Jedynie jako krytyk - Eric Griffiths - ebook + książka

Jedynie jako krytyk ebook

Griffiths Eric

0,0

Opis

Wykłady Erica Griffithsa to popis błyskotliwości, a zarazem lekcja drobiazgowej, wręcz pedantycznej lektury. Krytyk z uwagą przygląda się pozornie mało istotnym szczegółom, by nagle wyczarować z nich całe literackie światy; nie unika żadnych tematów: opowiada o wielkich ideach i o miłości, o śmierci i cierpieniu, o związkach śmiechu z lękiem.

 

Jedynie jako krytyk to książka pełna sugestywnych reinterpretacji kanonicznych dzieł literatury. Trzeba niebywałego charakteru i erudycji, by rzucić wyzwanie tradycyjnym odczytaniom Boskiej komedii, Hamleta czy próz Kafki, by ganić Bachtina, polemizować z Nietzschem, wytykać rzeszom czytelniczek i czytelników nieuważność. Griffiths nie tylko podsuwa odpowiedzi, ale też prowokuje do krytycznego myślenia, stawiania pytań i zaangażowania w lekturę.

 

Jako mówca Griffiths słynął z elokwencji i dowcipu: Olśniewał setki słuchaczy potokiem swobodnych i przenikliwych analiz… Czego? Ano, właściwie wszystkiego, robienie notatek było niemożliwe, ale skupiał się na kanonie literatury (…). Nie tolerował kretynizmów, przekuwając nasze mętne sentymenty i rozlazły podziw w coś bardziej wyrazistego, muskularnego i użytecznego – wspominał były uczeń Griffithsa, pisarz i krytyk Nicholas Lezard. W jednym z esejów Griffiths wyraża przekonanie, że pismo nie daje pojęcia o głosie, a jednak hipnotyzująca obecność autora jest wyczuwalna od pierwszej do ostatniej strony książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Tytuł oryginału If Not Critical
Copyright © Freya Johnston, 2018
If Not Critical was originally published in English in 2018. This translation is published by arrangement with Oxford University Press. Zakład Narodowy im. Ossolińskich is solely responsible for this translation from the original work and Oxford University Press shall have no liability for any errors, omissions or inaccuracies or ambiguities in such translation or for any losses caused by reliance thereon.
Książka If Not Critical ukazała się po raz pierwszy w języku angielskim w 2018 roku. Niniejsze tłumaczenie zostało opublikowane w porozumieniu z Oxford University Press. Zakład Narodowy im. Ossolińskich ponosi całkowitą odpowiedzialność za tłumaczenie z oryginału, a Oxford University Press nie odpowiada za jakiekolwiek błędy, opuszczenia, nieścisłości lub niejasności w tłumaczeniu, ani za spowodowane nimi szkody.
Copyright © for this edition by Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2020
Copyright © for the Polish translation by Barbara Kopeć-Umiastowska
Posłowie: Copyright © by Jacek Gutorow, 2020
Wydanie I elektroniczne
Wrocław 2021
Seria Sztuka Czytania
Redaktor prowadzący: Karol Poręba
Redakcja: Kamil Bogusiewicz, Inez Kropidło
Zestawienie indeksu: Katarzyna Chamera
Korekta: Anna Gądek, Izabela Poręba, Helena Dekert
Redakcja techniczna: Karol Poręba
Projekt okładki i stron tytułowych: Wojtek Janikowski na podstawie koncepcji Przemka Dębowskiego
Zdjęcie wykorzystane na okładce: George Mottershead bada gardło pelikana w Chester Zoo (Anglia), 1966 Photo by J. Smith / Fox Photos / Hulton Archive / Getty Images
Opracowanie typograficzne, łamanie wersji papierowej: manufaktura
Przygotowanie wydania elektronicznego: eLitera s.c.
Nieupoważnione powielanie lub wykorzystywanie utworu stanowi naruszenie praw autorskich.
ISBN 978-83-66267-73-2
Wydawnictwo Ossolineum
ul. Szewska 37
50-139 Wrocław
www.wydawnictwo.ossolineum.pl

