Jeremiasz - Piotr Nesterowicz - ebook + książka

Jeremiasz ebook

Piotr Nesterowicz

2,7
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Jeremiasz, śledczy carskiej policji, który od lat ściga Przeciwnego, człowieka odpowiedzialnego za chaos ogarniający Podlasie, nieoczekiwanie zaczyna śnić i przemawiać biblijnymi proroctwami. Niektóre z nich się spełniają.
Nie wie, czy popada w obłęd, czy rzeczywiście przemawia przez niego Pan. W pogoni za Przeciwnym i w poszukiwaniu źródeł dręczącego go szaleństwa przemierza Podlasie przełomu
XIX i XX wieku – kocioł, w którym mieszają się narody i wyznania, gdzie polscy szlachcice planują zryw powstańczy, anarchiści rzucają bomby, z cerkiewnych fresków przemawiają święci, w lasach nauczają ludowi prorocy, a żydowscy osadnicy zakładają nową Palestynę. Podczas tej podróży Jeremiasz odkrywa, co jest fałszem, a co prawdą objawioną wewnątrz jego umysłu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 553

Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Piotr Nesterowicz

JEREMIASZ

Copyright © Piotr Nesterowicz, MMXVIII

Wydanie I

Warszawa MMXVIII

1. Sofia

Wieczorem dwudziestego siódmego maja nic nie wskazywało na to, że wybrał go Pan. Zawilgł. Paprocie i krzewy przy drodze parowały, jakby ich wiosenne liście przeniosły się o kilka miesięcy do przodu, nasiąkły letnimi burzami i wróciły spuchnięte, by teraz oddać wodę. Mżyło. Krople trafiały za kołnierz płaszcza i lepkimi palcami wślizgiwały się pod ubranie, nie zważając na ciasno zapięty surdut. Zgęział. Ludzie mówili, że piasek na trakcie tatarskim był podobny do rajskich plaż: miękki i biały, wyznaczał świetlisty szlak przez puszczę. Jego wyobraźnia okazała się ułomna, bo nie dostrzegł tego w błocie pryskającym spod końskich kopyt; rozlazła struga prowadziła nie do raju, lecz do czyśćca, a jej brudne kałuże wzbudzały pragnienie kąpieli w łaźni, a nie w tropikalnym morzu. Zdążył zapomnieć, że dziesięć wiorst wcześniej ciągnął za sobą długi warkocz suchego pyłu, który plątał gordyjskie węzły z podobnymi tumanami wzbudzanymi przez furmanki, kolaski i innych konnych przejeżdżających między sokólskimi wzgórzami.

Jeremiasz był słabym jeźdźcem. A kiedy za Wierzchlesiem zanurzył się w mokry bór, ostatecznie pożałował, że wybrał jazdę konną. Mógł wygodnie dojechać pociągiem do Białegostoku, zjeść obiad w poczekalni drugiej klasy w wysokim, jasnym holu z nieskazitelną posadzką w białe i czarne romby i z palmami w wielkich donicach, a potem wziąć kolaskę do Supraśli. Tyle że wówczas każdy dostrzegłby jego przyjazd, a on przynajmniej z początku wolał pozostać niezauważonym. Dlatego pociągiem dotarł do Sokółki, tam wziął konia i ruszył drogą na Krinki, by w Kamionce skręcić w stronę puszczy.

Wygnana przez sokólskie wiatry wilgoć schroniła się w puszczy. Przeklinał wąskie spodnie do końskiej jazdy, wpuszczone głęboko w cholewki wysokich butów; czuł krople, które złośliwie odnajdywały szwy bryczesów i swobodnie sączyły się do środka. Podsiąkł wodą niczym piasek tatarskiego traktu, podobno biały, ale teraz brudny, poznaczony wałkami błota rozjechanego przez wozy.

Bałagoły wyłoniły się z mżawki niczym morskie lewiatany. Obładowane drewnem, ciężko wspierały się na wysokich kołach, dyszały pyskami siwych wołów i tonęły w kałużach. Wyrosły tuż przed nim, więc wstrzymał konia i wyprostował się, chociaż plecy i szyja niechętnie wystawiały się na wilgoć. We mgle niemal przeoczył porośnięte trawą wybrzuszenia, guzły kamiennych nagrobków i poszarpane żebra drewnianych krzyży. Cmentarz zamajaczył na stromej górce. Ślady nekropolii przebijały się w nieoczekiwanych miejscach, niektóre wysoko ponad głową, czyniąc widok nierzeczywistym. To były dobre znaki: obłe budy furgonów, cmentarz po prawej i nadrzeczna polana, która otworzyła się przed nim, wypychając na bok wysokie na dziesięć sążni świerki i sosny. Dotarł do Supraśli.

Widok przypominał tani landszaft. Brzeg wznosił się stromą skarpą, po lewej majaczyły białe mury pałacu opatów, gmach bazyliańskiego klasztoru i cerkiew Zwiastowania Najświętszej Marii Panny. Chociaż Supraśl oblepiała ta sama mokra zawiesina, która towarzyszyła mu od skraju Puszczy Odelskiej, to w oddali, na zachodzie, gdzieś nad Białymstokiem, chmury się rozwiały i zaświeciło słońce. Ciemnożółte, zapaliło blaszane hełmy na cerkiewnych wieżyczkach i wydobyło z mgły wieżę kościoła ewangelickiego. Spojrzał w bok, pewien, że na skraju mostu dostrzeże jednego z pejzażystów, tworzących w hurtowych ilościach malowidła chętnie kupowane przez białostockich fabrykantów.

Słońce zgasło za chmurami i mury supraskiego klasztoru ukryły się w wilgotnych oparach, dołączając do tartaków, młynów, manufaktur włókienniczych, browaru, papierni, terpentyniarni, niskich domów tkaczy, pałacyków niemieckich przemysłowców i wzniesionych z czerwonej cegły budynków poczty, posterunku policji i ewangelickiego domu parafialnego. Gdy kopyta konia stukały na mokrych deskach mostu, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że puszcza próbowała okryć mgłą miasteczko, które przemocą wdarło się w jej serce.

Karczma na Psiej Górce rozsiadła się okrakiem na tatarskim trakcie, który biegł przez środek budynku. W szarości zmierzchu Jeremiasz dostrzegł parobków kręcących się przy ciężkich skrzydłach drewnianych wrót. Na noc przejazd zamykano i ci, którym zależało na dotarciu do Białegostoku, płacili karczmarzowi myto. Przywilej nie zapewniał wysokich dochodów, ponieważ niewielu zdążających na zachód wybierało szlak w poprzek puszczy, a od kiedy wytyczono nową drogę białostocką, która mijała gospodę, krzyżując się z traktem tatarskim przy południowo-zachodnim skrzydle klasztoru, zniknęli chętni do wnoszenia opłat.

Modrzewiowy budynek kryty gontem nie oferował wygód; w pokojach stały proste łóżka, zydle udające stoliki, pojedyncze krzesła, w ścianach tkwiły haki do zawieszania płaszczy, a gospodarz niechętnie rozdzielał krótkie świece. Pokoje rzadko pozostawały zajęte, a główna sala zapełniała się siennikami jedynie na odpust, który według greckokatolickiego kalendarza wypadł przed sześcioma tygodniami.

Ciężko zsunął się z siodła, zostawił parobkowi konia i sakwę z rzeczami, zabrał torbę – uszyta ze starannie impregnowanej skóry chroniła dokumenty lepiej niż jego płaszcz – i w progu z niesmakiem otrzepał krople, które zgromadziły się na skraju kołnierza. Pomieszczenie jadalne było duże, przy długich stołach zmieściłoby się kilkudziesięciu gości. Teraz jednak, gdy właściciel oszczędzał na świecach i drewnie, półmrok zawężył przestrzeń, odciął kąty i zgromadził nielicznych klientów w centralnej części, gdzie drwa żarzące się w kominku rzucały niewyraźny krąg światła. Dziesięciu mężczyzn zasiadło przy jednym stole; proste, ale czyste kapoty, lniane koszule i spodnie wskazywały na miejscowych rzemieślników. Ich właśnie spodziewał się zobaczyć, bo robotnicy z włókienniczych manufaktur pili w tańszych budach po drugiej stronie miasteczka, a goście fabrykantów zatrzymywali się w willach.

Podszedł do drugiego ze stołów ustawionych przy palenisku, torbę rzucił na ławę, a płaszcz powiesił na haku. Karczmarz czekał; zwykłe zamówienie, podpiwek i kartacze, wyraźnie rozczarowało miejscowych, którzy przypatrywali się z ciekawością. Najchętniej poszedłby do pokoju, zamienił mokre bryczesy na ulubione wełniane spodnie i dopiero wtedy wrócił do sali biesiadnej. Było już jednak późno, w międzyczasie rzemieślnicy mogli wyczerpać tematy i się rozejść, a on chciał posłuchać plotek. Usiadł na skraju ławy i skrzywił się, gdy mięśnie zastygłe od siodła zaprotestowały. Powoli ściągnął buty z długimi cholewami i ustawił je na skraju kominka, tak by szybciej schły w środku. Sięgnął po drewniany zydelek, przesunął go przed palenisko i położył na nim nogi. Ogień – karczmarz pospiesznie dorzucił kilka polan – przyjemnie grzał stopy. Oparł się na ławie, wziął kubek podpiwku i zatopił wzrok w płomieniach. Jego nieruchoma postać powoli osunęła się na skraj świadomości supraślan siedzących obok, to zaś, o czym mówili przed jego wejściem, zbyt wciągało, by mieli przerywać w połowie.

Słuchał. Temat rozmowy był równie ponury jak opary zalegające nad Puszczą Odelską; przebłyski zachodzącego słońca, które na chwilę oświetliły dachy klasztoru kolorami z lichego landszaftu, nie przepchnęły się przez okienka karczmy. Jana Jansena znaleziono przed domem. Ktoś mówił, że żył jeszcze, gdy nadepnął na niego nocny stróż. Niewiele brakowało, a minąłby ciało na brukowanej ulicy, bo marna lampka, którą obnosił na drągu, nie rozpraszała ciemności. Stało się to przyczynkiem gorącej dyskusji w magistracie o tym, że trzeba miejską straż wyposażyć w porządne oświetlenie, a przede wszystkim ustawić lampy na Głównej i Klasztornej.

Rzemieślnicy nie roztrząsali jednak tematu światła, chociaż skoro Supraśl stała się miastem, to lampy jej się należały. Ważniejsze było ustalenie, czy Jansen mógł żyć jeszcze, gdy jego głowę od ciała dzieliło kilka kroków. Garbarz – profesję mężczyzny Jeremiasz odczytał z plam po barwnikach znaczących jego dłonie i policzek – był przekonany, że głowę od ciała odkopnął stróż, kiedy zahaczył o zwłoki i z trudem utrzymał równowagę. Mówił o trupie, bo trudno mu było uwierzyć, że Jansen wciąż żył, a tym bardziej że zanim wydał ostatnie tchnienie, wyznał jeszcze stróżowi, że miecz, rycerz, młodzieniec z długim nosem i odstającymi uszami. Stróż z pewnością był podpity albo tak przerażony makabrycznym znaleziskiem, że opowiadał te głupoty o głowie gadającej, choć korpus leżał parę stóp dalej. Pozostali zdawali się z nim zgadzać, człowiek z odciętą głową był martwy. Przynajmniej przez pierwsze lata, bo jeden z tkaczy przypomniał, że z cholerycznego cmentarza podnosiła się zjawa człowieka, który dawno temu przyniósł zarazę do Supraśli, za co zakonnicy po śmierci dekapitowali go i w gniewie spuścili łeb do rzeki. Tamten jednak był martwy od dziesiątków lat, fabrykanta Jansena zabito zaledwie przed dwoma tygodniami, a słowa, które głowa miała wypowiedzieć, padły chwilę po morderstwie. Tu w jednym się zgadzali: prawdziwie ostry brzeszczot musiał oddzielić głowę od ciała. Co do miecza pozostawali jednak sceptyczni i skłaniali się ku zwyczajnemu, ale w ich opinii bardziej skutecznemu tasakowi rzeźnickiemu. Zaraz jednak drugi z tkaczy zaoponował, bo nazajutrz po morderstwie policmajster skonfiskował supraskim rzeźnikom wszystkie tasaki, co po dwóch dniach niemal wywołało bunt w miasteczku, nagle pozbawionym świeżyzny. Na szczęście trzeciej nocy z głową pożegnał się ihumen Kurhanowicz, co odsunęło podejrzenia od rzeźników, a przynajmniej od skonfiskowanych narzędzi ich pracy.

