Jestem wiatrem - Martyna Masiak - ebook + książka

Jestem wiatrem ebook

Martyna Masiak

0,0

Opis

Książka ukazuje ponury świat młodych ludzi z bardzo poważnymi problemami, którzy biorą narkotyki, kaleczą się, podejmują próby samobójcze. Wskazuje, że zbyt łatwo przychodzi nam ocenianie osób, które uważane są za trudne. Rzadko zaś mamy ochotę podjąć wysiłek i naprawdę poznać danego człowieka, by odkryć źródło jego kłopotu. Żadne problemy, nałogi, antyspołeczne zachowania młodych ludzi nie biorą się z powietrza. Książka stara się podpowiadać drogę wyjścia. Pomóc może nie tylko drugi człowiek, ale również kontakt z przyrodą, szczególnie ze zwierzętami, które postawione są w hierarchii na równi z człowiekiem. Narracja przeplatana jest opowiadaniami, przypowieściami, poezją, osobistymi przemyśleniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Autora

 

 

Siedzę i myślę… Zastanawiam się nad światem, często to robię… Czytam tę książkę i stwierdzam, że to ostatni raz. Że więcej do niej nie wrócę. Że spróbuję zapomnieć o najgorszych etapach mojego życia, choć to przecież niemożliwe… Moja historia jest tylko jedną z wielu. Każdy z nas ma własną, często krytykowaną przez innych. Każdy z nas posiada wewnętrzne problemy, które często są pozornie pokonywane przez tych, z którymi mamy do czynienia… Miałam kiedyś znajomą, która podobnie jak ja zadawała sobie ból; która wpadała w stany depresyjne i często miewała myśli samobójcze. Słowa, jakie słyszałam od jej przyjaciół, brzmiały: „próbuje tylko zwrócić na siebie uwagę, nic specjalnego, zaczyna mnie denerwować i mam ochotę zerwać z nią kontakt”. Nie odzywałam się wtedy. Wyłącznie myślałam: Czy jeśli ktoś tnie się tylko dlatego, by zwrócić na siebie uwagę, to problemu nie ma? Podobnie było w szkołach w stosunku do mnie. Nauczyciele twierdzili, że jestem leniwa i lubię przebywać w samotności, izolować się od klasy… ale taka już jestem. Wypominali mi wciąż moje niestaranie się, „olewanie” wszystkiego, lekceważący stosunek, masę opuszczonych lekcji i złe oceny. Kiedy w liceum byłam wzywana przez pedagog, to tylko po to, aby poruszać sprawy nieuczenia się. Byłam leniem i tylko nim. Problemu nie było. Przecież jest masa takich „leni” w szkole. W szkole, która zazwyczaj problemy zamiata pod dywan… Każda z tak określanych przez nauczycieli osób mogłaby napisać własną historię. Wtedy okazałoby się, że prawdziwych „leni” jest tylko malutka garstka, nie tona… Chciałabym, żeby książka przekazała coś ważnego każdemu, kto ją przeczyta. Żeby pozwoliła zastanowić się nad swoim życiem, zmienić w nim to, co zmienić powinniśmy, nie zważając na opinię innych. Bo przecież kiedyś umrzemy. Powinniśmy zdążyć powiedzieć sobie: „Zrobiłem wszystko, co zamierzyłem”. Tak mało ludzi ma na to czas… Dalajlama zapytany kiedyś o to, co go najbardziej zadziwia w ludzkości, odparł: „Człowiek – ponieważ poświęca całe swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze. Następnie poświęca całe swoje pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości; żyje tak, jakby nigdy miał nie umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie żyjąc”.

Książkę oparłam na własnych doświadczeniach, zmieniając tylko imiona wszystkich postaci i umieszczając w niej fikcyjne opowiadania.

 

 

 

 

W czasach, gdy wszechświat ogarniała pustka, żył wielki, niezwyciężony, dobry olbrzym. Był samotny. Każdego dnia napawał się ciszą i spokojem. Początkowo brak czegokolwiek przynosił mu radość. Po wielu tygodniach nieustannych rozmyślań odkrył on jednak, że wypełniony jest męczącą pustką. Nicością. Zapragnął mieć towarzysza. Stworzył kamień. Był mały i dość nijaki. Olbrzym nosił go ciągle przy sobie. Dotykał go, rozmawiał z nim, szukał w nim przyjaciela. Kamień był mu całkowicie podporządkowany. Wierzył we wszystko, co powiedział. Nie zadawał pytań, bo nie odczuwał takiej potrzeby. Pewnego dnia olbrzyma zirytował kamień. Kierowany ogromną złością, krzyknął do niego:

– Nie jesteś tym, kogo potrzebowałem! Zgadzasz się ze wszystkim, co mówię! Sprzeciwiaj się! Zacznij się sprzeciwiać!

