Jeszcze nie wieczór - Jenny Erpenbeck - ebook + książka

Jeszcze nie wieczór ebook

Jenny Erpenbeck

4,5

Opis

Jak długo będzie trwać życie dziecka, które właśnie się urodziło? Kim jesteśmy, gdy wybija nasza godzina? Kto będzie odczuwał po nas żałobę? Jenny Erpenbeck zabiera nas ze sobą w podróż przez te wszystkie życia, które mogą się zawierać w jednym istnieniu. Autorka rzuca wnikliwe spojrzenie na rozwidlenia, na których rozstrzygają się sprawy zasadnicze. Główna bohaterka jej powieści umiera jako dziecko. A może jednak nie? Umiera jako młoda zakochana kobieta. A może jednak nie? Umiera jako osoba zdradzona. Jako powszechnie szanowana. Jako przez wszystkich zapomniana. A może jednak nie? Jenny Erpenbeck sugestywnie i z wielką maestrią opowiada o tym, jak to, co nazywamy „losem”, okazuje się niepojętym zbiegiem historii i kultury, rodzinnych i osobistych uwikłań. Ale przy tym wszystkim przypadek „siedzi w swej żelaznej izbie i rachuje”. Jest w tym mnóstwo poezji, ale ani śladu patosu; ogromny kunszt dramaturgiczny i poetycka pewność, że wystarczy zmienić jeden jedyny szczegół, by wszystko się całkowicie zmieniło. „KulturSPIEGEL”, Sonja Hartwig

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aller Tage Abend

Copryight © 2012, Albrecht Knaus Verlag,

a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, Munchen, Germany

Copryight © 2012, Jenny Erpenbeck

All rights reserved

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Eliza Borg

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Tłumaczenie niniejszej pozycji otrzymało wsparcie finansowe Instytutu Goethego.

Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/ artnovo.pl

Zdjęcie użyte na okładce: © Triff (Shutterstock)

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8230-140-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Dla Wolfganga

Jeszcze poprzedniego lata odjeżdżaliśmy stąd do Marienbadu.

A teraz, dokąd teraz jedziemy?

(W.G. Sebald w Austerlitz)

KSIĘGA I

1

Bóg dał, Bóg wziął, powiedziała do niej babka na skraju wykopanego grobu. Ale to nie była prawda, gdyż Bóg zabrał o wiele więcej, niż było – tam w dole leżało także wszystko, czym mogłoby zostać to dziecko, i miało się teraz znaleźć pod ziemią. Trzy garście piachu, i już pod ziemią leży ta mała dziewczynka wybiegająca z domu z tornistrem na plecach, tornister podskakuje w górę i w dół, podczas gdy ona oddala się coraz bardziej; trzy garście piachu, i pod ziemią leży dziesięciolatka, która bladymi palcami gra na pianinie; trzy garście, i pogrzebany jest podlotek, za którym oglądają się mężczyźni, bo jej włosy lśnią tak miedzianorudym blaskiem; trzy grudki ziemi, i również ta dorosła kobieta, która zabrałaby jej z rąk robótkę ze słowami: ach, matko, kiedy i ona zaczęłaby się robić powolna, ona także została powoli uduszona piachem, który sypał jej się do ust. Pod trzema garściami piachu leżała w tym grobie stara kobieta, która sama zaczęła już być powolna, do której jakaś inna młoda kobieta albo syn mówiliby czasem: ach, matko, ona także czekała teraz na to, by przysypano ją ziemią, aż dół w którymś momencie znowu się zapełni, trochę pełniej niż do pełna, gdyż wzgórek nad grobem wybrzuszony jest wszak przez ciało, chociaż leży ono o wiele głębiej, tam, gdzie nikt już go nie widzi. Nad niemowlęciem, które zmarło nagle, wzgórek prawie wcale się nie wybrzusza. Ale właściwie ten wzgórek powinien być tak ogromny jak Alpy. To sobie myśli, a przy tym jeszcze nigdy nie widziała na własne oczy Alp.

Siedzi na tym samym stołeczku, na którym zawsze siadywała jako dziecko, gdy babka opowiadała jej różne historie. Ten stołeczek był jedyną rzeczą, jaką chciała mieć po babce we własnym gospodarstwie. Siedzi na tym stołeczku w korytarzu, opiera się o ścianę, oczy ma zamknięte i nie tyka jedzenia ani picia, które postawiła przed nią przyjaciółka. Będzie tak siedzieć przez siedem dni. Mąż próbował ją ściągnąć z tego stołka, ale wobec jej uporu nic nie wskórał. Poczuła ulgę, gdy drzwi za nim się zatrzasnęły. Jeszcze w ostatni piątek prababka pogładziła śpiącą dziewczynkę po główce, nazywając ją moja maideleh – moja dziewuszka. Ona sama, rodząc dziecko, przemieniła swoją babkę w prababkę, a swoją matkę w babkę, ale teraz wszystkie te przemiany zostały unieważnione. Przedwczoraj jej matka, którą wtedy można było jeszcze nazywać babką, przyniosła jej wełnianą chustę, miała się nią owijać, gdy w zimne dni szła z niemowlęciem na spacer do parku. Jej mąż nakrzyczał na nią w nocy, żeby coś wreszcie zrobiła. Ale ona nie wiedziała, co się robi w takiej sytuacji. Po tym krzyku i po tych kilku minutach owej nocy, gdy nie wiedziała, co robić, po upływie tej jednej chwili, gdy także jej mąż nie wiedział, co robić, nie wypowiedział już do niej ani słowa. W swej rozpaczy pobiegła do matki, która teraz nie jest już babką, a matka powiedziała jej, że ma wracać do domu i tam na nią czekać, ona już przyśle ludzi. Podczas gdy mąż chodził po dużym pokoju od ściany do ściany, nie miała odwagi jeszcze raz dotknąć dziecka. Wyniosła z domu wszystkie wiadra z wodą i opróżniła je, przysłoniła prześcieradłem lustro w korytarzu, otworzyła w noc okna pokoju, w którym leżało dziecko, a potem usiadła obok kołyski. Tymi czynnościami przypominała sobie tę część życia, która zagospodarowana jest przez ludzi. Ale tego, co wydarzyło się tu, w jej mieszkaniu, przed niecałą godziną, nie dawało się uchwycić żadną ludzką ręką.