Dla Marka Godowskiego

WPROWADZENIE

Prawdziwi krytycy, podobnie jak prawdziwi poeci, potrafią pisać o rzeczach, które dopiero mają się im przydarzyć, przez co ich słowa nabierają cech przepowiedni albo złej wróżby[1]. Eric Griffiths, zanim udar odebrał mu głos i mowę, przez wiele lat zastanawiał się nad brzmieniem słów. W The Printed Voice of Victorian Poetry pisał:

Druk nie do końca jest świadectwem głosu, dlatego to, co słyszymy w piśmie, może budzić wątpliwości; na tym jednak polega elementarna rozkosz lektury, bo reagując na żądania, jakie tekst stawia naszym własnym głosom, bierzemy udział w ruchach wyobraźni, delikatnych i całkowicie odwzajemnionych.[2]

Niniejsza książka, „świadectwo głosu” oraz jego braku, zrodziła się z setek wykładów – dziesięć z nich przedstawiam w tym wyborze – a także z przekładów z języka francuskiego, niemieckiego i włoskiego, jakie Eric Griffiths sporządzał w wolnych chwilach, czytał na głos i wręczał przyjaciołom. Usłyszeć jego krytyczny i twórczy głos w druku to jedyna szansa, aby usłyszeć go w niemal pełnym brzmieniu. John Wain, wspominając publiczne odczyty Williama Empsona, mówił o „ogromnych możliwościach i skali głosu” autora, który „raz wrzeszczał jak neapolitański doker, kiedy indziej szeptał ze ściśniętą krtanią”. Wykłady Griffithsa, zamarynowane w nikotynie, w rozwodnionym whisky, w kawie i mleku, także obfitowały w szepty i wrzaski. Publicznie mówił prędko, sardonicznie, dobitnie i precyzyjnie. Czytając w mniejszym gronie, przyjmował, tak jak Empson, „ton znacznie spokojniejszy”, niemniej „osobliwa kanciastość rytmu” oraz wzniesione oczy – plemienne przymioty anglistyki w Cambridge – nadal stanowiły typowy element spektaklu[3].

Tytuł książki jest zaczerpnięty z kwestii Jagona, jednej z ulubionych postaci dramatycznych Erica – „I am nothing, if not Criticall” [„Jestem coś wart jedynie jako krytyk”][4] – toteż zebrane tutaj teksty, podobnie jak wypowiedzi samego Jagona, są pełne prowokacji, emocji oraz wskazówek, jak czytać, myśleć, oglądać filmy, sporządzać spisy, myć zęby, czesać włosy i wciągać sweter (niekoniecznie w tej kolejności). Tak jak A.E. Housman, Eric Griffiths doskonale zdawał sobie sprawę, że „poezje bardzo rzadko składają się wyłącznie z poezji, inne ich komponenty także mogą sprawiać przyjemność”[5]; rejestrując raz po raz, w jaki sposób świat zewnętrzny dotyka literatury i jakie gesty ona sama wobec niego wykonuje, zwracał uwagę, że te sposoby „bywają w najlepszym razie okólne i stylizowane” (s. 18–19). Upakowane w jego tekstach znajdziemy dziesięciolecia wielojęzycznych lektur, obejmujących większość gatunków i okresów literackich. W żadnym razie nie zwracał się do jakiejś grupy uczelnianych specjalistów; dzięki temu jego praca nie jest elitarna, lecz oryginalna, dostępna i zaskakująca. Jest w niej miejsce na sztukę komedii oraz na „cierpliwą obserwację i ostrożną wypowiedź” (s. 18); przesyca ją uniesienie odkrywcy, który żywo reaguje na każdy dostrzeżony szczegół.

