Jerzy Dziewulski o polskiej policji - Jerzy Dziewulski - ebook

Jerzy Dziewulski o polskiej policji ebook

Jerzy Dziewulski

4,6

Opis

Szokująca opowieść o codzienności polskiej policji.

Jeden z najsłynniejszych gliniarzy po wielu latach w końcu przerywa milczenie! 

Jak naprawdę wygląda praca w polskiej policji?

Spektakularne porwanie samolotu na Tempelhoff. Walka z brutalnymi porywaczami. Pertraktacje z terrorystami. Prostytutki współpracujące z mundurowymi. Ale i rzeczywistość, gdzie absurd goni absurd. A papierkowa robota zdaje się nie mieć końca.

W tej pracy liczy się tylko jedno – sukces, czyli znalezienie sprawcy. Ale jak przekonuje Jerzy Dziewulski – czasami trzeba poruszać się na krawędzi prawa i mieć świadomość, że praca w policji to droga donikąd. 

Nieocenzurowana opowieść, po której już nigdy tak samo nie spojrzysz na policjanta…

Dawno temu zdecydowałem, że ta książka nigdy się nie ukaże. Nie będzie opowieści o milicji, policji, o mnie. Zdanie jednak zmieniłem. Efekt? W rękach trzymacie książkę o najbardziej gównianym zawodzie, który można scharakteryzować jako drogę donikąd. Są bowiem w policji trzy grupy gliniarzy: posłuszni, skuteczni i do wyrzucenia. Przetrwać potrafią jedynie posłuszni. […]

Dlatego zanim podejmiesz decyzję o tym, czy chcesz zostać policjantem, zapamiętaj:  Twoje życie sprowadzi się do zasady „Nie wierz w nic i wystrzegaj się wszystkiego”. Ale czy tak można żyć?

Jerzy Dziewulski

Jerzy Dziewulski – były gliniarz, antyterrorysta, poseł na Sejm I, II, III i IV kadencji. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę zaczynał w Milicji Obywatelskiej w wydziale służby wywiadowczej na Żoliborzu. Później był m.in. dowódcą jednostki antyterrorystycznej na lotnisku Okęcie w Warszawie. Szef osobistej ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, jego osobisty sekretarz oraz doradca do spraw bezpieczeństwa. Szkolony w USA, Izraelu i Francji. Twórca Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Ranny na służbie. Jako jedyny policjant w Polsce został trzykrotnie odznaczony „Medalem Za Ofiarność i Odwagę”. Odznaczony również orderem „Krzyż Kawalerski i Oficerski Orderu Odrodzenia Polski”.

Krzysztof Pyzia – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Autor bestsellerowego wywiadu rzeki z Wojciechem Pokorą „Z Pokorą przez życie”. Producent porannego programu „Dzień Dobry Bardzo” w Radiu ZET, wieloletni współpracownik tygodnika „Angora”. Gościnnie pojawiał się m.in. na łamach „Playboya” i  „Focusa Historia”. Autor bloga KtoPyziaNieBladzi.pl. Interesuje się historią i tematyką dot. służb specjalnych i terroryzmu.

Jerzy Dziewulski – były gliniarz, antyterrorysta, poseł na Sejm I, II, III i IV kadencji. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę zaczynał w Milicji Obywatelskiej w wydziale służby wywiadowczej na Żoliborzu. Później był m.in. dowódcą jednostki antyterrorystycznej na lotnisku Okęcie w Warszawie. Szef osobistej ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, jego osobisty sekretarz oraz doradca do spraw bezpieczeństwa. Szkolony w USA, Izraelu i Francji. Twórca Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Ranny na służbie. Jako jedyny policjant w Polsce został trzykrotnie odznaczony „Medalem Za Ofiarność i Odwagę”. Odznaczony również orderem „Krzyż Kawalerski i Oficerski Orderu Odrodzenia Polski”.

Krzysztof Pyzia – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Autor bestsellerowego wywiadu rzeki z Wojciechem Pokorą „Z Pokorą przez życie”. Producent porannego programu „Dzień Dobry Bardzo” w Radiu ZET, wieloletni współpracownik tygodnika „Angora”. Gościnnie pojawiał się m.in. na łamach „Playboya” i  „Focusa Historia”. Autor bloga KtoPyziaNieBladzi.pl. Interesuje się historią i tematyką dot. służb specjalnych i terroryzmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (12 ocen)
7
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pendzelw

Nie oderwiesz się od lektury

warto
00

Popularność




Copyright © Jerzy Dziewulski & Krzysztof Pyzia, 2017

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcia na okładce

© Jarosław Wygoda

Zdjęcia na wkładce

© Prywatne archiwum Jerzego Dziewulskiego;

East News; Forum; Agencja Prasowa PAP

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Piotr Chojnacki

Korekta

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8097-284-1

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

NIEWAŻNE, ILE W ŻYCIU ZADAJESZ CIOSÓW. WAŻNE, ILE POTRAFISZ ZNIEŚĆ

Dawno temu zdecydowałem, że ta książka nigdy się nie ukaże. Nie będzie opowieści o milicji, policji ani o mnie. Zdanie jednak zmieniłem. Wynik? W rękach trzymacie książkę o najbardziej gównianym zawodzie, który można nazwać drogą donikąd. Są bowiem w policji trzy grupy gliniarzy: posłuszni, skuteczni i do wyrzucenia. Przetrwać potrafią jedynie posłuszni. Bezbarwni, bez spektakularnych osiągnięć, nieciekawi, których jedynym celem jest emerytura. Całej reszcie nikt nie da gwarancji jutra. Często podejmują ryzyko świadomie, dlatego że prawo jest bezsilne wobec przemocy. Gdyby stosować wyłącznie zasady oparte na przestrzeganiu prawa, to co należałoby zrobić, gdyby do naszego domu wszedł bandzior, zastrzelił żonę i dzieci, po czym rzucił broń na podłogę? Wolno mi go zastrzelić czy raczej mam go delikatnie wziąć pod rękę i zaprowadzić do aresztu? Parafrazując Marka Twaina, można stwierdzić: Nie postępuj niewłaściwie, kiedy ktoś patrzy! Wiem, wiem, zwolennicy prawa zawyją z oburzenia. I niech wyją. Miałem marzenia jak każdy gliniarz. Po tym, co się stało, zostałem ich pozbawiony. Zatem czy zabijasz, czy nie, to i tak rezygnujesz z marzeń, a wtedy umierasz! Możesz sobie co najwyżej wybrać rodzaj śmierci. I za moment, na dalszych kartkach tej książki, to udowodnię. Pamiętaj, że kiedy robisz wszystko dobrze, nic się nie dzieje. Kiedy popełnisz błąd, wszyscy wieszają na tobie psy. I nie ma się co dziwić. Taka była, jest i będzie dola gliniarzy, milicjantów, policjantów, psów czy jak tam jeszcze chcecie nas nazywać. Dlatego zanim podejmiesz decyzję o tym, czy chcesz zostać policjantem, zapamiętaj: twoje życie sprowadzi się do zasady „Nie wierz w nic i wystrzegaj się wszystkiego”. Ale czy tak można żyć?

Zastanawiacie się pewnie, czy wybrałbym dzisiaj jeszcze raz „tę drogę donikąd”? Oczywiście, że tak. Bez tej adrenaliny, nawalanek z bandytami, strzelanin – bez tego wszystkiego – nie byłbym w stanie żyć. Cena, którą za to płaciłem, była ogromna. Ale kiedy widziałeś przeszczęśliwą twarz rodziców dziecka, które odbiłeś z rąk przestępców, wiedziałeś, że to ma sens. Gdy byłem gliniarzem, nikt nie dawał mi gwarancji jutra. Zawsze powtarzałem sobie jedno: od śmierci dzieli mnie tylko tyle, ile potrafię. Wiedziałem o tym i nie bałem się strzelać, kiedy bandzior na to zasługiwał. Kiedy wyjeżdżałem na kolejną robotę, bliscy czekali na mój powrót z drżeniem serca i nadzieją, że wrócę żywy.

