Jerzy Hoffman. Gorące serce - Marta Sztokfisz - ebook

Jerzy Hoffman. Gorące serce ebook

Marta Sztokfisz

2,5

Opis

Aktorzy i przyjaciele stawiają Hoffmanowi pomnik za życia piórem Marty Sztokfisz. Dziennikarki i pisarki. Przeprowadziła ponad 300 rozmów z ludźmi świata kultury, show-biznesu i mediów. Jest autorką pięciu książek i cyklu scenariuszy filmów dokumentalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Mar­ta Sztok­fisz, War­sza­wa 2011

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2011

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mo­je­mu wy­jąt­ko­we­mu Ta­cie za to, że jest

Szwaj­car­ski ad­wo­kat? Nie! Re­ży­ser fil­mo­wy Je­rzy Hof­f­man

W oczy rzu­ca się po­tęż­na po­stać. I te za­ma­szy­ste ru­chy, wy­lew­ność, emo­cjo­nal­ność. Ten ro­dzaj zmy­sło­wo­ści i otwar­to­ści cha­rak­te­ry­stycz­ny dla lu­dzi wscho­du. I dla męż­czyzn, któ­rych bez­sku­tecz­nie szu­ka­ją dziś ko­bie­ty. Zero w nim lor­da i zero mę­żu­sia. To wa­taż­ka – nie zdzi­wi­ła­bym się, gdy­by jak Azja po­rwał ko­bie­tę, któ­rą wy­brał na żonę. Ale i ro­man­tycz­ny tru­ba­dur. Może otwo­rzyć ra­mio­na oraz ser­ce, uści­skać i za­cząć: „Wiesz, bra­cie ko­cha­ny…”, albo, gdy mu prze­szka­dza, krzyk­nąć na pla­nie fil­mo­wym do ak­tor­ki: „Nie pier­dol!”.

O żad­nym ar­ty­ście nie krą­ży tyle le­gend, ile o Je­rzym Hof­f­ma­nie. Przy­ja­cie­le, zna­jo­mi i współ­pra­cow­ni­cy bez tru­du przy­po­mi­na­ją so­bie aneg­do­ty, do­da­ją hi­sto­rie róż­nią­ce się de­ta­lem albo zna­czą­co. Jed­ni mó­wią, że swo­ją żonę Walę od­bił le­ka­rzo­wi gdzieś na Ukra­inie, inni, że tym mę­żem był skrom­ny in­ży­nier, a rzecz dzia­ła się w Za­ko­pa­nem. Wszy­scy są zgod­ni – spił fa­ce­ta i siłą per­swa­zji zmu­sił go, by od­pu­ścił so­bie Walę, po­nie­waż ta ko­bie­ta bę­dzie szczę­śli­wa tyl­ko z nim, z Je­rzym Hof­f­ma­nem. To wła­śnie jej, zmar­łej przed pre­mie­rą fil­mu, de­dy­ko­wał Ogniem i mie­czem.

W byd­go­skiej szko­le na­le­żał do har­cer­stwa, z któ­re­go go wy­rzu­co­no. Ko­le­ga z kla­sy ni­żej twier­dzi, że na­stro­jów an­ty­ży­dow­skich w gim­na­zjum nie było, a Ju­rek od dziec­ka dzia­łał w ZMP, nie w har­cer­stwie, co nie jest praw­dą, bo za­czy­nał jesz­cze w ZWM. Świad­ko­wie tam­tych cza­sów mó­wią, że miał za­le­d­wie szes­na­ście lat, a już rzą­dził we wszyst­kich szko­łach w Byd­gosz­czy. Na­uczy­cie­le się go bali, a mło­dzież uwiel­bia­ła. Zwal­niał ją z lek­cji pod pre­tek­stem ze­brań bądź czy­nów spo­łecz­nych.

Bok­ser, wcze­śniej ma­ry­narz, wszę­dzie szef, pro­wo­dyr. Li­der. Za­wsze na pierw­szej li­nii, krok przed in­ny­mi. Nig­dy w cie­niu. Ma­ry­na­rzem jed­nak nie był. Za­ist­niał na­to­miast w awan­gar­dzie do­ku­men­tu spo­łecz­ne­go w cza­sie „od­wil­ży”. Film Hof­f­ma­na i Skó­rzew­skie­go Pa­miąt­ka z Kal­wa­rii oglą­da się dzi­siaj z nie mniej­szym za­in­te­re­so­wa­niem niż pięć­dzie­siąt pięć lat temu. Wy­klu­czo­ne, żeby zma­gał się z my­ślą typu: Film w tech­no­lo­gii 3D? To ry­zy­kow­ne. Nie miał ta­kich roz­te­rek. Wi­dzi, jak zmie­nia się świat, i idzie za po­stę­pem. Jego Bi­twa War­szaw­ska 1920 wy­zna­cza nowy trend w pol­skim ki­nie. A on żar­tu­je, że kie­dyś re­ży­se­rzy upi­ja­li się w 4d, a te­raz w 3D ro­bią fil­my.

Pie­kłem dla nie­go jest głód i ból – tych uczuć do­świad­czył na Sy­be­rii. A nie­bem? Je­śli tam się znaj­dzie, po­wie: „Oto je­stem. Sądź mnie, Pa­nie”. Czy coś w swo­im ży­ciu chciał­by zmie­nić? Już nic, kie­dyś chciał schud­nąć. Na py­ta­nie, kim jest, od­po­wie­dział: „Mam na­dzie­ję, że czło­wie­kiem, a z za­wo­du re­ży­se­rem fil­mo­wym”. Śmie­szą go me­ga­lo­ma­nia i sa­mo­za­do­wo­le­nie.

Lu­dzie opo­wia­da­ją jego ży­cie za każ­dym ra­zem nie­co in­a­czej – pa­mię­ta­ją go z wła­snej per­spek­ty­wy. W ten spo­sób me­dial­ny ży­wot Je­rze­go Hof­f­ma­na me­an­dru­je, roz­wi­dla się jak del­ta ukra­iń­skiej rze­ki Dniestr. Ro­śnie tam po­nad 1200 ga­tun­ków ro­ślin, żyje 300 ga­tun­ków pta­ków, 85 ga­tun­ków ryb. Del­ta Dnie­stru zo­sta­ła wpi­sa­na na li­stę świa­to­we­go dzie­dzic­twa UNE­SCO. Je­rze­go Hof­f­ma­na wie­lu wpi­su­je na li­stę mi­strzów pol­skie­go kina. Był o krok od zna­le­zie­nia się na li­ście mi­strzów świa­to­wych. W bie­gu po Osca­ra za Po­top, w ka­te­go­rii film nie­an­glo­ję­zycz­ny, wy­prze­dził go Fe­de­ri­co Fel­li­ni i jego Amar­cord.

Sły­nie z ta­len­tu, bez­ce­re­mo­nial­no­ści, siły fi­zycz­nej, od­por­no­ści psy­chicz­nej, mi­ło­ści do kina, ko­biet, hi­sto­rii i bie­sia­dy. I z tego, że wal­czy o swo­je tak dłu­go, aż zwy­cię­ży. Prę­dzej sko­na, niż od­pu­ści. Prze­niósł na ekran Try­lo­gię Sien­kie­wi­cza. I to pa­mię­ta­my do dzi­siaj.