Eric uwielbiał czytać, spierać się i droczyć; w swoim pisarstwie bawił się postaciami, tekstami i odbiorcami, chociaż potrafił też stawiać czoło okropnościom i nieszczęściom realnego życia, jak również rozprawiać się z niedbałą, źle uzasadnioną ortodoksją krytyczną. Jako krytyk pozostawał wszechstronnie wrażliwy na ludzkie ułomności, niekonsekwencje i sprzeczności, a przecież nieustępliwie ścigał tych wszystkich, którzy nie mogą lub nie chcą uznać owych potknięć i dziwactw i pisząc, świadomie odsuwają je na bok. Zbierał „nieopowiedziane migawki cudzego życia” (jak je nazwał w Ćwiczeniu z „Hamleta”; s. 174), przypominając słowa Wordswortha o „nienazywanych i zapominanych czynach dobroci i miłości”[6]. Wskazywał na to wszystko, co mogło zostać pominięte w naszej opowieści o literaturze – a zwłaszcza na ludzi, którzy nie mogą przeczytać, co o nich napisano, lub na tych, których istnienie jedynie się sugeruje. Griffiths nie tylko obnaża ciemne plamki, słabe punkty w cudzej argumentacji, ale też drąży biznes krytyki w ogóle, z jej „nadmiernym skupianiem się [...] na wąskiej grupie przykładów”, które wypacza nasze myślenie (s. 135). Wprost i nie wprost przez jego prace przewija się argument, że „warunkiem koniecznym postępu konceptualizacji jest uważne gromadzenie stosownie szerokiej gamy przykładów” (s. 135). Efekty tego typu uważności w praktyce możemy obserwować w kolejnych rozdziałach. Spójrzmy, jak Griffiths obchodzi się z teoretykami i ich twierdzeniem, że centralny dla komedii jest śmiech: „A gdzie chichot? Cierpki uśmieszek? Błysk w oku? Rechot triumfu? Drwina? Uniesiona brew? Opadnięcie rąk? A zwłaszcza gdzie owo intrygujące, koronne narzędzie komizmu, jakim jest powstrzymanie się od wszelkiego wyrazu – pokerowa mina?” (s. 134–135).

Tego rodzaju środki ekspresji odgrywały w jego wykładach rolę swoistej interpunkcji, zamieniając je w olśniewające spektakle, pokazy krytyki w działaniu. Swoją niezgodę prezentował łagodnie, ale i żarliwie, werbalnie, ale i fizycznie, jednak nigdy nie narzucał słuchaczom własnych opinii. Często całkiem otwarcie przyznawał, że różnice zdań między nim a innymi piszącymi muszą pozostać nierozstrzygnięte – nie tylko ze względów osobistych, lecz na skutek ograniczonych możliwości krytyki jako dyscypliny. Jednak, czego dowodził po wielekroć, krytyka może co najmniej podjąć rozsądną i pożyteczną próbę weryfikacji pewnych hipotez. A także pomóc przywrócić do życia coś, co odeszło w niepamięć lub ostygło:

Najbardziej praktyczną postacią krytyki jest performans, czytanie na głos, teatralne lub jakiekolwiek inne, bo głośna lektura, choćby tylko w czasie jej trwania, wprowadza nas w świat innych przekonań niż nasze własne. Gdy czytamy na głos coś, co zostało napisane, powołujemy to do życia, wydajemy to na świat w momencie wydawania z siebie głosu – albo ponownie ożywiamy to niczym Hamlet, który żartując w imieniu Yoricka, próbuje włożyć w jego usta żarty, jakie sam Yorick mógłby wygłosić, gdyby był obecny.[7]

Słowa, przy których pomocy opisany został ten tworzony na żywo spektakl wyobrażonych utożsamień, są echem słów Samuela Johnsona – krytyka, który podobnie jak William Empson, a także jak Christopher Ricks, przyjaciel Erica i promotor jego doktoratu, miał wielki wpływ na kształt tekstów zamieszczonych w niniejszej książce. W swoich tekstach Eric nieustannie z nim koresponduje, zgadza się i polemizuje, bez przerwy odnosi się do tradycji humanistyki, z której wywodził własny sposób czytania i interpretowania literatury. Johnson, omawiając literacki gatunek biografii, podpowiada:

Źródłem wszelkiej radości lub smutku z powodu cudzego szczęścia bądź nieszczęścia jest akt wyobraźni, który odtwarzając jedne zdarzenia, choćby najbardziej fikcyjne, i przybliżając inne, choćby najbardziej odległe, umieszcza nas na pewien czas w sytuacji tego, czyj los rozważamy; toteż, dopóki złudzenie trwa, czujemy to samo poruszenie, jakie owo dobro lub zło, gdyby się nam przytrafiło, wzbudziłoby w nas samych.[8]