Czytasz te wspomnienia i myślisz… W końcu nie jest to bezpośrednia droga donikąd. Wydaje się, że jesteś potrzebny, ludzie akceptują to, co robisz, często publicznie twierdzą, że twoja robota jest niezbędna. Wielu powie: policjanci są nierzadko upierdliwi, ale co by się działo, gdyby ich nie było? Wiadomo.

Ale przeważnie na takiej właśnie ocenie kończy się ludzka przychylność. Pracujesz w formacji represyjnej. To, że pomagasz, jest jedynie wypadkową twojej pracy. Pozostała część to przeszukania, zatrzymania, uderzenia, siła fizyczna, dawanie mandatów, gra operacyjna, udawanie, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz, sprawianie bólu fizycznego i psychicznego często tym, którzy tylko stoją z boku i nie są częścią twojej roboty, wreszcie ich eliminowanie.

Często kierujesz się zasadami, ale nie zawsze… Zaczynasz postrzegać pracę jak swoistą misję i wówczas zamieniasz się właśnie w tego, który kroczy drogą donikąd. Bo praca jest najważniejsza. Bo wykrywalność to podstawa twojej roboty. Bo bezpieczeństwo ludzi to twój cel. Bo to, co ci polecono zrobić, wykonasz najsumienniej, jak umiesz. Będziesz pracował bez umiaru, bez wolnych dni. Będziesz zawsze do dyspozycji i na zawołanie. To twój powolny koniec. Wierzysz, że zostaniesz doceniony, awansowany, wyróżniony. Gówno prawda. Nie zostaniesz! Nie balangujesz, nie pijesz, nie bierzesz łapówek, żyjesz uczciwie i wierzysz w to, co robisz. Ale wystarczy, że wdepniesz gdzieś na grabie, i to nie dlatego, że szukałeś problemu, ale dlatego, że umiesz walczyć i chcesz to robić bez oglądania się na innych, i wszystko, co dotychczas robiłeś, nie jest istotne. Zapomniałeś, że masz żonę i dziecko, które wymaga, aby się nim zająć. Zapomniałeś, że masz rodzinę, dom, i stajesz wobec życiowego problemu... grozi ci zwolnienie z policji! Rozglądasz się, kto ci może pomóc. Przecież nie zrobiłeś nic złego specjalnie. Jakaś przypadkowa wpadka, nieistotna, mało znacząca. Nie rozglądaj się, nie szukaj pomocy, bo i tak odwrócą się od ciebie. Szef dotychczas poklepujący cię po ramieniu wygłosi jakąś bełkotliwą mowę. Powie, że coś próbuje zrobić, odwróci się i na tym koniec. Już go nie spotkasz na swojej drodze. Co cię może czekać? Prawdopodobny rozwód, dziecko zaplątane w jakiś problem, często kryminalny. Dzieci policjantów, nierzadko się tak zdarza, są najgorzej wykształcone i wychowane.

A nawet jeżeli uda ci się dotrzeć do emerytury i w końcu usiądziesz przy kawie z kumplem, usłyszysz, że twoja emerytura stoi pod znakiem zapytania. Politycy odbiorą ci ją tylko dlatego, że za wcześnie się urodziłeś. Nie odbiorą jej tym, którzy tobą kierowali, którzy (nawet nie jako twoi przełożeni) wyznaczali cele i wskazywali sposoby ich osiągania. Kim są ci politycy, co sami osiągnęli? Poza ciągłym wrzaskiem, że pracują dla dobra Polski. Ty walczyłeś z bandziorami, a oni ciągle byli politykami. Ty byłeś ranny, a oni najwyżej nie dostali się do Sejmu. Ty miałeś problemy w pracy, a oni nie podjęli w swojej przeszłości żadnej pracy, oni politykowali. Liczyłeś na swoiste nienaruszalne gwarancje państwa, dla którego pracowałeś. Przyjmowano cię do pracy, gwarantując odpowiednie zarobki i do tego odpowiednią emeryturę. Żądano od ciebie rzetelnego wykonywania obowiązków. Wywiązałeś się z tego kosztem własnego życia, ubabrany walającym się wokół ciebie gównem, kosztem rodziny. Dostałeś na koniec w pysk. I część obserwujących to ludzi przyklaśnie, ucieszy się, tak jak cieszyli się, gdy policjant został zamordowany, ugodzony nożem przez bandytów na przystanku na warszawskiej Woli, kiedy interweniował po służbie. Cytuję z internetu: „No i dobrze, jednego skurwysyna mniej”.

To jest właśnie droga donikąd. I nie są to wymyślone jakieś frazesy. Tak kończyło wielu moich kolegów. Mnie się udało. Mam wspaniałą żonę, kochanego syna, synową i wnuka, ale mój przykład jest szczególny i nie mieści się w żadnej typowej historii.

I na koniec, nawet jeżeli w policji byłeś kimś, to na emeryturze jesteś tylko starszym panem.

Kiedy decydujesz się na wstąpienie do policji, powinieneś wiedzieć, że:

NIE WARTO PRZEŻYWAĆ ŻYCIA – TRZEBA PO PROSTU INTENSYWNIE ŻYĆ. TRZEBA MIEĆ MARZENIA I JE REALIZOWAĆ.

JAKA JEST CENA BYCIA GLINIARZEM?

Nie chcę się użalać nad sobą, ale bycie gliniarzem z pierwszych stron gazet to obciążenie dla rodziny. Najbardziej boli, kiedy największą cenę za to, co robisz, płacą twoi bliscy. Do dzisiaj pamiętam cholernie dla mnie bolesną sytuację. Mój syn miał wtedy 12 lat. Właśnie wrócił ze szkoły. Nieśmiało podszedł do mnie, spojrzał mi w oczy przerażonym wzrokiem i zapytał:

– Tato, czy to prawda, co piszą o tobie w gazetach?

– Synku, ale o czym mówisz?

– To prawda, że ukradłeś pieniądze razem z Art-B i jesteś złodziejem?

– Synku, to stek bzdur. Kto ci tego nagadał?

– Nauczycielka, ta od matematyki, mi to powiedziała.

Syn był już mocno zdenerwowany. Ja tak samo. Złapałem go za rękę i powiedziałem:

– Przysięgam ci synku, że to nieprawda. Masz moje słowo!

Wówczas obiecałem sobie, że zrobię porządek z tymi skurwysynami, którzy pletli na mój temat wszystkie te bzdury. Pewnie nawet nie mieli świadomości, że takim paplaniem mogą zrobić to, co nie udało się tym najgorszym – bandziorom, terrorystom, złodziejom. Im się udało – sprawili mi największy ból, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem.

To nie był koniec problemów. Kilka lat później syn wrócił zapłakany do domu.

– Spokojnie, uspokój się. O co chodzi? – starałem się wyjaśnić sytuację.

Okazało się, że poniekąd przeze mnie syn nie zdał matury. Jak to możliwe? Po prostu kiedy wszyscy uczniowie wchodzili tłumnie na salę gimnastyczną, gdzie mieli pisać maturę, nauczycielka – ta sama, która mówiła, że kradłem – wskazała palcem mojego syna i usadziła go naprzeciwko swojego biurka. Przed samym rozpoczęciem egzaminu podeszła do niego i powiedziała: „Ciekawe, czy teraz będziesz taki mądry?”. Chłopak się zestresował i nie zdał egzaminu. Swoją drogą, rok później raz jeszcze podszedł do matury. Zdał ją bez problemu, dostał się na studia i ukończył je z wyróżnieniem. Ale ten moment, kiedy pytał mnie, czy to prawda, co o mnie piszą w gazetach, mocno mnie zabolał. W tamtej chwili po raz kolejny uświadomiłem sobie jedno. Droga gliniarza to droga donikąd. Bolesne, ale prawdziwe.