Lecz kamień tylko milczał. Rozwścieczony olbrzym odszedł. I znów był samotny. Nie odzywał się przez kilka długich dni. Próbując przystosować się do samotności, odkrył, że jest istotą stadną. Tęsknił za kamieniem. Nie chciał jednak do niego wracać. Stworzył więc roślinę. Była mała, zielona i otoczona długimi, ostrymi kolcami. Olbrzym nadał jej imię „kaktus”. Każdego dnia opowiadał jej historie, zwierzał się ze swoich problemów. Lecz nie mógł jej dotknąć. Roślina kłuła go za każdym razem, gdy naruszał jej przestrzeń. Zrozpaczony olbrzym odkrył, że nowy towarzysz go nie potrzebuje. Że otaczając się kolcami, odrzuca go. Zostawił więc kaktus w upragnionej przezeń samotności. I stworzył owoc. Był mały i ciemny. Każdego dnia poił olbrzyma własnym, przynoszącym szczęście sokiem. Otrzymał on nazwę „winogrono”, a napój, który przynosił, nazwał stwórca „winem”. „Jest tym, kogo potrzebowałem” – myślał każdego dnia olbrzym. Lecz odkrył w końcu, że szczęście jest krótkie. Zawiedziony następującym po nim długotrwałym smutkiem porzucił winogrono… I znowu został sam. Cisza tak go przerażała, że stworzył ptaki. Śpiewały one olbrzymowi. Lecz wciąż było pusto. Powstała więc ziemia, niebo, lasy… Stworzył olbrzym zwierzęta, każde innego kształtu i rodzaju. I pierwszy raz był z siebie dumny. Zwołał swoich towarzyszy i rzekł do nich:

– Ofiarowuję wam nogi, byście mogli poruszać się po ziemi. I ręce, byście mogli chwytać w nie różne przedmioty. Otrzymujecie ode mnie język, by mowa nie stwarzała wam problemów. I nazywam was ludźmi. I nakazuję troszczyć się o mnie, bo to ja was stworzyłem.

– My, ludzie, szanujemy cię i modlimy się do ciebie. Jesteś dla nas największą wartością i określamy cię mianem „Boga”.

I wstąpił Bóg w każdą roślinę, w każdego człowieka, w każde zwierzę…

I przestał być Bóg olbrzymem, a stał się wszechświatem…

CZĘŚĆ I

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

Klasa III gimnazjum, marzec

 

 

Cztery ściany, okno – ćwiartka świata, którą widzę. I ja. Wśród ludzi. Jakaś nierealna. A przecież jestem. Istnieję. Lecz jako kto? Jako człowiek? Kim on właściwie jest? Spuszczam wzrok, zakrywam oczy grzywką… Jest mi niedobrze. Słabo. Zawsze wśród nich tak właśnie się czuję. Płaczę, choć fizycznie nie ronię ani łzy. Krzyczę, lecz nikt nie słyszy… Nie. Nie jestem człowiekiem. Jestem kimś uwięzionym w ludzkiej skórze. Kimś z rozerwanym wnętrzem i kołtunem myśli w głowie… „Wrażliwa, nieśmiała dziewczyna”. „Istota bez uczuć, która ma wszystko gdzieś”. „Dziwak, żyjący w innym świecie”. Były mi przypisywane różne groteskowe określenia. Przygryzam wargę. Dziewczyna siedząca obok mnie szturcha mnie w ramię. Spoglądam przed siebie. Nauczycielka patrzy na mnie wymownie.

– Emm… Co mam zrobić? – pytam.

Dzwonek na przerwę. Wychodzę razem z grupką ludzi. Stoimy zawsze na uboczu. Ale mamy przynajmniej siebie. Jesteśmy zupełnie inni. A może to tylko ja czuję się inna? Gośka – wiecznie radosna i szydząca ze wszystkiego wokół. Śmiejemy się z jej żartów. Myślę, że jej wnętrze jest smutne. Że udaje, gra. Ironizuje z ludzi, a także z siebie. Może to taka ochrona przed ukazaniem wewnętrznych słabości. Laura – całkowicie podporządkowana normom społecznym. Zgadzająca się ze wszystkim. Wierząca w brednie wypowiadane przez „ludzi stojących wyżej w hierarchii”. Ktoś przesadnie ugrzeczniony i jednocześnie bojaźliwy…

Długi sznur moich myśli zostaje nagle przerwany. Podbiega dziewczyna. Jest o rok młodsza. Przywiązuje się do mnie lub udaje. Szuka na siłę przyjaciół. Jest samotna, wyśmiewana, wbrew pozorom – bezbronna. Znowu prosi mnie na bok. Idę. Żali się. A ja słucham i milczę. Lubię milczeć. Określa mnie mianem przyjaciela. Trzęsę się wewnętrznie. Nie mogę być niczyim przyjacielem, przecież nie jestem człowiekiem. Nieczłowiek nie może mieć przyjaciół…

