Jest taki dzień w lutym - Lori Copeland, Jacqueline Diamond - ebook

Jest taki dzień w lutym ebook

Lori Copeland, Jacqueline Diamond

3,7

Opis

Najciemniej jest pod latarnią

Temple ma ciekawą pracę, komfortowe mieszkanie, wypróbowanych przyjaciół. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko własnej rodziny. Kolejne randki w ciemno kończą się katastrofą, aż dziewczyna uświadamia sobie, że czasami rozwiązanie naszych problemów jest o wiele prostsze, niż się wydaje…

 

 

Niespodzianka

Trwają przygotowania do ślubu Rebeki. Jednak dwie godziny przed ceremonią pan młody zostaje nakryty w łóżku z inną kobietą. Zrozpaczona Rebeka ucieka przed wszystkimi do motelu, w którym miała spędzić miesiąc miodowy. Jej śladem rusza Rick, wieloletni wypróbowany przyjaciel…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (15 ocen)
5
3
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Lori ‌Copeland

Jaqueline ‌Diamond

Jest taki ‌dzień w lutym...

Lori ‌Copeland

Najciemniej jest pod latarnią

PrzełożyłaWeronika ‌Żółtowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Nie ‌przyjęłam tej pracy, ‌babciu – oznajmiła ‌Temple ‌Burney. ‌Rozpierała ‌ją duma, ‌którą ‌człowiek odczuwa wtedy, ‌kiedy ‌nie ma cienia wątpliwości, ‌że podjął ‌właściwą decyzję.

Temple otrzymała propozycję ‌przeniesienia się na ‌trasy ‌międzynarodowe ‌i w pierwszej chwili ‌ta możliwość bardzo ‌ją podnieciła. ‌Długie loty, ‌większe pieniądze... Potem ‌jednak dokładniej rozważyła ofertę ‌i zmieniła ‌zdanie. ‌Praca ‌stewardesy ‌na wahadłowych ‌rejsach linii lotniczych ‌Sparrow [1]może i była ‌pozbawiona ‌blasku, ale Temple to ‌nie ‌przeszkadzało. Wcale nie marzyła ‌o długich podróżach. ‌Prawdę mówiąc, ‌wolałaby ograniczyć ‌wyjazdy do minimum. ‌Ostatnio dręczył ‌ją niepokój. ‌Podejrzewała, ‌że ‌ma on coś wspólnego ‌z jej zegarem biologicznym, który ‌głośnym ‌tykaniem przypominał, ‌że czas ‌ucieka nieubłaganie. Z zazdrością patrzyła ‌na ‌czule objęte ‌pary zakochanych ‌i coraz bardziej była ‌przekonana, że ‌też ‌pragnie zaznać ‌miłości ‌i osiągnąć stabilizację, zanim ‌będzie ‌za ‌późno.

Mogła sobie na ‌to pozwolić. Umiała ‌nieźle ‌gospodarować zarobionymi pieniędzmi ‌i jej ‌majątek stale ‌się powiększał. Rozejrzała się ‌po niewielkim komfortowym ‌mieszkanku, wprost idealnym ‌dla samotnej kobiety. ‌Lubiła to przytulne ‌gniazdko, tym bardziej, ‌że w ciągu minionych ‌lat serdecznie ‌zaprzyjaźniła się z właścicielką budynku, w którym je wynajmowała.

Roberta King przypominała Temple jej babcię. Rozpieszczała swoją lokatorkę jak rodzoną wnuczkę: częstowała domowymi wypiekami, stawiała jej na stole świeże róże z własnego ogródka, zapraszała na wieczorne pogwarki.

Temple zdała sobie sprawę, że najbardziej brakuje jej na co dzień właśnie domowej atmosfery. Po wczorajszej rozmowie z potencjalnym pracodawcą nagle dotarło do niej, na czym tak naprawdę jej zależy. W wieku trzydziestu jeden lat zrozumiała w końcu, że chce pozostać w Dallas, gdzie mieszkała w ciągu ostatnich pięciu lat, znaleźć odpowiedniego mężczyznę i nareszcie zapuścić korzenie. Rozwój kariery mniej ją interesował. Być może miała staroświeckie poglądy, ale przede wszystkim pragnęła dobrego męża, domu i rodziny.

– Dlaczego zrezygnowałaś? – spytała babcia. – Myślałam, że zależy ci na awansie.

Temple zacisnęła dłoń na słuchawce telefonu.

– Początkowo rzeczywiście mi zależało, ale przemyślałam wszystko jeszcze raz i doszłam do wniosku, że praca na wahadłowych połączeniach bardzo mi odpowiada. Mam więcej czasu na życie prywatne. Gdybym przeniosła się na rejsy międzynarodowe, byłabym gościem we własnym domu.

– No cóż, Tootie, jesteś dorosła, kierujesz się własnym rozumem – ustąpiła babcia. – Czasami tak bardzo przypominasz mi twoją matkę. Też była nad wiek odpowiedzialna.

Mary Burney zmarła kilka lat temu na tętniaka mózgu. Babcia musiała zastąpić Temple całą rodzinę, gdyż od dawna nie miała również ojca, który był pilotem wojskowym i przepadł w Wietnamie po sławnej ofensywie Tet, kiedy córka skończyła zaledwie cztery latka. Matka Temple po stracie męża stała się osobą zgorzkniałą, więc dziewczynka wyłącznie babci zawdzięczała pogodne i radosne dzieciństwo. Wiedziała, że nigdy jej tego nie zapomni.

Jack Burney od dwudziestu siedmiu lat znajdował się na liście zaginionych i Temple straciła nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze go zobaczy. Kiedy dorosła, poruszyła niebo i ziemię, by go odnaleźć, lecz jej starania nie przyniosły żadnych rezultatów. Kilka lat temu odkryła, że właśnie w samolotach nawiązuje najbliższy kontakt z duchem swojego ojca. Lecąc sześć tysięcy metrów ponad ziemią, wyglądała przez okienko i widziała twarz, którą znała jedynie z fotografii stojącej na nocnym stoliku przy łóżku.

– Opowiedziałam ci już, babciu, wszystko, co się u mnie zdarzyło – zakończyła Temple. – A co słychać w Summersville?

– Jak zwykle nic nowego – zachichotała Eleanor. – Tutaj czas stanął w miejscu.

W niewielkim miasteczku, położonym w odległości około dwustu pięćdziesięciu kilometrów na północ od Dallas, niezwykle rzadko działo się coś naprawdę godnego uwagi. Zdaniem Temple miało to nawet swój urok.

– Kiedy mnie odwiedzisz? – spytała babcia.

– Mam nadzieję, że już niedługo. Pod koniec miesiąca będę miała kilka dni wolnych. Nie mogę już się doczekać, kiedy powiem Craigowi o mojej decyzji.

– Chodzi o syna Helen i Franka Stevensów? – upewniła się Eleanor.

– Tak.

– Jaki on jest?

– Niezły.