LAŁEM PO MORDZIE I BYŁEM LANY

Są lata osiemdziesiąte. Jestem gliniarzem, pracuję na Okęciu, gdzie odpowiadam za zabezpieczenie lotniska. Pewnego wieczoru wybieramy się z żoną na spacer po Starówce. Jest dość ciemno. Widzę facetów wychodzących z bramy. Naprzeciwko idzie gość i oni go zaczynają obrabiać – ten go pchnął, tamten go pchnął. Zatrzymałem się. Żona mówi: „Daj spokój, nie wtrącaj się”. Odpowiadam: „Kochana, to nie wchodzi w rachubę. Być może za pół godziny znajdziemy tu trupa”. Ale obserwuję, stanęliśmy przy ścianie. I w pewnym momencie widzę, jak ten napadnięty wyciąga pistolet i strzela. To był pistolet gazowy. Napastnicy się oburzyli, gdy zobaczyli tę broń. I słyszę, jak jeden bandzior do drugiego mówi: „To gazowy! No to, kurwa, teraz dopiero dostanie!”. I zabierają się do niego. Nie wytrzymałem. Wychodzę spod tego daszka. Wyciągam broń, przeładowuję ją i mówię: „Ale to prawdziwy! I pierdolnę ci, jeżeli będziesz próbował cokolwiek zrobić temu facetowi!”. Oni się żachnęli. I zaczęli uciekać. Nawet nie strzeliłem! Najprawdopodobniej skapowali się, że gliniarz.

Nie chcę uchodzić za takiego gliniarza świętoszka, który widząc łamanie prawa, jest Clintem Eastwoodem – nie. Lałem i byłem lany – tak to, niestety, wychodziło. Nie zawsze zwyciężałem i to jest bezdyskusyjne. Nie zawsze bandyci zwyciężali – i to też jest bezdyskusyjne. Nie kopałem dołów i nie stawiałem przestępcy nad dołem, mówiąc, że jak się nie przyzna, to go pierdolnę – to nie mój styl. Taka metoda jest dla mnie zbyt prymitywna, zbyt nonszalancka, zbyt filmowa. Ktoś mi mówił, że jeden z byłych policjantów napisał książkę, w której przyznaje się, że jakieś doły kopali – to jest pic. Facet chciał więcej o sobie napisać, niż rzeczywiście zrobił. Ja to mam gdzieś. Opowiem tylko to, co jest prawdą. Będzie mocno i brutalnie, ale przede wszystkim szczerze.

Jerzy Dziewulski

KIM JEST JERZY DZIEWULSKI?

Policjant, milicjant, antyterrorysta, a do tego przez cztery kadencje (I, II, III, IV) poseł na Sejm. Zatwardziały abstynent. Ciężko ranny w trakcie walki z bandziorami. Przekleństwo terrorystów. Przez wielu uznawany za polskiego Jamesa Bonda, choć sam nie lubi, kiedy się tak o nim mówi. Były wyższy oficer policji, były policyjny antyterrorysta. Facet, który osobiście kierował działaniami podczas trzynastu zamachów terrorystycznych, chroniąc przed śmiercią 765 pasażerów samolotów. W trakcie jego akcji nie zginął ani jeden z nich! To właśnie on stoi za jedną z największych tajnych operacji na świecie (o kryptonimie „Most”), polegającą na przerzucie osób żydowskiego pochodzenia z krajów byłego ZSRR do Izraela. I to on był konsultantem uwielbianego przez Polaków serialu 07 zgłoś się, w którym zresztą sam wystąpił. Wreszcie to jedyny oficer polskiej policji, który razem ze swoimi ludźmi został opisany w prestiżowym amerykańskim magazynie „Soldier of Fortune”!

Jerzy Dziewulski urodził się w Warszawie. W 1964 roku został powołany do wojska na Mazury, skąd po roku przeniósł się do krakowskiej jednostki. Tam kończy służbę zawodową w stopniu sierżanta podchorążego. Dokładnie 1 maja 1966 roku zaczyna pracę w Wydziale Służby Wywiadowczej na warszawskim Żoliborzu. We wrześniu 1966 roku zostaje skierowany do Szkoły Wywiadowczej w Łodzi. Kończy ją z wyróżnieniem na początku kolejnego roku. Wraca do Warszawy i trafia do Wydziału Kryminalnego, również na Żoliborzu. Tutaj pracuje do 1971 roku.

Dramatyczne wydarzenia opisane na dalszych stronach sprawiają, że ląduje u lekarza, który wysyła go na przymusowy urlop. Po trzytygodniowym odpoczynku Jerzy Dziewulski wraca do pracy i dowiaduje się, że w związku z problemami zdrowotnymi zostanie przeniesiony do Wydziału Kadr Komendy Społecznej. W 1974 roku na własne życzenie przechodzi do nowo utworzonej Komendy Centralnego Portu Lotniczego Warszawa-Okęcie na stanowisko naczelnika Wydziału Zabezpieczenia Portu Lotniczego. Po paśmie sukcesów w walce z terrorystami w 1982 roku zostaje zastępcą komendanta, a później komendantem komendy Centralnego Portu Lotniczego. W międzyczasie swoje umiejętności doskonali m.in. pod okiem funkcjonariuszy izraelskich i amerykańskich służb specjalnych. Jako jedyny policjant w Polsce zostaje trzykrotnie odznaczony Medalem za Ofiarność i Odwagę. Do tego dochodzą także Krzyż Kawalerski i Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.

W kwietniu 1990 roku Milicja Obywatelska, w której pracuje, staje się policją. Kolejny rok przynosi następną niespodziankę. W listopadzie 1991 roku Jerzy Dziewulski zostaje pierwszym w historii naszego kraju policjantem wybranym do parlamentu. Do Sejmu wchodzi z listy Polskiej Partii Przyjaciół Piwa. W związku z tym zostaje zwolniony z policji, jak sam twierdzi, bezprawnie, i przywrócony przez sąd do służby już rok później. O wszystkim zresztą sam później opowie. Ale po kolei. Po powrocie do policji przez dwa lata znajduje się w rezerwie kadrowej Komendy Głównej Policji. W 1994 roku z rezerwy awansuje na stanowisko głównego specjalisty, lecz w 1997 roku musi odejść w związku z konstytucyjnym zakazem łączenia mandatu parlamentarnego ze służbą w policji.

Jak już wspomniano, karierę w polityce zaczyna robić w 1991 roku. Ku własnemu zaskoczeniu zostaje posłem na Sejm przez kolejne cztery kadencje, nieprzerwanie do 2005 roku. W międzyczasie tworzy Sejmową Komisję ds. Służb Specjalnych i jest wiceprzewodniczącym Sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. Wielokrotnie pracuje nad ustawami związanymi z policją i bezpieczeństwem naszego kraju. Poza tym w 1995 roku jest szefem ochrony osobistej kandydata na prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, od grudnia 1995 do maja 1996 roku jest sekretarzem osobistym prezydenta, w maju 1996 roku zaś obejmuje stanowisko doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa.

Kim jest dziś Jerzy Dziewulski? Jest ekspertem od bezpieczeństwa, dla wielu Polaków gliniarzem legendą, ulubieńcem polskich i zagranicznych mediów, a do tego autorytetem wśród funkcjonariuszy. Znany z ostrego języka, od zawsze bezlitosny dla bandziorów. To właśnie on po wielu latach w końcu dał się namówić na wyjawienie sekretów polskich gliniarzy, o których większość z nas nie ma pojęcia. Często coś, co wydaje się nam normalne, ukrywa drugie dno. Wielokrotnie nie zauważamy czegoś, co dzieje się na naszych oczach. O tym wszystkim opowie Jerzy Dziewulski.

Zdecydowanie będzie to książka o polskiej policji, o jej mrocznych, często głęboko skrywanych tajemnicach, a nie słodka biografia Dziewulskiego. Nie będzie żadnego wybielania. Już na samym początku pracy nad książką Jerzy Dziewulski powiedział: „Mam jeden warunek. Piszemy prawdę, nawet jeżeli będzie dla mnie bolesna!”. Dlatego zapewniam, że nie unikamy tutaj pytań dotyczących walki z bandziorami na granicy prawa. Nie udajemy, że Jerzy Dziewulski nie zapisał się do PZPR. Rozmawiamy o akcjach, po których nasz bohater usłyszał: „Jurek, spierdoliłeś sprawę”. Ale będą też nieznane dotąd opowieści o sytuacjach, w których każdy załamałby ręce i powiedział, że to już koniec. Każdy, ale nie Dziewulski. Brzmi niewiarygodnie? Po lekturze książki stwierdzicie: A jednak! Obiecuję, że w tej książce nie będzie niewygodnych pytań. Będzie brutalnie, dramatycznie, a przede wszystkim szczerze!