Czasem czuję, że zostałam stworzona po to, by ratować zagubione dusze. A gdy zaglądam wewnątrz siebie, czuję, że moja dusza też jest zagubiona… Lecz jej chyba nie uratuje nikt…

Kolejny sznur myśli. Kolejny potok zamkniętych w klatce teorii. Nigdy nie wyrzucam ich na zewnątrz. Boję się tego. Nie okazując emocji, czuję się silna. Słucham innych. Ich problemów. Jestem jak magnes przyciągający tych zagubionych i bezbronnych. Przypominam sobie słowa wychowawczyni z podstawówki skierowane do mojej matki: „Ona wybiera sobie tylko te dzieci, które mają problemy… Innych od siebie odrzuca”.

Dzwonek na lekcję. Geografia. Lubię ten przedmiot. Na większości lekcji po prostu przeglądam książkę, patrzę na zdjęcia różnych miejsc i marzę. Chciałabym zwiedzić trochę świata. Pomagać dzieciom w Afryce, być wolontariuszem w schroniskach dla zwierząt, odwiedzać psychiatryki lub ośrodki odwykowe… W jakiś sposób pomagać… Przekazywać innym swoją siłę… Siłę, która jest ogromna…

„Byłaś dziwnym dzieckiem. Otrzymałaś ten dar, a jednocześnie przekleństwo – wrażliwość. W wieku trzech lat płakałaś na bajce o ścinanej choince tak bardzo, że nie mogłam cię uspokoić… Kiedy twoi rówieśnicy kupowali sobie zabawki, ty brałaś od nas pieniądze na karmę dla zwierząt. Już jak skończyłaś osiem lat, chciałaś zostać wegetarianką. I zawzięta nią zostałaś. Jesteś do dzisiaj. Zawsze byłaś odizolowana od reszty. W przedszkolu przez pół roku do nikogo się nie odezwałaś. Kiedy wzięli cię na środek, w zabawie w uli-jankę, popłakałaś się. A kiedy wychowawczyni chciała cię przytulić, odepchnęłaś ją…”

Patrzę przez okno. Pada deszcz. Krople uderzają z hukiem o wszystko, co staje im na drodze. Uśmiecham się. Takim uśmiechem, którego nikt nie widzi. Innym pozwalam patrzeć tylko na realistyczną maskę zakrywającą moją twarz. Nauczyciel coś dyktuje. Piszę, bo nie chcę zwracać na siebie jego uwagi. Chcę być niewidoczna. Tak jest najlepiej.

*

Koniec lekcji. Wracam do domu. Wita mnie siostra, tuląc się do mnie. Mała, radosna dziewczynka. Beztroska – dzieciństwo. Brak problemów, szczęście z otrzymania maskotki. Chwila obecna – władca. Przyszłość – czas, który wcale nie istnieje. Tak bardzo chciałabym cofnąć się w strefę przeszłą. Być dzieckiem. Ale chwile mijają… Już nigdy nie będę tą malutką dziewczynką…

Teraźniejszość… Pesymizm – nieodłączny idiotyczny przyjaciel, z którym nie da się zerwać kontaktu. Ja – smutna i wściekła na cały świat. Świr. Pokręcony obrońca zwierząt. Abstynent. Ktoś, kto nie chce mieć nikogo. Nikogo, kto jest człowiekiem. Ktoś, kto jednocześnie chce ludziom pomagać…

Sznur myśli – część dalsza. Uczucie niepokoju. Wewnętrzna pustka. Czegoś brakuje. Ale czego?…

Odkładam plecak, wypuszczam psa na podwórko, biorę rower, jadę…

*

Wchodzę do stajni. Napawam się wielbionym zapachem siana. Otwieram boks. Czyszczę dużego srokatego wałacha. Przytulam się do jego szyi. Rozmawiam z nim. Potrafi słuchać. Słucha, jak nikt inny. Nie stawia swoich problemów ponad moimi. Jest przyjacielem. Nie zrani. Nie zrani mnie nigdy. Dlatego mu ufam. Bo jestem pewna wszystkiego. Mogę być pewna. Opowiadam mu o swoim dniu. Świr gada z koniem.

„Ludzie jej nie tolerują, bo ona ich nie chce. Zajmuje się tylko końmi, żyje we własnym świecie. Zwierzęta są dla niej ważniejsze niż ludzie…”

Podchodzę do drugiego boksu. Duża gniada klacz patrzy na mnie ciekawsko. Głaszczę ją po chrapach. Idę dalej. Matka ze źrebakiem. Staruszek – emeryt. Dotykam z sentymentem sierści każdego z koni. Uśmiecham się. I nie zakrywam uśmiechu maską. Znika uczucie niepokoju. Cieszę się chwilą, która na pozór jest zwyczajna.