„Niezły” to za mało powiedziane. Craig był fantastyczny! Temple uważała go za swojego najlepszego przyjaciela. Wiedziała, że babcia nie pojęłaby szczególnej istoty ich związku i doszukiwałaby się w nim jakichś romantycznych akcentów, których przecież wcale nie było. Chociaż... Prawdę mówiąc, Temple sama nie do końca umiała określić niezwykły układ łączący ją z Craigiem. Znali się niemal od urodzenia. Dorastali w tym samym małym miasteczku, razem chodzili do liceum. Kiedy Craig poszedł do wojska, a potem do szkoły lotniczej, zaś Temple kończyła naukę w college'u, ich drogi na krótko się rozeszły.

Pięć lat temu Temple zaczęła pracować dla linii Sparrow, których główny ośrodek mieścił się w Dallas, i wtedy znowu zetknęła się z Craigiem. Był teraz starszy, bardziej doświadczony, ale nie ulegało wątpliwości, że to ten sam brat łata, którego niegdyś znała. Pracował dla Sparrow jako pilot. Wybrał rejsy wahadłowe, ponieważ lubił familiarną atmosferę, jaka panowała w małych samolotach, poza tym nie chciał długo przebywać z dala od domu. Temple była zdziwiona, że jej przyjaciel nadal jest kawalerem. Był przecież najprzystojniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Inni mężczyźni wyglądali przy nim jak pokraki. Kiedy mu niechcący o tym powiedziała, wybuchnął głośnym śmiechem i zapewnił ją, że kobiety wcale nie ustawiają się w kolejce pod jego drzwiami.

Nie bardzo mogła w to uwierzyć.

Między nimi nic się nie zmieniło, nadal byli przyjaciółmi i powiernikami. Kiedy jedno z nich lizało rany po zakończeniu nieudanego związku, drugie wiernie towarzyszyło mu w niedoli.

Craig czule opiekował się Temple po tym, jak odkryła, że facet, którego uważała za mężczyznę swojego życia, jest po prostu nędznym szczurem. Całymi dniami wypłakiwała żale na szerokiej piersi przyjaciela, a on cierpliwie osuszał jej łzy, otulał ciepłym kocem, rozczesywał włosy i karmił rosołem.

Potem przyszła pora na rewanż. Temple została siostrą miłosierdzia po nieudanym związku Craiga z jej przyjaciółką, Nancy. Wszyscy myśleli, że lada moment zabrzmią weselne dzwony, ale tymczasem coś się popsuło i para się rozstała.

Craig nie powiedział Temple, co się stało. Nancy wykrztusiła jedynie, że ma złamane serce i nadzieję na wskrzeszenie romansu.

W tym trudnym okresie Temple hołubiła Craiga najlepiej, jak umiała. Piekła mu jego ulubione ciasteczka, godzinami oglądała wraz z nim głupawe komedie, przekonana, że tylko dla tego mężczyzny zdolna jest do podobnych poświęceń.

Para nie zeszła się ponownie, ale ponieważ przyjaciółki utrzymywały nadal kontakt, więc Temple wiedziała, że w sercu Nancy uczucie tli się nadal.

Dlaczego jednak ona nigdy nie zapałała do Craiga romantycznym uczuciem? Przecież niczego mu nie brakowało. Był najlepszym pilotem w całym zespole i niezwykle przystojnym mężczyzną. Nieustannie rejestrowała zachwycone spojrzenia, jakimi obrzucały go inne kobiety, kiedy przechodził przez halę dworca lotniczego.

Craig był kimś bardzo ważnym w jej życiu. W każdej sytuacji mogła liczyć na jego pomoc, czy chodziło o wypełnienie formularza podatkowego, zbilansowanie książeczki czekowej, czy też otwarcie ramion, w których mogłaby się wypłakać. Byli naprawdę doskonałymi, oddanymi przyjaciółmi. Niewielu ludziom dane jest takie szczęście.

– Czy tworzycie parę? – dociekała Eleanor.

– Skądże znowu – obruszyła się Temple. – Po prostu się przyjaźnimy.

Za chwilę się zacznie, pomyślała.

– A w ogóle z kimś się spotykasz? – nie dawała spokoju babcia.

– Czasem, z tym i owym.

Naprawdę chciała znaleźć właściwego partnera. Musiał być gdzieś w pobliżu, tylko jakoś nie mogła na niego trafić. Ciągle spotykała nieudaczników, z którymi nie warto spędzić nawet wieczoru, nie mówiąc już o całym życiu.

– Poznałaś chociaż kogoś interesującego?

– Niestety, przyciągam największych nudziarzy pod słońcem.

Temple powiedziała prawdę. Przeróżni palanci lgnęli do niej jak muchy do miodu, jakby była idealnym obiektem do dręczenia.

– Chciałabym, Tootie, żebyś w końcu założyła rodzinę – westchnęła Eleanor.

– Wiem, babciu.

Temple zdawała sobie sprawę, że staruszka pragnie doczekać prawnuków. Należało jej się to. Zerknęła na zegarek i stwierdziła, że za chwilę powinien się zjawić facet, z którym umówiła się na randkę.

– Obcięłam włosy – rzuciła jeszcze od niechcenia do słuchawki.

– Na Boga, Temple, coś ty narobiła! Tak cudownie wyglądałaś w tych kasztanowych lokach.

– Coraz trudniej było pielęgnować takie długie włosy – wyjaśniła. – Godzinami musiałam je suszyć.

– Rozumiem, ale były takie piękne... – jęknęła Eleanor. – Od dzieciństwa ich nie skracałaś. Rodzona babka cię nie pozna!

– Nie jest tak źle. Kazałam je podciąć i trochę ścieniować, żeby uzyskać nowoczesną linię. Wyglądam teraz jak kobieta wyrafinowana.

– Mam nadzieję, że za bardzo się nie postarzyłaś – gderała babcia.

Rozległ się dzwonek u drzwi.

– Babciu, muszę kończyć. Zaraz mam spotkanie.

– Randkę? – zainteresowała się Eleanor.

– Tak, randkę.

Postanowiła się ustabilizować i oto zrobiła pierwszy krok: w piątkowe popołudnie umówiła się z facetem. Nie chciała jednak zawczasu łudzić babci zbytnią nadzieją.

– Jak on się nazywa?

– Darrell Jakiśtam.

– Pochodzi przynajmniej z dobrej rodziny?

– Zapytam go o to, babciu. Zadzwonię do ciebie w niedzielę.

Temple odłożyła słuchawkę i podeszła do lustra, by skontrolować swój wygląd. Jęknęła, przeczesując dłonią włosy. Dlaczego je podcięła? Wyglądała teraz jak oskubana gęś. Co sobie pomyśli ten Darrell... o rany, jak on ma na nazwisko? Zupełnie nie mogła sobie przypomnieć. W końcu widzieli się tylko przez chwilę tydzień temu na kameralnej imprezie. No dobrze, to po co w ogóle się z nim umawiała? Ogarnęło ją złe przeczucie.

Jeszcze raz zerknęła w lustro. Kolor szminki, który wybrała, sprawił, że wyglądała, jakby nie spała z tydzień i w dodatku cierpiała na zaburzenia wątroby. Rozległ się jednak kolejny dzwonek, było więc za późno, by zmieniać makijaż.

Obróciła się przed lustrem i krytycznym okiem obrzuciła przyodziewek. Zdecydowanie ją pogrubiał. Może jednak wystarczy czasu, by się przebrać.