PS Ta książka obejmuje tylko wybrane fragmenty z życiorysu Jerzego Dziewulskiego, szczególnie te z okresu pracy w milicji. Niestety nie bylibyśmy w stanie pomieścić wszystkich jego przeżyć w jednym tomie. Ale spokojnie! Jeżeli chodzi o kolejne książki, to razem z Jerzym Dziewulskim nie stawiamy kropki nad i i nie mówimy definitywnie „nie”. A tymczasem życzymy udanej lektury!

Krzysztof Pyzia

[email protected]

PIERWSZY STRZAŁ W SERCE. SIEKIERA KONTRA PISTOLET

Ta niezbyt spokojna historia zaczyna się od bardzo mocnego wątku w życiu gliniarza z krwi i kości. Jest rok 1968, kiedy Jerzy Dziewulski służbę wojskową ma już za sobą. Ukończył milicyjną szkołę wywiadowczą i został przeniesiony z warszawskiego Wydziału Służby Wywiadowczej na Żoliborzu do pracy w Wydziale Kryminalnym.

– Opowieść z siekierą na początek?

– To jest mocna opowieść, nawet bardzo… Jest środek nocy. Razem z innym gliniarzem jesteśmy na służbie. W pewnym momencie dostajemy sygnał, żeby jechać natychmiast do budki służącej jako przenośny posterunek, od której jesteśmy oddaleni o jakieś 200 metrów: „Zapierdalajcie tam pod budkę, ile sił. Milicjant ma jakiś problem!”.

Gaz do dechy. Dziesięć sekund później jesteśmy na miejscu. Widok mrozi mi krew w żyłach. Na miejscu rozgrywa się dramat. Z budki wychodzi gliniarz. Naprzeciwko niego stoi facet, który trzyma siekierę. W mgnieniu oka zaczyna atakować gliniarza. Ten bez namysłu wyjmuje pistolet, przeładowuje i strzela w powietrze. Niestety, nic to nie daje. Gliniarz strzela drugi raz. Facet z siekierą jest już prawie obok niego. W tym momencie milicjant składa się i bum! Oddaje strzał w stronę bandyty! Pytanie, czy celny. Napastnik rzuca siekierę na ziemię, opuszcza ręce i biegnie w kierunku milicjanta. Po trzech krokach pada na ziemię. Okazuje się, że dostał w sam środek serca! Wmurowało nas w ziemię. Po raz pierwszy w życiu widzę, jak człowiek dostaje kulkę prosto w serce. Nagle okazuje się, że filmy kłamią. W telewizji po oddanym strzale bandyci od razu padają na glebę. Gówno prawda. Strzał w serce nie powoduje natychmiastowej śmierci!

– Nie?

– To jedna wielka bzdura. Bandzior ma tyle adrenaliny, że jeszcze żyje. Mało tego, że żyje! On jeszcze się rusza. Mało tego, że się rusza! On idzie kilka kroków w stronę psa! Mimo że dostał prosto w serce.

– To jak strzelać, żeby zabić?

– Jedynie błyskawiczny strzał w głowę daje całkowitą pewność. Żaden inny nie daje gwarancji, że nie zostaniesz zaatakowany. Dlatego później w jednostkach antyterrorystycznych wprowadziliśmy technikę tak zwanego strzału podwójnego. Nigdy raz. Jeżeli strzelasz, to dwa lub trzy razy. A to dlatego, że może zdarzyć się sytuacja, w której strzelisz i nie będziesz wiedział, czy trafiłeś. Gnój dostał, ale tego nie widać. Później zarzuca się policjantom, że nie wiadomo, po co oddawali tyle strzałów.

– Proste – policjant dobijał przestępcę.

– Co za bzdura! Policjant nie ma pojęcia, czy oddał celny strzał. A co za tym idzie – musi oddać drugi, żeby poprawić pierwszy. Czy myślisz, że jak się odda celny strzał w brzuch, to ten bandyta się przewróci?! A skąd! On dalej będzie agresywny. Sam miałem taką sytuację. Oddałem celny strzał. I co? Facet miał taką adrenalinę, że jeszcze przez piętnaście minut walczył! Dopiero po kwadransie osłabł i padł na glebę. Wtedy zorientowaliśmy się, że dostał w brzuch. Kurwa, nikt nie wiedział. W ogóle krwi nie było. Ani śladu. Nawiasem mówiąc, został skazany za usiłowanie zamordowania mnie na dwadzieścia lat więzienia.

– Dlaczego w tamtym momencie nie pomogliście kumplowi milicjantowi?

– Wszystko działo się błyskawicznie. Poza tym byliśmy przerażeni całą sytuacją z jednego powodu – zobaczyliśmy funkcjonariusza milicji – prymitywnego faceta, niezwykle grzecznego, uśmiechniętego do ludzi, ale… Faceta, który nigdy nie strzelał, jak należy. Walił poza tarczę, nie miał wymaganych punktów ze szkoleń, ale nikomu to nie przeszkadzało. To były lata, kiedy na strzelnicę chodziło się od czasu do czasu. Ktoś postrzelał, inny popalił głupa. Nikt się tym nie przejmował. Ba, funkcjonariusze ruchu drogowego w swoich kaburach nosili kanapki! Tak, to kabura była najważniejsza. Każdy gliniarz musiał ją mieć, a że poza wydziałem kryminalnym nikt nie używał broni, to już inna sprawa. Zdarzało się, że nawet prewencja nie nosiła broni, bo im się nie chciało.

– Żartujesz teraz?!

– A gdzie tam! To były czasy, kiedy w milicji absurd gonił absurd. Chyba nie myślisz, że mieliśmy sprzęt najlepszej klasy? Tak naprawdę to był okres, kiedy gliniarze nosili w kaburach kanapki, a ich przełożeni udawali, że ich ćwiczą. Nikt nie zastanawiał się na przykład nad tym, jak powinna wyglądać obrona przed atakiem siekierą. A trzeba było mieć specjalny sposób podejścia do atakującego. W takiej sytuacji cała „zabawa” polega na jednym – na szybkości działania. Nie możesz dać się zaskoczyć. Jeżeli będziesz się zastanawiał, to nim się obejrzysz, już będziesz miał łeb obcięty siekierą.

– Nic się nie zmieniło – dzisiaj też nie da się uniknąć ataku siekierą.

– Da się, ale jeśli nie jesteś pewien swoich umiejętności, nie kombinuj. Widzisz przed sobą siekierę albo nóż? Strzelaj! Masz wrócić cało do domu. Zastosuj podstawową zasadę antyterrorystów: „Lepiej siedzieć, niż nie żyć”. Bandzior trzymający w ręku siekierę może zawsze nią rzucić, a jeśli ma wprawę, to się nie uratujesz. Masz szansę tylko w określonej pozycji. Musisz się na tyle zbliżyć do człowieka, żeby uderzenie siekierą cię nie sięgnęło, ale żebyś mógł wykonać skok, który w gruncie rzeczy gwarantuje ci, że on tej siekiery nie zdąży opuścić – jeżeli miałby ją wzniesioną. Problem w tym, żeby być jak najbliżej niego. Cała filozofia polega także na tym, żeby umieć się ochronić – w miarę możliwości – a jeśli nie, to oddać strzał. Pamiętam, że sam rzucałem siekierą w trakcie zajęć, nożami zresztą też. Do dzisiaj to robię. Od czasu do czasu mi się zdarzy, gdy jestem na Mazurach, wziąć nóż i rzucać do tarczy. I to mi wychodzi w dalszym ciągu!

– Nie wyszedłeś z wprawy?

– Nie, dlatego, że to sprawa odpowiedniego ułożenia ciała, rzutu nożem z odpowiednim wyczuciem obrotu. Pisarz Robert Ludlum opowiadał o nożach rtęciowych; bez względu na to, jak nimi rzucisz, i tak trafisz… Kto w tamtych czasach marzył o nożu rtęciowym?! Myśmy mieli noże wojskowe, noże komandosa. Służyły przede wszystkim do przecinania linek spadochronów, kiedy się zaplątały, ale także do samoobrony i ataku w razie potrzeby. Rzeczywiście uczyliśmy się rzucać tymi nożami i wielu z nas w tym się wyspecjalizowało. I unik przed siekierą właśnie miał na celu wyrobienie nawyków, które w normalnych warunkach były niewyobrażalne. To był problem – stosowanie różnego rodzaju chwytów przy siekierze jest wyjątkowo trudne. Praktycznie rzecz biorąc, normalny policjant na ulicy nie jest w stanie obronić się przed siekierą, jeżeli nie trenował tego dziesiątki czy setki razy.