Poza wszystkim innym, wykłady Erica Griffithsa to strzępki jego autobiografii – są w nich radosne kuksańce i kpiny wymierzone we własne nazwisko, w szkołę, przyjaciół, rodzinę, koty, studentów, uczelnię, wydział i kolegów; poprawki na brudnopisach świadczą o tym, jak bardzo mu zależało, by te dowcipy były precyzyjne. Mimo to, na wzór Kafkowskiego Józefa K., Eric wyznawał również niełatwą zasadę, by nie uważać się za kogoś szczególnego: aby własne doświadczenie traktować jak jeden spośród wielu punktów obserwacyjnych, a swoich poglądów nie stawiać na uprzywilejowanej pozycji. Jego pisanie ujawnia zwinność perspektywy, która jednocześnie sama siebie afirmuje i sama sobie zaprzecza; która upaja się umiejętnością dostrzegania szczegółów i ich implikacji, a jednocześnie wie, że śmiejąc się z niemodnych ludzi i rzeczy, należy mieć świadomość, że sami stajemy się niemodni, że tylko przechodzimy i odchodzimy w niepamięć; i że pewnego dnia, zapewne już niebawem, także będziemy obiektem dowcipów. Komedie i tragedie, których zarysy Eric zamierzał nakreślić, biorą się ze „zderzenia istoty ludzkiej – do szpiku kości przesiąkniętej życiem w czasie – z osądem boskim, zawsze obecnym, nieruchomym, bacznym, nieuchronnym” (s. 65–66). W końcowym tekście Bóg odchodzi teologia chrześcijańska określona jest jako „po prostu krytyka literacka” (s. 330); sam będąc katolikiem, Griffiths uczciwie oferuje „amplitudę najrozmaitszych przeżyć religijnych” (s. 202) i wystawia świadectwo „przerywanej nabożności” (s. 342). Jego wykłady, w których często omawia odwroty i konwersje, poddają rewizji podstawowe, żywotne zasady dotyczące dowodów, wiary i rozumu, czy to w domenie wierzących, czy niewierzących.

Wiele rzeczy w tej książce może budzić sprzeciw. Styl bywa wzgardliwy, niegrzeczny, slangowy; znajdziemy tu przelotne odniesienia do oper mydlanych, szpile wbijane innym krytykom, lekceważący stosunek do postaci ze sceny politycznej. Pewne dowcipy nieuchronnie się zestarzały. Uznałam jednak, że usuwanie tych fragmentów nie leży w mojej gestii jako redaktorki; uzupełniłam przypisy i pominęłam nieliczne specyficzne dla Cambridge komunikaty w sprawach studenckich, lecz poza tym wykłady pozostawiłam w postaci, w jakiej zostały wygłoszone. Eric Griffiths nigdy nie zebrał swoich niepublikowanych prac, aby wydać je w formie książkowej, jednak moje zadanie było łatwiejsze, niż można przypuszczać, bo zazwyczaj zapisywał on na maszynie każde słowo, które zamierzał wypowiedzieć. Wykłady wygłaszał bardzo szybko – „żeby luki pojęciowe nie rzucały się w oczy”, zauważył kiedyś (pośpiesznie) w drodze do sali wykładowej. Pewne pojęcie o ich tempie daje liczba słów, wynosząca średnio około 8,5 tysiąca, przy czym same zdania oraz cytaty również są dosyć długie. Przypuszczalnie większość wykładowców, którzy co tydzień prowadzą pięćdziesięciominutowe zajęcia, wyznacza sobie górną granicę około 7 tysięcy słów. Eric jednak nie miał nic przeciwko temu, by mówić nawet przez półtorej godziny, jeśli na sali znaleźli się chętni (rozpoczynając cykl o Hamlecie, od razu zapowiedział, że wykłady mogą być przydługie, podobnie zresztą jak sama sztuka). Kluczową sprawą był dla niego „timing”, któremu, w rzeczy samej, poświęcony jest cały rozdział tej książki; sprytnie dawkowane wyciszenia i przyśpieszenia potęgowały widowiskowość jego wypowiedzi. Kiedyś wybuchnął zdumionym śmiechem, gdy jakiś student, zapytany, czy te wykłady ułatwiają robienie notatek, zaznaczył w ankiecie okienko: „Tak”. Niemniej bardzo rzadko się mylił czy potykał o słowa: jedna z takich niespodzianek miała miejsce w 1997 roku podczas oksfordzkiego wykładu Bateson Memorial Lecture[9], zatytułowanego The Disappointment of Christina G. Rossetti („Rozczarowanie Christiny G. Rossetti”), w którym „elements of criticism” [„elementy krytyki”] zamieniły się w „elephants of criticism” [„słonie krytyki”] – wpadka tak fortunna, że nawet Eric trochę się zawahał, zanim ruszył w dalszy werbalny cwał[10].