Kręcąc się nerwowo przed lustrem, gorączkowo usiłowała sobie przypomnieć, jakie nazwisko nosi mężczyzna, z którym miała się za chwilę spotkać. W głowie czuła kompletną pustkę. Pracuje chyba dla jakiejś firmy prawniczej... Nie, budowlanej.

Przymierzyła kolejny strój i machnęła ręką. Do diabła z elegancją! Włoży jednak luźny kostiumik. Musi się ubrać wygodnie i przewiewnie.

Też miał pomysł ten Darrell! W sierpniu zapraszać kobietę do zoo!

Oczyma duszy ujrzała przytulne, klimatyzowane wnętrze ulubionej restauracji jej i Craiga... Mogłaby spędzić urocze popołudnie w „Ptasim Gniazdku”, gdzie podają przepyszne żeberka...

Nauczona doświadczeniem, wsunęła do torebki fiolkę z aspiryną, po raz ostatni rzuciła okiem na lustro i kiedy dzwonek rozległ się po raz trzeci, była gotowa wyjść naprzeciw swemu przeznaczeniu.

– Powodzenia – szepnęła sama do siebie. Przeczuwała, że będzie jej potrzebne.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Czy macie już jakieś plany na weekend? – spytał Craig.

– Będziemy sadzić krzewy – odparł Jim.

Jim Scott, pieszczotliwie zwany Scottym, wpadł do Craiga, by oddać mu kasetę z filmem. Czekając, aż przyjaciel skończy się ubierać, włączył telewizor i machinalnie zmieniał kanały.

Jim i Craig od lat latali w jednej załodze, Craig jako kapitan, Jim jako drugi pilot. W tym czasie więzy przyjaźni bardzo się zacieśniły. Jim, szczęśliwy małżonek swojej Stephanie, uważał, że każdy powinien zaznać rozkoszy stanu niewolnego i nieustannie dręczył tym pomysłem kolegów kawalerów, a już zwłaszcza upodobał sobie Craiga Stevensa.

– Z kim umówiłeś się na wieczór? – zagadnął Jim.

– Z Niną Jennings.

– Niezła. – Uwagę Scotty'ego na chwilę przyciągnął program nadawany na jednym z kanałów. – Idziecie na kolację?

Craig, zaciskając zęby, po raz kolejny próbował zawiązać węzeł krawata.

– Zgadza się.

– Jakoś nie słyszę entuzjazmu w twoim głosie.

– Szczerze mówiąc, żałuję, że w ogóle się z kimś umówiłem.

– Zaczynasz się powtarzać. Zobacz, jak ty wyglądasz.

Craig zerknął w lustro i otaksował swoją sylwetkę.

– Co ci się nie podoba?

– Ubrałeś się jak na egzekucję, a nie na randkę.

– Rzeczywiście, czuję się jak skazaniec.

Trzydziestodwuletni kawaler, Craig Stevens, któremu brak żony zupełnie nie doskwierał, wolałby zostać wieczorem w domu i przy kieliszku dobrego wina słuchać muzyki poważnej.

Żonaci przyjaciele Craiga za nic nie chcieli uwierzyć, że wolny stan bardzo mu odpowiada, i przy każdej okazji zasypywali go matrymonialnymi propozycjami. Z jakichś bliżej niewyjaśnionych powodów ulegał ich sugestiom i umawiał się z kolejnymi kobietami, które mu podsuwali. Nie był wrogiem małżeństwa, tylko uważał, że nie należy się spieszyć. Wolał uniknąć przykrych niespodzianek.

Z Niną, programistką komputerową linii lotniczych, widział się dotąd tylko raz, i to krótko. Zanim się zorientował, ich wspólny przyjaciel namówił go, by zaprosił ją na randkę, no i stało się. Szykował się teraz na spotkanie, na które nie miał najmniejszej ochoty.

– Czy kiedykolwiek myślałeś poważnie o jakiejś kobiecie? – spytał Scotty.

– Raz.

– No i co?

– Skończyło się.

Łagodne określenie, pomyślał Craig. To tak, jakby nazwać huragan letnim wietrzykiem.

– Kim była twoja niedoszła wybranka?

– Stewardesą. Poznałem ją, kiedy zacząłem pracować dla Sparrow. Niebieskooka blondynka, zawsze uśmiechnięta. Mieliśmy ze sobą wiele wspólnego i zaczynałem już myśleć, że oto spotkałem kobietę swojego życia.

– I?

– Pomyłka. Pewnego razu obudziłem się i zrozumiałem, że nie chcę do końca dni swoich siedzieć naprzeciw niej przy stole każdego ranka. Wstałem więc z łóżka, zadzwoniłem do niej i zaprosiłem ją na śniadanie. – Craig uśmiechnął się ponuro na samo wspomnienie. – Była wtedy piąta rano.

– Bardzo się wściekła, kiedy z nią zerwałeś?

– Jak stado słoni.

– Biedaku.

– Dwa dni później po naszym rozstaniu zaproponowała, że przygotuje pożegnalną kolację. Był to pretekst, żebym wpuścił ją do swojego mieszkania. Kiedy wróciłem do domu, zastałem wszystkie meble popsikane śmierdzącym sprayem. Uznała to za odpowiedni symbol.

– O rany... – Scotty tylko westchnął współczująco.

– W następnym tygodniu włamała się do mojego forda i rozgniotła banany na desce rozdzielczej. Było upalne lato, temperatura wewnątrz samochodu dochodziła do pięćdziesięciu stopni. Nie pomogło wietrzenie i rozwieszanie choinek zapachowych. Ostatecznie musiałem sprzedać wóz.

– Na tym się skończyło?

– Niestety, nie. W końcu się przeprowadziłem i zastrzegłem numer telefonu. Jednakże po pięciu latach odszukała mnie i zadzwoniła, by mi przypomnieć, jakim okazałem się draniem. Na szczęście potem dała już spokój. Nie wiem, co się z nią dzieje, i mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem.

– Jedna wpadka nie powinna zniechęcać cię do reszty kobiet.

Craig zapiął marynarkę, po czym uśmiechnął się nieznacznie.

– Jasne, że nie. Wolałbym jednak uniknąć podobnych sytuacji. – Dlaczego jego przyjaciele są tacy natrętni i za wszelką cenę próbują go wyswatać? Życie, jakie prowadził, bardzo mu odpowiadało. Lubił swoje spokojne rozrywki: wędkowanie, pieszą turystykę, wyprawy do czytelni. Przecież kiedyś się ożeni. W bliżej nieokreślonej przyszłości. Teraz chciał mieć święty spokój.

– Myślałeś kiedykolwiek o Temple Burney? – drążył temat Scotty.

– W jakim sensie?

Craig wygładził krawat. Ciągle myślał o Temple. Była wspaniałą dziewczyną z niezwykłym poczuciem humoru, świetną stewardesą i miała parę najzgrabniejszych nóg, jakie kiedykolwiek widział. Niestety, traktowała go wyłącznie jak kumpla. Czasami miał ochotę to zmienić, ale bał się zepsuć doskonałe stosunki, jakie ich łączyły. Pewnie nigdy nie przekona Temple, iż mogliby stworzyć dobry związek.

– No, żeby się z nią umówić.