Tak było też przy narodzinach dziecka, niecałe osiem miesięcy wcześniej. Po nocy, dniu i kolejnej nocy, podczas których dziecko wciąż nie przychodziło na świat, chciała umrzeć. Tak bardzo oddaliła się od życia podczas tych godzin: od swego męża czekającego na dworze, od matki siedzącej na krześle w kącie pokoju, od akuszerki, która krzątała się koło misek i ręczników, i od dawna już także od tego dziecka, które jakoby miało być w jej brzuchu, ale zaklinowało się tam, gdzie pozostawało niewidzialne. Rankiem po porodzie widziała potem z łóżka, jak wszyscy po prostu robili to, co należało: jej matka, obecnie przemieniona w babkę, witała przyjaciółkę, która przyszła powinszować, przemieniona w prababkę babka przyniosła karteczkę na czas połogu z Psalmem 21. i świeżo upieczone ciasto, a jej mąż poszedł do gospody, by wypić za zdrowie nowo narodzonego. Ona sama trzymała dziecko w ramionach, a dziecko miało na sobie ubranka, które w miesiącach poprzedzających poród dziergały na drutach ona sama, jej matka i babka.

Także na to, co wydarzyło się teraz, istniały określone reguły. Ludzie zjawili się o wschodzie słońca, wyjęli dziecko z kołyski, zawinęli w chustę i położyli na wielkich noszach. Zawiniątko było takie małe i takie lekkie, że jeden z niosących musiał je przytrzymywać, gdy schodzili po schodach, inaczej by się ześliznęło. Saj mojchl un fal mir meine trep nit arunter. – Bądź tak dobra i nie spadnij mi ze schodów. Bądź tak dobra. Wiedziała, że dziecko jeszcze tego samego dnia musi być pogrzebane.

A teraz siedzi na tym małym drewnianym stołeczku, który dostała od babki w prezencie ślubnym, siedzi z zamkniętymi oczami, tak jak widziała to u innych w czasie żałoby. Kiedyś to ona przynosiła żałobnikom jedzenie, teraz jedna z przyjaciółek postawiła jej samej u stóp miski z jedzeniem. Tak jak wczoraj w nocy wylała z wiader całą wodę, jaka była w domu, bo mówi się, że anioł śmierci obmywa w niej swój miecz, jak przysłoniła lustro i otworzyła okno, bo widziała, że robią tak inni, ale też dlatego, że wtedy dusza dziecka nie wróci, lecz wyfrunie na zawsze, tak teraz będzie siedziała tu przez siedem dni, bo widziała, że inni tak siedzą, ale też dlatego, że inaczej nie wiedziałaby w ogóle, gdzie ma się podziać, skoro nie chce już wchodzić do tego nieludzkiego miejsca, jakim ostatniej nocy stał się pokój dziecka. Te zwyczaje są jak kładki, które ludzie zbudowali, żeby pomagały przeprowadzić ich przez to, co nieludzkie, myśli kobieta, to uchwytne twory, po których rozbitek może z powrotem dźwignąć się w górę, jeśli to w ogóle możliwe. Byłoby pięknie, myśli, gdyby rządził przypadek, a nie jakiś Bóg.