Rzemieślnicy śmiechem tłumili strach. Opata odnalazł w celi Kimbar, najstarszy mnich. Tym razem co do zgonu nie było wątpliwości, ihumen został zamordowany w nocy i zdołał się wykrwawić, nim Kimbar rankiem otworzył drzwi jego pokoju; podłogę wyłożoną mozaiką pokrywała kałuża krwi, gruba niczym turecki kobierzec. Policjanci innych śladów nie znaleźli, podobnie jak śledczy, którzy w południe przyjechali z Białegostoku. Nic poza ciałem wspartym na klęczniku i głową, która odturlała się w kąt. Szyję miał przeciętą równo.

Jeremiasz słuchał ich jednym uchem, kartacze stygły, a to, co opowiadali, już znał. Zamarł jednak w pół kęsa, bo sukiennik przerwał kolegom rozważania dotyczące ułożenia ihumena na klęczniku i nawiązał do zamieszania, jakie wybuchło podczas wczorajszego pogrzebu. Ta informacja zaskoczyła Jeremiasza, bo Jan Jansen zginął w wyniku oddzielenia głowy od ciała dwa tygodnie temu, a Wincenty Kurhanowicz, ihumen miejscowego klasztoru, mocno już podupadłego, bo w bazyliańskim monastyrze przebywało sześciu mnichów – teraz pięciu – został pozbawiony swojej przed jedenastoma dniami. Obu pochowano w zeszłym tygodniu.

A poprzedniego dnia na ewangelickim cmentarzu, na górce przy drodze białostockiej, odbyła się ceremonia pogrzebowa. Przy bramie stał karawan z Białegostoku zaprzężony w dwa kare konie bez skazy, z czarnymi pióropuszami i kirami wokół głów. Żałobnicy zgromadzili się we wschodniej części cmentarza, na tyłach grobowca Buchholtzów, gdzie wysokie na trzy stopy balustrady z gustownie kutego żelaza kroiły trawę w prostokąty i kwadraty. Uczestników pogrzebu było niewielu, sukiennik rozcapierzył obie dłonie i powoli zaginał palce, wymieniając zgromadzone rodziny. Skończył przy dziewiątym, rzeczywiście mało, rody supraskich fabrykantów były nieduże, na pogrzebie Christiana Tiniusa zebrało się ledwie trzydzieści osób, jeśli nie liczyć pastora, wynajętych grabarzy i karawaniarzy z Białegostoku.

Koledzy sukiennika pokiwali głowami, niedużo jak na znanego przedsiębiorcę, który dzierżawił cesarskie tartaki. Inwestora nie tylko poważnego, jego drewno karmiło kotły parowe w supraskich i białostockich zakładach włókienniczych, ale i lubianego. Trzydzieści osób, dziewięć rodów, to nawet nie jedna trzecia partnerów, z którymi handlowały tartaki Tiniusa, nie wspominając o innych członkach białostockiej śmietanki gospodarczej i urzędniczej. Wprawdzie cmentarz w Supraśli był skromny, ewangelickie kwatery ciasne, za kutymi balustradami miejsca starczało na dwa, najwyżej trzy kamienne lub żelazne pomniki, żałobnicy tłoczyli się w wąskich przejściach między płotkami, a karawaniarze niosący trumny musieli się napracować, by z godnością manewrować na zakrętach, ale dotychczas nie przeszkadzało to uczestnikom pogrzebów, którzy tłumnie wypełniali supraski kościół ewangelicki u zbiegu Ogrodowej i Klasztornej, a potem nie tylko ścieżki między cmentarnymi pomnikami, ale i drogę prowadzącą do Białegostoku.

Dlatego wczorajsza mikra frekwencja żałobników była zaskakująca, a ich liczbę jedynie częściowo usprawiedliwiała pogoda, bo nad Supraślą siąpiło od kilku dni. Coś innego zniechęciło białostockich bankierów, urzędników, radców i kupców do przebycia dwunastu wiorst i przekonało do pozostania w domach ekonomów, brygadzistów i robotników z tartaków Tiniusa. Wiele tłumaczyła głowa, równo odcięta od tułowia, a przed pochówkiem zgrabnymi rękami przedsiębiorcy pogrzebowego na powrót połączona z ciałem; tragiczną rysę na szyi sprytnie maskował czarny, jedwabny fular. Trzeci pogrzeb w dwa tygodnie. Nawet wśród flisaków spławiających drewno Supraślą do Narwi tyle śmierci w tak krótkim czasie należało do rzadkości, a fabrykanci i ihumeni zdawali się żyć bez końca, w każdym razie niewielu mieszkańców miasteczka pamiętało, by ich pochówki zdarzały się częściej niż raz do roku. Należałoby wręcz oczekiwać, że tajemnicze okoliczności śmierci Jana Jansena, Wincentego Kurhanowicza, a teraz Christiana Tiniusa – Jeremiasz, wyjeżdżając z Grodna, minął się z wiadomością o jego zgonie – sprowadzą głodnych sensacji gapiów.

Jedna okoliczność skutecznie ostudziła zapał ciekawskich i rzemieślnicy głośno ją przytoczyli, bo to ona wprost prowadziła do zamieszania, które sukiennik obserwował wczoraj na ewangelickim cmentarzu. Jeremiasz słuchał ich z uwagą, ponieważ to, o czym teraz mówili, należało do informacji, jakich zazwyczaj nie znajdował w policyjnych raportach. Sam wierzył, że jedynie osobiste doświadczenie pozwalało zrozumieć, co kryło się pod naskórkiem codziennych rolnych robót, wieczornych rozmów w gospodach i rytuałów odprawianych w cerkwiach, kościołach i synagogach. Dlatego nie lubił raportów prystawów i żandarmów; pisali je marnym rosyjskim i zazwyczaj ignorowali to, co ważne. Czytając je, oglądał górę lodową na oceanie: w sprawozdaniach widać było jej czubek, ale niewiele pisano o części zanurzonej pod powierzchnią, zawsze wielokrotnie większej i bardziej złożonej.

Już po pierwszym morderstwie ludzie mówili o karze boskiej; plotka mało wymyślna, często zgon możnych lub nielubianych przypisywano opatrzności Bożej, a Jansena, w przeciwieństwie do Tiniusa, nie darzono sympatią. Uchodził za dusigrosza i wyzyskiwacza, robotnicy w jego fabryce za psie pieniądze robili długo. Czas pracy zawsze był sprawą umowną w supraskich manufakturach, ale u Jansena wydłużał się nieustająco. Stąd niedawny strajk. Kazimierz Butkiewicz rzucił się na fabrykanta, chcąc pięściami wymusić wypłatę zaległego wynagrodzenia. Gdyby nie odciągnął go Witold Ulman, poważany przywódca supraskich robotników, może Jansen nabawiłby się kilku siniaków, za to później nie straciłby głowy. Jednakże to nie robotnicze niepokoje wywołały boską interwencję, bo przecież ihumenowi Kurhanowiczowi nikt z miejscowych złego nie życzył. A jednak, co ludzie w karczmach i jadłodajniach – na moment nadzwyczaj wypełnionych, zanim wilgotna mgła nie ogarnęła miasteczka, a plotka o młodzieńcu z długim nosem i ostrym mieczem nie dotarła do wszystkich domów – zgodnie powtarzali, obie śmierci były takie same i wywołała je jedna przyczyna. Bóg karał za występek, na który w Supraśli się zanosiło, twierdzili katolicy, Żydzi, ewangelicy, prawosławni i potajemni unici.

Stary Kimbar tak mówił, przypomniał garbarz, a reszta pokiwała głowami, jakby zakonnik był największym autorytetem w miasteczku. Kimbar był pomarszczony i posiwiały, co sugerowałoby wiekową wiarygodność, tej jednak zaprzeczało zachowanie. Niespełna rozumu, uważali życzliwi i na widok zakonnika przechodzili na drugą stronę ulicy. Nienormalny, śmiali się inni, a dzieciaki z radością pomieszaną ze strachem próbowały powtarzać słowa mamrotane przez mnicha w tempie, którego żaden z prześmiewców nie umiał odtworzyć. A jednak to Kimbar stał się źródłem plotki o karze Bożej i chociaż nikt – a już na pewno żaden z poważnych rzemieślników siedzących przy stole w karczmie – nie przyznałby się do tego, jego słowa od dwóch tygodni śledzono z uwagą wcześniej niespotykaną.

Kimbar przybiegł pod dom Jansena tuż po domownikach fabrykanta; głowa wciąż toczyła się po bruku, nieopatrznie kopnięta przez nocnego stróża. Gniew Pana, powiedział, gdy lampy naftowe wydobyły z ciemności korpus zabitego, a kiedy strażnik miejski opowiadał o młodzieńcu z mieczem, którego widzieć miał zmarły, mruknął jeszcze o aniele niebieskim. I to właściwie wystarczyło, bo chociaż Kimbar wyjątkowo głosu nie uniósł ani nie narzucił się potokiem zdań, to słowa zapadły w pamięć zgromadzonych. Gniew Pana, anioł niebieski, święty rycerz, mówił mnich, podczas gdy bliscy próbowali uspokoić zapłakaną wdowę. To samo powtarzał trzy dni później w celi ihumena Kurhanowicza.

Niektórzy przypomnieli sobie, że Kimbar przestrzegał przed gniewem Bożym od wielu dni, w cerkwi podczas nabożeństw, przed karczmą na Psiej Górce i pod robotniczymi spelunkami. Dotąd wyśmiewali jego ostrzeżenia o aniele niebieskim, który zstąpi, by chronić poświęconą ziemię, o zbliżającym się proroku i o świętych przemawiających ze ścian supraskiej cerkwi. Ale gdy Jansen i Kurhanowicz zginęli w tajemniczy sposób, ludzie przypomnieli sobie jego słowa o błogosławionym rycerzu, co miał nie dopuścić do zbezczeszczenia Świętego Hrudu – skarpy na brzegu Supraśli, którą bazyliańskim mnichom wskazał krzyż po tym, jak za Chodkiewicza w Gródku spuścili na rzekę krucyfiks i popłynęli niezmordowanie jego śladem przez czterdzieści wiorst.

A niedawno fabrykanci doszli do porozumienia z opatem upadającego klasztoru. Najpierw Zachert odkupił dawną siedzibę opatów i zamienił ją w swoją rezydencję; potem w południowym skrzydle urządził manufakturę szyjącą koce dla carskiej armii; teraz wspólnie z innymi przedsiębiorcami dogadywał zakup ziemi nad brzegiem rzeki, przy Świętym Hrudzie właśnie, bo zamierzał spiętrzyć tam Supraśl i postawić elektrownię wodną, która miała wprowadzić prąd do willi i fabryk przemysłowców. Opat chętnie wyprzedawał dobra, ponieważ monastyr przygniatały podatki; właściwie niezrozumiałe było, że budynki wciąż pozostawały w rękach unickich mnichów, skoro ich wiarę już zakazano w granicach imperium rosyjskiego.