– Jesteśmy tylko przyjaciółmi. – Craig wsunął do kieszeni klucze i portfel.

– Bylibyście znakomitą parą.

– Temple nie umawia się na randki z lotnikami.

– Dlaczego? Skrzywdził ją kiedyś który?

– Nie o to chodzi. Postanowiła nie łączyć pracy zawodowej z życiem prywatnym. Ma na tym punkcie absolutnego fioła. Jej ojciec był pilotem i zestrzelono go w Wietnamie. Do dziś widnieje na liście zaginionych. Jej matka aż do śmierci nie pogodziła się z tym faktem. Zgorzkniała, odsunęła się od świata. Zrażona Temple unika lotników jak ognia.

– Niedobrze.

– Nie umawia się z lotnikami na randki, co nie znaczy, że ich ignoruje, wprost przeciwnie. Na mnie uwzięła się szczególnie. Stale ze mną rywalizuje.

– Masz na myśli te poranne wyścigi o miejsce na parkingu? – Scotty wybuchnął głośnym śmiechem.

– Jest w tym dobra. – Craig także się uśmiechnął. – Jak nikt inny potrafi cię wykolegować.

Oczyścił marynarkę i był gotów do wyjścia.

– Mógłbyś do nas wpaść jutro wieczorem. Steph bardzo by się ucieszyła. Poproszę, żeby zrobiła twoje ulubione zrazy – kusił Scotty.

Craig przez moment wyobraził sobie ładnie nakryty stół i kochającą kobietę, która czeka na niego wieczorem ze smaczną kolacją, dzieli z nim łóżko nocą...

– A nie będziesz mnie przypadkiem namawiał na kolejną randkę? – upewnił się czujnie, zamykając frontowe drzwi.

– No wiesz! – obruszył się Scotty. – Jakżebym mógł tak dręczyć przyjaciela? Czekam na ciebie jutro.

W tym samym czasie, w innej części miasta, Temple podeszła w końcu do drzwi, by powitać mężczyznę, z którym umówiła się na spotkanie. Przybrała najbardziej przyjazny wyraz twarzy, na jaki mogła się zdobyć.

– To ty, Darrell? – spytała półgłosem.

Omiotła spojrzeniem sylwetkę stojącego w progu drągala. O rany, co za eksponat, pomyślała. Naprawdę się z nim umówiłam? Przecież wypiła na tamtej imprezie tylko jednego drinka i wcale nie była wstawiona.

– Właśnie ja!!! – Temple aż cofnęła się o krok, odrzucona siłą głosu swojego partnera na dzisiejsze popołudnie.

Ubrany w szorty w szkocką kratę, jaskraworóżową koszulkę polo i białe skórzane półbuty drągal uśmiechał się do niej szeroko. Na głowie miał kapelusz panama owiązany chustką w hawajskie wzory, z przymocowanym do ronda ananasem z plastyku.

– Witaj, Temple!!!

Natychmiast zapragnęła skryć się w mysiej norze, byle nie musiała słuchać tego przerażającego ryku. Cofnęła się jeszcze o krok i powiedziała słabym głosem:

– Bardzo mi miło. Wejdziesz na chwilę?

– Serdeczne dzięki, ale zostawiłem auto na chodzie!!! Gotowa?!

Temple sięgnęła po torebkę. Pomyślała z troską, że Darrell być może ma kłopoty ze słuchem. Zerknęła ukradkiem na jego uszy w poszukiwaniu cieniutkich przewodów od słuchawek, ale niczego takiego nie zauważyła.

– Chyba lubisz delfiny?! – huknął Darrell.

– Uwielbiam – wymamrotała Temple.

– Zapowiada się miły dzień! – wrzasnął, prowadząc Temple do swego samochodu. – Bałem się, że może padać!!!

Roberta King, podlewająca kwiatki w ogródku, upuściła z wrażenia konewkę i zaniepokojona rozejrzała się dokoła.

W czasie jazdy Temple próbowała słuchać, co mówi jej partner, ale co i rusz krzywiła się z bólu. Kiedy tylko Darrell otwierał usta, z jego gardła wydobywały się coraz głośniejsze dźwięki.

– Nie jesteś zbyt rozmowna! To dobrze, lubię ciche kobiety!!!

Dojechali właśnie do zoo. Wejście zdobiły dwa ogromne zielone kamienne delfiny. Darrell to po prostu wielka, ożywiona tuba, pomyślała w tym momencie Temple. Niestety, była dziś skazana na towarzystwo tejże tuby.

W ogrodzie zoologicznym kłębił się gęsty tłum zwiedzających. Temple i Darrell, rozpychając się łokciami, przeciskali się w stronę delfinarium.

– Chcesz się czegoś napić?! Strasznie gorąco!

Tylko gorąco? Zdaniem Temple, w piekle musiało być chłodniej niż na rozgrzanych asfaltowych alejkach ogrodu.

– Z przyjemnością. Najchętniej coli.

– Zaraz ci przyniosę!

Darrell poszedł do budki i wrócił po kilku minutach z napojami i przekąskami. Znowu torowali sobie łokciami drogę ku otwartemu stadionowi, gdzie mieścił się basen z delfinami. Temple z trudem utrzymywała równowagę, ściskając w jednym ręku olbrzymią butelkę z colą, a w drugiej torebkę z prażoną kukurydzą, które wręczył jej Darrell. Jęknęła z bólu, kiedy jakiś osobnik nadepnął jej mocno na stopę. Pomyślała, że do końca życia zostanie już kaleką.

– Boli cię?! – wrzasnął Darrell.

Kilka głów obróciło się w ich stronę. Każdy chciał się upewnić, czy przypadkiem nie do niego skierowane są te słowa.

– Och nie, wszystko w porządku.

Musiała teraz stąpać na palcach, gdyż obcas jednego z jej butów zwisał smętnie, oderwany od podeszwy. Dotarli już w pobliże delfinarium i napierająca gawiedź wepchnęła ich przez bramę do środka.

Temple spojrzała tęsknym wzrokiem w stronę wyższych rzędów ławek, które znajdowały się pod dachem, chroniącym przed palącymi promieniami słońca. Darrell szybko jednak rozwiał jej nadzieje.

– Lubię siedzieć blisko basenu! Chyba ci to nie przeszkadza?!!

Ruszył prosto ku pierwszemu z rzędów, dając znak Temple, by szła za nim.

Kiedy się zatrzymali, Darrell gwałtownym ruchem rozłożył specjalne krzesełko, które przyniósł ze sobą, przymocował je do metalowej ławki i rozsiadł się wygodnie. Temple odstawiła na bok butlę, odłożyła torebkę z kukurydzą, sięgnęła po papierową chusteczkę, wytarła mokrą, pozbawioną oparcia, gorącą jak diabli ławeczkę, po czym spoczęła na niej z westchnieniem. Pomyślała, że na imprezie Darrell nie był aż tak strasznie irytujący. Żując kukurydzę, przysłuchiwała się młodej, opalonej dziewczynie w skąpych szortach, która właśnie zapowiadała pokaz.