Przyczyną mogło być przecież to, że kołderka była za gruba. Że dziecko spało na plecach. Że może się zakrztusiło. Że było chore i nikt o tym nie wiedział. Że przez drzwi prawie wcale nie było słychać jego płaczu. W pokoju dziecka słyszy teraz kroki matki i nie patrząc, wie, co tamta robi: wyjmuje z kołyski poduszki i kołderki i zdejmuje z nich powłoczki, z drewnianego stojaka ściąga materiał zawieszony nad kołyską i odsuwa ją na bok. Z naręczem bielizny wychodzi teraz z pokoju, przechodzi obok swej siedzącej na stołeczku córki, która wciąż jeszcze ma zamknięte oczy, i znosi wszystko do pralni. Że ona jest za młoda, by wiedzieć, co trzeba zrobić. Że jej matka nigdy z nią o tym wszystkim nie rozmawiała. Że także jej mąż nie wiedział, co robić. Że w gruncie rzeczy zawsze była zupełnie sama z dzieckiem, z tą istotką, którą należało utrzymać przy życiu. Że nikt jej wcześniej nie powiedział tego, że życie nie działa jak maszyna. Matka wraca. Przechodząc, zabiera prześcieradło, które zasłania lustro w korytarzu, składa je i zanosi do pokoju dziecka. Kładzie je na samym dnie walizki, którą przyniosła specjalnie w tym celu, następnie wyjmuje ubranka dziecka z szuflady w komodzie i dokłada je do prześcieradła w walizce. W miesiącach poprzedzających poród ona, matka i babka szyły, haftowały i dziergały wszystkie te kaftaniki, sukieneczki i czapeczki. Teraz matka wsuwa pustą szufladę z powrotem. Na blacie komody leży zabawka ze srebrnymi dzwoneczkami. Gdy bierze ją do ręki, dzwoneczki dźwięczą. Wczoraj także dźwięczały, gdy córka sama była jeszcze matką i bawiła się ze swym dzieckiem. Przez te dwadzieścia cztery godziny, które upłynęły od tamtej pory, ich dźwięk się nie zmienił. Matka kładzie zabawkę na sam wierzch walizki, potem ją zamyka, wychodzi z pokoju, niesie walizkę przez korytarz, mijając córkę, i znosi ją do piwnicy. Ale może też jednak dlatego, że dziecko nie zostało jeszcze ochrzczone, a małżeństwo rodziców było tylko małżeństwem cywilnym posiłkowym. Pochowali je dziś zgodnie z obyczajem żydowskim, i zgodnie z obyczajem żydowskim ona będzie teraz siedzieć na stołeczku przez siedem dni, ale mąż z nią nie rozmawia. Z pewnością jest teraz w kościele i modli się za duszę dziecka. Gdzie ma teraz pójść dusza dziecka? Do czyśćca, do raju czy do piekła? Czy też było tak, jak mówią niektórzy, że niemowlę było jednym z tych dzieci, które nie potrzebują dużo czasu, żeby dokończyć tu coś z jakiegoś innego życia, o którym rodzice nic nie wiedzą, i dlatego tak szybko wracają tam, skąd przyszły? Matka znów przechodzi obok niej, idzie do pokoju dziecka i zamyka w nim okna. A może jednak po drugiej stronie życia po prostu nie ma nic? W mieszkaniu zrobiło się teraz zupełnie cicho. To w gruncie rzeczy najbardziej by jej odpowiadało.

Gdy robi się ciemno, jej piersi zaczynają twardnieć i boleć. Wciąż ma mleko, mleko dla dziecka, które leży w ziemi. Najchętniej by umarła na to, czego ma teraz za dużo. Gdy jej dziecko jeszcze z trudem łapało oddech, a potem zrobiło się sine, w myślach oddawała temu dziecku cały czas swego życia, chciała ubić interes z Bogiem swoich ojców i zamienić własne życie na życie, które wyszło z niej. Ale Bóg, jeśli w ogóle istnieje, nie przyjął tego daru. Ona żyła. Teraz znów sobie przypomina, że od czasu ślubu babka nigdy nie pozwalała jej iść ze sobą do dziadka. Dopiero gdy jej dziecko już było na świecie, dowiedziała się, że tego dnia, gdy ona, jego wnuczka, poślubiła goja, dziadek odbył za tę żywą pannę młodą czuwanie przy zmarłej i mimo swego niedomagania przesiedział siedem dni na łóżku. Patrząc więc z góry, z nieba dziadka, ona też dawno przekroczyła granicę życia i nie posiadała już nic, co mogłaby zaoferować Bogu na wymianę. Gdy nadchodzi noc, odsuwa na bok miski z jedzeniem i tam, gdzie stoi stołeczek, układa się do snu. Nie słyszy, kiedy matka kładzie się spać. Nie słyszy też, kiedy wraca jej mąż. W którymś momencie tej nocy upływają dokładnie dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy w pewnym galicyjskim miasteczku, 50°08’33,3” szerokości północnej, 25°15’00,0” długości wschodniej, nagłą śmiercią zmarło niemowlę.

2

W ciemnej chacie stary mężczyzna leży w łóżku i milczy. Leży tak już od dłuższego czasu, dzień po dniu, wie, że leży na łożu śmierci, jak gadają ludzie, ale podczas gdy dla niektórych umieranie to mały przedpokój, który pokonują jednym krokiem, jednym susem, by znaleźć się po drugiej stronie, jego umieranie jest ogromne, i po prostu nie udaje mu się go pokonać, może dlatego, że jest taki słaby.

Obok siedzi jego żona, siedzi już długo, nic nie mówiąc, na zewnątrz tymczasem znowu się ściemniło. Bóg dał, Bóg wziął, mówi w końcu.

Ostatniej wiosny żona często siedziała koło niego i robiła na drutach, a chociaż jego oczy nie są już najlepsze, widział, że ubranka, które robiła, były malutkie. A potem któregoś dnia z zapasów, które miały starczyć na cały tydzień, upiekła ciasto i wyszła z domu. Tego tygodnia w szabat w zupie zabrakło jajka. On nie musiał o nic pytać, ona niczego tłumaczyć.

Dziś rano, gdy było jeszcze ciemno, słyszał w półśnie, jak jego żona i córka szepczą w izbie, a potem, po obiedzie, żona wyszła z domu i wróciła dopiero po zapadnięciu zmroku, usiadła obok niego, długo milczała, a w końcu powiedziała: Bóg dał, Bóg wziął.