Re­ali­za­cja ta­kie­go dzie­ła to nie jest stan bło­go­sła­wio­nej eu­fo­rii, są to lata przy­go­to­wań – krok po kro­ku, w zno­ju, tru­dzie i męce. To cięż­ka ha­rów­ka. Mał­go­rza­ta Brau­nek, od­twór­czy­ni roli Oleń­ki Bil­le­wi­czów­ny w Po­to­pie, po­wie­dzia­ła kie­dyś, że Je­rzy Hof­f­man osią­gnął suk­ce­sy jako re­ży­ser dzię­ki go­rą­ce­mu po­dej­ściu do pra­cy, któ­rym za­ra­ża ak­to­rów. Nic dziw­ne­go, że w Ogniem i mie­czem, kul­to­wym fil­mie koń­ca lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wie­ku, chciał za­grać każ­dy ak­tor – na­wet ścię­tą gło­wę.

Po­tra­fi żyć ma­rze­nia­mi jak wi­zjo­ner i ma­te­ria­li­zo­wać je jak skru­pu­lat­ny in­ży­nier, a po­tem go­nić za ko­lej­nym. Na­wet je­śli jest to dy­stans ma­ra­toń­ski, a spo­dzie­wał się sprin­tu, nie usta­je. Dwa­dzie­ścia pięć lat my­ślał o Ogniem i mie­czem, wal­czył o ten film lat je­de­na­ście. Nikt inny nie mógł go zro­bić.

Na Pana Wo­ło­dy­jow­skie­go cho­dzi­ło się parę razy, z ro­dzi­ną. Je­rzy Hof­f­man stał się wte­dy gwiaz­dą kina. Po­top – obej­rza­ło go dwa­dzie­ścia sie­dem mi­lio­nów wi­dzów – był no­mi­no­wa­ny do Osca­ra, a w Pol­sce re­ży­ser awan­so­wał do ran­gi ar­ty­sty du­że­go for­ma­tu. Ogniem i mie­czem w no­wej, de­mo­kra­tycz­nej Pol­sce biło re­kor­dy oglą­dal­no­ści. Wte­dy fe­to­wa­no re­ży­se­ra pra­wie jak kró­la, wo­żo­no go na­wet ka­re­tą. Nie­wy­klu­czo­ne, że zo­stał­by pre­zy­den­tem, gdy­by chciał się ubie­gać o ten fo­tel i wal­czyć o zwy­cię­stwo z po­dob­ną de­ter­mi­na­cją jak o swo­je fil­my.

Lu­dzie go lu­bią. Coś w so­bie ma, że na dzień do­bry zy­sku­je sym­pa­tię. Może to „coś” wy­ssał z mle­kiem mat­ki – ko­bie­ty, dzię­ki któ­rej prze­żył Sy­be­rię. To ona na­uczy­ła go tam mi­ło­ści do pol­skiej li­te­ra­tu­ry i hi­sto­rii, po­nie­waż wie­dzia­ła, że kie­dy wró­ci z sy­nem do oj­czy­zny, chło­piec nie może być pa­ria­sem.

Spraw­dza się tam, gdzie trze­ba na­wią­zy­wać kon­tak­ty, mieć do­bre re­la­cje. A w sto­sun­kach dam­sko-mę­skich – spo­strze­gły ko­bie­ty – jest jak ostat­ni Mo­hi­ka­nin. Czu­ły, kla­sycz­ny przed­wo­jen­ny dżen­tel­men. Po­tra­fi sku­piać wo­kół sie­bie lu­dzi, któ­rzy mu za­ufa­li. W jego eki­pie każ­dy czu­je się waż­ny, po­trzeb­ny, do­war­to­ścio­wa­ny. Umie­jęt­no­ści spo­łecz­ne, na­zy­wa­ne czę­sto sztu­ką ży­cia, opa­no­wał per­fek­cyj­nie.

A sztu­kę mi­ło­ści? Jest nie­zwy­kle ro­man­tycz­ny, pod­kre­śla­ją z za­chwy­tem ko­bie­ty. Nie­któ­re mają na­wet łzy w oczach i ja­kiś żal do losu, że nie spo­tka­ły ta­kie­go męż­czy­zny. Uwa­ża­ją, że dzi­ka na­mięt­ność, któ­ra w nim bu­zu­je, po­zwa­la mu ro­bić fil­my o wiel­kich na­mięt­no­ściach.

Wal­czyć i współ­pra­co­wać z in­ny­mi na­uczył się na sy­be­ryj­skiej zsył­ce, gdzie trze­ba było da­wać so­bie radę, bo in­a­czej gry­zło się zie­mię lub się w niej spo­czy­wa­ło. Za­pew­ne też w ZWM, ZMP oraz w par­tii. Chy­ba rów­nież do­ra­sta­jąc w in­te­li­genc­kiej, le­kar­skiej ro­dzi­nie. Nie­wy­klu­czo­ne, że wszę­dzie – tak­że na pla­nie fil­mo­wym, gdzie de­cy­zje re­ży­ser trzech czę­ści Try­lo­gii po­dej­mu­je w se­kun­dę, wszyst­ko musi zsyn­chro­ni­zo­wać, skło­nić lu­dzi do mak­sy­mal­ne­go wy­sił­ku i do od­po­wie­dzial­no­ści. Sam od­po­wia­da za ca­łość wiel­kie­go fi­nan­so­we­go i ar­ty­stycz­ne­go przed­się­wzię­cia.

Wiel­bi go Dwór, Ro­dzi­na – jak mówi się o jego eki­pie fil­mo­wej. W sie­dli­sku na Ma­zu­rach jed­ni no­szą za nim ziół­ka, dru­dzy wód­kę, trze­ci leki. Są do usług. Na za­wo­ła­nie. To samo dzie­je się na pla­nie. Je­rzy Hof­f­man nie wy­da­je się na­ba­bem, hoł­dy przyj­mu­je jak uśmiech na dzień do­bry. Lu­bią go ko­le­dzy z bran­ży, są­sie­dzi, le­ka­rze ra­tu­ją­cy mu ży­cie. I eks­pe­dient­ka z Ełku, i moja ko­le­żan­ka Bo­że­na, u któ­rej ku­pu­je do­mo­we przy­sma­ki, bo pa­trzy w oczy i za­ga­da miło, a tak­że Agniesz­ka, cór­ka soł­ty­sa ze wsi Si­ko­ry na Ma­zu­rach. Nie­któ­rzy go ko­cha­ją. Wie­lu spo­ro mu za­wdzię­cza: role, roz­po­star­ty nad gło­wą pa­ra­sol ochron­ny, bez­zwrot­ne po­życz­ki. Są i tacy, któ­rzy mu za­zdrosz­czą wi­dzów i cha­ry­zmy. I tego, że za ży­cia stał się le­gen­dą pol­skie­go kina. Le­gen­dą ar­ty­stycz­ne­go świa­ta.

W śro­dę, 19 stycz­nia 2011 roku, Je­rzy Hof­f­man jest przy mon­ta­żu Bi­twy War­szaw­skiej 1920 do pią­tej po po­łu­dniu. Pie­kiel­nie zmę­czo­ny, ma pod­krą­żo­ne oczy, cięż­ko od­dy­cha, ale jesz­cze za­ma­wia dla mnie wodę z cy­try­ną, jesz­cze chce mu się za­dzwo­nić do Ro­ma­na Kes­sle­ra, przy­ja­cie­la, ad­wo­ka­ta miesz­ka­ją­ce­go w Izra­elu. „Ro­masz­ka – prze­ma­wia tu­bal­nym gło­sem – bra­cie ko­cha­ny, zwró­ci się do cie­bie Mar­ta Sztok­fisz. Po­ga­daj z nią, ko­lej­ną książ­kę pi­sze o mnie”.

Mó­wię re­ży­se­ro­wi o swo­im od­kry­ciu; waż­nym mo­men­tom jego ży­cia to­wa­rzy­szy po­ciąg. Po­ciąg wio­zą­cy go na Sy­be­rię, po­ciąg, któ­rym wra­cał po pię­ciu la­tach ze zsył­ki, po­ciąg z pierw­sze­go ka­dru Bi­twy War­szaw­skiej. Mam też na my­śli po­ciąg, jaki nadal mają do nie­go ko­bie­ty.