Jeremiasz o Kimbarze czytał. Sprzeciwy mnicha wobec planów fabrykantów i opata nie umknęły uwadze białostockich śledczych, którzy przejęli dochodzenie w Supraśli. Trafił na czoło listy podejrzanych, obok Kazimierza Butkiewicza i Witolda Ulmana, podgrzewających strajkowe nastroje wśród miejscowych robotników, oraz anarchisty Gelinkera z białostockiej organizacji Czornoje Znamia, która realizowała ideę terroru nieumotywowanego, mordując przypadkowych przedstawicieli burżuazji. Jednakże policjanci uznali Kimbara za mało prawdopodobnego sprawcę. Po pierwsze, ani w jego celi, ani w innych pomieszczeniach nie znaleźli tasaka, topora bądź innej broni zdolnej dekapitować człowieka. Po drugie, stary Kimbar nie mógłby swobodnie operować ciężką siekierą, a łatwość była niezbędna, bo zamordowani zostali pozbawieni głów jednym czystym cięciem. Jansen cieszył się dobrą kondycją, podtrzymywaną przez regularne polowania w Puszczy Odelskiej, a przede wszystkim był postawnym i wysokim człowiekiem; zakonnik musiałby podskoczyć, żeby sięgnąć szyi. Po trzecie wreszcie, specjalista psychiatrii, który niedawno podjął praktykę w nowo otwartym szpitalu dla umysłowo chorych pod Białymstokiem, po całodniowej rozmowie z mnichem uznał, że ów owszem, był na wpół szalony, ale przy tym nadzwyczaj religijny. Kimbar sprzeciwiał się przemocy i histerycznie wręcz brzydził wszelką zbrodnią. Również schizofrenii, w której mógłby ukrywać się umysł zdolny do morderstwa, lekarz się nie dopatrzył.

Raporty trafiające na biurko grodzieńskiego oberpolicmajstra, a potem również do gabinetu Nikołaja Władimirowicza Mieziencowa, tajnego radcy III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, dla którego pracował Jeremiasz, były obszerne. Niestety policjanci w sprawozdaniach nie napomknęli nawet o długonosym rycerzu z odstającymi uszami ani o ostrym mieczu, o którym mówiła odcięta głowa Jansena, nie napisali również o aniele niebieskim, co miał sprowadzić gniew Pański na bezbożników profanujących uświęconą ziemię w Supraśli.

Rzemieślnicy w karczmie na Psiej Górce podzielali zdanie innych mieszkańców: skoro wola boska wtrąciła się w sprawy, lepiej było się nie mieszać. Toteż niewielu ciekawskich było gotowych sprawdzać granice Bożego gniewu. Szczególnie że Christian Tinius cztery dni temu, gdy był żyw jeszcze, głośno mówił, że zabobonnych mnichów dawno należało przegnać z Supraśli, a cerkiew zaminować i wysadzić.

Nic dziwnego, że z grona rzemieślników jedynie sukiennik poszedł na pogrzeb, chociaż on również nie ryzykował nadmiernie. Od razu zastrzegł się, gdy koledzy spojrzeli na niego z przerażeniem, że zatrzymał się w cieniu lip na drodze białostockiej, zbyt daleko od cmentarza, aby ktokolwiek mógł go uznać za uczestnika ceremonii, jednak na tyle blisko, by policzyć żałobników. I zauważyć Kimbara, skulonego pod płotem cmentarza. Nie tylko on go dostrzegł. Adolf Buchholtz, który miał niemal siedem stóp wzrostu, też zobaczył mnicha stojącego przy parkanie. Zapomniał o ceremonii, mimo że pastor właśnie zaczynał mowę, odwrócił się plecami do grobu niedoszłego zięcia i rzucił w stronę zakonnika. Rozpędzony Buchholtz przypominał dzika, dziesięć pudów wagi zrobiło swoje, biegnąc, prawie połamał żelazne płotki stojące mu na drodze, a gdy dopadł skraju cmentarza, nawet sukiennik poczuł siłę, z którą uderzył w ogrodzenie. Fabrykant bez wahania sięgnął na drugą stronę, grube paluchy zacisnął na ramionach zaskoczonego mnicha i szarpnął go ku sobie. Krzyczał przy tym tak głośno, że sukiennik nie musiał wytężać słuchu, by nie uronić słów: wyzywał Kimbara od mordercy i czarnego kruka, co ludzi do zabójstw podjudzał. Zgromadzeni przy stole zgodnie skinęli głowami, mnich rzeczywiście przypominał ptaka, wiecznie przygarbiony, z ostrym nosem i w znoszonym habicie.

Sukiennik w swym opowiadaniu próbował nadążyć za tempem Buchholtza, który słowa wystrzeliwał z siebie niczym rewolwer kule. Nazwał Kimbara obłudnym bigotem i zagroził, że kara go nie minie, bo już nie tylko Białystok, lecz także Grodno i nawet Petersburg zawiadomił, i jeszcze, że Kimbar, ten oprawca podstępny, w piekle będzie się smażył, ale wcześniej na ziemi czyściec przeżyje. Krzyczał, że nie pozwoli, by kacap groził rodzinie śmiercią. Przy tym coraz mocniej potrząsał zakonnikiem, który latał w jego rękach jak słomiany chochoł. Kaptur opadł Kimbarowi na plecy i odsłonił głowę pokrytą resztkami siwych włosów. Buchholtza wiek mnicha nie obszedł, przyciągnął go do siebie, a że wciąż oddzielał ich parkan cmentarza, drewniane sztachety wbiły się zakonnikowi pod żebra, aż pobladł. Bliscy dobiegli do fabrykanta i próbowali oderwać go od ofiary, ten jednak trzymał tak mocno, że coś zatrzeszczało. Sukiennik słyszał ów dźwięk wyraźnie, nie był tylko pewien, czy to sztachety pękały, czy żebra Kimbara. A Buchholtz krzyczał jeszcze, że kazał zaminować cerkiew i jak tylko anioł niebiański albo inny męczennik z mieczem się pojawi, to ją wysadzi, ze wszystkimi ikonami, freskami i mnichami w środku. Twarz przysunął tak blisko, że bujnymi bokobrodami drapał skórę Kimbara. Wreszcie puścił zakonnika, który upadł, po czym poderwał się pospiesznie, podkasał poły habitu i uciekł w kierunku klasztoru. Żebra widocznie miał całe, to sztachety musiały trzeszczeć, bo gdy mijał sukiennika, łapał powietrze pełnymi płucami.

Tu opowiadający zamilkł, jakby przestraszył się tego, co czaiło się w słowach Buchholtza, a jego towarzysze, przed chwilą słuchający z ekscytacją, też pochylili się nad pustymi szklankami. Zaraz jednak unieśli głowy i omietli czujnym wzrokiem obcego rozłożonego przy palenisku – Jeremiasz odsunął talerz wyczyszczony z kołdunów, ponownie wyciągnął nogi do ognia i sączył podpiwek – oberżystę przysypiającego za kontuarem, coraz głębsze cienie kulące się w kątach i ciemność zaglądającą przez okna. Mrok nocy splątanej z szarą mgłą pobudził ich do działania. Podnieśli się, ławy zazgrzytały po podłodze, Jeremiasz się wzdrygnął. Mrukliwie pożegnali się z karczmarzem i już stłoczyli się w drzwiach; brązowe plamy kapot i kurtek zniknęły w mroku.

Jeremiasz również się zbierał. Odstawił pusty kubek, zdjął stopy z zydla, skarpety zdążyły podeschnąć, podobnie jak buty, chociaż wyczuł w środku wilgotne miejsca. Niechętnie wsunął je na nogi, sięgnął po torbę, surdut i płaszcz. Gospodarz z wyraźną niechęcią podał mu świecę; cienkie węże parafiny wiły się na blaszanym talerzyku.

Obudził się niewyspany. Męczył go sen, chociaż zazwyczaj mar nie miał. W młodości uznawał to za defekt, bo gdy koledzy z sejneńskiego gimnazjum opowiadali o swoich przy śniadaniach, on milczał. Nic więc dziwnego, że sen, który objawił mu się na wąskim łóżku w karczmie na Psiej Górce, wytrącił go z równowagi.

Jedno pytanie pojawiało się w nim wielokrotnie i również teraz, na jawie, nie dawało mu spokoju. „Co widzisz?”, pytał głos, a on widział okopcony kocioł wrzący, gigantyczny, który pomieściłby wołu. „Co widzisz?”, wciąż powtarzał ktoś, nie umiałby określić tembru głosu, z pewnością był głęboki, przepełniony powagą, która przeszywała uszy bólem. „Co widzisz?”, a kocioł wrzał od strony północnej. Jeremiasz był pewien tej orientacji, północ była szczególnie istotna, a równocześnie dziwna, bo płyn nie mógłby nieustannie wrzeć w jednym skraju garnka, skoro ogień pod nim płonął równo. „Co widzisz?”, nie ustawał głos. Widział jeszcze mury; oblegał je tłum, najgęstszy przed wrotami. „Co widzisz?”, a on nic za obwarowaniami rozpoznać nie mógł, bo dymy skrywały miasto. Pochodziły nie od ognia wznieconego przez oblegających, lecz od kadzidła; trudno było sobie wyobrazić, ile żywicy zapalono za murami, żeby wytworzyć tak gęsty dym. Zaraz jednak głos przywołał go do porządku: „Co widzisz?”, a on dostrzegł trony ustawione przed każdą bramą, na nich majestaty. Na każdym tronie zasiadał król z północy. Skąd północ wzięła się pod murami, tak jak we wrzącym kotle, nie miał pojęcia. Wiedział jedynie, że kiedy sen do niego powracał, a działo się to wielokrotnie, zawsze pokazywał to samo, w tym samym momencie się kończył, a głos niezmiennie pytał: „Co widzisz?”. Przeraziła go uporczywość tej wizji.

Dlatego z ochotą wyszedł na dwór, chociaż mgła i mżawka nie ustąpiły z Supraśli. Zostawił w karczmie konia, sakwę z ubraniami i bryczesy do konnej jazdy, z ulgą założył ulubione spodnie z miękkiej wełny; wziął torbę z dokumentami, a sen porzucił w pokoju. Tak przynajmniej mu się wydawało, chociaż kiedy wyszedł na drogę, nie mógł uwolnić się od wrażenia, że pytanie ze snu czaiło się za plecami.

Klasztorne gmachy, wieżyczki cerkwi i budynek bramny z zawieszoną nad nim dzwonnicą kiedyś lśniły bielą. Teraz kapuśniak skutecznie stłumił wszelkie barwy poza szarą, ale nawet w najlepszym słonecznym świetle odpadające tynki, brudne ściany i rozpełzające się liszaje nie wywarłyby lepszego wrażenia. Strach było przejść pod dzwonnicą w bramie, korniki przeżarły belkowanie, i nie myśleć o ciężkim spiżowym dzwonie, który kołysał się nad głową. Wierni nawiedzający monastyr skracali sobie drogę przez furtkę w ogrodzeniu, które łączyło dzwonnicę z prawym skrzydłem klasztoru.

Cerkiew zachowała majestat pomimo stert belek i desek pozostawionych pod murami po remoncie pałacu opatów, niedawno przeprowadzonym przez Wilhelma Zacherta. Ani wychylające się zza świątyni piętra dawnej rezydencji ihumenów, ani ograniczające przestrzeń skrzydła klasztornych zabudowań nie mogły z nią konkurować. Strzelała w górę murami z czerwonej cegły i wąskimi krągłymi wieżyczkami z okienkami. Wyżej fasadę i galerie wież pokrywał tynk, którego kolor już bardziej przypominał biel; brud upadku nie sięgał tak wysoko.