Telefon. Po dłuższym namyśle odbieram.

– Ja już nie mogę wytrzymać w tej szkole. Wciąż mnie tępią. Każdego dnia boję się tam iść – słyszę. Sznur myśli. Niepokój. Powrót. Chwila milczenia. – Możesz wyjść? Ławka, za dziesięć minut?

– Okay – odpowiadam krótko i rozłączam się.

Ostatni raz przytulam każdego z koni.

*

Podbiega do mnie, prawie płacząc. Nic nie mówię. Słucham wszystkiego, co ma mi do powiedzenia. Odzywam się dopiero wtedy, gdy wiem, że skończyła.

– Czasem uciekam do swojego równoległego świata, który sama tworzę… Stwórz własny. A realny traktuj jako coś, czego wcale nie ma… – Poprawiam włosy, patrząc w dół.

*

Dom. Pokój na górze. Łóżko. Książka w ręku i próba skupienia się na słowach w niej zawartych. Sznur myśli. Niepokój. Z mojej strony – próba pomocy. Z jej strony – „przyjaźń”. Jestem zbyt silna, by mieć przyjaciół… Pomagam, bo muszę. Zostałam po to stworzona. Chcę tego. Lecz pomogę i odejdę… Bo pojawiam się w życiu ludzi po to, by kiedyś zniknąć…

*

Świat – potwór w czarnej pelerynie. Przygryzam wargę. Odruchowo zaglądam do jednej z szafek. Wyciągam zeszyt. Zbiór myśli towarzyszących mi na różnych etapach życia. Po chwili chowam go, przykrywam jakimiś śmieciami… Wspominam…

Pies. Mały czarny w białe łaty. Kundelek przypominający border collie. Z pogryzionym uchem, masą ran na ciele, workiem przyczepionym do brudnej obroży. Karmimy go. Boi się ludzi… Okazuje swoją uległość. Jego ogon rzadko się podnosi. Widząc podchodzące do niego istoty, jakiekolwiek by one były, kładzie się na plecach… Pies trafia w dobre ręce. Po wielu latach okrucieństwa w końcu znajduje dom… Lecz strach i niepokój pozostają. Ukryte głęboko w podświadomości.

Człowiek – sadysta.

Schronisko dla koni. Ogrom zwierząt uratowanych z rzeźni. Ogromna kasztanowata klacz wraz z rocznym źrebakiem. Matka skazana na śmierć. Dziecko, które miało nigdy nie ujrzeć świata. Nie poznać smaku galopu, radości, dziecinnych szaleństw… Ambrozja. Wysoka, siwa ciekawska klacz. Domaga się pieszczot. Dotykam delikatnie jej chrap. „Trafiła tutaj, bo była agresywna. Prawie zabiła człowieka”. Patrzę na nią i uśmiecham się niezauważalnie. Nie dziwię się. Człowiek to potwór. Koń zawsze ma powód do agresji… Parys. Zimnokrwisty gniady wałach. Trafił do rzeźni. Miał problemy z kopytem. Nie nadawał się do żadnej pracy. Brak zysku równa się śmierć. Tok myślenia człowieka. Krater, Łatka, Rubin… Wystawiają głowy znad boksów. Patrzą na mnie zmęczonymi oczami. Oczami, do których dopiero niedawno wstąpił błysk nadziei…

Człowiek – egoista.

Napada mnie wściekłość.

Czarny osiołek. Pierwszy dom. Mała klatka, psia karma na śniadanie, obiad, kolację… Nieuleczalny ochwat. Śmierć…

Wbijam paznokcie w skórę swojej ręki.

Człowiek i jego walka z… człowiekiem…

„W szkole śmieją się ze mnie, bo jeżdżę na wózku inwalidzkim. Czasami tak bardzo chciałbym pograć w piłkę albo chociaż pójść na spacer na własnych nogach… Lecz według nich to tylko użalanie się nad sobą. A przecież jestem chłopakiem, nie mogę płakać…”

„To się zgadza, połowa roślinki. Twoje dziecko będzie kaleką, jak Ty…”

„Dziwka!”

„To jest choroba. Jak kobieta może to robić z kobietą? Psychiatryk się kłania…”

Sznur myśli. Słowa wypowiadane przez ludzi do ludzi tworzą wir w moim umyśle.