– Co robiliście, kiedy ktoś rzucał w was siekierą? Strzelaliście?

– Problem polegał na tym, że u nas nie było dyskusji, w kogo strzelamy. Strzelam, jeżeli coś zagraża mojemu życiu i nie mam szansy dać sobie rady fizycznie – bo widzę to, oceniam w ułamku sekundy, a siekiera to naprawdę duży przeciwnik. Nóż nie. Szabla tak – przedłuża napastnikowi rękę. Nożem atakuje się często ramię albo przedramię, a jednocześnie korpus. Można także jednocześnie atakować nogi. Problem w tym, że nóż jest w dłoni i atakujesz bezpośrednio człowieka, a w przypadku siekiery, pałki czy szabli ręka jest przedłużona i zanim dotrzesz do dłoni, założysz dźwignię – praktycznie możesz oberwać. Obrona przed atakiem siekierą jest niezwykle trudna. Gdy strzelasz do napastnika z siekierą, nie ma mowy o tak zwanym strzale ratunkowym, którym staramy się obezwładnić przeciwnika, żeby nie stracił życia. To jest niewykonalne. W momencie kiedy oddaje się strzał do przeciwnika, który ma w dłoni siekierę, musi to być strzał kończący zagrożenie.

– Gdzie? W serce?

– Nie. Są dwa trafienia, które kończą problem: w kolano albo w głowę.

– Strzał w kolano, bo on wtedy automatycznie odrzuca siekierę?

– Nie, bo on natychmiast pada – nie ma od tego odwrotu. Wystarczy uszkodzić kolano, a człowiek w ułamku sekundy traci równowagę. Tak jakbyś strzelił mu w głowę. To jest niewiarygodne, ale strzał w kolano powoduje natychmiastowy upadek – hop! – i już człowiek leży, nawet nie zdąży zareagować. Strzał w głowę – oczywiście także likwiduje zagrożenie. Natomiast strzał w serce czy w korpus – niestety nie.

– Bo jeszcze przez kilka sekund człowiek żyje?

– Tak. Po pierwsze, mierzenie w serce jest – moim zdaniem – nieco wątpliwe. Nie odniesie się takiego skutku, jak się chce. Po drugie, często można być zaatakowanym jeszcze przez co najmniej 30 sekund.

– Po celnym strzale w serce jeszcze przez 30 sekund człowiek jest przytomny?

– Tak. Proszę bardzo dowód: milicjant z tej cholernej budki. Strzelił po raz pierwszy w życiu do człowieka, trafił w tego chuja z siekierą, po czym bandyta dalej ruszył na niego! Bandzior zadał cios gliniarzowi i dopiero wtedy padł na ziemię. Problem polega na tym, że według taktyki antyterrorystycznej, taktyki walki, nigdy nie oddaje się pojedynczego strzału. Podczas jednego z uprowadzeń strzeliliśmy – mój żołnierz i ja – do terrorystów na pokładzie. O tym, że trafiłem, przekonałem się dopiero po wyjęciu rannego z samolotu. Nie byłem pewny. Strzeliłem, jego rzuciło do tyłu, wpadł do kibla, ale uznałem, że to skutek naszego bezpośredniego ataku, bo strzeliliśmy i natychmiast rzuciliśmy się na bandytę. Strzał i bach! Za pociskiem szło ciało, bo byliśmy w bezpośrednim kontakcie. Postawiliśmy bandziora na nogi, a on stał. Słabo mu się zrobiło dopiero po półgodzinie. Miał postrzelone: wątrobę, trzustkę, jelito grube, jelito cienkie, żołądek.

– Ile strzałów? Jeden?

– Jeden. Ten facet miał tyle adrenaliny, że dopiero dużo później zobaczyliśmy skutek strzału. No więc strzelasz i nic. W związku z czym musisz oddać kolejny strzał, żeby zobaczyć efekt. Jeżeli jest zagrożone twoje życie, to oddajesz nawet trzeci strzał. Nieraz ludzie się dziwią: „Dlaczego policjant strzelał aż pięć razy?!”. A dlatego, że pierwszy, drugi i trzeci strzał nie dały widocznego skutku. Jeżeli już jest powód do oddania strzału, zabicia przeciwnika, to nie można się bawić w strzał w mały palec lewej nogi. To nie o to chodzi! Często właśnie takich skutków oczekuje prokurator. Przepis o użyciu broni mówi o tym, żeby strzał wyrządził jak najmniejszą szkodę fizyczną. Dla policjanta skutek takiego sposobu myślenia może być najgorszy z możliwych – rany lub śmierć. Cel często zmienia pozycję, jest ruchliwy, nieobliczalny. Policjant nie może skupiać się na tym, żeby strzelić na przykład w łydkę, bo traci obraz całości zachowania bandyty. Widzi wyłącznie ten element. To nazywa się „wizją szczelinową” i jest niezwykle groźne dla bezpieczeństwa funkcjonariusza i ludzi. Jeśli policjant nie widzi skutku strzału, to w pewnym momencie ulegnie panice. W takiej sytuacji nie może racjonalnie działać. Broń nie jest środkiem przymusu bezpośredniego. Broń jest środkiem walki i obrony. Jeżeli wyciągasz broń, musisz być przygotowany do jej użycia. Jeżeli nie masz podstaw do jej użycia, nie ruszaj jej i pracuj innymi środkami. Broń nigdy nie może być straszakiem, bo możesz znaleźć się w sytuacji, w której stojący naprzeciwko człowiek powie ci: „No to strzelaj, kutasie!”. I co wtedy zrobisz?

– Ośmieszę się, to proste! A skoro nie broń, to co jest środkiem przymusu?