Jego wystąpienia stawały się zalążkiem niezliczonych idei, podsuwając słuchaczom, głównie studentom, dziesiątki pomysłów, jak pracować z opornym lub pozornie mało obiecującym materiałem. Za pomocą wykładów i przekładów pokazywał, że warto sobie wyobrażać, co się zmieni, jeżeli opowiadanie, wiersz lub lista zakupów będą napisane inaczej, w innej kolejności lub w innym języku, albo w kontekście całkiem innego zestawu konwencji, i że należy cenić takie akty wyobraźni. Jego prace obfitują w eksplikacje i implikacje. Jak zabrzmiałby wiersz zaprezentowany w innej postaci? Co się stanie, gdy zastąpimy jakieś słowo podobnym? Czy dowcip zginie? A może coś się zyska? Na kanwie takich sugestii, często czynionych w przelocie, powstawały całe książki autorstwa jego uczniów, z których wielu obecnie wykłada język angielski w szkołach i na uczelniach wyższych. Dzieło Erica Griffithsa było i jest wielkoduszne; jego zapiski dowodzą, że jako opiekun naukowy szczodrze dzielił się pomysłami. Niemniej te błyskotliwe, przenikliwe teksty dowodzą także tego, że jako nauczyciel czasem budził przerażenie. Tak więc, gdy komentując „współwystępowanie śmiechu i strachu” w dziełach Rabelais’go, chłodno zauważa, że „ludzie tak samo moczą się ze strachu, jak i ze śmiechu” (s. 122–123), to po części przyznaje, że w sali wykładowej z upodobaniem wywoływał analogiczną mieszankę nastrojów. Empson, podsumowując wpływ T.S. Eliota, mówił: „Chyba niezbyt się różnił od wschodniego wiatru”[11]. Zupełnie jakby opisywał atmosferę Cambridge, zarówno w obrębie murów, jak i na zewnątrz, przynajmniej taką, jak ja ją zapamiętałam – chłodną, rześką i pobudzającą nerwy.

„Tak jak prześcignęliśmy przeszłość, sami również niebawem zostaniemy prześcignięci” (s. 113), mówił Eric, który często powtarzał, że chciałby, aby uczniowie umieli go przechytrzyć, ubolewając przekornie, że nikomu się to jeszcze nie udało. Chociaż na ogół kochał uczyć, to studenci często nudzili go i drażnili; na znak protestu wobec ich niekończących się pytań postawił nad kominkiem tabliczkę z napisem: „Skąd ja mam, kurwa, wiedzieć?”. Zamieszczone teksty podpowiadają, aby zachować czujność, docenić żywotność i osobliwość literatury; aby nie spłaszczać jej do postaci wygodniejszej i płytszej niż ta, którą dostrzegał Eric. Podobnie jak jego przyjaciel, krytyk sztuki Tom Lubbock, o którego śmiechu wspomina się na początku rozdziału Bydlęta, Eric uważał, że jego powołaniem jest „obserwacja jako dyscyplina”[12] – toteż rozdziały tej książki działają na zasadzie wprawnej i uważnej akumulacji szczegółów. Każdy osąd wydaje się zasłużony, lecz żaden nie jest wprowadzony na siłę.