Uwagę Jeremiasza przyciągnęła jednak nie imponująca architektura, lecz drewniany domek, który przycupnął przy prawej wieży i pretendował do miana stróżówki. Pomimo swej rachityczności budka kryła moc większą niż wyniosłe ściany cerkwi. Przez uchylone drzwiczki wysuwały się z wnętrza grube sznury. Tuż za progiem rozwidlały się, połowa biegła w prawo, do pakunków ułożonych u stóp wieżyczki i dalej za róg, a reszta w lewo. Grube sploty pełzły przez kamienny próg wrót i znikały w środku, a pozostałe obiegały cerkiew za drugą wieżą. Adolf Buchholtz nie żartował, mury zostały zaminowane, a lontów strzegli strażnicy. Przy budce stało trzech mężczyzn: starszy człowiek, w którym Jeremiasz dopatrzył się miejskiego stróża, bo w każdym podlaszuckim miasteczku dozorca wyglądał podobnie, i dwóch parobków, niechybnie drabów Buchholtza, na co wskazywał żołnierski krój ubrań. Cała trójka mierzyła go wzrokiem. Zignorował ich, nie miał zamiaru rozmawiać ze stróżami min, chciał jedynie zobaczyć świętych, którzy ponoć mówili ze ścian.

W cerkwi było ciemno. Przez okna w bocznych ścianach wlewało się zamglone światło, okienka wysoko pod kopułą pozostawały wyblakłe. W mroku wychwycił refleks srebrnego świecznika ustawionego przed ikonostasem, lecz jego blask – blady, ponieważ zadłużonych zakonników nie było stać na świece – niewiele pomógł. Zadarł głowę, wzrokiem wspiął się po grubych, ośmiobocznych filarach, sięgnął do szerokiego na dziesięć kroków tamburu, dotarł aż do wklęsłości kopuły, która wydawała się mała tam, wysoko, dwadzieścia sążni nad podłogą. Mrok ukrywał freski, ale Jeremiasz widział je przed laty, kiedy w święto Zwiastowania kwietniowe słońce świeciło nadzwyczaj mocno. Z kopuły spoglądał Chrystus Wszechwładny otoczony aniołami, pod nim pochylali się prorocy, apostołowie i ich uczniowie, niżej na ścianach usadowili się biskupi, święci i męczennicy; podobno ponad setka postaci, do tego jeszcze żywot Chrystusa, a między nimi łuki, żagielki i inne detale wypełnione medalionami i ornamentami.

W dzieciństwie, niemal przed dwudziestu laty, Jeremiasz doświadczał niezwykłych uniesień w kościele w Berżnikach. Kiedy przychodził z matką na niedzielne msze, ona stawała tuż przy drzwiach. Wtulała się w surową drewnianą ścianę, jakby liczyła na to, że ukryje się w cieniu wąskiego balkonu chóru. Gdy próbował pociągnąć ją w głąb, ostrzyła twarz, napinała węzły pod skórą, chociaż zdawało się, że miała je naciągnięte do granic możliwości. Przestawał wówczas nalegać i odwracał się pospiesznie, by nie widzieć bladości narastającej w jej oczach; nie umiał powstrzymać strachu, kiedy wzrok matki stawał się papierowy. Sam przeciskał się między chłopami, nie zważając na niechętne spojrzenia gospodarzy, a potem ekonomów i urzędników, którzy stali bliżej ołtarza. Zazwyczaj skręcał w prawo i szedł wąską nawą. Tak boczne przejście nazywał proboszcz, chociaż każdy, kto widział bazylikę w Sejnach, wiedział, że berżnicki kościół naw nie miał, jedynie wąskie korytarze wciśnięte za rzędy rzadkich kolumn. Stawał przy ostatnim filarze przed ołtarzem. Bał się podchodzić bliżej, chociaż ciągnęło go do proboszcza w zdobnym ornacie, do pozłacanych kielichów, świec drżących w dymie, do Najświętszej Panienki unoszonej do nieba na obrazie nad ołtarzem i do ministrantów w białych rewerendach.

Chciał do nich dołączyć, ale matka się nie zgodziła; rzadko mówiła z podobną stanowczością jak wtedy, gdy pierwszy raz zapytał, czy mógłby zostać ministrantem. Później, bo parokrotnie pomysł poruszał, już nie podnosiła głosu ani nie marszczyła czoła, jedynie twarz jej tężała, a oczy blakły tak, że czym prędzej odchodził. Z czasem pragnienie służenia do mszy osłabło, ale wciąż pociągały go zapach kadzidła i promienie słońca wpadające do środka. Dlatego wybierał prawą nawę, światło biegło wtedy nad jego ramieniem i grzało w swych promieniach drobinki kurzu unoszące się nad głowami szlachty w pierwszych ławkach. Dziwne myśli przychodziły mu wówczas do głowy.

Nad ołtarzem mieszały się barwy, zapachy i słowa. Złoto ofiarnych kielichów, czerwień kołnierzy, biel komży i błękit w niebo wziętej Maryi. Kadzidło przemieszane z wonią potu i machorki, którą tchnął każdy chłop stojący za jego plecami. Przejrzystość słonecznych promieni i gęstość dymu unoszącego się nad świecami. Dziwnie taneczne, jakby wstrzymywane w pół kroku ruchy księży i ministrantów. Dźwięki dzwonów i pieśni wypełniające drewnianą świątynię tak, że nie mógł powstrzymać się przed spojrzeniem pod nogi, czy śpiew nie oderwał budynku ku niebu. Doznawał obecności Boga, tak mu się wówczas wydawało, chociaż na religii wstydził się o tym wspominać. A był pilnym uczniem, znał każdą modlitwę i przytaczał żywoty świętych bez zająknięcia.

Niezwykłe pomieszanie gościło wówczas w jego głowie. Z jednej strony doznawał widzeń, które napełniały go ekstazą; z drugiej bezrefleksyjnie klepał pacierze, powtarzał martwe biografie świętych, a kazań proboszcza, pomimo aureoli kadzidła nad jego głową, przestawał słuchać po drugim zdaniu. Doskonałe oceny z religii i skryte euforie nie uczyniły z niego gorliwego katolika. Kiedy poszedł do gimnazjum w Sejnach, stracił motywację do kościelnych praktyk. Wciąż uczęszczał na katechezę, ale jej nauki postrzegał jako naiwne i bigoteryjne. Miały w tym swój udział Wykłady o duszy ludzkiej i zwierzęcej, które odnalazł w szkolnej bibliotece.

Pochłaniał je w kącie czytelni, przy lampie naftowej przykręconej tak, by rzucała mdłe światło. Bał się, że ktoś podejdzie i dostrzeże, co przegląda. Zastanawiał się, jak z krakowskiej drukarni Dygasińskiego i Małui rozprawa trafiła w odległy kąt Podlasza, za mury szkoły przytulonej do bazyliki, gdzie z pewnością nie było miejsca na takie pozycje. Paradoksalnie to, że ktoś ją do szkoły przyniósł, a potem on na nią trafił, było cudem, chociaż nie katolickim, lecz racjonalnym, ateistycznym nawet; poznał to słowo w gimnazjum i nieustannie kosztował jego smak – bluźnierstwa, zakazanych emocji, mglistego cienia nienazwanego, dalekiego świata.

Już sam tytuł brzmiał ekscytująco, dusza ludzka i zwierzęca. Często otwierał ostatnie strony i przesuwał palcem po spisie treści, drżąc z podniecenia, jakby druk żył, a słowa nie tylko obiecywały, lecz także wprost niosły zapach niezwykłych przygód. „Myślenie”, „Dusza zwierzęca”, „Indukcja i dedukcja”, „Świadomość”. Wtedy, skulony w kącie czytelni, zdał sobie sprawę z własnego istnienia, jakby przy słabym świetle lampy doświadczył objawienia, nie religijnego, lecz naukowego. Musiał nadrobić stracony czas, bo dopiero czytając Wykłady, przechodził proces świadomego poznawania, który był częścią dorastania, ale jemu najwyraźniej umknął w Berżnikach, w domu pełnym suszu.

Wierzył Wundtowi, że inteligencja idzie w parze z wyobraźnią, więc ćwiczył imaginację, ale nie na modłę romantyków tonących w naiwnych sielankach. Śladem nowego mistrza uważał, że była zbiorem oddzielnych odczuć, określonych i zapamiętanych, a świadome poznanie następowało dopiero wtedy, gdy zostały one nazwane. Wundt pisał, że Szekspir używał piętnastu tysięcy słów, Milton ośmiu, a wykształcony Anglik trzech tysięcy, podczas gdy prostak ledwie trzystu. Tak, angielscy badacze musieli mieć rację, podlaszucki chłop na pewno więcej słów nie znał, co do tego Jeremiasz nie miał wątpliwości. Chciał poznać ich jak najwięcej, by poszerzać strumień wyobrażeń, który płynął ze skarbca nieświadomej duszy – bardzo mu się podobało to określenie. Dlatego tak chętnie uczył się języków; wierzył, że gdy to samo pojęcie nazwie w kilku obcych słowach, to jego wartość wzrośnie.

Nic więc dziwnego, że chociaż często gościł w murach sejneńskiej bazyliki z prawdziwymi nawami, to białe wnętrza nie wzbudziły w nim euforii, której doświadczał w drewnianym kościółku w Berżnikach. Chociaż nieprawdą byłoby powiedzieć, że w świątyni niczego nie przeżył.

W tamtą mroźną lutową niedzielę zagapił się. Myślami był już przy nartach, które czekały na niego w dormitorium, bo od kiedy przeniósł się do Sejn, w niemal wszystkie zimowe świąteczne dni tuż po porannej mszy uciekał na nich za miasto i biegał aż do zmierzchu. Światło wtargnęło znienacka przez wysokie okna po prawej stronie kościoła. Nie zalało blaskiem całej głównej nawy, lecz ekwilibrystycznie zagięło się nad lewym rzędem siedzeń, a dokładnie rzecz biorąc, nad drugą ławką, licząc od tej, w której siedział Jeremiasz. Ciemnobrązowe włosy opadały na plecy ciężkim warkoczem i kiedy poruszyła głową, splot rozbłysnął. To ten blask przyciągnął jego uwagę. Uniósł głowę w poszukiwaniu źródła iluminacji, a potem na próżno szukał fizycznego wyjaśnienia, chociaż od początku wiedział, że nie w optyce tkwiło rozwiązanie, ale w jego wnętrzu. W sercu, powiedziałby, gdyby nie czytał tak zaciekle psychologii Wundta, więc raczej w psyche, chociaż musiał przyznać, że słowo „serce” lepiej pasowało do tego, co poczuł.

Ciemnobrązowy blask, zarys prostego nosa, iskry na policzku, dłonie o długich palcach ukryte w rękawiczkach; zapatrzył się. Na nic zdały się ostrzegawcze syknięcia kolegów. Zignorował pomruki nadchodzącej burzy. To ksiądz prefekt mruczał znacząco, aż wreszcie podniósł się ze swojego miejsca i podszedł, stąpając ostrożnie, by stukotem obcasów nie przeszkodzić wiernym, a przede wszystkim księdzu biskupowi, który tego dnia odprawiał mszę. Jeremiasz nie mógł wybrać gorszego momentu na dostrzeżenie światłości w ciemnobrązowych włosach. Kapłan dotarł do jego ławki i zacisnął dłoń na ramieniu. Jeremiasz z trudem powstrzymał krzyk protestu, nie wobec bólu, który przeszył jego rękę, bo ksiądz kościstymi palcami wpił się w skórę mimo płaszcza, szkolnej marynarki i koszuli, ale z powodu oderwania od blasku, jaki bił z drugiej ławki po lewej.

Po mszy na narty nie pojechał. Gdy wrócił do dormitorium, nie mógł się skupić na deskach. Ręce plątały paski wiązań, nogi reagowały na polecenia głowy z opóźnieniem, jakby mózg przesyłał polecenia okrężną drogą, z budynku poczty przy ulicy Grodzieńskiej do Suwałk, dalej na południe, do Augustowa, Białegostoku i naokoło, przez Grodno, a stamtąd już sam nie wiedział, którą trasą sygnały biegły, by przez Mariampol ponownie zastukać w telegraf zdumionego pracownika urzędu w Suwałkach, który odsyłał tekst do Sejn, a z poczty telegrafista biegł z paskiem przekazu pod gmach dawnego klasztoru. Na darmo jednak, bo ciało Jeremiasza już się przegięło, narty skrzyżowały, a on leżał w śniegu, ku uciesze kolegów obserwujących jego wysiłki z okien sypialni.