Dwoje starych ludzi nie zostało zaproszonych na ślub wnuczki. Tego dnia, gdy wnuczka wychodziła za goja, stary usiadł na łóżku i siedział tak siedem dni, by czuwać nad tą żywą panną młodą, tak jak nakazywał to obyczaj tylko wtedy, gdy ktoś umarł.

Teraz żona milczy obok niego, swego starego, obłożnie chorego męża, i potrząsa głową. Bóg jeden wie, co przyszło do głowy naszej dziewuszce, żeby wydać córkę za goja, mówi stary.

3

Zabiera z kołyski poduszki i kołderki, ściąga ze stojaka materiał rozpięty nad kołyską i odsuwa ją na bok. Nieszczęście zaczęło się wiele lat temu, jej córka sama wtedy była jeszcze niemowlęciem. Gdy usłyszeli na zewnątrz hałas, jej mąż od razu wysłał mamkę z dzieckiem na górę do dziecinnego pokoju, miała zaryglować drzwi, w żadnym razie ich nie otwierać, gdyby ktoś pukał, i zamknąć szczelnie okiennice. Potem na parterze biegali od okna do okna, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wyglądało na to, że w sąsiednich uliczkach i na placu przed domem gromadzili się ludzie, niektórzy gdzieś biegli, inni krzyczeli, ale co, tego nie można było zrozumieć. Ona i mąż nie zdążyli już pozamykać okiennic na dole, zanim w dom trafiły pierwsze kamienie. Mąż próbował się zorientować, kto rzuca kamieniami, i rozpoznał Andrzeja. Andrzej, krzyknął, Andrzej! Ale Andrzej nie słyszał albo udawał, że nie słyszy, co było bardziej prawdopodobne, bo przecież wiedział, kto mieszka w domu, który obrzucał kamieniami. A potem jeden kamień rzucony przez Andrzeja wleciał przez stłuczoną szybę ledwie o włos od jej głowy, trafił z łoskotem w przeszkloną bibliotekę, w dziewiąty tom oprawnego w skórę wydania zbiorowego dzieł Goethego, które mąż dostał w prezencie od rodziców z okazji ukończenia szkoły. Ni podmuchu z żadnej strony! / Pustka straszna i śmiertelna! / Obszar wokół niezmierzony, / Żadna się nie wznosi wełna1. Wtedy mąż, rozgniewany, szarpnięciem otworzył drzwi wejściowe, zapewne aby przemówić Andrzejowi do rozumu, ale natychmiast zamknął je z powrotem, gdy zobaczył, jak ten wraz z trzema czy czterema innymi młodymi mężczyznami, z których jeden trzymał w ręku siekierę, biegiem zbliżali się do domu. Szybko przekręcił klucz w zamku i razem z nią, swoją żoną, próbował przybić do drzwi deski, które stały na podorędziu obok, przygotowane na taką okoliczność. Ale na to było już za późno, gdzie gwoździe, gdzie młotek, drzwi już zaczęły się rozszczepiać pod uderzeniami siekiery. Andrzej, Andrzej. Ona i mąż wbiegli więc na schody, zaczęli walić w drzwi, za którymi siedziała mamka z dzieckiem, ale ona nie otwierała, bo albo nie zrozumiała, kto się tam dobija, albo tak się bała, że po prostu nie chciała otworzyć. Po ostatnich stromych schodkach ona i mąż uciekli wtedy na strych, podczas gdy Andrzej i jego ludzie wtargnęli już do domu. Na parterze intruzi rozbijali resztę szyb, wyłamywali ze ścian ramy okienne, przewrócili na podłogę bibliotekę, nożem rozpruwali pierzyny, roztrzaskiwali zastawę i słoiki z przetworami, wysypywali zapasy na ulicę, ale potem jeden z nich musiał usłyszeć, jak ona i mąż usiłują zaryglować drzwi na strych, gdyż nie zatrzymując się na piętrze, mężczyźni popędzili na górę, zdzierając po drodze tapetę ze ścian, a tu i ówdzie wyrąbując w nich siekierą dziury. Ona i mąż stali za drzwiami na strych, które były bardzo cienkie, zasunęli zasuwę, ale nie znaleźli żadnego mebla na tyle ciężkiego, żeby zabarykadować nim drzwi, teraz słyszeli już głosy mężczyzn na ostatnich stromych schodkach. Usłysz, o Panie, moją modlitwę i wysłuchaj mojego wołania; na moje łzy nie bądź nieczuły, bo gościem jestem u Ciebie, przechodniem, jak wszyscy moi przodkowie. Odwróć oczy ode mnie, niech doznam radości, zanim odejdę i mnie nie będzie2. Niebo, niebo. Jeśli nie można było uciec na dół, to musiało się znaleźć wyjście na górę. Rękami zaczęli zrywać dachówki, żeby zrobić w dachu otwór. Ale drzwi za ich plecami, które na chwilę powstrzymały prześladowców, są cienkie, to tylko parę desek. Mąż pomaga jej podciągnąć się w górę i wydostać na dach. Potem ona chce go wciągnąć za sobą. Ale cienkie drzwi ustępują pod ciosami ścigającej ich zgrai. Ona ciągnie go za jedno ramię w górę, a mężczyźni z dołu za drugie. Lot nie chce wydać aniołów, których ugościł w domu. Lot stoi na progu, tłum chwyta go za ramię i chce wyciągnąć, żeby ukarać go za prawo gościny, jakiej udzielił, żeby dopaść chociaż  j e g o,  podnieść rękę na  n i e g o,   j e g o  opluć, zadręczyć i rozdeptać, ale anioły swoimi anielskimi rękami wciągają go do środka za drugie ramię, anioły są silne, mężczyzn na zewnątrz poraziły ślepotą, wciągają Lota z powrotem do domu i ryglują drzwi między sobą a tamtymi, mężczyźni na zewnątrz nie widzą już siebie, na próżno usiłują znaleźć wejście do domu Lota, macają rękami wzdłuż murów, i muszą odejść. O Panie, nie stój z daleka. Nie ma siły aniołów, nie daje rady wciągnąć męża na górę, mocno trzymając jego ramię, prosi Andrzeja, którego zna od małego, a także mężczyzn, których nie zna, pośród nich tego z siekierą, o zmiłowanie, ale gdy ona wciąż jeszcze trzyma męża mocno za rękę, mężczyźni, których nie zna, i Andrzej, którego zna od dziecka, na dole pod nią najpierw obrzucają jej męża przekleństwami, następnie go biją, litości, a wreszcie na jej oczach zostaje on rozsiekany na kawałki. Ona go nie puszcza. Najpierw trzyma za rękę swego męża, potem trzyma w ręce już tylko strzęp ciała, a potem nie ma już nic żywego, co mogłaby wciągnąć do siebie na dach. W tym momencie staje się żydowską wdową, która trzyma za rękę śmierć. A potem się prostuje i spogląda na miasteczko tam w dole i na rozległy pejzaż. Jest jasny dzień, widać słomiane strzechy i dachy kryte gontem, są ulice, place i studnie, w oddali pola i las, krowy stoją na pastwisku, drogą wśród pól jedzie bryczka, w dole przed domem stoją ludzie, którzy unoszą ku niej wzrok i teraz milczą, bez ruchu. A potem nagle widzi, że pada śnieg. Wszystko teraz zamarza, myśli, śnieg, śnieg. Traci przytomność i spada, stacza się z pochyłego dachu i jak chce tego jej szczęśliwy los, trafia na stertę ubrań, pościeli i zasłon, które mężczyźni wyrzucili wcześniej na ulicę, leży na tej stercie porwanych rzeczy, we krwi z konfitur malinowych, które sama usmażyła ostatniego lata, słoik z konfiturą rozprysł się na kawałki, gdy go wyrzucano, leży tak z połamanymi kończynami, oczy ma zamknięte, a nikt z milczących ludzi na placu nie podchodzi ani nie patrzy, czy ona jeszcze żyje. Żyje, ale w tym momencie sama tego jeszcze nie wie. Śnieżna zawieja wskutek jej upadku jeszcze raz się wzmaga, jeszcze więcej piór z rozprutych pierzyn wzbija się w górę, delikatny gęsi puch unosi się w powietrzu i osiada miękko na gałęziach drzew, śnieg, śnieg, zupełnie jak w zimie.