Gaszę światło. Przykrywam się kołdrą. Patrzę niemo w sufit. Przez chwilę mam wrażenie, że spada prosto na mnie. Że zaraz mnie przygniecie. Zamykam oczy. Robi mi się gorąco. Rozbieram się, lecz ciepło ogarniające moje ciało nie znika. Próbuję zasnąć, ale nie mogę. Jestem pobudzona i jednocześnie zmęczona. Chce mi się płakać, ale nie mogę tego robić. Nie mogę okazywać emocji nawet przed sobą samą. Świat wymaga, by być silnym. Przyjmuję to żądanie, bo tak jest zdecydowanie łatwiej. Lepiej…

Po długiej chwili niewyjaśnionego cierpienia – zasypiam…

*

Szósta rano. Biorę zeszyt do angielskiego. Uczę się reszty słówek. Zależy mi na dobrych ocenach z przedmiotów, które lubię. Zagadnienia, z których jestem słaba, po prostu zostawiam. Nie staram się, nie zapisuję się na korki, nie spędzam wielu godzin, próbując zrozumieć. Po prostu lekceważę. W sprawie szkoły jestem pewna siebie. Wiem, że nawet jeśli nie będę się uczyć, zdam… Robię to, na co mam ochotę. Nie interesują mnie śmieszne zasady, które są ustalane. Mam gdzieś to, że muszę się pojawić na jakimś apelu. Nie angażuję się w nic, w co nie mam ochoty się angażować. Jestem cicha, spokojna i prawie zawsze niezauważalna. Nie lubię mówić i rzadko się odzywam. Dość często robię sobie wagary. Generalnie zawsze, gdy mi się zachce. Kiedy coś mnie interesuje i jestem z tego dobra, staram się robić to jak najlepiej. Gdy jestem poirytowana, potrafię kłócić się z nauczycielami. Ale zupełnie nie ciągnie mnie do rzucania w ich stronę śmiesznych „wyzwisk”. Uważam, że to głupie.

Lubię uczyć się języków. I pisać wypracowania. Uwielbiam język polski i naszą nauczycielkę. Jako pierwsza prawdziwie uświadomiła mi, że do czegoś się nadaję. Że mam jakiś talent. Że umiem pisać… I to ona sprawiła, że uważam, iż ta szkoła choć w jakimś niewielkim procencie na coś się przydała…

*

Wychodzę. Idę przed siebie. Jestem trochę zniechęcona. Brak entuzjazmu. Idę, bo idę. I tyle. Otwieram drzwi, podążam na drugie piętro. Siadam pod klasą. Przyglądam się ludziom. Wszyscy są praktycznie tacy sami. Jak wycięci z jednej gazety. Wtopieni w tło. Poszczególni „inni” są jak Anioły. Dobre czy złe? Różnie bywa.

– Siema. Mamy teraz religię. Zamiast angola. – Gośka podchodzi do mnie.

Rozglądam się wokół, zastanawiam się nad tym, jaką czynnością zająć się podczas okienka.

– Dobra, to idę… – Wstaję i po dłuższym namyśle wracam do domu.

Nie chodzę na religię od początku tego roku. Nie wierzę… lub wierzę. Sama nie wiem. Odkryłam, że na pewno nie jestem katoliczką. Nie mogę być kimś, kto wywyższa własny gatunek, kto nie toleruje innych, kto zabija i usprawiedliwia tę czynność „brakiem duszy” zabitej istoty. W rzeczywistości to człowiek jej nie ma. Być może kiedyś miał. Ale ją zamordował. Tak jak morduje wszystkich wokół. Jakaś siła każe mi wierzyć w Boga, bo czuję, że on jest wszędzie. Że jest wszystkim. Wszystkim, co nas otacza…

*

Jedna z dzisiejszych lekcji. Chłopak podchodzi do tablicy. Chyba nie wie, o co chodzi. Nie rozumie, i raczej nie z własnej winy.

– Co robisz, debilu? – pyta nauczycielka, cała czerwona ze złości.

Chłopak nie odpowiada. Klasa się śmieje. Napada mnie wściekłość. Po raz kolejny – walka człowieka z człowiekiem.

– No, dziecko! Sto razy można powtarzać i nie zrozumie! Boże! Co za głupota! Siadaj!

Chłopak zniechęcony siada w ostatniej ławce.

– Chodź. – Nauczycielka patrzy na mnie, a ja czuję, że zaraz zwyczajnie ucieknę.

Wstaję na chwilę i zaraz siadam.

– Nie umiem – stwierdzam.

– Wstawaj! – Przez kilka sekund siedzę w milczeniu, lecz w końcu podchodzę powoli do tablicy. Stoję i doznaję jakiegoś wewnętrznego wyciszenia. Nie myślę o tym, co mam robić, nie szukam gorączkowo rozwiązania przykładu. Po prostu stoję. Być może wyglądam teraz jak głupek, ale nie zmieniam własnej postawy. Słyszę wyzwiska kierowane pod moim adresem przez nauczycielkę. W końcu otrząsam się z dziwnego stanu, który przechodzę. Przypominam sobie moją płaczącą koleżankę, obdarzoną przesadną wrażliwością na swoim punkcie, i chłopaka stojącego tu przed chwilą.