To było jedyne olśnienie, jakiego w ciągu siedmiu lat doznał w sejneńskiej bazylice, chociaż z tego jednego objawienia nie mógł się zwierzyć klerykom, z którymi dzielił dormitorium. Wszystkie inne cuda zostały zastąpione przez tajemnice, które odsłaniały przed nim wykłady Wundta. Może wtedy pogrzebał swoją wiarę w Boga i odsunął do lamusa zabobonu to, co niewyjaśnione; dopiero dziesięć lat później, kiedy zaczął pracować dla tajnego radcy III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, zrozumiał, że nie sposób oddzielić świata fizyki od świata zmysłów. Przynajmniej na Podlaszu.

– Pan wejrzał z wysokiego przybytku swojego, popatrzył z nieba na ziemię, aby usłyszeć jęki pojmanych.

Głos wyrwał go ze wspomnień. Obok stał mnich, przygarbiony, w habicie tak ciemnym, że Jeremiasz nie umiał określić, gdzie się kończyło ubranie, a gdzie zaczynał mrok świątyni. Nic dziwnego, że nie dostrzegł go wcześniej. Spoglądał w górę, kaptur zsunął mu się na plecy i odsłonił twarz, cień w cieniu, ale zarys ostrego nosa wyjaśniał tożsamość. Kimbar, o którym wczoraj rozmawiali rzemieślnicy.

– Napisano wokół Chrystusa Pantokratora, aby przypominać, że Chrystus patrzy na nas i na cierpienia uciśnionych, widzi występki wzbogaconych i przygotowuje dla nich piekielne stosy – ciągnął zakonnik.

Jeremiasz wielokrotnie słyszał podobne słowa rzucane przez nawiedzonych starców błąkających się po podlaszuckich drogach. Wprawdzie jurodiwi rzadko docierali na zachodnie rubieże cesarstwa, ale teraz, gdy wzmożenie religijne ogarnęło wszystkie nacje i wyznania Podlasza, ludowi prorocy, pustelnicy i szeptuchy zaludnili miasteczka i wsie. On sam, słysząc wizje kresu świata, czuł politowanie, ale tutaj, otoczony tłumem proroków i świętych, powstrzymał wzruszenie ramion. Groźba ogni piekielnych obudziła wspomnienie snu, który prześladował go w nocy; wróciły stosy, kocioł wrzący od północy i „co widzisz?” powtarzane nieustępliwie.

– To miejsce jest stare, nie zmurszałą starością, lecz dawną mądrością, tradycją nie gorszą od moskiewskiej czy kijowskiej. – Kimbar przykucnął i dotknął posadzki. Teraz mówił do kamieni pod stopami. – Nie na darmo pierwsi ihumeni pochodzili z Grecji. Święty Antoni, zanim go Turcy zamęczyli w Salonikach, przewodził supraskiemu monastyrowi, a w bibliotece mamy pisma królów Węgier, łacińskich władców Konstantynopola i książąt Rusi. Nie bez powodu prorocy, apostołowie i święci znaleźli spokój na tych murach, wszyscy tu są, Mojżesz, Dawid i Salomon pod serafinami, cherubinami i aniołami otaczającymi Pana, obok Eliasz, niżej Piotr, Paweł, Jan, Marek, Justyn, Tymoteusz…

Głos przycichł, a miejsce dźwięku zajęło światło. Śledczy spod przymkniętych powiek obserwował ruchy Kimbara krzeszącego iskrę. Przyglądał się jego dłoniom, dziwnie jasnym, nie naturalną bladością skóry, ale sztuczną, garbowaną w wybielającym barwniku. Jakby zeskrobał wszelki brud ukrywający się w porach, piachem starł z dłoni kolor i odsączył krew. Mnich uniósł świecę, słaba poświata oświetliła pomarszczoną twarz z ostrym, kruczym nosem i siwe włosy otaczające łysinę.

Kimbar ruszył w stronę wielkich filarów. Płomień wydobywał i ukrywał fałdy szat, długie palce, krawędzie tarcz, ostrza mieczy i twarze z małymi oczyma, wyraźnymi liniami brwi i długimi, wąskimi nosami.

– Tam się zgromadzili Jerzy, Dymitr, Bakchus, Nikita, Leoncjusz. Myśleliście, że Nektarij uwiecznił ich tutaj przypadkiem?

To było pytanie, ale zanim Jeremiasz odpowiedział, zakonnik już kontynuował opowieść o bizantyńskim malarstwie, które nie było rzemiosłem, nie sztuką nawet, lecz wiarą w najczystszej postaci.

– Wszystko opisał Nektarij, malarz, co stworzył supraskie freski. Mamy w bibliotece jego podlinnik, wszystko w nim wyłożył. Gdyby ludzie to przeczytali, zrozumieliby, że nie zwariowałem. A jeśli rzeczywiście oszalałem, to oni też postradaliby zmysły, gdyby już pojęli, co Nektarij tłumaczył. Chociaż jest to tajemnicą niezwykłą i trudną do pojęcia. Może dlatego ci, którzy zamykają podlinnik, są już innymi ludźmi, niż byli wtedy, gdy go otwierali.

Głos przygasł, bo mnich doszedł do bocznej ściany, a Jeremiasz pozostał pod filarem. Zapatrzył się w twarz świętego męczennika, którą wydobyła z mroku świeca Kimbara. Leoncjusz głowę odchylał w prawo i spoglądał na śledczego z ukosa, znad długiego nosa i groźnie wyglądającego miecza, którego obnażone ostrze trzymał gołymi dłońmi.

Jeremiasz usłyszał ostatnie słowa o żywych malowidłach i podlinniku, który należało przeczytać. Uwolnił się od spojrzenia Leoncjusza i pospieszył za Kimbarem, stojącym przy bocznej ścianie. Tym razem przyglądał się nie malowidłom na murach, lecz gęstemu mrokowi pakunków ułożonych na podłodze. Freski to się ukazywały, to nikły w mgnieniach świecy, ale podłużne, obłe kształty tkwiły nieubłaganie na swych miejscach. Ich rzeczywistość była bardziej namacalna i nieuchronna od świata proroków i męczenników.

Nie zdążył zapytać Kimbara o podlinnik, o intencje malarza Nektarija i anioła niebieskiego, który bronił Świętego Hrudu przed zbezczeszczeniem. Do cerkwi wszedł jeden z drabów; za nim w plamie światła pojawiły się głowy pozostałych mężczyzn. Parobka nie interesowały freski; przysunął lampę naftową do ściany, schylił się, sprawdził, czy lonty między laskami dynamitu pozostały nienaruszone, po czym wyprostował się i gburowato pogonił Kimbara i Jeremiasza na zewnątrz. Śledczego nie zdziwiło, że człowiek fabrykanta szarogęsił się w cerkwi. Bazylianie byli w niełasce, wywłaszczano ich z monastyru, ihumen nie żył, nie zdołali sprzeciwić się minom pod murami świątyni, nic więc dziwnego, że zaakceptowali ludzi Buchholtza kręcących się po budynku.

Kimbar się nie opierał. Zgasił świecę, ukrył ją w fałdach habitu i bez słowa wyszedł. Gdy Jeremiasz przekroczył za nim wąskie drzwi, nie musiał mrużyć oczu, bo wilgoć zastępująca powietrze nad Supraślą nie przepuszczała światła; dzień miasteczka był niewiele jaśniejszy od nocy cerkwi. Mnich nie czekał na niego. Ciemna plama habitu zalśniła na tle przybrudzonych ścian klasztornego dormitorium. Jeremiasz go nie zawołał; postanowił wrócić do rozmowy później, bez obecności parobków i miejskiego stróża.

Chciał obejść klasztorne budynki, przyjrzeć się Świętemu Hrudowi, którego zagrożona dziewiczość miała wywołać gniew Pański, a potem zajść do dawnego pałacu opatów i spotkać się z Wilhelmem Zachertem, najważniejszym supraskim fabrykantem. Ale mżawka zniechęciła go do spacerów, a słowa zakonnika o malarzu i podlinniku zaciekawiły. Zamiast przejść bramą z zawieszonym niepewnie spiżowym cielskiem dzwonu, skinął na jednego z mężczyzn przyglądających mu się spod budki.

Sługa Buchholtza podszedł i uniósł brwi skonfundowany, bo Jeremiasz zapytał o klasztorną bibliotekę. Owszem, mieściła się w drugim skrzydle klasztoru i parobek miał klucze, ale kiedy Jeremiasz kazał się tam prowadzić, zaoponował.

– Pan Adolf Buchholtz nie pozwolił nikomu pałętać się wokół cerkwi – powiedział zdecydowanie.

Nazwisko pryncypała dodało mu pewności siebie, ale Jeremiasz zaraz ją rozwiał, bo powołał się na III Oddział Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości i swoje stanowisko śledczego.

Wątpił, aby nazwa urzędu mówiła cokolwiek wartownikowi, ale „Jego Cesarska Mość” wzbudziła czujność. Strażnik spojrzał niepewnie na kolegę, a ten uciekł wzrokiem. Zaraz jednak do głosu doszło doświadczenie, obaj wiedzieli, że w takich sytuacjach lepiej było się nie narażać. Drab skinął głową i wskazał kąt budynku, gdzie majaczyły drzwi.

Zamek stawił opór, zapowiadając ciemność i kurz korytarza za drzwiami. Zachodni narożnik monastyru używany był rzadko, cele i sala jadalna mnichów znajdowały się w oddzielnym budynku, po drugiej stronie bramy z dzwonnicą. Gdy zagłębili się w ciasny korytarz, przydała się lampa; zaraz jednak parobek uchylił inne drzwi i weszli do biblioteki.

Kimbar powiedział, że klasztor był wiekowy, ale nie zmurszałą starością, lecz dawną mądrością; teraz Jeremiasz namacalnie odczuł ogrom wiedzy gromadzonej przez bazylianów od wieków. Długa sala sprawiała wrażenie ciaśniejszej, niż była w rzeczywistości; regały szczelnie wypełniały przestrzeń pod ścianami i co kilka kroków sięgały długimi ramionami na środek pomieszczenia. W świetle lampy nie widział tytułów, ale domyślał się, że mieszały się tu spisy inwentarzowe, roczniki kapitulne, księgi kaznodziejskie, ascetyczne i cerkiewne, żywoty świętych, rejestry korespondencji, zbiory listów, kodeksy prawa kościelnego i cywilnego, odpisy ksiąg teologicznych, historycznych, medycznych i matematycznych, tomy psalmów i wiele edycji Pisma Świętego, słowników i rozpraw filozoficznych. Uświadomił sobie, że odnalezienie książki, o której wspominał Kimbar, było przedsięwzięciem trudniejszym, niż się spodziewał.

Zza zakurzonych półek wyłonił się klasztorny archiwista. Gdy Jeremiasz pochylił się ku niemu i wyjaśnił, czego szuka, nie wydawał się zaskoczony. Skinął głową i zniknął między półkami, znacząc swą drogę drgającym płomieniem świecy. Śledczy spoglądał za nim z niepokojem, obraz zakonnika krążącego z odkrytym ogniem wśród wyschniętych woluminów napełniał go obawą. Kroki umilkły, blask świecy zatrzymał się, Jeremiasz usłyszał szum przesuwanych ksiąg. Po krótkiej chwili światło ponownie się poruszyło. Jeremiasz z trudem opanował podniecenie, gdy mnich wyłonił się zza regałów i podał mu przykurzony wolumin. Gdy rozchylił drewniane oprawy obciągnięte skórą, luźne karty uniosły się; pospiesznie zamknął okładki. Na froncie dostrzegł znaki greckiego alfabetu; słowa PODLINNIK domyślił się raczej, niż je przeczytał, ponieważ czas wytarł barwnik i rozmazał krawędzie liter. Ale to, co napisano niżej, odcyfrował już pewniej: NEKTARIJ SERB.