„Mimo po­wo­dze­nia, ja­kim za­wsze się cie­szył, to fa­cet jed­nej ko­bie­ty – za­pa­mię­ta­ła Zo­fia Czer­wiń­ska, ak­tor­ka zna­ją­ca Hof­f­ma­na pół wie­ku. – Już miał Walę, ale pa­nien­ki się krę­ci­ły, jak zwy­kle przy fil­mow­cach. Był ma­gne­sem, ale nie ko­rzy­stał, w prze­ci­wień­stwie do Edka Skó­rzew­skie­go. Ich duet świet­nie się uzu­peł­niał”.

Wala mia­ła szczę­ście, prze­ży­li ra­zem trzy­dzie­ści pięć lat. W świe­cie fil­mu to wy­ją­tek. Przed pre­mie­rą Ogniem i mie­czem re­ży­ser po­wie­dział: „Wal­ka o re­ali­za­cję Ogniem i mie­czem trwa­ła po­nad je­de­na­ście lat. To, że prze­trwa­łem i zwy­cię­ży­łem, za­wdzię­czam swo­jej żo­nie Wa­len­ty­nie, któ­ra nig­dy nie zwąt­pi­ła, i Je­rze­mu Mi­cha­lu­ko­wi, któ­ry zwią­zał swój los z moim”. Re­ży­ser chy­ba też miał fart, że tra­fił na Wa­len­ty­nę.

Przy­ja­ciel Hof­f­ma­na su­ge­ru­je, że Ja­go­dę, obec­ną żonę, Wala wy­mo­dli­ła dla nie­go. Coś w tym jest…

Trwa pierw­sza woj­na świa­to­wa, w sze­re­gach ofi­ce­rów wojsk ce­sar­stwa Au­stro-Wę­gier są duże stra­ty. Zyg­munt Hof­f­man w wie­ku osiem­na­stu lat zo­sta­je pod­po­rucz­ni­kiem ckm-ów, ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, i idzie na front wło­ski. Osiem­na­sto­let­nia Ma­ria Schmel­kes ucie­ka z ro­dzi­ca­mi przed Ro­sja­na­mi do Wied­nia (są oby­wa­te­la­mi ce­sar­sko-kró­lew­ski­mi), ofen­sy­wa ro­syj­ska do­cho­dzi aż do jej ro­dzin­nych Gor­lic. To­czy się wiel­ka bi­twa gor­lic­ka, tak zwa­ne małe Ver­dun. Ro­syj­ski front się prze­ła­mu­je. W roku 1918 koń­czy się woj­na. Pol­ska od­zy­sku­je nie­pod­le­głość, któ­rą znów stra­ci za dwa­dzie­ścia je­den lat. Dziad­ko­wie re­ży­se­ra ze stro­ny mat­ki wra­ca­ją do cał­ko­wi­cie zruj­no­wa­ne­go mia­sta i za­czy­na­ją od­bu­do­wy­wać swo­je ży­cie.

Mat­ka koń­czy se­mi­na­rium na­uczy­ciel­skie; dzia­dek uwa­ża, że to dla ko­bie­ty wy­kształ­ce­nie wy­star­cza­ją­ce. Ale ona je­dzie do Pra­gi (w Pol­sce obo­wią­zu­je nu­me­rus clau­sus – za­sa­da przyj­mo­wa­nia na stu­dia okre­ślo­ne­go pro­cen­tu Ży­dów) i tam stu­diu­je me­dy­cy­nę, pra­cu­jąc mię­dzy in­ny­mi jako słu­żą­ca.

Ko­niec woj­ny za­sta­je ojca po raz trze­ci ran­ne­go, ze szpi­ta­la wy­cho­dzi w 1920 roku. Na stu­dia je­dzie do Pra­gi. Tam po­zna­je mat­kę Je­rze­go. No­stry­fi­ku­ją dy­plom we Lwo­wie i na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim. Prak­ty­kę roz­po­czy­na­ją w 1929 roku. Bio­rą ślub i do­pie­ro wte­dy mogą my­śleć o dziec­ku.

Ośmio­mie­sięcz­ny Ju­rek

Ro­dzi­ce, Ma­ria i Zyg­munt Hof­f­ma­no­wie w Kry­ni­cy

Kie­dy się uro­dził (15 mar­ca 1932 roku), jego mat­ka mia­ła trzy­dzie­ści czte­ry lata. Jak na owe cza­sy uwa­ża­ło się, że to póź­no i w związ­ku z tym po­ród może być trud­ny.

„Dla­te­go z Gor­lic, gdzie miesz­ka­li ro­dzi­ce, mama po­je­cha­ła ro­dzić mnie do Kra­ko­wa. By­li­śmy tam za­le­d­wie kil­ka dni. Stam­tąd wra­ca­li­śmy do Za­gó­rzan. Po­go­da się za­ła­ma­ła, na­stą­pił gwał­tow­ny na­wrót zimy. Ogrom­na za­mieć śnież­na, po­sto­je w szcze­rym polu, a my w nie­ogrze­wa­nym po­cią­gu. Prze­ra­żo­ny kon­duk­tor czę­sto wcho­dził do prze­dzia­łu, świe­cił la­tar­ką i spraw­dzał, czy w tych strasz­nych wa­run­kach nie­mow­lę jesz­cze żyje. Z tego wy­nio­słem pod­świa­do­mą, nie­sły­cha­ną fa­scy­na­cję – przez całe ży­cie to­wa­rzy­szy mi mi­łość do la­tar­ki ko­le­jo­wej. Na­wrót zimy w pierw­szych dniach ży­cia mógł być rów­nież za­po­wie­dzią ocze­ku­ją­cej mnie za osiem lat Sy­be­rii”.

Do na­stęp­ne­go spo­tka­nia doj­dzie za mie­siąc, re­ży­ser koń­czy post­pro­duk­cję Bi­twy War­szaw­skiej. Wzmoc­ni się w prze­rwie na Ma­zu­rach – tam od­dy­cha pra­wie tak jak kie­dyś, ale bu­tla tle­no­wa jest w po­go­to­wiu. Już się z nią nie roz­sta­je. Przed zdję­cia­mi do Bi­twy War­szaw­skiej tra­fił do szpi­ta­la na Płoc­kiej – zła­ma­na kość że­bra prze­bi­ła płu­co. Był jed­ną nogą na tam­tym świe­cie. Na od­dzia­le in­ten­syw­nej te­ra­pii le­ka­rze ra­to­wa­li mu ży­cie.

Prze­stał nę­kać płu­ca ni­ko­ty­ną, mniej je, czę­ściej od­po­czy­wa, po­ru­sza się nie tak szyb­ko, jak kie­dyś. Ale cho­ciaż jego ru­chy są spo­wol­nio­ne, w oczach jest żar, w du­szy gra mu­zy­ka, jak trąb­ka za­grze­wa­ją­ca do boju o wy­gra­ną Bi­twę War­szaw­ską. Poza pla­nem fil­mo­wym, gdzie jest wład­cą ab­so­lut­nym, pod­da­je się opie­ce żony Ja­go­dy, któ­ra wy­bie­ra dla nie­go eko­lo­gicz­ne wa­rzy­wa na tar­gu, „bo Ju­re­czek lubi”, a tak­że, jak twier­dzą zna­jo­mi, świe­żą cie­lę­ci­nę. „Nie­praw­da – re­ży­ser pro­stu­je ten mit o swo­ich upodo­ba­niach. – Cie­lę­ci­nę naj­chęt­niej je­dzą na­sze koty”.