– Witajcie, jestem Julia! – Uśmiechnęła się szeroko. Słowom dziewczyny towarzyszyła burza oklasków. Może nie będzie tak źle, uznała Temple. Julia oznajmiła widzom, że za chwilę będą świadkami fantastycznego przedstawienia w wykonaniu pary delfinów o imionach Rocco i Tuffy. Publiczność zaczęła wiwatować na zapas.

Dwa ogromne ssaki powoli krążyły wokół basenu. Promienie słoneczne odbijały się od wody i biedna Temple miała wrażenie, że tłuką ją po głowie setki gorących kijów. Pożałowała, że nie wzięła kapelusza. Metalowe ławeczki parzyły coraz mocniej. Okrągła misa stadionu przypominała teraz rozgrzaną patelnię.

– Wspaniale, prawda?! – zagrzmiał Darrell, przysuwając się bliżej Temple.

Boże, czyżby naprawdę sądziła wcześniej, że coś takiego może ją bawić?

– Na koniec rewelacja! – krzyczała Julia z entuzjazmem. – Rocco wyskoczy cztery metry w górę i wykona potrójne salto, zanim ponownie zanurzy się w wodzie!

Prezenterka stanowczo była zbyt dziarska. Podobne typy działały Temple na nerwy.

Radość publiki zbliżała się do apogeum. Głośnym oklaskom towarzyszyły przeraźliwe gwizdy i tupanie.

Dwa delfiny ruszyły ostro ku krawędzi basenu, wystawiły z wody otwarte pyski i zręcznie pochłonęły rzucone przez Julię ryby. Potem, skrzecząc głośno, niezdarnie ukłoniły się publiczności, co zostało nagrodzone kolejną porcją braw.

Temple pociągnęła łyk coli. Zaraz dostanę udaru, pomyślała. Mam nadzieję, babciu, że docenisz moje starania.

Delfiny ponownie zanurzyły się w wodzie i zaczęły pływać z coraz większą szybkością. Rocco w mig wykonał siedemdziesiąt okrążeń basenu.

Mimowolnie zafascynowana zręcznością zwierząt, Temple, nie przestając żuć kukurydzy, aż zsunęła się na brzeg ławki i pochyliła do przodu, by lepiej widzieć całe przedstawienie.

Nagle Rocco wystrzelił w górę, zrobił w powietrzu ostry łuk, po czym wykonał trzy koziołki i zanurzył się w wodzie.

Kiedy czterysta kilo mięsa wylądowało w basenie, Temple usłyszała przeraźliwy plusk i niemal w tym samym momencie poczuła, że wali się na nią co najmniej pięciometrowa ściana wody.

Uderzenie fali przewróciło ją na plecy, wytrącając z rąk colę i torebkę z kukurydzą, której ziarna zaczęły fruwać dookoła. Otumaniona leżała w śmierdzącej rybami brei, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w niebo, podczas gdy publiczność gromkimi brawami nagradzała popis delfina.

– Fantastyczne!!! – wrzeszczał Darrell. Zupełnie nie obchodził go fakt, że nie pozostało na nim choćby suchej nitki, podobnie jak na reszcie widzów z pierwszych rzędów.

Temple zorientowała się nagle, że leży z nogami ku górze i prezentuje oczom Darrella oraz setkom innych gapiów swoje koronkowe majteczki. Drżąc z okropnego upokorzenia, zdołała jakoś podnieść się i usiąść. Rozmazany tusz spływał jej po policzkach, przyklejone do głowy włosy smętnie zwijały się wokół twarzy.

– Podać ci rękę?! – Darrell zorientował się, że jego towarzyszka siedzi na ziemi. Zanim zdołała go powstrzymać, gwałtownie szarpnął ją do góry.

Temple stanęła na równe nogi i jak oszalała próbowała wypluć rozmoczoną kukurydzę, żeby przypadkiem nie połknąć brudnych ziaren. Przenikliwy odór śmierdzącej rybami bluzki przyprawiał ją o mdłości. Darrell na odczepnego klepał ją po plecach, skupiony na obserwowaniu dalszych wyczynów zwierząt. Inni widzowie wybrali lepsze przedstawienie, które za darmo dostarczyli im Temple i Darrell. Myślała, że spali się ze wstydu.

Kiedy pokaz delfinów dobiegł końca, Darrell zaproponował, aby poszli teraz obejrzeć wieloryba zabójcę.

Późnym popołudniem Temple z trudem dowlokła się po schodkach do frontowych drzwi swego domu. Odwróciła się i z niewypowiedzianą ulgą pomachała Darrellowi na pożegnanie.

W salonie ledwie żywa padła na kanapę. Ubranie kleiło jej się do ciała, z włosami przez tydzień nie dojdzie do ładu, nos i ramiona miała spalone od słońca, pięty poobcierane, a podeszwy stóp paliły ją tak, jakby stąpała po rozżarzonych węglach.

Prawo Murphy'ego sprawdziło się w jej przypadku w ponad stu procentach.

ROZDZIAŁ TRZECI

Flo Larson, prowadząca w Fort Worth punkt wynajmu samochodów, rozsiadła się wygodnie na miejscu pasażera i z lubością zapaliła papierosa, rozkoszując się dwudziestominutową jazdą na lotnisko.

– Wyrzuciłaś go przez okno z pierwszego piętra? – nie mogła uwierzyć Temple. – Cud, że biedak się nie zabił. – Edgar Winters co prawda dobrze się trzymał, ale miał już osiemdziesiąt trzy lata.

– Ucierpiała jedynie duma starego rozpustnika. – Flo po raz kolejny zaciągnęła się papierosem, po czym ugryzła kawałek lukrowanego pączka. Żywotna starsza pani zupełnie nie dbała o linię i nie przejmowała się zgubnymi skutkami palenia tytoniu. Temple popatrzyła na nią ze zgrozą.

– Dlaczego tak postąpiłaś, Flo?

– Już ci mówiłam. Nakryłam go w łóżku z Ruthie Fredericks.

– I tak po prostu chwyciłaś go i wyrzuciłaś przez okno?

– Uznałam, że skoro stary pryk udaje koguta, to pewnie umie i fruwać – zachichotała siedemdziesięcioletnia Flo.

Temple uśmiechnęła się i jechała dalej. Jak na poranną godzinę, w pobliżu lotniska panował niewielki ruch. Skręciła z autostrady i ruszyła w stronę parkingu dla pracowników portu, przez cały czas zerkając w tylne lusterko.

Flo skończyła jeść pączka i palić papierosa. Niedopałek wyrzuciła za okno, a okruchy po ciastku wsypała do kieszeni płaszcza. Sprawdziła w lusterku, czy jakieś resztki nie utkwiły jej w zębach, po czym zanurzyła dłoń w torebce w poszukiwaniu szminki.

– O której masz lot? – spytała.

– O siódmej – odparła Temple.

– Dziękuję za podwiezienie. Chyba się złamię i kupię nowy akumulator. Mój pinto już po raz drugi w tym tygodniu nie chciał zapalić.

Temple przez cały czas z natężeniem obserwowała we wstecznym lusterku, co się dzieje z tyłu i tylko jednym uchem słuchała paplaniny Flo.

– Z kim dzisiaj lecisz?

– Ze Stevensem i Scottem.