Otworzył torbę i wsunął manuskrypt do środka. Spodziewał się, że archiwista zaoponuje, ale ten z obojętnym wyrazem twarzy obserwował, jak zapina klapę. Śledczy przerzucił pasek przez ramię, podziękował zakonnikowi i kiwnął na parobków Buchholtza, którzy przypatrywali się mu z natarczywą ciekawością. Wrócili tą samą drogą, zamek w drzwiach ponownie zgrzytnął opornie.

Kiedy znaleźli się na podwórzu, Jeremiasz się zawahał. Był jeszcze jeden, może najważniejszy, powód jego obecności w Supraśli, któremu dotychczas nie poświęcił uwagi. Skinął na sługę z kluczami i zapytał, czy nie widział w miasteczku wysokiego, szczupłego mężczyzny o charakterystycznym spojrzeniu czarnych oczu. Śmieszny był to opis, za takie pytanie oberpolicmajster od razu wyrzuciłby go z grodzieńskiej policji. Nie dla niego jednak teraz pracował, a charakterystyka była najprecyzyjniejsza, na jaką mógł sobie pozwolić. I wystarczająca, bo parobek łypnął na kolegę, po czym obaj pospiesznie pokręcili głowami. Nie wydawali się przy tym zdziwieni skąpością opisu ani nie napomknęli, że pasował do wielu mężczyzn. Jeremiasz z trudem zachował spokój, bo wiedział, że kłamali. Inaczej nie zaprzeczyliby tak zdecydowanie.

Dałby głowę, że to Buchholtz spotkał się z Przeciwnym i nakazał sługom zachować fakt w tajemnicy, bo inaczej nie odważyliby się skłamać, nie teraz, chwilę po tym, jak mu ulegli, wystraszeni groźnym mianem Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości. Przez moment miał pokusę, by szczegółowo wypytać parobków, ale zrezygnował, bo wątpił, że dowie się wiele więcej, a nie chciał przedwcześnie zwracać uwagi ich pryncypała na znaczenie, jakie przywiązywał do tej kwestii. Zaznaczył jedynie, że gdyby się wydarzyło cokolwiek podejrzanego, to on zatrzymał się w karczmie na Psiej Górce.

Przeszedł przez podwórze monastyru. Cielsko cerkwi wyłoniło się z mgły, przepłynęło obok niego i zniknęło za plecami. Stróż miejski, który wciąż tkwił w drzwiach drewnianej stróżówki, odprowadził go tęsknym wzrokiem. Nie mógł się doczekać, kiedy wypyta pozostałych, co robili w klasztornych wnętrzach. Nie zaryzykował powtórnego przejścia pod spiżowym dzwonem i wyszedł przez furtkę w murze. Na zewnątrz klasztornego kompleksu było jeszcze chłodniej i wilgotniej. Poprawił pasek torby, zgarbił się, wcisnął twarz w kołnierz płaszcza i skulony ruszył w stronę Psiej Górki.

W karczmie kazał podać garnek potrawki, dzbanek grzanego soku malinowego i nową świecę; zignorował karczmarza, który wyraźnie skrzywił się, słysząc trzecie żądanie. Poszedł do pokoju, mokry płaszcz odwiesił na hak wbity w ścianę, wilgotne spodnie i surdut przerzucił przez oparcie krzesła. Na szczęście bryczesy wyschły, więc je wciągnął, chociaż nie lubił nogawek ciasno opinających łydki. Oberżysta z wyraźnym ociąganiem przyniósł świecę, mamrocząc przy tym o rosnących cenach parafiny. Parobek za jego plecami trzymał tacę z talerzem, kromką czarnego pieczywa i sokiem; para unosiła się nad dzbankiem. Tacę kazał ustawić na krześle, świecę na taborecie, który pełnił rolę stolika przy łóżku. Wypchnął obu na zewnątrz i zatrzasnął drzwi, ryglując je na żelazny zawias. Otulił się kocem, usiadł na skraju łóżka i ujął dzbanek; ścianki naczynia przyjemnie grzały dłonie. Chociaż torba z podlinnikiem kusiła, najpierw sięgnął po chleb. Był czerstwy, ale nabrał miękkości, gdy połamał go na kawałki i wrzucił do miski z sosem – mięsa w środku było niewiele. Jadł pospiesznie, parząc wargi i język; siąpawica wisząca nad Supraślą wtłoczyła w niego ziąb, który musiał wygrzać. Wyczyścił talerz skórką, odstawił krzesło i zapalił świecę. Dawała niewiele światła, więc przysunął taboret do samego skraju łóżka, obok świecy postawił kubek z resztką soku, poprawił poduszkę, owinął się kocem i wyciągnął z torby podlinnik.

Chociaż nie usłyszał wszystkiego, co mamrotał Kimbar, to doskonale zapamiętał słowa o Nektariju, wierze, a nie sztuce, mówiących freskach i wyjaśnieniu zapisanym w starym notatniku. Poczuł wtedy, w półmroku cerkwi, ciężar spojrzeń apostołów i świętych; pod ich wpływem przystanął przed Leoncjuszem. Nie rozumiał jeszcze tego, co Kimbar próbował przekazać, nie zdążył dopytać, bo przeszkodził mu drab Buchholtza, ale wiedział, że trafił na ślad. Podlinnik był kluczem, innych dotąd nie zidentyfikował, a gdy ten objawił mu się nieoczekiwanie w mroku świątyni, nie miał zamiaru zwlekać.

Wytarł kurz z okładek. Rozwarł je, tym razem ostrożnie, by nie rozsypać luźnych kartek. Na szczęście pożółkła nić wciąż wiązała większość; podziękował rzemieślnikowi sprzed trzystu lat, który dobrze wykonał swoją pracę. Strony zapełniały szkice postaci apostołów, proroków, świętych i męczenników, kanon wyrysowany zgodnie z zasadami bizantyńskiego malarstwa. Już po pierwszych stronach zorientował się, że podlinnik był przewodnikiem, bez którego trudno było wyobrazić sobie pracę prawosławnego malarza przed trzema wiekami, szczególnie tutaj, na odległej północy, wówczas pustyni bizantyńskiej sztuki, z której trzeba było podróżować nie dni, lecz tygodnie, żeby zobaczyć dzieła godne podziwu. Wzornik nie zawierał jedynie szkiców, niektóre strony wypełniało gęste pismo. W słabym blasku świecy odkrywał hymny ku czci świętych, a pod nimi obszerne akapity instrukcji malarskich i proporcji składników farb, klejów i barwników. Na samym końcu natrafił na dziennik malarza. Pożółkłe strony zawierały album artystycznych inspiracji, rozprawę o sztuce malarskiej i pamiętnik. Musiał uważać, gdy je przewracał, rogi łamały się w palcach, a kartki szurały rozdzierająco.

Kiedy w połowie XVI wieku Nektarij wyruszał z Serbii, miał przed sobą daleką drogę. Przez Węgry, potem ziemiami Rzeczypospolitej, od Krakowa na północ, maszerował dwa miesiące, zapewne nie sam, w towarzystwie kupców, posłańców lub wędrowców, jak on szukających powodzenia na północy. Wieczorami rozbijali obozy, a Nektarij siadał z boku i wyciągał z torby swój skarb, owoc wizyt w cerkwiach z głową zadartą do góry i ślęczenia w klasztornych celach nad odpisami ksiąg mistrzów z Krety i z Konstantynopola. Jeremiasz wyobraził sobie, jak przewracał strony, tak jak on teraz: Mojżesz z klasztoru Świętego Dionizego na Górze Athos, Jonasz z monastyru Przemienienia Pańskiego w Meteorach, Prokopiusz z Dečani, korowód serbskich świętych i greckich cerkwi. Przemawiali z kart wzornika wyrafinowanym rysunkiem postaci, nieruchomymi fałdami płaszczy i twarzami o trójkątnym obrysie, wyraźnej linii brwi i wąskich nosach, podobnymi do Leoncjusza spoglądającego na niego z kolumny supraskiej cerkwi; i do młodego rycerza, którego Jan Jansen miał widzieć przed śmiercią, o czym nocnemu stróżowi opowiedziała odcięta głowa przemysłowca. Szaleństwo, powinien był teraz pomyśleć i odłożyć foliał, ale jednak czytał dalej, chociaż słabe światło świecy i archaiczny charakter pisma Nektarija tego nie ułatwiały.

Dlaczego artysta o takim talencie – Jeremiasz już się zorientował, że Nektarij mimo młodego wieku miał za sobą prace nie tylko w Serbii, lecz także w Grecji – porzucił ciepłe południe, by udać się w niebezpieczną podróż na skraj cywilizowanego świata? Do monastyru wzniesionego w Wielkim Księstwie Litewskim, tym po części katolickim, po części prawosławnym, ale po prawdzie wciąż jeszcze pogańskim kraju. Czy żałował swej decyzji, kiedy wjechał do Supraśli, skoro nawet dzisiaj miejscowość pretendująca do miana miasteczka nie oszałamiała? Jakie wrażenie wywarła, z drewnianym wówczas budynkiem klasztoru, trzydziestoma mnichami, z chatami osiemdziesięciu wieśniaków, parobków i rzemieślników, cegielnią, garncarnią, warsztatem stolarskim i kuźnią? Nie było nawet browaru ani karczmy na Psiej Górce.

Jednakże nie dla nich Nektarij przeszedł półtora tysiąca wiorst, lecz dla cerkwi Zwiastowania, która porażała rozmachem. Strzelisty murowany gmach w środku pradawnej puszczy – to musiało pobudzić wyobraźnię artysty. Na pewno od razu wszedł do świątyni, stanął pośrodku i zadarł głowę, jak Jeremiasz dzisiaj; patrzył na kopułę, pustą jeszcze, chociaż w oczach malarza już pełną malowideł. Cóż go pociągnęło? Malarskie wyzwanie, patriarcha Serbii, który osobiście zachęcał do wyprawy na północ, czy też inna moc kazała artyście porzucić zlecenia klasztorów z góry Athos?

Psalmy, greckie miasta, Ilarion Megleński, Klemens Ochrydzki, Sawa Serbski narysowani na szorstkich kartach, zamazane litery greckiego alfabetu, gasnąca świeca, sankir, lewkas, Nektarij leżący na rusztowaniu pod sklepieniem kopuły i pędzel kapiący farbą, złota aureola Pantokratora, wszystko zmieszało się w głowie Jeremiasza, sprzymierzyło z nocą i wilgotnym chłodem, którego potrawka i sok nie zdołały wygnać. Podlinnik wysunął się z rąk, świeca przygasła usłużnie, a sen już czekał.

Trąby grały przejmująco i wypełniały przestrzeń tak, że nie zostawiały miejsca na słowa. Dusiły myśli, wypychały powietrze, stały się światem. Mury drżały. Znał te fortyfikacje, widział je wcześniej otoczone ludzkim mrowiem; teraz pola przed nimi były puste, ale to trwogi nie zmniejszało. Dźwięk, jaki wydobywał się z trąb, drążył kości. Wołały nieustająco: „Uciekajcie! Nie zatrzymujcie się!”, ale on wiedział, że ostrzegały na próżno. Na północy, gdzieś poza widnokręgiem, czego nie powinien był widzieć, ale logika snu pozwalała na wszystko, za horyzontem wstawał lew, niepodobny do żadnej ze znanych mu rycin przedstawiających króla zwierząt. Bestia potężna, dostojna, lecz nie leniwa, pewna każdego ruchu, uniosła się nad światem. Węszyła chwilę, ale już odnalazła trop. Trąby grzmiały: „Zbierzmy się i udajmy do miast warownych!”, jednak przecież żadna forteca nie mogła powstrzymać lwa. Nawet te gigantyczne mury, które miał przed sobą. Lew już kroczył, prawdziwa zguba, nie dla antylop, jeleni i łań, lecz dla ludzi. Niszczyciel narodów był w drodze. Tam, gdzie stawiał łapy, płonął ogień, gdzie zamiótł ogonem, unosił się popiół. Przed nim kwitły miasta, za nim rozciągała się pustynia. Jeremiasz widział to wyraźnie, chociaż stał tu, pod murami, ogłuszony krzykiem setek trąb, a lew był tam, daleko jeszcze, za widnokręgiem, niewidoczny, ale pewny i nieunikniony. Aż trąby zamilkły nieoczekiwanie, a głos powiedział: „Miasta twoje zostaną zburzone i pozbawione mieszkańców”. To był przeraźliwy głos.