Do lotu wzbi­ja go to, co za­wsze do­da­je mu skrzy­deł: film – jego tlen, jego krwio­bieg.

I cud, któ­ry się wy­da­rzył. „Po raz pierw­szy w moim ży­ciu ktoś z wła­snej woli przy­szedł i za­pro­po­no­wał, że da pie­nią­dze na film. Ma­riusz Gaz­da (pre­zes za­rzą­du SKOK w Wo­ło­mi­nie) po­wie­dział, że jest w sta­nie wy­ło­żyć na­praw­dę dużą kasę tyl­ko po to, by po­wsta­ła Bi­twa War­szaw­ska w mo­jej re­ży­se­rii. Za­nim z Ja­ro­sła­wem So­ko­łem na­pi­sa­li­śmy sce­na­riusz, moż­na było roz­po­czy­nać pra­ce przy­go­to­waw­cze”.

Dla Je­rze­go Hof­f­ma­na film nie jest wy­łącz­nie pra­cą. „Jest ogrom­ną fraj­dą. Moją mi­ło­ścią. Speł­nia­niem ma­rzeń. Moim speł­nie­niem. Tak, to ostat­nie jest naj­bar­dziej ade­kwat­nym okre­śle­niem tego, czym są dla mnie moje fil­my”.

A ży­cie poza fil­mem?

Cho­ciaż je­ste­śmy skłon­ni wie­rzyć w swo­ją nie­po­wta­rzal­ność, ży­cie lu­dzi nie róż­ni się aż tak bar­dzo, a mimo to z jed­ny­mi czu­je­my się do­brze, dru­gich uni­ka­my – zwłasz­cza tych, któ­rzy nie ak­cep­tu­ją ani sie­bie, ani in­nych. W opo­wie­ściach o Je­rzym Hof­f­ma­nie naj­czę­ściej po­wta­rza się fra­za – ko­cha lu­dzi. Cho­ciaż to pu­ste sło­wa, wy­świech­ta­ny fra­zes, są jed­nak na to do­wo­dy.

„Ko­cha nie tyl­ko ak­to­rów i po­tra­fi tak to uczu­cie ofia­ro­wać, że wszyst­kie eki­py, z któ­ry­mi pra­co­wa­łem, od­wza­jem­nia­ją się Jur­ko­wi taką samą mi­ło­ścią”. – Da­niel Ol­brych­ski, któ­ry za­grał w wie­lu fil­mach przy­ja­cie­la, prze­żył z nim tak­że trud­ne mo­men­ty.

„Jak ćmy do świa­tła, tak inni lgną do nie­go. Na pla­nie i poza nim. – Emi­lia Kra­kow­ska, ak­tor­ka, zna re­ży­se­ra po­nad czte­ry de­ka­dy. Je­rzy Hof­f­man przy­cho­dził do niej z żoną na bry­dża. – Do gry za­sia­dał z moim mę­żem oraz z Je­rzym Ziar­ni­kiem i Je­rzym Ka­de­nem. Na­uczo­na sza­no­wać za­in­te­re­so­wa­nia męża, po­da­wa­łam pa­nom ka­nap­ki, zmie­nia­łam po­piel­nicz­ki, a jak się w kuch­ni ro­bi­ło nud­no i cia­sno, w tam­tych cza­sach jed­no­po­ko­jo­we miesz­ka­nie było luk­su­sem, szły­śmy z Walą Hof­f­ma­no­wą i Kry­sią Pruc­nal, żoną Ziar­ni­ka, do Piw­ni­cy Wan­dy War­skiej. Słu­cha­ło się jaz­zu i po­ezji.

Nasi męż­czyź­ni gra­li na for­sę. Pew­ne­go razu szczę­ścia albo umie­jęt­no­ści za­bra­kło na­rze­czo­ne­mu Ewy Wi­śniew­skiej, Wło­cho­wi. Ho­fíman wszedł do kuch­ni i mówi: Nie, nie! Mu­si­my skoń­czyć tę grę! Włoch się topi. To nie w po­rząd­ku. Idzie­my do Kon­gre­so­wej, za­ba­wi­my się. Tego dnia bra­ko­wa­ło czwar­te­go. Włoch za­siadł do sto­li­ka z uprzej­mo­ści, nie był do­brym gra­czem.

Jur­ko­wi ode­bra­no przy­jem­ność, ale nie po­wie­dział: Ja z tobą nie gram. Zro­bił to dys­kret­nie, tak­tow­nie. To nie był kar­ciarz, któ­ry gra dla pie­nię­dzy i ogry­wa słab­szych. Ho­nor zo­stał ura­to­wa­ny. Ju­rek ko­cha za­ba­wę. Spo­ty­ka­li­śmy się tak­że w Ście­ku – knaj­pie fil­mow­ców na Trę­bac­kiej, w Eu­ro­pej­skim, w Bri­sto­lu, do­kąd cho­dzi­ło się na so­lan­kę – zupę z wę­dzo­nych i go­to­wa­nych mięs. Świet­ną na kaca. Wszy­scy chcie­li do nie­go do­łą­czyć. Rześ­kość się czu­ło, swo­bo­dę po­sił­ku i at­mos­fe­ry”.

Lu­dzie z po­dzi­wem i za­zdro­ścią kon­sta­tu­ją wi­tal­ność re­ży­se­ra, sta­łą go­to­wość do pra­cy na pla­nie i do za­ba­wy, kie­dy zej­dzie z pla­nu. Gdy więk­szość po­ko­tem roz­kła­da się po ką­tach, on się do­pie­ro roz­grze­wa. Żyje z roz­ma­chem. Jak pa­ni­sko. Jak szlach­ciu­ra. Na Ma­zu­rach stół Hof­f­ma­na jest za­sta­wio­ny, ni­cze­go go­ściom nie bra­ku­je, ani zło­wio­nych przed chwi­lą ryb, ani ko­tle­tów, szasz­ły­ków, barsz­czu, ani zim­nej wód­ki. Zero umia­ru w tej go­ścin­no­ści, za­ba­wie, na­wet w za­ku­pach. Je­rzy Hof­f­man nie oszczę­dza, żeby wy­god­nie i za­moż­nie umrzeć.

Uwiel­bia ku­po­wać, ale to jesz­cze nie jest uza­leż­nie­nie ani kom­pen­sa­cja ja­kichś nie­speł­nień. Je­rzy Bek­ker, pu­bli­cy­sta, przy­ja­ciel re­ży­se­ra, to­wa­rzy­szył mu i przy sto­le, i w pra­cy, i pod­czas za­ku­pów. A ku­pu­je wszyst­ko. Hur­to­wo. Jak po­mi­do­ry, to pięć kilo. Jak wód­ka, to dzie­sięć bu­te­lek. Jak mąka, to cały wo­rek.

„Lubi się też ubrać. Gdy­by mógł, lan­so­wał­by się w eks­tra­ciu­chach. W Sta­nach cho­dzi­li­śmy z Hof­f­ma­nem i Jur­kiem Mi­cha­lu­kiem do do­brych no­wo­jor­skich skle­pów. Obaj ku­pi­li bia­łe smo­kin­go­we ma­ry­nar­ki. Byli z nich ogrom­nie dum­ni, ale Ju­rek nie mógł swo­jej no­sić – nie do­pi­na­ła się. Wy­naj­du­ję dla nie­go kraw­ców. Śmiesz­ne­go mie­li­śmy przy alei Trze­cie­go Maja, na par­te­rze. Nie­ustan­nie na­pra­ny, pi­sy­wał wier­sze, ni­cze­go nie zro­bił o cza­sie. Te­raz szy­je nam pan Szy­mon z za­kła­du przy pla­cu Na­ru­to­wi­cza. Jur­ka Mi­cha­lu­ka kra­wiec jest za dro­gi. Uszy­cie spodni kosz­tu­je sześć­set zło­tych? Hor­ren­dum!”. „Osiem­set” – do­da­je swo­ją ko­rek­tę re­ży­ser.