Z naręczem bielizny opuszcza teraz pokój dziecka i przechodzi obok swej siedzącej na stołeczku córki. Wie doskonale, dlaczego wydała córkę za chrześcijanina. Ojciec któregoś dnia odszedł i nigdy nie powrócił, wyjaśniła córce, gdy ta zaczęła o niego pytać. Dlaczego odszedł? Dokąd? Czy kiedyś jeszcze wróci?

W biblioteczce wstawiono nowe szybki. Ona sprzedała dom w getcie i przeprowadziła się do śródmieścia, dalej prowadziła sklep męża, a wszystko, co zdołała zaoszczędzić na zbytecznych wydatkach, odkładała na wiano dla córki. Już od dawna wie, czego jej córka z dnia na dzień się nauczy: Koniec dnia, w którym ktoś umarł, to jeszcze nie koniec wszystkiego. Jeszcze nie wieczór…

4

Teraz oczywiste stało się to, co przeczuwał przez całe swoje życie, a zwłaszcza w ostatnich trzech latach – mianowicie, że gdy człowiek choćby tylko odrobinę zboczył z wytyczonego śladu, to koniec był tak samo nieunikniony, jak gdyby rzucał się wprost w tę czy inną przepaść. Jako urzędnik cesarsko-królewski, odpowiedzialny za liczący trzydzieści pięć kilometrów odcinek trasy Kolei Galicyjskiej imienia Karola Ludwika, wiedział, że wszystko zależało od tego, by zaprowadzić porządek, a tam, gdzie został już zaprowadzony, utrzymać go. Ale w jego własnym życiu życie zawsze wprowadzało jakiś zamęt. W okresie próbnym, gdy aspirował do posady i jeszcze nie otrzymywał żadnych poborów, głód doprowadził go do tego, że się zadłużył. Toteż był już obciążony długami, gdy po roku stażu musiał rozpocząć działalność zawodową jako regularny urzędnik jedenastej, czyli najniższej klasy uposażenia. Głód bądź co bądź był oznaką tego, że żył, podobnie jak to, że tej pierwszej zimy marzł – ale jego długi odbijałyby się negatywnie na tajnej kwalifikacji, poufnej ocenie przełożonego. Z tego powodu trudno było powiedzieć, kiedy mógłby awansować z jedenastej do dziesiątej klasy uposażenia, co pozwoliłoby mu spłacić część długów, i nikt mu też tego nie powiedział. Nie miał zatem żadnych widoków na to, by wskoczyć z powrotem w normalne życie. Głód i chłód utrwalały jedynie głód i chłód, tak to było, gdy życie choćby tylko jeden jedyny raz brało górę. A potem poznał żydowską handlarkę i jej córkę, która miała skórę tak białą, że gdyby był żukiem spacerującym po jej ciele, mógłby dostać śnieżnej ślepoty. Gdyby tylko wiedział, gdzie przebiega ślad, a gdzie nie, gdy się oświadczał. Żydowskim wianem nie spłaca się długów, nawet gdy się je spłaca. Są różnice. Różnice poznaje się po tym, że nagle zapada milczenie – w kasynie, w biurze. A to milczenie ma coś wspólnego z końcem w ogóle, teraz to rozumie, teraz to do niego dotarło, bo tego końca trudno było nie zauważyć. Jak to dziecko nagle ucichło.