Temple spojrzała tym razem w boczne lusterko. Biały lincoln Craiga w każdej chwili mógł się pojawić przy zjeździe z autostrady. Z jakichś niewyjaśnionych przyczyn perspektywa lotu cieszyła ją zawsze o wiele bardziej wtedy, kiedy wiedziała, że odbędą go wspólnie.

– Ty i Craig zachowujecie się jak para dzieciaków – oświadczyła w pewnej chwili Flo. – Bez przerwy sobie dokuczacie. Codziennie urządzacie te wyścigi na parkingu? Dziwne, że nigdy się nie zeszliście – ciągnęła. – Craig jest przystojny i ma fart. Ty również. Czego więcej trzeba?

– Ja i Craig? Dobry dowcip! – roześmiała się Temple.

Piloci nie wchodzili w rachubę. W ogóle nie brała ich pod uwagę w swoich planach; żadnego, nawet Craiga, mimo że ostatnio wydawał jej się jeszcze wspanialszy niż przedtem.

– Poza tym był zaręczony z moją najlepszą przyjaciółką – poinformowała starszą panią. – Zerwali ze sobą, a Nancy została ze złamanym sercem. Do dziś beznadziejnie kocha się w Craigu. Nie mogłabym zrobić jej świństwa.

– Powinnaś trochę pomyśleć o sobie.

– Nie leży to w moim charakterze.

– No cóż...

Flo zaczęła malować wargi, kiedy Temple zauważyła lincolna Craiga. Wcisnęła gaz do dechy. Pikap wyrwał do przodu, Flo gwałtownie uderzyła potylicą o zagłówek, przeciągając przy tym szminką przez policzek, na którym został ślad w kolorze zachodu słońca nad Marokiem. Temple uśmiechnęła się złowieszczo, widząc, jak samochód Craiga nagle przyspieszył. Flo ledwie zdołała się wyprostować i kurczowo przytrzymać uchwytu u drzwi, kiedy oba pojazdy zaczęły wyścig. Craig próbował zdystansować Temple na zakręcie, ale bez powodzenia.

Temple zahamowała gwałtownie dokładnie pośrodku linii rozdzielającej dwa stanowiska. Opłaciły się tygodnie treningu.

Craigowi poszło o wiele gorzej. Kilkakrotnie manewrował swoim dużym samochodem, nim udało mu się w końcu wcisnąć w wąski przesmyk, który zostawiła mu Temple. Zdołał co prawda otworzyć drzwi, ale nieźle się musiał nabiedzić, żeby wysiąść.

– Ahoj, kapitanie Stevens. Piękny dziś mamy poranek, nieprawdaż?! – zawołała radośnie.

Craig, mamrocząc coś pod nosem, sięgnął po marynarkę i torbę lotniczą, po czym zatrzasnął drzwi. Obejrzał rozgrzane opony i z niesmakiem potrząsnął głową.

– Rozrabiara – rzucił przez zęby.

– Nieudacznik – odcięła się Temple.

Flo, nawykła do ich przekomarzań, ruszyła w stronę terminalu, ścierając z policzka jaskrawy malunek.

Craig z politowaniem popatrzył na poobijanego pikapa Temple.

– Co za rupieć. Kupisz sobie w końcu jakiś przyzwoity samochód?

– Kiedy mój staruszek pójdzie do raju – wycedziła Temple, uśmiechając się czule do półciężarówki. – Wyglądasz jak zbity pies – zwróciła się do Craiga. – Ciężkie czasy?

– Tragiczne. A co u ciebie?

– Lepiej nie pytaj.

– Jak ci poszło z tym... Darrellem?

– Iskra bez ognia. Opowiedz raczej, jak tobie minął weekend.

– Niedzielny wieczór to niewypał. Scott znowu mnie wrobił. Wpadłem do nich na kolację i natknąłem się na jakąś jego kuzynkę.

– A sobotnia randka?

– Na prośbę Niny poszliśmy do kina.

– Dobrze się bawiłeś?

– Wyśmienicie! Nina cierpi na katar sienny. Co chwila głośno wydmuchiwała nos. Wszyscy w promieniu kilku rzędów mieli dosyć.

Temple śmiała się głośno, kiedy ramię w ramię wkraczali do hali odpraw wahadłowych lotów. Tego ranka kłębił się tam spory tłumek podróżnych. Stanowiska linii Sparrow utrzymane były w jasnoniebieskiej tonacji, z tyłu na każdej ścianie boksu widniał duży wróbel, czyli logo przewoźnika.

Pozdrowili Ginny, która przecierała bufetową ladę, i Craig poszedł na odprawę, a Temple ucięła sobie z Ginny krótką pogawędkę przy kawie. Koleżanka wróciła właśnie z tygodniowego urlopu, miały więc o czym plotkować.

– Jak było w piątek? – spytała Ginny. To przecież u niej na prywatce Temple poznała Darrella.

– Ginny, powiedz mi, czy ten facet cierpi na zaburzenia słuchu?

– Chodzi ci o to, że głośno mówi?

– Właśnie.

– Nie sądzę... Wszyscy w jego rodzinie mają donośne głosy.

Temple z westchnieniem sięgnęła po cukier.

– Przyszło mi do głowy, że zamiast szukać idealnego mężczyzny, powinnam kupić sobie kota.

– Świetny pomysł – zgodziła się Ginny. – Polecam persy. Są niezależne. Wystarczy nakarmić je raz dziennie i zmieniać piasek w kuwecie. Pięknie mruczą, liżą swoją panią po ręku. Jeśli je porządnie szczotkujesz, gubią mało sierści. Nie chrapią, nie zdzierają obcasów. Kiedy masz dosyć widoku kota, zamykasz go w pralni.

Głos Darrella byłoby słychać nawet z pralni. Co tam pralnia! Nawet spod ziemi.

Temple obejrzała w lusterku zaczerwieniony od słońca nos. Pomyślała, że nie zdąży już nic z nim zrobić. No cóż... Zapatrzyła się w tłum spieszących się pasażerów.

Pary wymieniały uściski i pocałunki, uśmiechając się do siebie przez łzy. Przez chwilę Temple poczuła ukłucie zazdrości, które natychmiast odepchnęła jak najdalej.

– Jak ty to robisz, Gin? Już od dwóch lat chodzisz z Mikiem, prawda? – Temple nie przypominała sobie, żeby jakiś mężczyzna interesował ją dłużej niż dwa dni. Ostatnio ledwie wytrzymała cztery godziny. Uf, co za koszmar. Naprawdę lepiej sprawić sobie kota. – Zamierzacie się pobrać?

– Sama nie wiem. – Ginny wzruszyła ramionami, rozlewając keczup do plastykowych buteleczek. – Parę spraw musimy jeszcze dogadać. Mike nie przepada za dziećmi, a ja chciałabym mieć całą gromadkę.

– Zmieni zdanie.

– Specjalnie na to nie liczę. Na urodziny podarował mi poradnik „Jak skutecznie zapobiegać ciąży”.

Temple uśmiechnęła się, rzuciła okiem na zegarek, wypiła ostatni łyk kawy i zsunęła się z wysokiego stołka.

– Robi się późno, muszę lecieć. Do zobaczenia.

– Pa, pa! – zawołała Ginny. – Niedługo twoje urodziny. Mam się rozglądać za kotem?

