, celowały w gardło. Schylił się, aby uniknąć ataku i zamachnął się siekierą. Poczuł, jak ostrze broni wbiło się w ciało atakującej bestii. Zwierzę ze skowytem odskoczyło na bok. W tym samym momencie trzeci wilk skoczył mu na plecy, wbijając długie pazury. Wiktor z bólu zawył i instynktownie schylił się jeszcze bardziej. Wolną ręką złapał łapę zwierza i pociągnął z całej siły. Udało mu się odrzucić bestię na kilka metrów. Czuł pieczenie ran na plecach, ale nie zważał na nie. Wilki, choć poturbowane, wciąż były groźne i nie dawały za wygraną. Teraz ustawiły się w szeregu. Szykowały się do ostatecznego ataku.

Wiktor stanął mocno na wyprostowanych nogach, kurczowo ściskając siekierę. Ból w plecach przeszywał go na wskroś. Rany musiały być głębokie. Dopiero teraz zrozumiał, w co się wpakował. Wilki go zamęczą, a kiedy już nie będzie miał siły, rozszarpią go kawałek po kawałku. Dyszał ze zmęczenia, ale nie miał zamiaru poddać się bez walki. Niespodziewanie usłyszał tupot. W wycie przygotowujących się do ataku wilków wdarło się dudnienie końskich kopyt. Jak burza Daniel wjechał swoim wierzchowcem w sam środek zdezorientowanych wilków, srogo je tratując. Dwa najbliżej stojące wilki uderzenie wbiegającego z kopytem wierzchowca odrzuciło na kilkanaście kroków. Trzeci przetoczył się pod kopytami i skomląc padł na ziemię bez ruchu. Pozostałe ostatkiem sił uciekły. Daniel zeskoczył z konia, na tyle energicznie, na ile pozwalała mu zraniona noga. Poczłapał kulejąc.

– Nic ci nie jest? – zapytał zaniepokojony widokiem obitego i podrapanego brata.

– Nie jest źle – Wiktor nadrabiał miną, bo z każdą chwilą czuł się coraz gorzej. Daniel zajrzał ostrożnie do jaskini.