„Gru­by lubi spraw­dzić”

„Za­wsze lu­dzie pró­bo­wa­li Jur­ka na­cią­gnąć – opo­wia­da da­lej Bek­ker. – Są tacy, któ­rzy uwa­ża­ją, że po­ży­cza­nie pie­nię­dzy od Ho­fíma­na jest czymś oczy­wi­stym, a od­da­wa­nie głu­po­tą. A on prze­sta­je się za­da­wać z tymi, któ­rzy nie zwró­ci­li mu po­życz­ki, są­dząc, że od­da­wa­nie pie­nię­dzy ko­muś, kto je ma, jest bez sen­su.

Ta hi­sto­ria nie­zwy­kle nas z Jur­kiem uba­wi­ła. Był taki ak­tor, Woj­ciech Ra­jew­ski – mały, śmiesz­ny, cha­rak­te­ry­stycz­ny. Przy­sia­dał się w SPA­TiF-ie do sto­li­ka, za­wsze tam, gdzie sta­ła ja­kaś flasz­ka. Kie­dyś wy­gło­sił do nas prze­mó­wie­nie:

– Czy któ­ryś z was ma luź­ne pięć ty­się­cy zło­tych?

– Mamy. A o co cho­dzi? – Ju­rek na to.

– To wie­cie co, ja od was po­ży­czę, wło­żę so­bie na ksią­żecz­kę i będę miał z tego pro­cent.

Za­sko­czo­ny od­po­wie­dzią Ju­rek wrza­snął:

– Spier­da­laj!

Ho­ñman nie­na­wi­dzi, jak go oszu­ku­ją nie­ele­ganc­ko, bez­czel­nie. W knaj­pach spraw­dza ra­chun­ki, a bywa tam czę­sto. Daje duże na­piw­ki, bez żad­nych pro­ble­mów. Na­to­miast nie tra­wi nie­uczci­wo­ści”.

„Ta aneg­do­ta nie mnie do­ty­czy – ko­men­tu­je re­ży­ser – ale zna­ne­go ak­to­ra, bo­daj­że Du­ria­sza. Na­to­miast moja praw­dzi­wa hi­sto­ria z Ra­jew­skim była taka:

– O, wód­kę pi­je­cie – mó­wił, wi­dząc ka­raf­kę na sto­le. I już sie­dział, i już so­bie na­le­wał.

Gdy któ­re­goś dnia zro­bił to zno­wu, a mie­li­śmy z Ed­kiem coś do ob­ga­da­nia, wku­rzy­łem się okrop­nie, a w tym mo­men­cie przy­nie­sio­no Ra­jew­skie­mu klu­bo­wy obiad. Był ską­py jak cho­le­ra, trzy razy się że­nił i roz­wo­dził, bo cią­gle kal­ku­lo­wał, jak mu bę­dzie ta­niej.

Py­tam kel­ner­ki:

– A co dzi­siaj na obiad?

– Ro­sół z ma­ka­ro­nem i sztu­ka­mięs z ziem­nia­ka­mi.

– Pro­szę po­dać panu Woj­cie­cho­wi ro­sół, ale bez ma­ka­ro­nu, i sztu­ka mię­sa bez kar­to­fli.

On się rzu­cił. A ja mó­wię:

– Woj­tek, za gru­by je­steś. Mu­sisz schud­nąć.

– Masz coś dla mnie? – czuj­nie pyta.

– Schud­nij.

– W ja­kim cza­sie?

– Im szyb­ciej, tym le­piej.

I wy­je­cha­li­śmy z Ed­kiem na do­ku­men­ta­cję, nie było nas w War­sza­wie z mie­siąc. Wcho­dzi­my do klu­bu, a przy szat­ni stoi cień Ra­jew­skie­go.

– Woj­tek, co się z tobą sta­ło? – mó­wię.

– No, jak to co? Prze­cież ka­za­łeś mi schud­nąć.

– Ja?!

– Tak, po­wie­dzia­łeś, że masz coś dla mnie, tyl­ko mu­szę zbić wagę.

– Woj­tek, wy­bacz – ja na to – sce­na­riusz nie prze­szedł”.

„Ze Skó­rzew­skim przy­wieź­li z Kuby spo­ro wy­bor­ne­go rumu. – Słu­cham Je­rze­go Bek­ke­ra. – Przy­nie­śli bu­tel­ki do SPA­TiF-u, żeby kel­ner­ki im po­da­wa­ły, jak będą chcie­li się na­pić. Ju­rek prze­li­czył flasz­ki. Jed­na z kel­ne­rek parę zwi­nę­ła. Kie­dy po­de­szła do sto­li­ka, Ju­rek po­wie­dział: Przy­nieś nam coś z tego rumu, któ­ry za­bra­łaś. I ona na­tych­miast uprze­dzi­ła ko­le­żan­ki: Jak pi­sze­cie ra­chu­nek Hof­f­ma­no­wi, nie kan­tuj­cie. Gru­by lubi spraw­dzić”.

Mó­wię re­ży­se­ro­wi, jaką za­baw­ną aneg­do­tę o nim usły­sza­łam, a on pro­stu­je jej me­an­dry:

„W ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym pierw­szym roku przy­wieź­li­śmy z Kuby trzy fil­my – peł­no­me­tra­żo­wy o hi­sto­rii re­wo­lu­cji ku­bań­skiej, o Ha­wa­nie i o kon­gre­sie stu­den­tów. Od am­ba­sa­dy ku­bań­skiej do­sta­li­śmy skrzyn­kę rumu Ba­car­di, przy­tar­ga­li­śmy ją z Ed­kiem do SPA­TiF-u i urzą­dzi­li­śmy ban­kiet. Otwar­te drzwi obu sal, duży stół, przy­ja­cie­le i zna­jo­mi ba­wi­li się god­nie. Jak wujo La­skow­ski rano je­chał do pra­cy Ale­ja­mi Ujaz­dow­ski­mi, to jesz­cze gwar z knaj­py do­la­ty­wał.

Za­uwa­ży­łem, że ob­słu­gu­ją­ca nas kel­ner­ka gwizd­nę­ła trzy bu­tel­ki. Zna­łem ją do­brze, nie po­wie­dzia­łem ani sło­wa. Wie­dzia­łem, że pra­cu­je co dru­gi dzień, na zmia­nę z ko­le­żan­ką. Od­po­czę­li­śmy po ban­kie­cie i w cza­sie jej ko­lej­ne­go dy­żu­ru po­pro­si­łem o ze­sta­wie­nie dwóch sto­li­ków, sie­dli­śmy w osiem osób, za­mó­wi­li­śmy wó­decz­kę, za­ką­skę. Gdy bie­sia­da się koń­czy, wsta­ję, ca­łu­ję kel­ner­kę w rękę i mó­wię:

– Dzię­ku­ję ci, było fan­ta­stycz­nie.

– A ra­chu­nek? – pyta zdzi­wio­na.

– A trzy bu­tel­ki ba­car­di?

Od tej chwi­li zo­sta­li­śmy przy­ja­ciół­mi.

Do SPA­TiF-u przy­szła nowa kel­ner­ka. Sie­dzi­my z przy­ja­ciół­mi, za­ma­wia­my, do­sta­ję ra­chu­nek. Ceny były sta­łe, wy­star­czy­ło rzu­cić okiem, by za­uwa­żyć, że ro­bią cię w ko­nia.