– Zastanowię się. – Temple ruszyła do wyjścia. Pomysł coraz bardziej jej się podobał.

Kiedy weszła do niewielkiej kabiny, Scotty zajmował już miejsce w fotelu drugiego pilota. W ręku trzymał notatnik i zerkając do niego, przeprowadzał przedstartową kontrolę urządzeń i przyrządów pokładowych.

– Kawy, panowie? – spytała Temple.

– Jasne. Ratujesz mi życie – westchnął Scotty.

Tego ranka lot miał się odbyć na pokładzie saaba z trzyosobową załogą: kapitanem, drugim pilotem i stewardesą. Samolot należał do najnowszej generacji statków powietrznych, skonstruowanych specjalnie z myślą o lotach na krótkich dystansach. W kabinie pasażerskiej znajdowały się dwa rzędy foteli; w jednym były pojedyncze miejsca, w drugim podwójne. Kabina pilotów wyposażona była w prawdziwe cudeńka techniki. Saab 340 był jednym z ulubionych samolotów Temple.

Craig przecisnął się obok niej i zajął miejsce przy sterze. Ten nieoczekiwany kontakt fizyczny sprawił, że Temple oblała fala gorąca. Zdziwiona poczuła, że płoną jej policzki, i popatrzyła na przyjaciela, jakby szukając w jego oczach wyjaśnienia tego, co przed chwilą zaszło.

– Coś się stało? – spytał Craig, biorąc od niej filiżankę z kawą.

– N... nie, wszystko w porządku.

Co się dzieje? – pomyślała. Od kiedy to dostaję dreszczy w obecności Craiga Stevensa? Już wiem, to jego zapach tak na mnie podziałał. Po prostu uwielbiam old spice'a.

– Jeszcze raz buźka za kawusię – powiedział z wdzięcznością Scotty. – Rano nie miałem czasu wypić nawet łyka. Steph przez całą noc była na nogach z powodu dziecka.

– Mam nadzieję, że nie zachorowało? – Temple stała oparta o framugę drzwi kabiny, powoli odzyskując utraconą chwilę wcześniej równowagę.

– Nie, tylko ząbkuje. Człowiek szybko zapomina, jak to wtedy jest. Pete i Cari mają już po pięć i sześć lat. Kiedyś i do nich musieliśmy wstawać w nocy, by masować bolące dziąsła.

Craig włożył przeciwsłoneczne okulary. Temple z upodobaniem obserwowała włosy wijące się na jego karku, szerokie ramiona opięte mundurem pilota i...

Co ty wyprawiasz, Burney? – ofuknęła nagle samą siebie. Craig jest twoim najlepszym przyjacielem, a ty gapisz się na niego jak na potencjalnego kochanka! Chociaż...

Otrząsnęła się z niebezpiecznych fantazji i skupiła na tym, co mówił do niej Scotty.

– Oboje powinniście sobie znaleźć kogoś do pary i nareszcie się ustatkować. – Drugi pilot oddał koleżance pustą filiżankę i ciągnął swoje dobre rady: – Dość włóczenia się z byle kim, samotnych powrotów, pospiesznych śniadań.

– Mówisz jak moja babcia – westchnęła Temple.

– Lubię szybkie śniadania – mruknął Craig, patrząc w swój notatnik. – Jedenaście lat temu poprosiłem Steph o rękę i jakimś cudem zgodziła się wyjść za mnie. Teraz w każdy piątek wynajmujemy niańkę, żeby urwać się z domu i zjeść razem kolację na mieście. Potem wracamy i idziemy do łóżka. – Puścił oko do Craiga. – Uwierz mi, to całkiem niezły sposób na życie.

– Zazdroszczę ci, Scotty. – Temple wzięła od Craiga filiżankę po kawie. – Znajdź mi faceta podobnego do twojej żony, a natychmiast go poślubię.

– Do Steph?

– No, kilkoma detalami powinien się różnić.

Craig schował notatnik i rozpoczął ostatnie przygotowania do startu.

– Czy naprawdę umiesz myśleć tylko o małżeństwie? – skrzywił się, patrząc na przyjaciela

– Czyżby cierpła wam skóra? – roześmiał się Scotty.

– Mnie nie – zastrzegła się Temple. Dobrze wiedzieć, że Craig nadal jest przeciwnikiem stałych związków, pomyślała. – Wyjdę za mąż, jeśli znajdę odpowiedniego mężczyznę.

– Stoi przed tobą, kochanie. – Craig puścił do niej oko, a Temple po raz kolejny poczuła, jak przechodzą ją dreszcze. – Może szukasz nie tam, gdzie trzeba – ciągnął, patrząc na mapę.

– To mi powiedz, gdzie powinnam, a chętnie skorzystam – odparła sucho.

– Ba, gdybym tylko wiedział, sam bym poszukał. – Craig odłożył mapę i uśmiechnął się do załogi. – Gotowi do startu?

– Tak jest, kapitanie! – zasalutowała Temple.

Potem, jak co dzień, zajęła się obsługiwaniem pasażerów. Lubiła to zajęcie. W pracy spotykała tak różne osobowości, że nigdy się nie nudziła. Starała się traktować indywidualnie każdego z podróżnych. Z wieloma z nich, którzy regularnie korzystali z usług linii Sparrow, zdążyła się nawet zaprzyjaźnić. Wymieniali między sobą życzenia świąteczne i od czasu do czasu listy.

Po dziesięciu godzinach lotu, podczas których siedem razy dotykali ziemi w różnych portach, wylądowali z powrotem w Dallas.

Kiedy ostatni pasażer opuścił pokład, Temple zabezpieczyła naczynia w kuchence, poukładała czasopisma, potem wzięła torbę podróżną i wetknęła głowę do kabiny pilotów.

– Potrzebujecie jeszcze czegoś? – spytała

– Dziękujemy, już się zbieramy – odparł Scotty.

Ostatnia kontrola postartowa i pięć minut później trzyosobowa załoga saaba zmierzała w stronę terminalu.

– Co robisz dziś wieczorem, Scotty? – dopytywał się Craig.

– Nic szczególnego. Miło odpoczywam w domowych pieleszach.

– A ty, Temple? Masz jakąś gorącą randkę?

Na sam dźwięk głosu Craiga poczuła w środku miłą falę ciepła.

– Nie mam nawet letniej.

– Ty??? Co się stało?

– Po prostu jestem zmęczona

– Zbyt wiele zarwanych nocy...

– Jasne, podobnie jak u ciebie – odcięła się.

– Kto z was zje ze mną jutro śniadanie przed lotem? – spytał Craig.

– Ja odpadam – zastrzegł się Scotty. – O tej porze nie przełknę ani kęsa.

– A ty, Temple?

– Przykro mi, ale nie mam siły wstawać wcześniej, niż muszę.

– Trudno. Do zobaczenia

Craig dotknął czubkiem palca daszka czapki i poszedł w stronę hali. Temple i Scotty zostali z tyłu.

Temple ogarnął żal. Z rozkoszą zjadłaby śniadanie w towarzystwie Craiga, ale odkąd zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje, wolała nie ryzykować. Za nic na świecie nie chciała zrobić z siebie idiotki w oczach przyjaciela

– Wpadnij do nas na obiad w przyszłym tygodniu – zaproponował Scotty. – Stephanie wspominała któregoś dnia, że dawno się nie widziałyście.