– Wszystko inne: pałka, kajdanki, woda, gaz. Te narzędzia są środkiem przymusu. Broń – nie. Dlaczego? Bo środki przymusu bezpośredniego można stosować prewencyjnie. Na przykład wychodzisz z samochodu i ja ci zakładam kajdanki – bach! – prewencyjnie, bo cię zatrzymałem i nie wiem, co wykręcisz. Wyobrażasz sobie, że ja stosuję prewencyjnie broń, czyli strzelam komuś w łeb? A ustawodawca jasno określił, co jest środkiem przymusu. Niestety eksperci bełkoczą – jak ostatnio przy okazji strzałów do kierowcy samochodu, który zginął: „Policjant użył środka przymusu bezpośredniego zgodnie z prawem”. Tymczasem policjant nie użył środka przymusu, użył broni palnej – to trzeba mówić zdecydowanie. Tak więc podwójny strzał jest standardem. Nie strzelasz „pach!”. Strzelasz: „pach, pach!”. To jest bardzo charakterystyczne dla ludzi przygotowanych do walki na ulicy i wyszkolonych. Strzelanie pojedyncze na strzelnicy to strzelanie sportowe. Strzela się zawsze podwójnie, potrójnie, bo generalna zasada brzmi: cel musi być widocznie unieszkodliwiony. Przykład wzięty z życia: bandyta kradnie broń szwagrowi, żołnierzowi Wojska Polskiego. Wychodzi na ulicę, jedzie samochodem, wołgą – łapie go patrol milicji, kontrolują go. I on w tym momencie daje nogę, ale milicjanci go zatrzymują. Dowożą na komendę i wsadzają do pudła. Powinno się takiego człowieka przeszukać, bardzo dokładnie, sporządzić protokół osadzenia, a następnie zapuszkować. Przeszukanie się odbywa dwukrotnie: pierwsze na górze, podczas osadzania, drugie podczas wejścia do profosa, czyli szefa aresztu. Pierwsze przeszukanie mają przeprowadzić milicjanci, a aresztowany ma przecież przy sobie broń. Co robi? Siedzi w jednostce i mówi: „O kurwa! Ale mnie boli brzuch! Muszę iść do kibla!”. „No dobra, to chodź do kibla”. Poszedł do kibla, ale konwojent nie wstawił nogi w drzwi kabiny. Bo nie chciał. Smród, nieprzyjemnie – wiadomo. Więc bandzior wyjmuje klamkę, wstawia do rezerwuaru na górze i wychodzi. Milicjanci go obszukują. Czysty. A on drugi raz mówi: „Znowu mnie boli! Mam rozwolnienie”. Eskortują go do kibla i czekają przed drzwiami. A aresztant wyjmuje klamkę i chowa przy sobie. Prowadzą do profosa. Ale ten ma sporo roboty i mówi: „Przeszukany był?”. „Był”. „Dobra, no to marsz do aresztu”. Przez takie głupoty często traci się życie. Wydawałoby się, prosta, prymitywna czynność. Więzień wszedł do celi, nie mija dziesięć minut, puka. „O co chodzi?” „Daj mi papierosa”. „No dobra, masz”. Profos otwiera drzwi, a tu spluwa między oczami. „Na podłogę!” – no to strażnik na podłogę. Aresztant obszedł go i mówi: „Słuchaj, kurwo, jak wstaniesz, zanim ja stąd zniknę, zastrzelę cię”. Profos leży jak długi. Bandzior podchodzi do profosa, bierze klucze, dochodzi do drzwi, otwiera i w tym momencie profos rzuca się na dzwonek alarmowy. Naciska. Ale, jak to w życiu bywa, nie raz ten dzwonek był naciskany przypadkiem. No to go paru gliniarzy zignorowało. Ale w końcu jeden z nich wyskakuje przed dyżurkę i widzi faceta, który mu strzela prosto w brzuch – jeb! Milicjant się przewraca. To była tetetka – potężna broń, o ogromnej mocy rażenia, jeden z najgroźniejszych pistoletów. I napastnik ucieka. W międzyczasie pod jednostkę podjeżdża radiowóz. Bandyta ucieka, wyskakuje zza drzwi z pistoletem w ręku. Ci z radiowozu go widzą, więc wyskakują, ale uciekinier do nich „bach! bach!”, więc oni pod samochód – prawidłowo. Uciekł. Po godzinie przychodzą do mnie i mówią: „Słuchaj, Jerzy, byłeś w komandosach, byłeś wytrenowany, jesteś dobry – widzimy, w jaki sposób pracujesz na ulicy. Robimy zasadzkę”. „Gdzie?” „U niego w domu. Żoliborz, Stołeczna”. „Dobra, które piętro?” „Szóste”. „Ile pięter?” „Osiem”. Rozpoznaję sytuację, robię analizę i mówię: „Panowie, ale on ma pistolet. Nie widzę szans, żebyście mi dali PM wzór 43”.

– Czyli?

– Pistolet maszynowy wzór 43, jeszcze pod koniec II wojny światowej używany w walkach. Polska armia miała go na wyposażeniu do lat pięćdziesiątych. I wówczas dostałem AK-47. Mówię: „Panowie, ale ja potrzebuję jeszcze jedną rzecz. Dajcie mi środki osłony”. „Jakie środki osłony?” „Kamizelkę kuloodporną”. „O, skąd kamizelka kuloodporna?!” – przypominam, że mamy rok 1968, a ja pracuję w wydziale kryminalnym. Mija godzina, przywożą. Niesie ją czterech. Otwierają pudło. Rzeczywiście, w środku jest kamizelka. Stalowa – cała, wszędzie stal.

– Jak z muzeum!

– Nie, nowoczesna. Ale wtedy tylko takie produkowano. Szwajcarska kamizelka firmy TIG, zupełna nowość. Dwadzieścia cztery kilo – wrzuć sobie tyle na grzbiet. Możesz tylko stać i patrzeć, kto w ciebie strzela, bo manewru nie wykonasz. „A hełm?” „Mamy”. Wyciągają hełm, który wygląda tak: trzy płyty – pierwsza przednia i dwie boczne, składane. Prawie 9,5 kilograma. Razem mam na sobie trzydzieści parę kilogramów. W płycie znajduje się szpara – jak w czołgu, chociaż z czołgu lepiej widać. Tu masz gumy, tu osłony, tu ściągacze itd. – tył w ogóle niechroniony, tylko przód. Efekt? Możesz wyłącznie wyjść, stanąć naprzeciwko bandyty, gdy ten strzela, i powiedzieć: „Kurwa jego mać, odłóż tę broń!” – bo przecież nie jesteś w stanie w niego celować.

– No i co? Zakładasz to?

– A mam wybór? Zakładam. Trenuję. Idę po schodach, trzymają mnie z jednej i z drugiej strony – wyglądam jak Jagiełło na koniu pod Grunwaldem. Jeszcze tylko dźwigu brakuje! W końcu decydujemy się pójść na zasadzkę.

– Czyli wchodzisz na szóste piętro z trzydziestoma kilogramami żelastwa!?

– Wchodzę na szóste piętro z dwoma kumplami. Na miejscu zastajemy taki widok: kobieta z małym, półrocznym dzieckiem tego bandyty i swoją matką. Kiedy wchodzimy, mówimy, że robimy kocioł, zasadzkę, i prosimy, żeby nie wykonywały żadnych niepotrzebnych ruchów. Mają otwierać drzwi – pokażemy im jak.

– Żona zgodziła się wsypać swojego męża?!

– Nie zgodziła się. Musiała to zrobić. Nie było żadnej dyskusji. Byliśmy bardzo zdeterminowani, brutalni w zachowaniu, bardzo ostrzy. „Proszę pani, jeżeli zdradzi nas pani, to rozpierdolimy całą tę chałupę” – dokładnie w ten sposób. Takie teksty. To było jasne – ona już nie miała nic do powiedzenia. Mówiła tylko: „Tak, tak, tak”. Wiedzieliśmy, że facet jest na tyle groźny, że będzie atakował – jeden z naszych już leżał ciężko ranny w szpitalu. Nawiasem mówiąc, ledwo przeżył. Mieszkanie wyglądało tak: wejście – korytarz, niewielki, taki może dwa metry, i dalej pokój. Jeden. Drzwi w korytarzu otwierały się na prawo, gdzie znajdowała się wnęka – czyli jak się otwierały drzwi, to zasłaniały wnękę, z rozmaitymi gratami za przepierzeniem czy zasłoną. Można się jednak tam było schować. Moi kumple usadowili się w mieszkaniu, jeden zaraz za winklem, drugi dalej, koło takiego kredensiku. Plan wyglądał tak: gospodyni nie ma prawa podchodzić do okna. Siedzi, zajmuje się dzieckiem. Jeżeli ktoś dzwoni do drzwi, to ona podchodzi, pyta kto. Drzwi otwiera bez względu na to, czy ktoś się odezwie, czy nie.

Ja niestety byłem bardzo brutalny. Pytała: „Ale co on zrobił? Co on zrobił?”. Powiedziałem: „Proszę pani, próba zabójstwa milicjanta”. „Co?!” Sprawdziliśmy go i okazało się, że to bandzior z krwi i kości. Nawiasem mówiąc, żona niewiele wiedziała o jego przeszłości. Moim zadaniem było zlikwidować go na miejscu, a on zdawał sobie sprawę z tego, że w jego mieszkaniu może się znajdować zasadzka. Wyobraź sobie sytuację, że ja w kamizelce i w hełmie stoję za zasłoną. Nabój jest w lufie. Kiedy rozlegnie się dzwonek, odbezpieczę broń. Jest przygotowana do strzału. Cisza. Godzina, dwie, trzy, kurwa, cisza. Nagle dzwonek. Żona podchodzi do drzwi, ja jej pokazuję, że jestem gotowy. Odbezpieczam broń, czekam. Zasłonę mam odsuniętą z jednej i drugiej strony, żeby zza niej wyjść, żeby się nie zaplątać, tak jak już mi się kiedyś zdarzyło. Drzwi się otwierają, ja wychodzę, broń przeładowana i się składam.

– Przez zasłonę?