W tekstach Erica Griffithsa „dzieje się myślenie” (s. 172). Czytając je w całości kolejny raz dochodzę do wniosku, że w przeważającej mierze ich tematami są komedia i wyrozumiałość – a nawet, być może, komedia wyrozumiałości, czyli, innymi słowy, doświadczenie nauczania i bycia nauczanym. Albo też, jak powiada Eric w Bydlętach, jest to książka o poddawaniu się „próbie i przyjemności szczegółu” (s. 137).

Freya Johnston

Spisy

W dawnych czasach określenie „literatura” znaczyło po prostu ‘coś do czytania’ [reading matter] bądź ‘uczoność’: można więc było powiedzieć „kobieta rozległej literatury”, rozumiejąc przez to osobę wyjątkowo oczytaną, dajmy na to, w dziedzinach historii, teologii i prawa[13]. Jednak w ciągu mniej więcej stulecia po doktorze Johnsonie (który owego określenia używał jeszcze w dawnym znaczeniu) zakres tego terminu stopniowo się kurczył; jego dzisiejsza, dość okrojona wersja prezentowana jest obecnie w księgarniach w dziale „literatura piękna”, gdzie znajdziemy tylko beletrystykę, poezję, dramat, a niewykluczone, że również typowo artystyczną prozę, na przykład zdobywców Nagrody Bookera, nie zaś książki, które czytalibyśmy dla przyjemności, jaką dają chociażby thrillery. Oczywiście, literaturoznawcy[14], odżywiający się wyłącznie literaturą, mają ograniczone wyobrażenie o tym, jak działa język i jakie wnioski o świecie można wyciągnąć z konkretnych przypadków jego użycia, podobnie jak osoba żyjąca jedynie dżemem truskawkowym miałaby zapewne bardzo ograniczony pogląd na łańcuch pokarmowy (a przy tym marną cerę). Czytając, powiedzmy, beletrystykę, nie zajmujemy się w pierwszym rzędzie – albo wcale – tym, czy mówi ona prawdę, czy też nie. W rzeczy samej, fakt, że nie pytamy: „czy to prawda?”, jest poniekąd oznaką zrozumienia, że to, co czytamy, stanowi fikcję. Ktoś, kto po lekturze pierwszego zdania Miasteczka Middlemarch – „Starsza panna Brooke odznaczała się tym rodzajem urody, którą skromność ubioru jeszcze bardziej uwydatnia”[15] – zacząłby się zastanawiać, czy n a p r a w d ę  tak było, lub miałby nadzieję znaleźć fotografię, by zobaczyć to na własne oczy, przez samą żądzę sprawdzenia wykazałby, że kompletnie nie rozumie, czym jest powieść: w utworze fikcyjnym nie da się zweryfikować faktów, bo jest on fikcyjny właśnie dlatego, że nie istnieją żadne dowody na to, co opowiada. Literaturoznawcy są być może mniej przyzwyczajeni do typów piśmiennictwa, które wywodzą się ze starannej kwerendy i polegają na dokładnym opisie. Z tego powodu na ogół nie doceniają zalet cierpliwej obserwacji i ostrożnej wypowiedzi, a werbalne pozy, bazujące jedynie na własnych leksykalnych falbankach, przypuszczalnie martwią ich mniej, niż powinny.