Jego ojciec nie przyjechał ani na ślub cywilny, ani po narodzinach dziecka. Podróż za daleka, tłumaczył, i zbyt kosztowna. Nie widział go już trzy lata, a gdy wszystko układało się dobrze, to i nie musiał go wcale widzieć. Rankiem po narodzinach dziecka poszedł sam do gospody i z obcymi ludźmi wypił za nowo narodzone, a gdy obrócił językiem w ustach, by poczuć w pełni smak sznapsa, zanim go przełknie, pomyślał o tym, że także jego córka miała w buzi język, wyśliznęła się z wnętrza swej matki ze swymi własnymi wnętrznościami, z własnymi wklęsłościami z wklęsłości swojej matki. On, urzędnik jedenastej klasy uposażenia, spłodził coś żywego, i nie trzeba było żadnej tajnej kwalifikacji, by uznać ten fakt.

Potrzeba dwóch cetnarów sznurka, by z okazji przejazdu cesarza przyozdobić kwiatami dworzec w Brodach. Bali dębowych o przekroju piętnastu centymetrów, by odnowić podkłady między szynami. Urzędnik jedenastej klasy otrzymuje rocznie sześćset guldenów uposażenia, natomiast urzędnik klasy dziesiątej osiemset, a gdy ma odrobinę szczęścia, to jeszcze dwieście guldenów dodatku. Ale co robić z tym wszystkim, co nie dawało się policzyć? Ile czasu upłynęło między sekundą, w której dziecko było żywe, i następną, w której już nie żyło? Czy to w ogóle był czas, to, co dzieliło jedną chwilę od drugiej? Czy też należało to nazwać inaczej, tyle że jeszcze nie znaleziono na to słowa? Jak obliczyć siłę, która ciągnęła dziecko do zmarłych?

Przypomina sobie jeszcze moment, w którym po raz pierwszy wyobrażał sobie, jak też wygląda biała szpara między nogami jego żony, mięsista i nabrzmiała, a gdyby rozsunął ją palcami, widać by było malutki, czerwony, koguci grzebyk. Później, gdy już została jego żoną, lubił odgłosy, jakie wydawały spocone ciała ich obojga, kiedy ocierały się o siebie, a potem odsuwały, cmokało tam i mlaskało, ich usta, języki, wargi stapiały się ze sobą, to, co przedtem było oddzielne, teraz z odgłosem ssania zamieniało się w jedną wilgotną otchłań ciała. Ciało, mięso, niekiedy to słowo wystarczało, by go podniecić. Ale od kiedy wczorajszej nocy wyjął z ramion żony martwe dziecko i odłożył je do kołyski, wie, jaki chłód wydziela coś umarłego, chłód o wiele zimniejszy, niżby kiedykolwiek pomyślał. Nie wie, jak zdoła to kiedykolwiek zapomnieć. On, urzędnik jedenastej kategorii, spłodził coś martwego i nie trzeba żadnej tajnej kwalifikacji, by to uznać.

Światło słoneczne pada na podłogę z nieheblowanych sosnowych desek w gospodzie, w której przesiaduje. Gdy przyszedł tu w nocy, pod stołami spało jeszcze kilku rosyjskich dezerterów. Podczas gdy on wypijał pierwszy kieliszek mocnej wódki, potem drugi i trzeci, tamci się obudzili, pozbierali swoje tobołki i wyszli z niskim, łysym mężczyzną, który pojawił się skoro świt i z którym najwyraźniej byli umówieni. Ani łysy, ani żaden z mężczyzn nie mówił przy tym dużo, a jednak było jasne, że ci Rosjanie, jakich często się spotykało w takich szynkach, to mężczyźni, którzy postanowili już nie zawracać. Po tym, co on, urzędnik jedenastej kategorii, przeżył w nocy, rozumie naraz, co naprawdę oznacza takie przekraczanie granic. Rozumie, co to oznacza, gdy nie istnieje już możliwość powrotu. Czuje się tak, jakby z tego wszystkiego, co widzi i co go spotyka, odpadała jakaś powłoka, która wcześniej przeszkadzała mu zrozumieć, i teraz, czy tego chce, czy nie, musi zmierzyć się z tym, co jest pod nią, i musi tę prawdę znieść – ale jak to się ma odbywać, tego nie wie.