– Nie zamierzam tego robić – mówię.

– Co? – Nauczycielka wygląda, jakby nie bardzo mnie rozumiała… jakby się przesłyszała.

– Nie będzie mnie pani poniżać.

Z początku wszyscy milczą. Nie wywołuję żadnej reakcji ze strony klasy. Nauczycielka krzyczy. Odkładam kredę, wracam do ławki.

– Ja cię poniżam?! – drze się.

– Wszystkich pani poniża. – Patrzę na nią.

Teraz zaczyna ze mnie szydzić. Śmieje się i jest wściekła.

– Nie pokazuj mi się na lekcji! Wpisuję ci jedynkę, powiedz matce, że ma przyjść do szkoły. Ja ją poniżam! Słyszeliście?

Następuje reakcja klasy. Śmiech, szyderstwa. Stawanie murem za nauczycielką.

*

Przerwa. Co chwilę ktoś podchodzi i gratuluje. Dowiaduje się o tym większość osób. „Wow. Sprzeciwiła się jej”. Słyszę jakieś szepty na mój temat. Szepty, które właściwie nawet nie są specjalnie ukrywane. Mogę słyszeć, co z tego. Niezrozumiała krytyka lub niezrozumiały podziw… Czuję się dziwnie…

Wracam do domu z Laurą. Daję jej resztę zadań na poprawę z historii. Okazuje się, że nauczycielka ją przeniosła, więc wracam do domu, rozmawiam z mamą, wchodzę na górę do pokoju i myślę…

*

Stajnia. Zefir biega wokół mnie. Został puszczony. Macham lonżą, kierując go w określoną stronę. Jestem wyprostowana i przyjmuję ogólną postawę drapieżnika. Nie biję, nie zakładam wyszukanych wędzideł, nie każę bezmyślnie biegać. Daję mu wybór. Będzie ze mną albo przeciwko mnie. Wyganiam go ze stada. Ucieka. Z początku kłusuje, nie zastanawiając się nad niczym. Z biegiem czasu kieruje ucho w moją stronę. Uśmiecham się. Coraz bardziej zniża głowę. W końcu dotyka chrapami podłoża. Kładę lonżę na ziemi. Spoglądam w ziemię, odwracam się do niego plecami. Podchodzi do mnie bez dłuższego namysłu. Głaszczę go po białej szyi. Idę do przodu, podąża za mną. Krok w krok. Biegnę, on też przyspiesza. Traktuje mnie jak przyjaciela. I przewodnika. Przytulam się do niego. „Życie jest piękne” – w tym momencie towarzyszą mi tylko takie myśli. Po udanym join up odprowadzam konia na wybieg…

*

Siedzę przy komputerze i przeglądam stare opowiadania i wiersze. Zastanawiam się nad tym, kim wtedy byłam, kim jestem teraz i czy cokolwiek się zmieniło… W charakterach bohaterów opowiadań widzę siebie… Zagubioną, przerażoną, zniszczoną wrażliwością…

Świat widziany przez pryzmat czarnego koloru – pisana w drugiej gimnazjum(bez początku i bez końca)

 

 

ROZDZIAŁ XIII

LSD zażywam od trzech dni. Za każdym razem mam ten sam wspaniały „sen”. Zaczyna mi się to podobać. Może nawet dobrze, że zechciałam „mu” to udowodnić. Przez miesiąc będę członkiem indiańskiego plemienia... Zawsze chciałam spotkać prawdziwych Indian. Moje marzenie się w końcu spełniło… Jest nawet lepiej. Lepiej niż w marzeniach.

Skończone pigułki. Wędrówka do dilera. Siedzi tam, gdzie poprzednio. Ma ten sam wyraz twarzy. Wygląda, jakby się bał. Jakby został napadnięty i okradziony… Może jednak coś mu zabrali? Odarli go z czegoś?…

– Ooo… Byłaś tu ostatnio… Nie mylę się? – pyta, zauważając mnie.

– Taa… Trzy dni temu. I właściwie przychodzę po to samo. LSD.

– Phi… – Uśmiecha się szyderczo. – Kolejna naiwna dziewczynka staje się moim stałym klientem?

– Właściwie tak. Na miesiąc. Potem koniec.

– Jeszcze bardziej podkreślasz swoją naiwność. Tak naprawdę NIGDY nie będziesz chciała się rozstać ze swoimi wspaniałymi „wizjami”… Ale dla mnie tym lepiej. Więcej kasy, więcej szczęścia…

– To w czym problem?! – pytam trochę poirytowana.

– Jasne, że w niczym. Nawet dam ci zniżkę. Piętnaście złotych. – Wyciąga rękę w moją stronę.

– Masz. – Daję mu kasę.