Pokrewny problem powstaje, gdy ludzie zaczynają sądzić, że dzieło literackie samo w sobie ma walor bezpośredniego dowodu, mimo że świadectwa literatury na temat świata poza literaturą bywają w najlepszym razie okólne i stylizowane. Profesor John Carey utrzymuje, że sztuki Shakespeare’a stanowią świetny przykład żwawej angielszczyzny, jaką posługiwano się za czasów dramaturga, zupełnie jakby w pubie Queen Bess w jakobińskim Walfordzie aż iskrzyło się od górnolotnych konceptów i ciętych kalamburów[16]: „Ej, Dot, po co wydymasz na mnie swoje zwiędłe wargi, ty czaszko przechodzona, ruro z Lincolnshire” lub „Pilnuj się, Peggy Mitchell, nim się za mnie zabierzesz, my w Walford wiemy swoje. Wielu tam już filuje na twego Phila i ciebie”. Podobna naiwność cechuje ludzi, którym nie mieści się w głowie, że w wiktoriańskiej Anglii uprawiano seks przedmałżeński, albowiem seks przedmałżeński w wiktoriańskich powieściach jest prawie nieobecny. W jaki sposób godzą to przekonanie z gwałtownym przyrostem liczby nieślubnych dzieci w XIX wieku, pozostaje ich słodką tajemnicą. Literatura w dużej mierze polega na mówieniu ludziom tego, co chcą usłyszeć, a to całkiem co innego niż mówienie prawdy o ich życiu. Weźmy na przykład Davida Crystala, wybitnego znawcę lingwistyki i fonetyki historycznej, autora książki Pronouncing Shakespeare (oraz strony internetowej o tej samej nazwie, gdzie można posłuchać fragmentów Troilusa i Kresydy w pierwotnej wymowie)[17] – chociaż wymienia on wiele rzeczy, które warto wiedzieć o angielskiej wymowie z czasów Shakespeare’a, to widać, że niezbyt głęboko przemyślał ideę literatury jako materiału dowodowego, sądzi bowiem, że sztuki Shakespeare’a są próbą transkrypcji londyńskich realiów XVI wieku. Skądinąd wiadomo, że w szesnastowiecznym Londynie pewne samogłoski uważano za przestarzałe, a inne za rozwojowe. Crystal zastanawia się więc, czy w spektaklach Romea i Julii starszyzna Montecchich i Capuletich nie powinna używać form recesywnych, młodsze zaś pokolenie – emergentnych[18]. Nie przeszkadza mu fakt, że sztuka nie rozgrywa się w Londynie, ale w Weronie, i że nie da się umiejscowić jej akcji w wieku XVI. Shakespeare niewątpliwie zaczynał pisać w ramach pewnych realiów lingwistycznych, ich rejestracja nie była wszakże jego celem – tak samo rakieta startująca z przylądka Canaveral nie jest wycelowana we Florydę, ale w Księżyc, jednak aby opisać jej lot, trzeba znać zarówno miejsce startu, jak i przeznaczenia. Porównywanie rozmaitych typów tekstów powinno sprzyjać czujnemu wychwytywaniu dzielących je różnic, a także uświadamiać literaturoznawcom, że rodzaje literatury, które ci na ogół czytają (dzieła fikcyjne), stanowią zaledwie mały fragment wielkiego kontynentu wypowiedzi językowych – kontynentu, z którym parafia literatury łączy się w sposób ciągły i bez którego, jeśli go nie rozpoznamy, także utwory literackie stają się niepojęte, podobnie jak niepojęta byłaby oaza, gdybyśmy nie widzieli otaczających ją wydm.

Badaczom literatury fikcyjnej często brak wyobraźni, jeśli chodzi o formy pisemne, które taką literaturą nie są. Na przykład słowo „spis” często przyciąga do siebie wyrażenia jak „po prostu”, „tylko”, „zaledwie” i tym podobne. Kiedy już raz coś zostało uznane za spis, najwyraźniej nie da się o tym powiedzieć nic więcej, bo spis to rzecz z natury nudna i prozaiczna, sprzęt w gospodarczych pomieszczeniach języka, podczas gdy literaturoznawcy rwą się do świetniejszych apartamentów: słonecznych werand, bibliotek i komnat sypialnych. Ale, podobnie jak piękno, spis-owość jest umiejscowiona w oku patrzącego, więc spis, właściwie potraktowany, z nadwyżką się odwdzięczy za poświęcone mu czas i uwagę.