Czasami, gdy patrzył na dziecko, zadawał sobie pytanie, skąd ono się wzięło, gdzie było wcześniej, zanim jego matka je poczęła, a teraz chciałby, żeby nie było żadnej różnicy między tym, że dziecko się pojawiło, ale zostało tylko przez króciutką chwilę, a tym, jakby się w ogóle nie pojawiło. Ale nie, jednak była różnica. Kciukiem poleruje i bez tego błyszczący guzik przy płaszczu. Skoro nie istniała żadna miara na wyliczenie różnicy między życiem a śmiercią, to umieranie tego maleńkiego dziecka było równie absolutne jak każde inne umieranie. Jeszcze nigdy mierzenie, a to przecież jest jego zawodem, nie wydało mu się tak zbędne jak tego ranka. Czy ma z powrotem narzucić na siebie codzienność, teraz, gdy zrozumiał, że codzienność to tylko strój?

W nocy nakrzyczał na żonę, bo wprawdzie wzięła dziecko na ręce i próbowała je uspokoić, ale nie wiedziała, co robić, bo nie znała żadnego leku na śmierć, ale krzyczał też dlatego, że on sam także nie znał żadnego leku na śmierć.

On, urzędnik najniższego szczebla, nie poradził sobie ze śmiercią.

A teraz?

Niski, łysy mężczyzna ponownie wkracza do szynku, kiwa głową szynkarzowi i siada przy stole niedaleko cesarsko-królewskiego urzędnika, którego widział już siedzącego tam rano, gdy przyszedł po Rosjan. Urzędnik rzucił niedbale swój płaszcz ze złotymi guzikami na puste krzesło i gdyby nie płaszcz, to łysy nie wiedziałby, że ten ktoś o tej porze właściwie od dawna powinien być w swoim biurze. Mężczyzna jest nieogolony, koniuszki wąsów ma ubrudzone, nie nosi krawata i już znowu stoi przed nim szklaneczka mocnej wódki, przez okno patrzy na ulicę, gdzie jakiś kundel kręci się w kółko, usiłując złapać własny ogon, niekiedy ślizga się przy tym na oblodzonej ulicy, przez chwilę się chwieje, a potem wznawia gonitwę za własnym skołtunionym chwostem. Łysy zamawia zakąskę, rolmopsa, do tego piwo i z przyjemnością oddaje się konsumpcji. Nie wyklucza, że tu, tego przedpołudnia, przytrafi mu się jeszcze jakiś interes.

5

To prawda, obudziła się, i jest już ten następny dzień, i spędzi go także, siedząc na stołeczku. Matka zapewne jeszcze w nocy albo wczesnym rankiem uprzątnęła miski z jedzeniem, którego kobieta w żałobie nie tknęła. Słyszy odgłosy dochodzące z kuchni, pluska woda, coś jest przesuwane po stole, słychać kroki na deskach, dźwięczy porcelana. W każdym razie w pokoju dziecka nie ma już nic do roboty. Nie było tak, jak się obawiała wczoraj: że śpiąc, zapomni o tym, co się wydarzyło, i po przebudzeniu pamięć z całym impetem znowu się na nią zwali. Nie, przez cały czas, gdy spała, wiedziała, że jej dziecko umarło, i budząc się, wciąż jeszcze to wiedziała, sen miał wciąż ten sam ołowiany ciężar jak jawa, tak więc zostało jej oszczędzone patrzenie na to, jak od nowa zawala się przeżyta już raz codzienność. Gdy teraz się prostuje i z powrotem siada na stołeczku, w kuchni robi się cicho, jakby matka nasłuchiwała, co robi jej córka, od kiedy się poruszyła. Dlaczego w domu czuła się teraz jak na polowaniu? W salonie mały stojący zegar jasnymi metalicznymi dźwiękami wybija godzinę szóstą, potem znów robi się zupełnie cicho. Jej mąż najwidoczniej wciąż jeszcze nie przyszedł. Wczoraj, gdy wrócili z pogrzebu, a ona usiadła na stołeczku, próbował ją z niego podnieść, ale gdy mu się nie udało, wybiegł z domu. Od tamtej pory go nie widziała. Czy teraz będzie przechodzić to samo co jej matka? Gdy będąc małą dziewczynką, próbowała sobie wyobrazić, gdzie może być jej ojciec zamiast przy swojej rodzinie, to zawsze widziała przed sobą kogoś, kto się powiesił. Ojciec jest może w Ameryce, powiedziała matka. Albo we Francji. Ale ona jej nie wierzyła. Matka zawsze mówiła o nieobecności swego męża jak o czymś ostatecznym, nieodwracalnym, nigdy nie pozwalała, by w córce zakiełkowała choćby najlżejsza nadzieja na to, że kiedyś wróci albo wręcz że mógłby być gdzieś tu, blisko, choćby w mieście powiatowym, z inną żoną, z nowymi dziećmi. Czasem miała wrażenie, że ludziom, którym po raz pierwszy przedstawiała się z nazwiska, na chwilę odbierało mowę. W Ameryce, mówiła matka, albo we Francji. Ale ona sama nigdy nie widziała go w wyobraźni jako kogoś żywego, ani w Ameryce, ani we Francji, ani też gdzieś w pobliżu, lecz zawsze tylko jako człowieka, który się na przykład powiesił – a jeśli coś było blisko, to najwyżej las, w którym być może dyndał, kto wie, może kiedyś już przechodziła obok drzewa, na którym zadzierzgnął swój sznur.