– Nie. Gospodyni otwiera drzwi – a po ich otwarciu miała się odsunąć, żeby zrobić mi miejsce. I ona tak robi. Ja daję krok i… zamieram. Naprzeciwko mnie stoi na oko 85-letni staruszek, który mdleje. Jak Boga kocham! Jak mnie zobaczył, zemdlał. To ja mówię do Zbyszka: „Słuchaj, bierz go, kurwa, do środka”.

– Po co?

– Może on był po to, żeby sprawdzić, kto jest w domu. Wciągamy go do środka, cucimy, on się trzęsie. Trzeba mu udzielić pomocy. „Wezwijcie karetkę!” – ktoś się drze. „Jak to, padło wam na głowę?! Odprowadźcie go do jego mieszkania!” Staruszek w końcu dostaje szklankę wody. No i od razu spyty są: „Kto? Po co? Jak? Dokumenty…”. A on patrzy, dalej się trzęsie i mówi: „Panowie, ja przepraszam! Pomyliłem guzik w windzie…”. Zamiast na siódme wjechał na szóste. Otworzył drzwi. Nacisnął przycisk dzwonka, a ten we wszystkich mieszkaniach jest taki sam. Nacisnął i wszedł jak do siebie. Proszę ciebie, siedział z nami do dwudziestej – a przyszedł o piętnastej. Siedzieć musiał, bo założyliśmy kocioł. Wszyscy mogli wejść, ale nikt nie mógł wyjść.

– Ty dalej za zasłoną?

– Ja dalej za zasłoną. W międzyczasie bandyta dokonuje rozpoznania – coś mu się nie podoba – kręci się koło domu. I dokonuje napadu rabunkowego 150 metrów dalej. Wskakuje do sklepu mięsnego – bo tylko tam handlowało się dobrym towarem i było sporo pieniędzy – babę za kudły rzuca pod ladę, wyciąga kasę i spierdala. Jest nieco przed dziewiętnastą, czyli chwila przed zamknięciem sklepu. I tak zakończyła się faza pościgu. Następuje druga faza – bezkontaktowa – czyli zbieranie informacji o nim: gdzie jest, co robi, czym się zajmuje…

– Ciągle siedzisz w tej zbroi w mieszkaniu?

– Nie. Po dwudziestej zawijamy z mieszkania. Czas na zasadzkę zewnętrzną.

– To znaczy?

– W nieoznakowanym samochodzie przed blokiem siedzieli wywiadowcy. To była nysa z napisem „Telekomunikacja” – taka zasadzka. Oni po prostu obserwowali, wiedzieli, jak wygląda ten bandzior. W końcu dociera do nas informacja, że facet jest u swojej kochanki na Woli. Ekipa jedzie na miejsce. Dzielnicowy, który dostał informację, że on tam jest, mówi: „Na 99,99 procent to pewne”. Okazuje się, że to suterena, korytarz długi, mieszkanie, wejście bezpośrednio do pomieszczenia. Dzwonimy do drzwi. Otwiera gruba kobieta. „Czy jest pani sama?” Ona jest niepewna, zaczynają jej oczy biegać, zagryza wargi. „Tak, tak, jestem sama”. Nikt nie wierzy. Wejście do środka, z lewej szafa, z prawej jakieś graty, meble. Wejście dalej. Wchodzi dwóch. W tym momencie widać, że za tą szafą znajduje się tapczan. Widać też bieliznę i… wystające spod kołdry nogi. Broń, skok i nagle seria strzałów spod pierzyny. Wykorzystuje się kobietę jako zasłonę – nie ma wyjścia. Czy to było zgodne z prawem? Niespecjalnie. Ale zgodne z chęcią życia. Gdyby ona powiedziała, że on jest w mieszkaniu, za Boga nie zastosowałoby się takiej techniki, żeby się nią osłaniać. Ale w ten sposób mógł się osłonić jeden z gliniarzy, a drugi już nie. Skutek? Bandyta strzela całe serie, które układają się w ścianie – żaden nabój nie trafia milicjantów. Gnój strzela na ślepo. Huk, jakby trwała druga wojna światowa. Nagle desperacja, potworna desperacja, bezradność, śmiertelna bezradność. Pociski śmigają nad głową. Skok na tapczan, przyłożenie pistoletu do głowy i jeb! Desperacja, kompletny brak zasad. Skutek? Ktoś, kto nigdy nie strzelił w głowę, nie wie, czym jest strzał z przyłożenia w głowę.

– Kto strzela?

– Nieistotne. Ważne, jak zakończono sprawę. Strzał i z głowy na pół metra wytryskuje strumień płynu mózgowo-rdzeniowego koloru żółtawozielonego. Tak jakby ktoś pierdolnął w beczkę z piwem. Jesteś w tym cały.

– On został postrzelony w bok głowy, w górę…?

– Właściwie w czoło. Tym płynem jest wszystko zapaćkane. Ale to nie koniec. Gwałtowne odprężenie i nagle kolejna seria strzałów.

– Oddanych przez bandytę? Czy kochanka odzyskuje zimną krew?

– Żadne z nich! Na korytarzu został dzielnicowy. Ten oddał serię strzałów, waląc pociski w sufit. Usłyszał, że jest strzelanina, nie wie, kto wyjdzie z niej cało. I strzela!

– Ostrzegawczo?

– Nie, ze strachu. Ludzkiego, normalnego strachu. Chciał uprzedzić, że gdyby tamten wyszedł, to tutaj stoi klient, który ma pistolet. Dzielnicowy strzela irracjonalnie w sufit, mimo iż zapadła cisza. Albo bandzior nie żyje, albo gliniarze nie żyją. Tak nieraz działają reakcje podświadome człowieka w tego typu sytuacjach. To dowodzi jednego: strzał w głowę w tym przypadku okazał się strzałem kończącym. Swoją drogą, kilkanaście miesięcy temu w telewizji pokazywano sytuację, kiedy człowiek z siekierą zaatakował policjantkę. Ona oddała dwa strzały do uciekającego napastnika. I gdzie go trafiła? W kolano. I pięknie widać, jak on ucieka, nagle pada strzał i on leży. Gdyby dostał w plecy, biegłby dalej. To było genialne rozwiązanie. Zapominamy, że strzelanie do bandyty to nie strzelanie do tarczy z 25 metrów. Czasem trzeba skracać dystans, innym razem trzeba dystans wydłużać, trzeba prowadzić ogień osłonowy, trzeba prowadzić ogień, który pozwala innemu dotrzeć w określone miejsce. Dynamika strzelania musi być na strzelnicy taka, jak w rzeczywistości. Ja w latach osiemdziesiątych nie miałem sobie równego pod względem tempa wyciągania broni, celności i likwidacji celu. Moje milicjantki z ruchu drogowego strzelały kapitalnie, wygrywając mistrzostwa Warszawy. Ale to było strzelanie sportowe. Za to milicjanci nie mieli strzelania dynamicznego, nigdy. Mieli strzelanie do celu: jest tarcza, pierścienie i strzelasz. Trafiasz ósemkę albo dziesiątkę i najlepszy jest ten, kto zdobywa najwięcej punktów. To była paranoja! Dopiero w latach osiemdziesiątych zmieniliśmy taktykę, kiedy powołaliśmy te wszystkie jednostki. Odeszliśmy od statycznego strzelania do tarczy pierścieniowej – czy wiesz, że do takiej tarczy strzelaliśmy aż do lat osiemdziesiątych?

– Nie strzelaliście do tarczowych postaci?