– Pani się po­my­li­ła – daję jej szan­sę.

– Ależ skąd? Wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Pani się po­my­li­ła – do trzech razy sztu­ka.

Kie­dy szła w za­par­te, wzią­łem ra­chu­nek, po­sze­dłem do sze­fa SPA­TiF-u i mó­wię:

– Ja tu przy­cho­dzę do sie­bie, do klu­bu, nie mu­szę uwa­żać, jak wy­pi­su­ją ra­chu­nek. Nie chciał­bym, jak przyj­dę na­stęp­nym ra­zem, żeby ta pani tu jesz­cze pra­co­wa­ła.

Na­tych­miast ją zwol­nił.

Pod­cho­dzi do sto­li­ka za­przy­jaź­nio­na kel­ner­ka i mówi:

– I po co to było tej kur­wie? No, po co jej to było? Prze­cież przy­szła do mnie i pyta: Ile moż­na do­pi­sać do tego sto­li­ka?

A ja jej mó­wię: – Uwa­żaj, gru­by lubi spraw­dzić”.

SPA­TiF jego cza­sów

Ban­kie­to­wo, jak twier­dzą jego zna­jo­mi, Je­rzy Hof­f­man był wspa­nia­ły. „Sie­dział z to­wa­rzy­stwem w Klu­bie Ak­to­ra w Ale­jach Ujaz­dow­skich – wspo­mi­na Zo­fia Czer­wiń­ska – gdzie się spę­dza­ło noce. My­śmy tam się cho­wa­li przed ko­mu­ną, to była na­sza en­kla­wa. Jak pew­ni lu­dzie we­szli, było wia­do­mo, że za­cznie się dziać. I Ju­rek do ta­kich osób na­le­żał. Przy­cho­dził w więk­szej gru­pie. Jak mnie zo­ba­czył, wo­łał: Zo­siu! albo Sta­re­nia! A że nie wy­le­wa­łam za koł­nierz, to z przy­jem­no­ścią do­łą­cza­łam do Jur­ko­we­go gro­na.

Kie­dy za­pra­szał, czu­łam się, w do­słow­nym zna­cze­niu, za­pro­szo­na. Je­śli przy­szedł z ja­kimś sce­na­rzy­stą albo z kie­row­ni­kiem pro­duk­cji i coś oma­wia­li, wte­dy nie za­pra­szał. On zwo­ły­wał. Jego sto­lik za­peł­niał się za­pro­szo­ny­mi i wkrę­co­ny­mi. Na­wet jak wie­dzie­li, że nie jest do nich skłon­ny, to na­mol­ne, pi­ją­ce mor­dy były obok. Ma­kla­kie­wi­cza za­pra­szał”.

Po­dob­no nie ską­pi ani so­bie, ani in­nym. Nie ma rów­nież zwy­cza­ju sę­pić. Oszczęd­ny stał się z ko­niecz­no­ści i na krót­ko, gdy pod za­staw nie­ru­cho­mo­ści wziął kre­dyt na re­ali­za­cję Ogniem i mie­czem.

Hel­lo, kto mi opo­wie coś o Hof­f­ma­nie? – sto­jąc przy ba­rze spa­ti­fow­skiej re­stau­ra­cji, rzu­cam w prze­strzeń. Jest maj 2011 roku. Wie­czór. O Du­sti­nie? – żar­tu­je je­den z ka­ska­de­rów, któ­ry o mało nie stra­cił ży­cia, du­blu­jąc ak­to­ra w fil­mie Do krwi ostat­niej. – Wjeż­dża­my kon­no na zbu­do­wa­ny wcze­śniej wą­ski most prze­pra­wo­wy, spło­szo­ne hu­kiem wy­strza­łów ko­nie wpa­da­ją z nami do rze­ki. Rze­ka jest płyt­ka, ale dno trzy­me­tro­wej głę­bo­ko­ści, mu­li­ste.

Na­gle ktoś się na mnie zwa­la, sta­je mi na ple­cach. Pod­no­szę ręce, by go zrzu­cić, ale czu­ję tyl­ko pio­nier­ki. Aha, już wiem, to ase­ku­ru­ją­cy, ma prze­ciąć uprząż, uwol­nić ko­nia. Jezu Chry­ste!, on wbi­ja mnie w dno, nie umie pły­wać. Tonę! Do­pie­ro kie­dy chwy­ci­łem go za ge­ni­ta­lia, wy­krę­ci­łem, wy­strze­lił jak z pro­cy. Tak się ura­to­wa­łem. Hof­f­man wszyst­kie­go do­glą­dał, na­wet de­ta­li mun­du­ru, uprzę­ży, koni: spraw­dzał, czy bę­dzie nam wy­god­nie. Nikt nie wie­dział, że dwu­me­tro­wy ol­brzym nie umie pły­wać. Oszu­kał eki­pę”.

I zno­wu sły­szę, jak Je­rzy Hof­f­man ko­cha ak­to­rów, ko­cha ka­ska­de­rów. Wszyst­kich by przy­tu­lił do ser­ca i dał im role. Je­rzy Ce­liń­ski, tak­że ka­ska­der, z no­stal­gią wspo­mi­na re­ży­se­ra. Wi­dzi w nim kró­la ży­cia. Świet­ne­go ar­ty­stę i czło­wie­ka. Jest za­chwy­co­ny sce­na­mi ba­ta­li­stycz­ny­mi we wszyst­kich jego fil­mach. „Przej­dą do hi­sto­rii kina. To mi­strzo­stwo świa­ta” – pod­kre­śla z em­fa­zą.

An­drzej Wa­łek, by­wa­lec SPA­TiF-u, kul­to­wej kie­dyś knaj­py ar­ty­stów, nie­bie­skich pta­ków i ory­gi­na­łów, bie­sia­do­wał tam z Je­rzym Hof­f­ma­nem, te­raz gry­wa z nim w bry­dża na Ma­zu­rach. Twier­dzi, że czło­wie­ka po­zna­je się przy wód­ce i przy kar­tach. W jed­nej i dru­giej dys­cy­pli­nie re­ży­ser dał się po­znać z do­brej stro­ny. „Ju­rek się nie wście­ka, nie awan­tu­ru­je. Je­śli part­ner coś schrza­ni, mówi: Trud­no, nie wy­szło. Wi­dać, jaką fraj­dę spra­wia­ją mu kar­ty. Nie ma kom­plek­sów, któ­re wy­ła­żą z czło­wie­ka przy wód­ce. Na Ma­zu­rach ma pięk­ną po­sia­dłość, dom wcho­dzi do je­zio­ra”.

Przy grze u Hof­f­ma­na w Si­ko­rach się pije. W du­żej lo­dów­ce, prze­zna­czo­nej wy­łącz­nie na al­ko­hol, bu­tel­ki nie sto­ją, tyl­ko leżą. Za­pas na czte­ry dni – czter­dzie­ści fla­szek. Koń­czy się wód­ka, koń­czy się brydż.

„Gra­my trzy lub czte­ry dni, non stop z prze­rwą na je­dze­nie. Ju­rek wita nas śnia­da­niem. Wy­bor­nym – pod­kre­śla An­drzej Wa­łek. – Za­wsze jest coś in­ne­go, po­nie­waż on nie tra­wi nudy, ru­ty­ny. Chce za­sko­czyć. Śle­dzia po­da­je z jabł­kiem, ce­bu­lą i bia­łą fa­so­lą jaś. Zna­ko­mi­ty. Go­tu­je dla ko­goś, nie dla sie­bie. Na Ma­zu­rach jest u Jur­ka praw­dzi­wa uczta – bez to­wa­rzy­stwa ko­biet. Lubi pa­trzeć, jak lu­dzie je­dzą, jak im sma­ku­je, jaką mają fraj­dę”.