Potrzebujesz czegoś, pyta teraz matka. Za jej plecami do kuchni wpada słońce, dlatego matka wygląda jak wycinanka z czarnego papieru. Córka potrząsa głową. Tego drugiego dnia swojego siedzenia nie rozmawia dużo z matką. Nikt nie zna matki lepiej niż ona i nikt nie zna jej lepiej niż matka, o czym tu gadać. Siedzi i myśli o tym, że jakaś cząstka niej leży teraz pod ziemią i zaczyna się rozkładać, a potem patrzy na swoją skórę, która jeszcze jest nad ziemią i żyje. Przychodzi w odwiedziny przyjaciółka, znowu przynosi miski i mówi: Jeszcze będziesz miała drugie dziecko, a potem trzecie i czwarte. Ona odpowiada: Zobaczymy. W jednej z misek przyniesionych przez przyjaciółkę są jajka, wie, że taki jest zwyczaj, ale nie ma chęci ich jeść. Sąsiadka nawet nie puka, tylko z wielkim płaczem wpada do mieszkania, nawet nie otrząsa śniegu z butów, tylko z tym swoim płaczem rzuca się wprost pod nogi siedzącej, niech będzie pochwalony Jedyny Sędzia, krzyczy i wstaje z podłogi, płacząc, rzuca się też na szyję matce, ale dlaczego, potrząsa głową, dlaczego, potem znów nic nie mówi, bo od ciągłego płaczu głos odmawia jej posłuszeństwa. Przychodzi woźnica Simon, staje w korytarzu koło drzwi i mówi, że tak mu przykro, przyniósł trochę zupy, jego żona serdecznie pozdrawia, sama nie może niestety przyjść, bo jest bardzo chora. Zjawia się jeszcze jedna przyjaciółka i mówi: Od początku widziałam, że było takie blade. I druga, która mówi: Dlaczego nie wezwaliście wcześniej lekarza? Czy to naprawdę poszło tak szybko? Trzecia: Te maluchy po prostu są takie słabe, kto wie, jakie zamiary ma wobec nich Pan w swej niezmierzonej mocy! Czwarta: A gdzie w ogóle podziewa się twój mąż? Babka przychodzi wieczorem, siada koło wnuczki na podłodze, kładzie sobie na kolana jej stopy w pończochach i ogrzewa je swoimi rękami, i dopiero wtedy ta po raz pierwszy od chwili, gdy dziecko umarło, zaczyna płakać. Trzeciego dnia znów przychodzi ten, ów i tamta. Jak przed ołtarzem przyjaciele i dawni sąsiedzi z getta stają przed matką opłakującą na stołeczku swe dziecko, przynoszą jej jedzenie, pocieszają, sami wiedzą, jak to jest stracić dziecko, albo i nie wiedzą, pewnie całkiem sporo jest wśród nich bardzo zadowolonych, że spotkało to taką, co wyszła za goja, wiadomo, jak to się musiało skończyć, ale tego nie mówią, tylko mówią na przykład: Najważniejsze jest przecież, że ty sama jeszcze żyjesz. Co do niej, to jak długo goście są w domu, nie może płakać, na trzeci dzień jest już bardzo zmęczona tym, że inni spełniają wobec niej święty obowiązek duchowego wsparcia, nie wie, jak ma wytrzymać to, że śmierć jej dziecka wciąż się nie kończy, i od tej chwili już nigdy się nie skończy i nigdy nie osłabnie, ale o tym nie rozmawia z żadnym z odwiedzających. Wieczorem trzeciego dnia ma pewność, że skoro jej mąż nie wrócił do tego czasu, to już nie wróci. Pyta matkę, jak to jest, tak bez męża. Matka mówi: Ciężko. Przyjaciółka mówi: Zobaczysz, najpóźniej jutro będzie z powrotem, na pewno się tylko upił. Babka siada przy niej i śpiewa jej kołysankę. Czy to znaczy, że teraz skończył się czas, w którym była dorosłą kobietą? Czy w momencie gdy pomyliła drogę przed siebie, czas po prostu zawraca i biegnie znów do tyłu? Czwartego dnia jej własna żałoba zaczyna być jej obca i myśli sobie, że to chyba żadna różnica, czy jakaś istota jest jeszcze przed czy już poza tą granicą. Piątego dnia matka mówi, musimy się zastanowić, jak ma być. Szóstego dnia zegar jasnymi metalicznymi dźwiękami wybija te wszystkie godziny, które ma taki dzień. A może teraz byłaby pora, żeby poszukać ojca, gdyby ten się jednak nie powiesił? Rankiem siódmego dnia matka pomaga jej się podnieść i prowadzi ją do stołu w kuchni. Dopiero gdy córka siadła przy nim, mówi: Musimy teraz oszczędzać. Tego siódmego dnia córka po raz pierwszy uświadamia sobie, że ona sama także jest córką, i to córką pozostałą przy życiu, której życie dopiero teraz, z niewielkim opóźnieniem siedemnastu lat, kończy się porażką. Nikt nie potrafi przewidzieć momentu, w którym się okazuje, że jakieś życzenie nie zostanie spełnione. Matka przysiada się do niej, ujmuje jej ręce i mówi: Twojego ojca zatłukli Polacy.

6

Teraz