Poderwał się z łóżka. Ręce miał wolne, ale nogi zduszone ciasnym uściskiem. Szarpnął się, nic nie widział, usłyszał tylko szurnięcie, jakby szczur przebiegł po deskach. Wzdrygnął się, złapał to, co pętało go od pasa w dół, pociągnął i runął w przód. Równowaga oddzieliła się od ciała, leciał i machał rękami, szukając oparcia. Podpora była, ale poza zasięgiem dłoni, uderzyła go mocno w bok, gdy padał ze skutymi nogami i ramionami trzepoczącymi chaotycznie. Jęknął z bólu i już pojawiła się podłoga, twarda, zakurzona i kojąco stabilna. Gruchnął ciężko, dłonie zapiekły, coś chrupnęło, kość albo przedmiot, nie dało się rozstrzygnąć, nie teraz, gdy on odbijał się od desek, a obok waliło się krzesło. Zamknął oczy. Otworzył je ostrożnie, jakby się bał, że raptownym ruchem powiek zniszczy spokój, który właśnie zapanował.

Był w pokoju w karczmie na Psiej Górce. Za oknem świtało. Leżał na podłodze wśród rozrzuconych rzeczy: krzesła, które uderzyło go w bok, sakwy z ubraniami, płaszcza zerwanego z wieszaka, talerza po gulaszu i dzbana. Ostatnie krople soku malinowego lepiły deski podłogi. Między rozsypanymi kartami podlinnika leżała niedopalona świeca. Szczęście, że zgasła wcześniej albo podmuch upadku zdusił płomień, inaczej suche strony notatnika Nektarija zapaliłyby się natychmiast. Nogi krępował mu koc.

Oddychał ciężko. Trąby huczały w głowie, teraz stłumione, ale wciąż obecne; zawodziły, nie pozwalając myśleć o niczym innym poza snem. Miasta zburzone i pozbawione mieszkańców, tylko te słowa przebiły się przez ostrzegawcze dźwięki sygnalistów. Wyobrażał sobie, na wpół skrępowany, jak niszczyciel nadchodzi, wychyla się znad horyzontu, lew wyższy niż góry, sam niczym skała, gigant miażdżący to, co staje mu na drodze; trąby grają głośniej, ale nadaremnie, ostrzeżenia okazują się jałowe, nawet jeśli wielu ich posłuchało i stłoczyło się za bramami, to na nic ich wysiłki; zatrzaskują wrota, napinają sznury katapult, na blankach ustawiają żołnierzy, a niszczyciel postępuje. Miasta zburzone i pozbawione mieszkańców, mówił głos we śnie, ten sam, który poprzedniej nocy tak uporczywie dopytywał, czy widział, a on widział, teraz, na jawie, wyrwane bramy, rozbite mury, szary dym unoszący się nad dachami, nie od ognia, ale od kadzidła, niczym mgła smutku ścielącego się w opustoszałych dzielnicach. Widział czarne oczodoły okien bez szyb i zasłon, wejścia do domów pozbawione drzwi niczym usta zębów, pustkę hulającą na ulicach, bo w bezruchu głuchy wiatr niósł nicość przez place, zaułki i podwórza. Bezludzie.

Gdy umilkły trąby w jego uszach, poruszył się. Podniósł się na kolana, obrócił, wysupłał nogi z koca. Zebrał kartki podlinnika i ostrożnie, żeby nie rozerwać kruchych stron, poukładał według kolejności, którą zapamiętał z wczorajszej lektury; wsunął wszystkie między okładki i odłożył na taboret. Obok odstawił świecę. Oparł się na drewnianej ramie łóżka, wstał ciężko, jakby pozbawiony sił po przemożnym wysiłku. Postawił krzesło, podniósł surdut, otrzepał z kurzu i odwiesił na oparcie; na krześle położył sakwę, na niej koszulę, która przetrwała noc w zaskakująco dobrym stanie; uznał, że będzie mógł ją założyć. Naczynia przesunął pod drzwi, potem złożył koc i zostawił na łóżku, na końcu sięgnął po płaszcz; strzepnął raz, drugi i zahaczył na wieszaku. W pokoju zapanował porządek, znikły ślady mary i gwałtownej pobudki. To go uspokoiło, chociaż czuł, że wspomnień tak łatwo się nie pozbędzie. Jeszcze niedawno pragnął śnić i sny pamiętać. Wystarczyły dwie noce, by tego pożałował.

Karczmarz, który siedział za kontuarem i tępo wpatrywał się w żar paleniska, na jego widok najpierw się skulił, potem pospiesznie wyprostował, jakby uzmysłowił sobie, że z przykurczu trudno mu będzie się skłonić. Najwyraźniej parobek Buchholtza rozmawiał nie tylko ze swoim pryncypałem i informacja, że do miasteczka zawitał śledczy z Grodna, a może nawet z samego Petersburga, dotarła do karczmy. Kiedy oberżysta przyniósł owsiankę – tym razem wypełniała talerz po brzegi – pytania cisnęły mu się na usta. Ale milczenie Jeremiasza zniechęcało. Śledczy nie miał zamiaru zaspokajać jego ciekawości. Miał inne problemy: sceny ze snu, greckie pismo Nektarija, tajemnica świętych z cerkiewnych fresków, trzy trupy pozbawione głowy, głos pytający i wieszczący, Kimbar, Buchholtz oraz Przeciwny. Myśli się kotłowały, przekrzykiwały i rozpychały w walce o uwagę. Musiał je okiełznać, nadać im strukturę, plan, bez tego czuł się zagubiony.

Z torby wyciągnął notatnik, dwie okładki ze sztywnej, błyszczącej od używania skóry, niewiele większe od dłoni, a między nimi luźne kartki; aptekarska guma wiązała całość, łącznie z ołówkiem. Ściągnął gumę, z bocznej kieszeni wyciągnął nożyk. Wprawdzie ołówek nie był tępy, ale nie lubił pisać zaokrąglonym rysikiem; litery wydawały mu się wówczas grube, rozmazane i zajmowały zbyt dużo miejsca na małych stronach. Dlatego tak ważna była jakość papieru i ołówków, których używał. Po najlepsze jeździł z Grodna do Białegostoku.

O swych podróżach w poszukiwaniu materiałów piśmiennych nikomu nie mówił. Śledczy grodzieńskiej policji i żandarmi z tamtejszego zarządu i tak by go nie zrozumieli. Może jeden Nikołaj Władimirowicz Mieziencow, tajny radca III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, podzieliłby jego obsesję, sądząc po porządku, jaki utrzymywał na biurku, i po równym rzędzie ołówków na skraju blatu. Ale nie opowiedział pryncypałowi o zakupach w Białymstoku. Bał się, że kazałby mu wytłumaczyć, co wyróżniało sklep piśmienny Braunrota, żeby warto było jeździć po ołówki i kartki do Białegostoku. Musiałby wyjaśnić, że o dobrym papierze świadczyła nie tylko jego grubość, faktura, twardość i chłonność, ale również szelest, jaki wydawał, kiedy się go pocierało kciukiem i palcem wskazującym, i woń, po której można było rozpoznać, czy był właściwy. Dla Jeremiasza musiał pachnieć skrzypem polnym.

Tu tajny radca prawdopodobnie uniósłby brwi w wyrazie zdziwienia, co byłoby niezwykłe, bo niewiele zaskakiwało Mieziencowa. Ale z pewnością zapytałby Jeremiasza, dlaczego akurat skrzyp polny. Nic więc dziwnego, że wolał nie wspominać o sklepie piśmiennym i nie tłumaczyć, że skrzyp był związany z włosami, czarnymi, upiętymi wysoko pod czepkiem, i z długimi palcami sprawnie przeliczającymi kartki.

Kiedy Rachela Braunrot rozkładała na szklanej ladzie wzorniki, zajmowały całą jej długość, od przejścia między gablotami w głębi sklepu pod okno wyglądające na plac Bazarny i na budki z wodą w szklanych butelkach z wytłoczonym znakiem firmowym i z porcelanowymi zatyczkami osadzonymi na pałąkowych zawieszkach. Ale nie woda Towariszczestwa Biełostockogo Wodoprowoda była tu istotna, lecz oszałamiający wybór papierów. Liniowane, kratkowane, kancelaryjne, rejentowskie – szybko gubił się w tych nazwach, szczególnie że wzorniki mieli z wielu papierni, nie tylko z Podlasza, na przykład kartony pocztówkowe, skoroszytowe, kartotekowe, fotograficzne z Kraju Nadwiślańskiego, a wzory drukowe, malowane, satynowane, dziełowe i podgumowane z Prus. Rachela cierpliwie objaśniała mu różnice między papierem afiszowym, prospektowym, albumowym i aktowym, mimo że on potrzebował tylko jednego rodzaju, cienkich, ale odpornych na wilgoć kartek, które woził w torbie po całym Podlaszu. Nie chciał jej jednak przerywać, więc poznawał jeszcze pergaminy, pelury, kalki kreślarskie i bibuły atramentowe, oczywiście w oddzielnych wzornikach, niektóre ukryte w kartonowych okładkach w kolorze bakłażanowym, z czarnymi nitami i złotymi literami nazw papierni, inne zaś pod grubymi oprawami przypominającymi tłuste skórzane woluminy.

Mimo że żadnego z tych wyrafinowanych rodzajów papieru nie zamierzał kupować, pytał jeszcze o gramatury, a ona tłumaczyła cierpliwie różnice, pięćset, sześćset, osiemset i osiemset pięćdziesiąt. Bawiła się przy tym wagą kwadrantową. Między jej palcami błyszczały złotem podziałka, wskazówka dźwigni i koszyczek do układania próbek. A potem przyniosła arkusze papieru, po które przyszedł, ułożyła w równy stos i pocięła gilotyną na prostokąty idealnie pasujące do skórzanych okładek notatnika. Ostrze z cichym świstem sunęło po papierze, a on wyciągał szyję, by nic nie utracić z ruchu, bo gilotynowała całą sobą. Pochylała głowę nad kartkami, przygryzała usta, prawą dłoń zaciskała na gałce suwaka, a palcami lewej przytrzymywała strony. Potem szybki ruch, łokieć się cofał, a wraz z nim Rachela, bok i biodro w lewo, niżej suknia wybrzuszała się od poruszenia uda. O niczym z tego nie mógł opowiedzieć Nikołajowi Władimirowiczowi.

Tego poranka w karczmie na Psiej Górce nie był w nastroju do rozważania rodzajów papierów, kartonów i bibuł oferowanych przez skład papierniczy Braunrota. Pięcioma krótkimi ruchami nożyka, które znamionowały doświadczenie, nadał rysikowi pożądaną ostrość. Wyjął czysty papier, w górnym prawym rogu wpisał datę. Wierzył, że zapisywanie wspomagało myślenie, definiowało problem i nadawało strukturę. A ponieważ nie miał zbyt dużo miejsca i celowo nosił z sobą niewiele czystych stronniczek, wymuszało również precyzję.

Wykaligrafował cyfrę jeden, obwiódł ją kółkiem i zapisał: „Zabójstwa”. Podkreślił równą linią, a obok dodał: „młodzieniec z długim nosem, odstającymi uszami i ostrym mieczem; głowy odcięte jednym czystym uderzeniem, bez śladów walki; anioł niebieski; Nektarij; freski, które mówią; wiara, nie sztuka; Kimbar – fabrykanci – Buchholtz – zaminowana cerkiew”.