Nie­któ­re sce­ny jego fil­mów są jak ob­ra­zy Jó­ze­fa Brand­ta. Ich ma­lar­ską for­mę do­ce­nia Je­rzy Ce­liń­ski: „Na przy­kład ta wieś w Po­to­pie, za­sy­pa­na śnie­giem, do któ­rej przy­by­wa Kmi­cic ze swo­ją kom­pa­nią. Pięk­nie ją Hof­f­man na­ma­lo­wał”. Mój roz­mów­ca ma ją przed ocza­mi. Może o Je­rzym Hof­f­ma­nie i o jego ta­len­tach mó­wić jesz­cze dłu­go, ale ko­le­dzy go prze­krzy­ku­ją. On pró­bu­je za­pa­no­wać nad ich ga­dul­stwem. W koń­cu sta­wia im ko­lej­kę. Dziś są jego uro­dzi­ny, lamp­kę wina wy­pi­ja też „za Jur­ka, żeby zro­bił coś jesz­cze”. I do­da­je: „Hof­f­man sta­wiał, ale nie wszyst­kim. Albo ko­goś lu­bił, albo nie. Sta­nów po­śred­nich nie uzna­wał”.

O siód­mej wie­czo­rem w tej knaj­pie było w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych jak w ulu. Eli­ta roz­ryw­ko­wa sto­li­cy po­je­dyn­ko­wa­ła się na dow­ci­py, aneg­do­ty, szy­bo­wa­ły bły­sko­tli­we pu­en­ty, cy­to­wa­ne po­tem la­ta­mi. Dzi­siaj tyl­ko trzy sto­li­ki nie świe­cą pust­ka­mi. Przy jed­nym z nich re­lak­su­je się zna­ny rzeź­biarz. Pije, od nie­chce­nia do­le­wa ze swo­jej bu­tel­ki wy­ję­tej z tor­by i przy­słu­chu­je się, o czym to­czy się na­sza roz­mo­wa.

Je­rzy Hof­f­man od pierw­sze­go roku stu­diów nie roz­sta­wał się ze swo­im przy­ja­cie­lem. Za­wsze byli ra­zem. Wszę­dzie ra­zem: pod­czas pra­cy i za­ba­wy. Tak­że w SPA­TiF-ie.

Bie­siad­ni­cy z tam­tych lat, kie­dy duet fil­mow­ców zdo­był już sła­wę, mó­wią, że Skó­rzew­ski od sto­li­ka czę­sto zni­kał.

To był Jaś Wę­drow­ni­czek, no­si­ło go. A Je­rzy Hof­f­man za­sia­dał, nie sa­dził się, nie zgry­wał wiel­kie­go ar­ty­sty, póz żad­nych nie przy­bie­rał, jak się zda­rza­ło wie­lu in­nym. We­so­ły kom­pan, czę­sto za­ma­wiał, resz­ty nie brał. Nie upi­jał się.

„Przy­szedł ja­kiś re­ży­ser – Zo­fia Czer­wiń­ska pa­mię­ta tę sce­nę, jak­by dzia­ła się wczo­raj – wiel­ki, po­tęż­ny, na­zy­wał się Hof­f­man, a z nim dru­gi: smu­kły, de­li­kat­nej bu­do­wy, Skó­rzew­ski. By­łam bez eta­tu, po­trze­bo­wa­łam pra­cy i ktoś nas ze sobą po­znał. Praw­do­po­dob­nie Staś Wohl, z któ­rym się przy­jaź­ni­łam i też sie­dzia­łam przy jego sto­li­ku.

To był sto­lik le­gen­da i le­gen­dar­ne sta­ły się moje ri­po­sty. Pierw­szy raz we­szłam do SPA­TiF-u w sześć­dzie­sią­tym dru­gim. Mło­dziut­ka, opa­lo­na, z wiel­kim cy­cem. Ja­nusz Min­kie­wicz (po­eta, sa­ty­ryk) spoj­rzał: Jak by­łaś mło­da, to mi się po­do­ba­łaś. A ja na to: To ty jesz­cze ży­jesz? Cała sala w śmiech, z Min­kie­wi­czem na cze­le. Po­szło… Już mnie przy­ję­li, już mo­głam z nimi sie­dzieć. Ja so­bie tym dow­ci­pem w dwu­dzie­stej dru­giej wio­śnie ży­cia prze­tar­łam szlak.

Rok póź­niej była olim­pia­da, nasz Ko­mar naj­le­piej rzu­cił kulą, wy­wal­czył zło­ty me­dal. A ja nie­na­wi­dzę spor­tu i ab­so­lut­nie się na nim nie znam. By­łam pew­na, że pe­le­ton to na­zwi­sko. No i jak Ko­mar wszedł do SPA­TiF-u, cały ob­le­pio­ny ba­ba­mi, ze swo­im me­da­lem na szyi, to ja tak pa­trzę na nie­go i mó­wię: Sta­ry, co się z tobą dzia­ło? Dwa ty­go­dnie cię nie było. To też się roz­nio­sło”.

„Wód­ka jest dla Jur­ka po­moc­ni­kiem, a nie ce­lem bie­sia­dy. – Je­rzy Ka­je­tan Fry­kow­ski, pro­du­cent fil­mo­wy, przy­ja­ciel re­ży­se­ra, też bie­sia­do­wał z nim w SPA­TiF-ie. – Lubi, gdy wszy­scy są na rau­szu: wó­decz­ka za­mro­żo­na, pre­fe­ru­je bia­łą, te­raz Ru­ski Stan­dard, bar­dzo do­bra. Przy­ja­ciel­ski na spo­sób wschod­ni, cza­sem za­żar­tu­je z ko­goś, rza­dziej za­kpi. Żar­ty o so­bie przyj­mu­je bez ob­ra­zy. Zna­my się tyle lat, roz­ma­wia­my o róż­nych spra­wach: o jego pierw­szej żo­nie Or­mian­ce, z któ­rą się roz­wiódł, o jej ku­zy­nach, fa­ce­tach jak z gang­ster­skie­go fil­mu, o mało się krew nie po­la­ła, kie­dy zo­stał we­zwa­ny na dy­wa­nik…”.

Mar­le­na, pierw­sza żona Hof­f­ma­na, z ich cór­ką Jo­an­ną

To nie był dy­wa­nik, tyl­ko sie­dzi­ba ro­dzi­ny Mar­le­ny, żony Je­rze­go Hof­f­ma­na miesz­ka­ją­cej w Ere­wa­nie, sto­li­cy Ar­me­nii. Miał z nią cór­kę Jo­an­nę, rok nie­uda­ne­go ży­cia w War­sza­wie i dwa­dzie­ścia czte­ry lata. Za­le­d­wie dwa­dzie­ścia czte­ry. Kie­dy je­chał do Mo­skwy na obro­nę dy­plo­mu, za­pa­ko­wał żonę i cór­kę do sa­mo­lo­tu le­cą­ce­go do Ere­wa­nu. Ja­kiś czas po­tem re­ży­se­ro­wał w Ar­me­nii dy­plom ope­ra­tor­ski ko­le­gi z WGIK-u, Wszech­ro­syj­skie­go Pań­stwo­we­go In­sty­tu­tu Ki­ne­ma­to­gra­fii. Ktoś z ro­dzi­ny żony zna­lazł go w ho­te­lu i nie za­pro­sił, tyl­ko we­zwał. Jak nic szy­ko­wa­ła się wen­de­ta. Je­rzy Hof­man po­czuł przed­smak śmier­ci.