– A gdzie tam. Strzelaliśmy do tarczy pierścieniowej. Co to znaczy? Jeżeli całe życie strzelasz do tarczy pierścieniowej, to w sytuacji zagrożenia nigdy nie strzelisz celnie do człowieka. Z prostej przyczyny: bo cel kojarzy ci się tylko z tarczą. Bardzo trudno wyjąć broń i oddać strzał do człowieka, bo to nie jest tarcza, a ty całe życie strzelałeś do tarczy pierścieniowej – a nie do postaci. Dopiero ze szkolenia w Izraelu przywiozłem tarcze z rysunkami ludzi, w okularach, z torebkami, z książkami, dokumentami jakimiś, z portfelem etc. I dopiero od tego momentu zaczęliśmy strzelać do takich tarcz. A wiesz dlaczego? Kiedyś stworzyliśmy tarcze, które były sylwetkami ludzi, i ja zostałem za to skrytykowany, bo te skurwysyny, przede wszystkim z organizacji partyjnych, mówiły: „Jak to? Nas poinformowano, że wy strzelacie do sylwetek ludzi. To nie jest etyczne!”. „Co?!” – mówię. „Do pierścieni strzelajcie. To jest tarcza! Tarcza numer 10, numer 5, numer 8. Proszę bardzo! Pierścienie mniejsze, większe. Wszystko!” Później dopiero wycinaliśmy sylwetki, obrys człowieka, ale na nim dalej były pierścienie. Chodziło o to, żeby nie mieć pierścieni – nieważne, gdzie go trafisz, traf go dwa razy. Jak go trafisz raz w ramię, a drugi raz dostanie w klatkę piersiową – masz gwarantowane, że się przewróci. Wiesz, trzeba to wyeliminować – trzeba widzieć człowieka w okularach, w czapce, w kapeluszu, a nie tarczę. Zdaniem ówczesnej władzy strzelanie do tarcz w kształcie sylwetek było nieetyczne. Ale już napierdalanie ludzi na ulicy było jak najbardziej etyczne…

– Absurdy zresztą wciąż się zdarzają...

– Właśnie. Wyobraź sobie, że mam teraz do czynienia z bardzo chorą sytuacją, która pokazuje, z jakimi absurdami musi się użerać nasz wymiar sprawiedliwości. Otóż bandyta jakiś czas temu usłyszał moją wypowiedź w Polsacie, że w sytuacji zagrożenia życia – gdy trzeba pozbawić człowieka życia, bo on zabije kogoś innego – oddaje się dwa strzały, ponieważ jeden strzał nie daje gwarancji, bo nawet strzał w serce nie powoduje natychmiastowej śmierci. I ten bandyta wysyła pozew z więzienia „przeciwko Jerzemu Dziewulskiemu, który, kurwa wasza mać” – tak pisze w tym pozwie – „mówił, że przy strzale w serce trzeba strzelać dwa razy, bo jak nie, to… Ja się takich gliniarzy boję. Moje życie jest zagrożone. Ja uważam…” itd. Wyobraź sobie, ten pozew wpływa do sądu. Z Wronek – z najcięższego więzienia w Polsce. Zostaję powiadomiony o tym, że jest pozew – bełkotliwy, kretyński, zupełnie bezsensowny. No, ale facet ma prawo go złożyć.

– Ale o co on cię pozwał? O promowanie złej postawy policjanta?!

– Nie. On wystąpił z pozwem o naruszenie dóbr osobistych, ponieważ poczuł się zagrożony. Ale posłuchaj, co dalej. Bandyta idzie z tym do sądu, ten stwierdza, że właściwy jest sąd w Warszawie, ponieważ pozew trzeba składać w sądzie miejsca zamieszkania pozwanego. On nie znał mojego adresu. W związku z tym rozpoczyna się postępowanie, w którym mają ustalić mój adres. Policja wypisuje dokumenty, wysyła je do prokuratora. Ten, po sprawdzeniu, wysyła wszystko do sądu. Sąd rozpatruje sprawę i pisze: „Pozwany Jerzy Dziewulski ma prawo do odwołania się od decyzji przyjęcia tej sprawy etc. do sądu okręgowego… Bo my odsyłamy tę sprawę tam, do sądu w miejscu więzienia” – i jakieś podstawy podali. Więc ja wywalam gały i mówię: „Jakim prawem?! Kodeks wyraźnie określa, gdzie…” – a oni po prostu rozumieli, że ten pozew bzdura, i nie chcieli się z tym pieprzyć.

– Umyli ręce.

– Oczywiście. W związku z czym ja naturalnie odwołuję się do sądu okręgowego. Piszę, że to jest bzdura, i proszę o dwie rzeczy. Po pierwsze, iks lat temu dwóch bandytów zostało skazanych za usiłowanie zabicia mnie. To była sprawa w samolotach. Później próbowali za wszelką cenę ustalić mój adres. Chodziło o zlecenie. Chcieli mnie odpalić. W związku z tym piszę w ten sposób: „Proszę Wysoki Sąd o zrozumienie sytuacji. Moi przeciwnicy dwukrotnie byli oskarżani o usiłowanie zabójstwa i próbowali ustalić, różnymi metodami, moje miejsce zamieszkania – zabiegali o to, żeby zdobyć ten adres, w różnych miejscach i na różne sposoby – a teraz przypadkowy facet wysyła bezsensowny pozew, więc będzie stroną, która musi mieć wgląd we wszystkie materiały, czyli w mój adres też”. I sąd okręgowy zadecydował: tak, sprawa pozostaje tu, mam rację, jeżeli chodzi o ekonomikę procesową. W związku z tym napisałem dużymi literami, że proszę o zastrzeżenie danych osobowych. I sąd zaczyna brnąć, bo widzi, że ten pozew to po prostu knot. Nie chce robić sprawy sądowej. Sędzia wpada na pomysł, że więzień jest stroną powodową, w związku z czym ma obowiązek wpłacić 300 złotych wpisowego. Pisze do niego: „Termin, 300 złotych”. Powód odpisuje, że nie może zapłacić, bo jest w więzieniu. Na to sąd mówi tak: „Nie uwzględniamy zwolnienia z opłaty, bo w procesie obowiązuje zasada, że od zapłaty zwalnia tylko albo rodzinna sytuacja, albo inne elementy”. Powód odwołuje się do sądu okręgowego, a ten oczywiście podtrzymuje decyzję pierwszej instancji. Napisał ostatecznie: „Nie ma prawa do zniżki ani do umorzenia, ponieważ nie występuje przesłanka, która według kodeksu pozwoliłaby na umorzenie opłaty. To, że pan przebywa w więzieniu, nie stanowi takiej przesłanki”. I już. Sprawa jest umorzona.

– Ile się ciągnęła?

– Osiem miesięcy. W styczniu się zaczęła, przedwczoraj się zakończyła. Dom wariatów!

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

NIEWAŻNE, ILE W ŻYCIU ZADAJESZ CIOSÓW. WAŻNE, ILE POTRAFISZ ZNIEŚĆ

KIM JEST JERZY DZIEWULSKI?

PIERWSZY STRZAŁ W SERCE. SIEKIERA KONTRA PISTOLET

DLACZEGO NIE ZAPOMNĘ TEGO SKURWYSYNA?

OD ŚMIERCI DZIELI CIĘ TYLKO TO, CO UMIESZ

TYLKO DLA ZABAWY…

JAK POLICJA TRACI NASZE PIENIĄDZE, CZYLI KONFETTI, KANAREK I PZPR

JUREK, SPIERDOLIŁEŚ SPRAWĘ

JAK SIĘ ROBI WŁAMY?

PROSTYTUTKI NA USŁUGACH MILICJI

GNÓJ KAPUSTA

AMERYKAŃSCY SZPIEDZY W POLSCE

SEKCJE ZWŁOK. TEGO SIĘ NIE ZAPOMINA

PIERWSZA ŁAPÓWKA

ILE JEST WART HONOR BANDYTY?

KASIARZ WSZECH CZASÓW: ADOLF RUPP

JEDNĄ NOGĄ NA TAMTYM ŚWIECIE

OCHRONA LOTNISKA. JAK WYGLĄDAŁY PRZYGOTOWANIA DO STANU WOJENNEGO

PORWANIA SAMOLOTÓW. STATYSTYKI

TAKIEGO PORWANIA NIGDY SIĘ NIE ZAPOMNI

NACIĘTA TĘTNICA, PORWANE NIEMOWLĘ I BANDYTA

PO TYM PORWANIU NIC JUŻ NIE BĘDZIE TAKIE SAMO

NIKT NIE DA CI GWARANCJI JUTRA

ZAMIAST NAPISÓW KOŃCOWYCH... MÓWIŁEM DURNIOM, ŻEBY TEGO NIE PISALI!

SŁOWO NA POŻEGNANIE

PODZIĘKOWANIA – OD JERZEGO DZIEWULSKIEGO

PODZIĘKOWANIA – OD AUTORA