*

Dawid siedzi na ławce. Udaję, że go nie zauważam. Wchodzę na padok – do Zorzy. Klacz patrzy na mnie trochę niepewnie. Nie mam pojęcia dlaczego. Dopiero po chwili się do mnie zbliża. Kładzie głowę na moim ramieniu. A ja… wsadzam pigułkę do buzi. I zostaje mi tylko czekanie… na ten wspaniały sen.

– Wiesz… zaraz będę Indianką – mówię do niej. – Chciałabym, żebyś poszła tam ze mną. Żebyś poznała całe indiańskie plemię. Pewnie zaprzyjaźniłabyś się z jakimś mustangiem… Sporo ich tam…

Wychodzę z padoku i siadam na trawie, opierając się o drewnianą ścianę stajni. Gapię się w dół. Omijam wzrokiem Dawida. Ale wiem, że on na mnie patrzy. Że chce się dowidzieć, czy biorę. W końcu podchodzi…

– A więc jednak… – mówi smutno. – Nie kłamałaś. Chcesz mi to udowodnić.

Nie odpowiadam mu. Właściwie już zaczyna się moja wizja. Znowu siedzę przy ognisku, z mustangiem i Indianami…

– LSD? – pyta.

Właśnie mamy wybierać się na przejażdżkę. Dosiadam pięknego kasztanowatego ogiera. Niedawno był dzikim mustangiem. Oswoiliśmy go. Nazywa się Ognisty Jastrząb. Zawsze nadajemy koniom dwuwyrazowe imiona. My – Indianie – też mamy podwójne nazwy…

– Lena! – krzyczy do mnie.

– Nie jesteś Indianinem – bredzę.

– Musisz z tym skończyć!… Dlaczego wybrałaś akurat LSD?

– Zawsze chciałam zostać Indianką…

– Tak. Ale chciałaś też pomagać…

– Chcę pomagać… I chcę być Indianką.

– Jak będziesz to brała, to nigdy nikomu nie pomożesz… A właściwie… nie pomożesz nawet samej sobie…

– Jestem zepsuta… – mówię niewyraźnym głosem.

– Co?

– Nigdy nikomu nie pomogę. Jestem zepsuta. Nie potrafię niczego. Jestem „nic nieznaczącym nikim”. Nie uratuję świata. Nie umiem – mówię i zaczynam płakać.

Chłopak nic nie mówi. Siada. Obejmuje mnie. A ja ryczę… I nie mogę się uspokoić.

– Jeszcze całe życie przed tobą – odzywa się w końcu. – Możesz wybrać się do dobrego technikum. Możesz iść na kursy hipoterapeutyczne. Pomagać niepełnosprawnym ludziom. Tylko proszę… nie zaczynaj z tym… Nie musisz mi niczego udowadniać… Nie pomagaj mi… Ja i tak nie przyjmę twojej pomocy. Bo jestem idiotą. Jestem zasranym ćpunem…

Ze stajni wychodzi stajenny. Jego ojczym. Chłopak błyskawicznie się ode mnie oddala. Wygląda teraz jak mały pięcioletni dzieciak, który coś spsocił.

– Ooo… właśnie do ciebie szedłem – mówi bez sensu.

– Chyba musimy sobie porozmawiać… jeszcze raz… – stajenny patrzy na niego groźnym wzrokiem.

Dopiero teraz dokładnie mu się przyglądam. Jest o wiele wyższy od Dawida. Daję mu około dwóch metrów… Do tego ma niezłe muły. I niski głos. Nie dziwię się, że chłopak jest dla niego taki usłuchany. Mężczyzna wydaje się groźny.

– Ja… Chyba muszę iść… – mówię.

Sytuacja wydaje mi się dosyć napięta i wolę w niej nie uczestniczyć…

Siedzę w domu. Jem wegetariańską zapiekankę. Spajk śpi koło mnie. Głaszczę go po mordce. I zastanawiam się nad wszystkim… Czemu Dawid tak błyskawicznie się ode mnie odsunął? Udawał, że wcale ze mną nie gadał… A ojczym… był wyraźnie zły... Do tego zastanawia mnie to, dlaczego on w ogóle ze mną rozmawiał? Przecież mieliśmy milczeć… Nie znać się… Powoli wszystko składam w całość, ale wydaje mi się to zupełnie nielogiczne…

 

ROZDZIAŁ XIV

Mijają dwa tygodnie od czasu, kiedy zaczęłam brać. Już dawno nie widziałam Zorzy… I Dawida… Po „tamtym” wydarzeniu nie chodzę do stajni. Czuję się tam jak ktoś, kogo nikt nie chce… Właściwie wszędzie się tak czuję…

Z Magdą dawno się nie widziałam… Ona chyba nie chce się ze mną spotkać. Nie dziwię się… Kto może mieć ochotę rozmawiać z kimś takim jak ja…

Jestem sama… prawie przez cały czas… Z przyjaciółmi spotykam się tylko na haju. Z przyjaciółmi, którzy nie istnieją… Jestem coraz bardziej zdołowana. Mam wszystkiego dosyć… Zaczęłam częściej ćpać. Praktycznie tylko LSD… Po innych narkotykach nie jest mi tak dobrze… I zostały tylko dwa tygodnie… Potem koniec… Będę musiała przestać… Powrócić do tej pieprzonej rzeczywistości… Wtedy będę sama… Już CAŁY czas… To koniec… Koniec wszystkiego.