Ro­dzi­na Mar­le­ny w Ar­me­nii

Przy na­kry­tym ob­ru­sem i za­sta­wio­nym sto­le sie­dzia­ło w mil­cze­niu kil­ku­na­stu fa­ce­tów ubra­nych na czar­no oraz żona i te­ścio­wa. Je­rzy Hof­f­man pił, co mu na­la­li, tań­czył, co za­gra­li, roz­mów nie to­czył ani z nim nie to­czo­no. Od­szedł, kie­dy za­czę­ło świ­tać. Za sobą usły­szał po chwi­li stu­kot bu­tów, po ple­cach spły­wał mu zim­ny pot. Dwóch ku­zy­nów żony zrów­na­ło się z nim. Przy­sta­nął. To ko­niec, po­my­ślał. Je­den z Or­mian za­py­tał:

– To zna­czy, od­cho­dzisz?

– Od­cho­dzę – przy­znał.

– Zna­czy, tak trze­ba.

– Tak trze­ba.

Kil­ka­na­ście lat po tym wy­da­rze­niu zna­ny pro­du­cent Je­rzy Fry­kow­ski za­dzierz­gnął bliż­sze re­la­cje ze zna­nym re­ży­se­rem Je­rzym Hof­f­ma­nem. „Na po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych Zby­szek Rebz­da, re­ży­ser, za­przy­jaź­nio­ny bar­dziej z Walą niż Hof­f­ma­nem, ścią­gnął mnie do nich do domu. By­li­śmy już na ga­zie. Wcho­dzi­my: małe miesz­ka­nie w blo­ku na Po­wi­ślu, tłum lu­dzi. Pięk­nie śpie­wa­ją po ro­syj­sku. Pa­trzę, sie­dzi Wo­ło­dia Wy­soc­ki z całą wa­ta­hą przy­ja­ciół. Co za wra­że­nie! Nie wiem na­wet, czy Hof­f­man mnie za­uwa­żył w tej ciż­bie. Przez wie­le lat był kie­row­ni­kiem ar­ty­stycz­nym Zo­dia­ku, a ja ro­bi­łem tam róż­ne fil­my.

Po­zna­li­śmy się bli­żej, kie­dy wo­zi­łem Jur­ka z Ło­dzi do War­sza­wy. W ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym roku roz­glą­da­łem się za miesz­ka­niem, swój dom wy­na­ją­łem. Przy­cho­dzę z żoną tu, gdzie te­raz roz­ma­wia­my: przed­wo­jen­na ka­mie­ni­ca przy alei Trze­cie­go Maja, a drzwi otwie­ra Hof­f­man. Te­raz my­ślę, że ku­pi­li­śmy je bar­dziej ze wzglę­du na Hof­f­ma­na niż na es­te­tycz­ne wa­lo­ry miesz­ka­nia. Te do­ce­ni­li­śmy póź­niej”.

„Za­wsze po­słu­gi­wał się for­te­lem. Jak się go zna, wia­do­mo, co go wkur­wia, a co wpra­wia w do­bry hu­mor – do­da­je Woj­ciech Wój­cik, re­ży­ser mię­dzy in­ny­mi słyn­nej Eks­tra­dy­cji. – Je­śli ko­goś lubi, sza­nu­je, po­dzie­la jego po­glą­dy, to się za­wsze zwra­ca «to­wa­rzy­szu pan­cer­ny», co się broń Boże nie od­no­si do no­men­kla­tu­ry. On po pro­stu to­nął w Try­lo­gii, a ten pan­cer­ny to hu­sarz, ktoś szla­chet­ny, sil­ny, zde­cy­do­wa­ny. Na­to­miast je­śli do ko­goś w to­wa­rzy­stwie mówi «oj­cze du­chow­ny», zna­czy, że go nie ak­cep­tu­je, i taki gość ma u Hof­f­ma­na prze­rą­ba­ne”.

Siła fan­ta­zji

Fan­ta­zja ma moc uwo­dzi­ciel­ską. Bez niej się czła­pie, peł­za, a nie kro­czy. Do­ce­nił ją i u Je­rze­go, i u Wa­len­ty­ny An­drzej Ha­liń­ski, sce­no­graf, tak­że kil­ku pro­duk­cji re­ży­se­ra. Naj­bar­dziej spodo­ba­ła mi się ta ilu­stra­cja wiel­ce po­żą­da­nej, a de­fi­cy­to­wej ce­chy.

„Kie­dy wio­sną sześć­dzie­sią­te­go szó­ste­go roku krę­co­no w War­sza­wie film Noc ge­ne­ra­łów, miesz­ka­li­śmy bar­dzo skrom­nie. Pierw­sza wiel­ka usłu­ga na rzecz za­chod­nie­go pro­du­cen­ta i same gwiaz­dy. Curd Jür­gens, hu­la­ka, Pe­ter O’To­ole, Omar Sha­rif, po­ke­rzy­sta, całe noce przy kar­tach, nie moż­na go było rano do­bu­dzić na zdję­cia. Fil­mow­cy miesz­ka­li w Eu­ro­pej­skim, je­dy­nym ho­te­lu do za­ak­cep­to­wa­nia. Pro­du­cent, Sam Spie­gel, fun­da­ment Hol­ly­wo­odu, ro­zej­rzał się wśród na­szych re­ży­se­rów, zna­lazł na­zwi­sko Hof­ma­na i chciał się spo­tkać, od­wie­dzić.

Bied­ny Ju­rek wra­ca do domu, na Sta­re Mia­sto, i mówi żo­nie: Rany bo­skie, prze­cież my miesz­ka­my na pod­da­szu. To faj­ne miej­sce z pol­skie­go punk­tu wi­dze­nia. Ale ten czło­wiek przy­je­chał z apar­ta­men­tu z pię­cio­ma bal­ko­na­mi. Co tu zro­bić? A Wala na to: Ty się nic nie bój. Nie bę­dzie­my się z nim ści­gać na ta­ra­sy. Zo­staw to mnie. Po­szła do desy, obec­nie zwa­nej an­ty­kwa­ria­tem, i wy­po­ży­czy­ła na jed­ną noc ogrom­ną srebr­ną wazę.

Po­nie­waż obo­je prze­pa­da­li za ka­wio­rem – Je­rze­mu do tej pory zwo­zi się go z Ro­sji – mie­li spo­ry za­pas. Wala wło­ży­ła ka­wior do wazy, do tego wiel­kie srebr­ne łyż­ki, każ­da inna. Wszyst­ko usta­wi­ła na sto­le, wo­kół świe­ce, świa­tła po­ga­szo­ne… Nie wia­do­mo było, jaka to prze­strzeń.

Góra ka­wio­ru i oszro­nio­ne bu­tel­ki zmro­żo­nej wód­ki. Nic wię­cej. Pro­du­cen­ci ame­ry­kań­scy we­szli i zdę­bie­li, a na­stęp­nie moc­no się ura­do­wa­li. Po­tem w «Hol­ly­wo­od Re­por­ter» były ich re­flek­sje, że w Pol­sce zo­ba­czy­li coś, co trud­no so­bie wy­obra­zić na­wet fil­mow­com. Raj. Przy nim te cho­dzo­ne hol­ly­wo­odz­kie przy­ję­cia z tar­tin­ka­mi w ręce to nu­dziar­stwo i drę­two­ta. Bo tam, ich za­chwyt nie milkł, zim­ną pol­ską wód­kę za­ja­da się ły­cha­mi ro­syj­skie­go ka­wio­ru. I tak, dzię­ki fan­ta­zji Wali, zo­stał ura­to­wa­ny ho­nor czo­łów­ki pol­skich re­ży­se­rów”.

Wszyst­ko się zga­dza poza