Niżej zapisał dwójkę i „Przeciwny”, również zaznaczył, a z prawej, dokładnie pod notatkami odnoszącymi się do „Zabójstw”, dodał: „drabi; Buchholtz; robotnicy; opat” – to ostatnie zaraz skreślił i zastąpił imieniem Kimbar. Na końcu dodał „mieszkańcy” i spojrzał na oberżystę. Karczmarz obserwował go od dłuższej chwili, a teraz pospiesznie odwracał wzrok. Na to było już za późno, śledczy skinął na niego.

Zbliżył się z obawą i przeczucie go nie myliło. Jeremiasz nie poprosił o dokładkę owsianki ani o chleb i więcej kawy zbożowej. Zapytał o Przeciwnego. Oberżysta przygasł. Jeremiasz już myślał, że będzie musiał powtórzyć pytanie, ale tamten nie zamierzał unikać odpowiedzi i w przeciwieństwie do drabów nie udawał, że nie wie, o kogo chodzi. Człowiek odpowiadający opisowi pojawił się przed dwoma tygodniami, tuż przed śmiercią Jana Jansena; w karczmie nie spał, jadł tylko, z nikim szczególnym nie rozmawiał, raz przysiadł się do rzemieślników. Widziano go na Klasztornej i Głównej, potem jeszcze zaszedł, dzień po zabójstwie, gdy karczma pękała w szwach, a wszyscy gadali jeden przez drugiego, tak głośno nie bywało nawet w odpusty. Później karczmarz już go nie widział, ale tego nie żałował, bo chociaż z obcym niewiele słów zamienił, to wyraz oczu zapamiętał dobrze. Jeremiasz skinął głową i pochylił się nad kartką. Oberżysta czekał, niepewny, czy to koniec, i ciekawy, co śledczy z Grodna, a może i z samego Petersburga, notował na karteluszkach. Nie odważył się jednak zaglądnąć za ramię, więc po chwili zaszurał demonstracyjnie i odszedł w stronę kontuaru.

Jeremiasz przy trójce się zawahał. Zakręcił ołówkiem w palcach, przyłożył rysik do papieru, uniósł, miał odłożyć, ale z powrotem opuścił. „Sny”, zanotował wreszcie, a dalej: „głos; północ; kocioł; mury; nieprzyjaciel; zniszczenie”.

Gdy przeczytał listę, natłok myśli, które przed chwilą wzbudziły irytację, osłabł. Jak zawsze papier przynosił ukojenie, punkty nadawały porządek, sugerowały, co należało zrobić. Pierwszy był najłatwiejszy, już wcześniej planował wizytę w miasteczku, rozmowę z przetrzymywanymi w areszcie robotnikami – nie rozumiał, czemu wciąż tam tkwili, skoro Tinius stracił głowę, gdy oni byli uwięzieni – i z Adolfem Buchholtzem. Chciał również dokładnie przestudiować podlinnik, a przede wszystkim porozmawiać z Kimbarem, tym razem dłużej, na osobności.

Również drugi punkt, gdy karczmarz potwierdził jego podejrzenia, stał się wyraźniejszy. Przeciwny był w Supraśli, sprawdziło się przeczucie, że drabi Buchholtza kłamali. W całych swoich dotychczasowych poszukiwaniach, kiedy kogokolwiek pytał, nikt nie zaprzeczał natychmiast po usłyszeniu tak skąpego opisu; nawet jeśli rzeczywiście Przeciwnego nie widział, pojawiały się pytania, uniesione brwi, wahanie spowodowane mglistością charakterystyki. Słudzy dobrze wiedzieli, kogo w Supraśli rzekomo nie było, i próbowali to ukryć, mimo III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, co oznaczało, że Buchholtz wydał im jednoznaczne polecenia. Jeremiasz poczuł podniecenie, bo dawno nie natrafił na tak świeży ślad.

Jedynie trzeci punkt na liście pozostawał niejasny. Po raz pierwszy rozpisanie problemu nie uruchomiło strumienia myśli, które naturalnie układały się w hipotezy i plany działań. Zapisane hasła zamiast rozwiązań przyniosły kolejne pytania. Przygryzł wargi, ostrze rysika tłukło kropki przy słowie „Sny”, ale olśnienie nie nadchodziło. Wreszcie wzruszył ramionami, podkreślił trójkę kilkukrotnie i odłożył ołówek. Uznał, że marami się przejmie, jeżeli będą powracały.

Tak sobie powtarzał, gdy wychodził z karczmy, ale niepokój wzbudzony przez nocne widzenia nie opuścił go. Nie mógł uwolnić się od rozedrganych wspomnień murów, lwa, zniszczenia nadchodzącego z północy i głosu, wczoraj pytającego, a tej nocy wieszczącego śmierć. W supraskie uliczki zagłębił się spięty i nadwrażliwy. Nerwy, jakby nieosłonięte skórą, drgały pobudzone, najpierw kroplami mżawki, a potem dźwiękami, zapachami i obrazami miasteczka.

Najnowsza arteria Supraśli, ulica Klasztorna, zaczynała się przy skrzyżowaniu traktu tatarskiego i białostockiego. Poszerzono i utwardzono drogę biegnącą równolegle do najważniejszej dotychczas uliczki, która wiodła ponad rzeczną skarpą i dalej, przez puszczę do Królowego Mostu; między nimi rozbudowywało się miasteczko. Na mapie nazywali je nowym miastem, ale ani nowości, ani miejskości Jeremiasz nie dostrzegł w zabudowaniach majaczących za zasłoną siąpawicy. Odniósł wrażenie, że deszcz opłakiwał bylejakość mieszkańców, domów i ulic.

Dziesięć lat temu – w Sejnach, nie w Supraśli – błogosławił podobnemu deszczowi, kiedy lunął nieoczekiwanie w marcowe przedpołudnie. To była zimowa jeszcze ulewa, pamiętająca smak śniegu i lodu, taka, co bezlitośnie mroziła nieśmiałe marzenia o ciepłej wiośnie. Wbiegł między kolumny sejneńskich sukiennic. Nie miał czasu podziwiać ich doryckich kapiteli, bo wpadł prosto na nią. Szczęśliwie krużganek był wąski, więc nie upadła, tylko oparła się o ścianę, a on o nią. Rozpoznał ją natychmiast, dziewczynę z sejneńskiej katedry, której włosy rozświetlił tamten zimowy promień słońca; twarz zapłonęła mu purpurą. Dusił w sobie słowa przeprosin, równie nieskładne jak próby pomocy, kiedy ujął ją za ramiona, wyprostował, otrzepał krople z rękawów; już się gotował ścierać wodę z rąbka spódnicy i kleksy błota ze skórzanych trzewików. Właściwie nie pamiętał, co zrobił; z pewnością dukał coś, a ona patrzyła bez słowa – i nic dziwnego, bo oczy miała wielkie, brązowe i soczyste, jakby wpłynęły do nich krople deszczu i zmieszały się z wilgocią tęczówek.

Był wówczas zanurzony w nauce greki i w tamtej chwili, pod doryckimi kolumnami sukiennic w Sejnach, pojął, że antyczne eposy, dramaty i poezje wciąż żyły. Wolooka, pomyślał na głos, a ona otworzyła oczy jeszcze szerzej. Nie zrozumiała komplementu, więc począł pospiesznie tłumaczyć, że Hera, że Grecy, co zwali ją wolooką, a ona się roześmiała, tak ciepło i wiosennie, że od razu przestało padać. Co okazało się cudem, który natychmiast przeklął w myślach, bo starsza pani, matka, a może ciotka, pociągnęła ją za rękaw i mruknęła, że należy wykorzystać chwilę przejaśnienia, zanim rozpada się na dobre. Został sam pod greckimi kolumnami, z oczami Hery przed sobą, aż rzeczywiście powrócił deszcz, a on się skulił, ponieważ wiatr wpychał krople głęboko pod dach krużganka.

W Supraśli na Klasztornej nie było doryckiej kolumnady i arkad, pod którymi mógłby się schować. Od skrzyżowania nadjechał wóz z beczką barwników dla któregoś zakładu włókienniczego i Jeremiasz musiał uskoczyć, bo chociaż miejsce wytyczone pod ulicę Klasztorną było szerokie, to pas kocich łbów wąski, a i same kamienie nierówne; między zagłębieniami świeciły oczka błota, które pryskało spod kół. Odbił się mocno, ale i tak chlupnął obcasami w brzeg szerokiej kałuży ciągnącej się poboczem. Beczkowóz przejechał, z głębi miasteczka zbliżał się kolejny, a on stał na skraju i klął, że miejscowi gadali o oświetleniu ulicznym, ale nie zadbali o porządne chodniki i ścieki. Bokiem iść nie mógł, deszcze utopiły piaszczystą ścieżynkę wzdłuż bruku. Na dodatek za plecami zadudniły młoty kuźni. Chociaż mżawka błociła wszystko, to stukotu żelaza nie tłumiła. Wprost przeciwnie, razem z mokrym powietrzem bezlitośnie wpychała go do uszu. Furgon przejechał, Jeremiasz skoczył z powrotem, zachwiał się, gdy noga ugrzęzła przy wybiciu, niewiele brakowało, a sprawdziłby głębokość kałuży.

Park miejski po lewej, niedawno założony przez supraskich fabrykantów, tonął we mgle, która kryła symetrie zaplanowane przez ogrodnika. Na szczęście na jego końcu, przy skrzyżowaniu z Ogrodową, pojawiły się oznaki cywilizacji: bielony murowany budynek szkoły i kircha. Tu mógł suchą nogą ustąpić przed kolejnym wozem. Furgon uniósł chmurę brudnych kropli, a woźnica za nic miał to, że kilka dni temu po tych kamieniach turlała się głowa Christiana Tiniusa. Jeremiasz zdał sobie sprawę, że niewiele brakowało, a potoczyłaby się do głębokiej kałuży i dalej w dół, do kanału łączącego stawy parku użytkowego po prawej. Wówczas na nic zdałby się kunszt przedsiębiorcy pogrzebowego z Białegostoku, nie byłoby czego zszywać i ukrywać pod czarnym jedwabnym fularem.

Przeszedł na drugą stronę drogi, w nadziei, że pod domami tkaczy będzie wygodniej. Rzeczywiście, kałuże były rzadsze, ale błoto równie grząskie; woda leciała z dachów chat stojących bokiem do ulicy i paćkała piasek. Russowie, Starkowie i Winterowie, których ze Zgierza sprowadzili fabrykanci, bezskutecznie próbowali zaprowadzić tu niemiecki porządek. Podlaszucka aura kpiła z wysiłków Johannów, Augustów i Gottliebów, tak jak teraz szydziła z irytacji śledczego.

Minął Główną, drugą najważniejszą ulicę nowej Supraśli. Suchsza nie była, bokami woda ciekła leniwie na wschód, gdzie w szarości kapuśniaku ucinała się skarpa nad rzeką. Poszedł dalej Klasztorną, teraz pod górę, co z początku go ucieszyło, bo deszczówka nie zalegała w leniwych kałużach, tylko spływała strumykami. Jednak kiedy minął Zgierską i znalazł się niemal pod lasem, ręce mu opadły, bo na górce zawiało i krople wdarły się za kołnierz. W poprzek Klasztornej biegł Nowy Świat, ale jedyną wizją przyszłości, jaką oferował, była szerokość. Bruk się skończył, droga chyliła się ku lewej, od lasu w stronę chat, a im bliżej płotów, tym błoto gęstniało, napierało na nierówne sztachety, przesiąkało na drugą stronę, podmywało progi i podmurówki. Domy niemieckich tkaczy wywarły na nim mizerne wrażenie; zabudowania robotników nowego miasta, jak fabrykanci szumnie nazywali kwartały za Główną, wyglądały dziadowsko.

Wyniki