Czasami myślę o drugim świecie… Ale boję się… Boję się śmierci… I boję się życia… Jestem nic niewartym stworzeniem… Czarnym cieniem… Nie chcę żyć… I nie chcę umierać…

Znów jestem na haju. Piszę jakieś słowa…

 

List do Boga…

Cały czas wątpię w Twoje istnienie… Ale modlitwa mnie uspokaja… Pozwala mi wyrzucić na zewnątrz to, co noszę w środku… Chyba nigdy nie powiem Ci wprost, co siedzi w mojej głowie… Nie umiem mówić… Potrafię tylko pisać… Nikt o tym nie wie… Ludzie słyszą mój głos… Ale tak naprawdę on jest niemy… Nieistniejący… Chciałabym, abyś przeczytał moje słowa… Oczywiście, jeżeli istniejesz… W co szczerze wątpię… Ale taka już jestem: za grosz we mnie nadziei… W każdym razie… Nie proszę o nic dla siebie… Wiem, że nie zasługuję na Twoją „łaskę”… Lecz ONI… Czym sobie zasłużyli na taki los?

 

Chciałabym, aby Kaśka wyzdrowiała… Aby zaczęła chodzić… Pragnęłam jej w tym pomóc… Ale widocznie to nie mnie wybrałeś na opiekunkę ludzi chorych… Proszę, niech ktoś jej pomoże!… Ktoś, kto jest według Ciebie godzien pomagać…

Chciałabym, aby ojciec Magdy przestał chlać. Aby zapłacił w końcu alimenty… Żeby ich dom opuścił już ten demon – BIEDA…

Chciałabym, aby ludzie przestali zabijać… Odprowadzać bezbronne owce na „drogi śmierci”… Wbijać noże w życzliwe serca wołów… Mordować bezlitośnie „zebrania istot z największą duszą”…

Może to tyle… A może nie… Nie mam już siły pisać…

Koniec…

 

ROZDZIAŁ XV

Znów siedzę w domu. Nie mam na nic ochoty… No, prawie na nic. Może spotkałabym się z moimi nieistniejącymi przyjaciółmi? Biorę pigułkę. Patrzę na nią przez chwilę… Zaczyna mnie do tego coraz bardziej ciągnąć… Może on miał rację? Właściwie… Nie wiem, po co to kontynuuję… Już się z nim nie spotkam… Nie udowodnię mu tego… Ogarnia mnie strach przed miejscem, w którym znajduje się jego ojczym… Ogarnia mnie strach przed każdym miejscem… Odchodzę… Na moment… Żyję chwilą…

 

List do Boga – część dalsza…

Cały czas nie wiem, czy istniejesz… Ale napełnia mnie jakiś skrawek wiary… Czasami Cię widzę… Wiem, że to głupie… przecież jesteś niewidzialny… Ale śniłeś mi się… Śniło mi się drzewo… Jesteś drzewem? Znów bredzę… Nie czytaj… Za oknem latają ptaki… Widzisz je? Chciałabym być wolna… jak one… Boże, stwórz mnie ptakiem… Chcę być ptakiem… Chcę latać… Chcę uciec…

Wychodzę. Idę powłóczyć się bez celu po wsi…

 

Przechodzę obok „siedziby” dilera. Nie ma go. Siadam. Tam, gdzie zawsze siedzi on. Cały czas jestem na haju. Ale kilkoro członków indiańskiego plemienia odchodzi. Nie wiem, dokąd idą. Coś mi odbiera mowę. Nie mogę się wysłowić. Nigdy nie umiałam mówić. Ale teraz oni też o tym wiedzą. Znaczy się Indianie… Tylko TAM odebrano mi mowę… Zasypiam…

– Ej! Co ty tu robisz? – ktoś do mnie krzyczy.

– Nic… Sorry… Po prostu zasnęłam…

– A więc praktycznie cały czas byłaś na haju?

– Nie…

– Nikt tak po prostu nie zasypia, schowany za jakimś żałosnym murkiem…

– A ty?

– Ja to co innego… – Siada. – Chcesz się czegoś napić?

– Nie… Dzięki… Praktycznie zaraz idę…

– Skoro już tu jesteś, to zostań jeszcze chwilę… Nudzi mi się samemu…