Temple zawahała się. Wiedziała że Scotty ma ochotę wyswatać ją z którymś ze swoich kumpli.

– A nie będziesz meblować mi życia? – spytała. – Wolę to robić sama.

– Niedobra dziewczyna! – Scotty zrobił minę zranionego basseta – Sądziłem, że lubisz moich przyjaciół.

– Lubię ciebie i Steph. Żaden z twoich kolegów nie przypadł mi do gustu.

– Słoneczko, Steph po prostu zaprasza cię na obiad. – Scotty był nadzwyczaj uparty.

– W środku tygodnia? Może po prostu wpadnę na herbatę?

– Obiad i już – nie ustępował Scotty.

– Dobrze – uległa – Rzeczywiście, dawno nie widziałam twojej żony i dzieciaków. Daj znać, kiedy mam przyjść i co ze sobą przynieść.

– Świetnie.

Scotty udał się prosto ku automatom telefonicznym, by powiadomić Steph, że wylądowali szczęśliwie. Jego żona czekała na wiadomość. A kto czeka na wiadomość ode mnie? – pomyślała. Nikt, odpowiedziała natychmiast. Naprawdę pora związać się z kimś na dobre. Byle odpowiednim.

Odruchowo spojrzała ku hali, szukając wzrokiem Craiga. Jej przyjaciel opuścił już jednak terminal. Poczuła w duszy nagłą pustkę. Pomachała Ginny na pożegnanie i poszła na parking.

Craig ledwo zdążył wejść do mieszkania, kiedy zadzwonił telefon. Zmęczonym ruchem podniósł słuchawkę. Zmarszczył brwi, słysząc po drugiej stronie głos Jeffa Sharpa.

– Witaj, Jeff. O co chodzi? – Ze skrzywioną miną słuchał, co mówi kolega. – Chciałbym ci pomóc, ale...

Jeff przerwał Craigowi i gorąco go do czegoś przekonywał.

– Rzeczywiście wydaje się miła, ale czy nie mógłby się nią zająć Sam? Byłem bardzo zajęty. Chyba zostanę w domu, podgrzeję sobie jakieś gotowe danie, odpocznę...

Jeff nie dawał za wygraną. Craig odetchnął głęboko. Najpierw Scotty, teraz ten.

– No dobrze, skoro już kupiła bilety... Szkoda, żeby się zmarnowały. To o której mam po nią podjechać?

Cisnął słuchawkę na widełki i ściągnął marynarkę. Do diabła, przyjaciele mogliby mu w końcu dać spokój. Ile razy ma im powtarzać, że sam sobie znajdzie odpowiednią kobietę? Dlaczego musi dziś oglądać pokaz na lodzie???

Wieczór niedobrze się zaczął, ale była to jedynie przygrywka do tego, co miało nastąpić później.

– Spóźnimy się – oznajmiła Gina, drobna brunetka, spoglądając po raz piąty na zegarek. Od stadionu dzieliły ich zaledwie dwie przecznice.

– Jeśli, to niewiele. Zdążymy przed pierwszym aktem – zapewnił z uśmiechem Craig.

Łyżwiarze właśnie kończyli rozgrzewkę, kiedy Gina i Craig zajmowali swoje miejsca. Po pięciu minutach właściwego pokazu zgasły wszystkie światła. Widzowie jęknęli rozczarowani. Najgłośniej dezaprobatę wyraziła Gina.

Po dziesięciu minutach zjawił się konferansjer.

– Panie i panowie, serdecznie przepraszamy za awarię – zwrócił się do publiczności. – Niestety, wysiadł nam główny transformator i dzisiejsze przedstawienie nie może się odbyć. Wszyscy otrzymają bilety na spektakl w innym terminie. Jeszcze raz przepraszamy i dziękujemy za zrozumienie i współpracę.

– To po prostu nie do wiary! – kręciła nosem Gina. – Przez godzinę przedzieraliśmy się w korku, by tu dotrzeć, a pokaz jest odwołany?

Dla Craiga opóźnienia czy odwołania nie były niczym nowym. Jako pilot często miał z tym do czynienia. Starał się, jak mógł, by uratować nieudany wieczór.

– Takie rzeczy się zdarzają – uspokajał Ginę. – Może jesteś głodna? Wpadlibyśmy do cukierni na bezy z cytrynowym kremem...

– Jestem na diecie!

– Wobec tego proponuję cappuccino u...

– Jeśli o tej porze wypiję kawę, przez całą noc nie zmrużę oka – dąsała się Gina. – Chciałam obejrzeć pokaz na lodzie!

Widzowie podnieśli się z miejsc i narzekając po cichu, zbierali się do wyjścia.

– Ustawię się w kolejce do kasy po nowe bilety – zaproponował Craig. – To nie potrwa dłużej niż pięć minut. Poczekaj na mnie w holu, dobrze?

– To wszystko doprowadza mnie do szału! – Gina szarpnęła rączkę torebki. – Co oni sobie myślą? Że ludzie nie mają nic lepszego do roboty, tylko przychodzić na pokaz, kiedy im się podoba? Każdy ma swoje plany. Powinni zwracać należność za bilety i tyle!

– Pójdę do kasy – powtórzył cierpliwie Craig.

– Równie dobrze mogę iść z tobą – stwierdziła Gina.

Wspaniale, pomyślał Craig. Miał nadzieję odpocząć chwilę od tej zrzędy.

Zdaniem Giny ogonek posuwał się zbyt wolno. Zniecierpliwiona stukała polakierowanymi paznokciami o torebkę.

– Pójdę zobaczyć, dlaczego to się tak ślimaczy – oświadczyła stanowczo.

– Nie ma potrzeby, Gino. Poczekajmy spokojnie na swoją kolej.

– Jeśli ktoś nie zrobi porządku, będziemy tu sterczeć przez całą noc.

Wyraźnie sugerowała, że tym kimś powinien być Craig. Zanim zdążył ją powstrzymać, pomaszerowała do holu. Craig wyszedł z kolejki i poszedł jej szukać.

Ginie udało się trafić na kierownika imprezy. Wczepiła się jaskrawoczerwonymi pazurami w jego koszulę i potrząsając nieszczęśnikiem, wysyczała:

– Żądamy zwrotu gotówki!

– Szanowna pani, nie mogę tego zrobić – bronił się mężczyzna.

– Doprawdy? Nie ruszę się stąd na krok, dopóki wszyscy nie dostaną swoich pieniędzy! Przytrzymam kolejkę nawet przez całą noc! Jeśli to nie pomoże, wezwę adwokata. Zobaczymy, jak szybko zmieni pan zwyczaje!

– Gino, nie urządzaj sceny – poprosił Craig. Popatrzył uważnie na jej profil. W tej chwili przypominała wściekłą łasicę.

Nieoczekiwanie tłum poparł żądania Giny. Nagle wszyscy zaczęli żądać zwrotu pieniędzy. Craigowi zrobiło się żal biednego kierownika, który próbował przekonać niedoszłych widzów, że ma upoważnienie jedynie do wymiany biletów. Gina, czując aprobatę innych, podniosła głos.