Spisy powinny być ważne dla literaturoznawców choćby dlatego, że poprzedzają literaturę: ich źródło znajduje się w tym samym miejscu, w którym się narodziła. Wśród najstarszych dokumentów, jakie jeszcze jesteśmy w stanie zrozumieć – są to odkryte w Mezopotamii gliniane tabliczki z 3000 roku p.n.e. – znajdują się wprawdzie urywki literackie, lecz dominują spisy, spisy urzędowe. Poeci lubią nam wmawiać, że to oni dali ludzkości mowę, oszlifowali dialekty plemienne i wydobyli bogów na światło dnia, lecz mimo tego rodzaju przechwałek dowody wskazują, że w kwestii piśmiennictwa jesteśmy dłużnikami nie tyle poetów, ile magazynierów i rachmistrzów, zliczających dzbany zboża i oliwy, rejestrujących należne trybuty licznych prowincji bądź katalogujących części tuszy wołu według ich wartości. Znakomity esej na ten temat znajduje się w książce antropologa Jacka Goody’ego Poskromienie myśli nieoswojonej, skąd zaczerpnąłem informację o spisach w starożytności. Zawiera on poniższą, godną uwagi refleksję o tym, co działo się z ludzkim sposobem myślenia, odkąd pismo umożliwiło nam sporządzanie spisów:

Lista [...] zachęca do porządkowania elementów według ich liczby, pierwszej głoski, według kategorii itp. A istnienie granic, zewnętrznych i wewnętrznych, nadaje kategoriom większą wyrazistość i sprawia, że są bardziej abstrakcyjne. [...] Możemy tu dostrzec dialektyczny wpływ pisma na klasyfikację. Pismo wyostrza zarysy kategorii (trzeba podjąć decyzję, czy deszcz bądź rosę należy zaliczyć do zjawisk niebiańskich czy ziemskich), co więcej, zachęca do hierarchizowania systemu klasyfikacyjnego. Jednocześnie prowadzi do pytania o istotę klas, bo umieszcza je obok siebie.[19]

Gdy zdamy sobie sprawę z roli, jaką spisy odegrały w prężnym rozwoju naszych umysłowych mięśni, naszych taksonomii, naszej zdolności odzyskiwania informacji za pomocą wyszukiwania jej według haseł, pod którymi została przez nas umieszczona, przyziemny spis – dla parafialnego literaturoznawcy „tylko” spis, np. „płatki śniadaniowe, brokuły, miętówki Polo, błyszczyk do ust, 2 egz. The Printed Voice of Victorian Poetry Erica Griffithsa, ostrygi, wódka” – okazuje się w rozwoju kultur wynalazkiem kluczowym; być może nie w tak radykalny sposób jak koło, niemniej zasługującym na miejsce na podium obok dźwigni i religii. Poddany pod inteligentną rozwagę spis potrafi być prawdziwym objawieniem i źródłem nader dramatycznych zdarzeń mentalnych, jak to ma miejsce w wypadku Michela Foucaulta, który w ten sposób rozpoczyna przedmowę do swej sławnej, rzekomo przełomowej książki Słowa i rzeczy:

Ta książka zrodziła się z tekstu Borgesa. Ze śmiechu, który w trakcie tej lektury wstrząsa podstawami myślenia, właściwego naszym czasom i naszemu miejscu na świecie – śmiechu podważającego [wszystkie znajome drogowskazy], wszelkie uporządkowane płaszczyzny i podziały, które mądrze tłumaczą nam obfitość istnień, podminowującego i na długo pozbawiającego oczywistości naszą tysiącletnią praktykę Tego Samego i Innego. Tekst ten cytuje „pewną encyklopedię chińską”, gdzie napisane jest, że „zwierzęta dzielą się na: a) należące do Cesarza, b) zabalsamowane, c) tresowane, d) prosięta, e) syreny, f) fantastyczne, g) bezpańskie psy, h) włączone do niniejszej klasyfikacji, i) miotające się jak szalone, j) niezliczone, k) narysowane cienkim pędzelkiem z wielbłądziego włosia, l) et cetera, m) które właśnie rozbiły wazon, n) które z daleka podobne są do much”. Osłupienie ową taksonomią uświadamia nam nagle, że to, co pod przykrywką apologu miało uchodzić za egzotyczny urok innego myślenia, jest granicą naszej myśli – czystą niemożliwością myślenia w taki sposób.[20]

Foucault był dość pobudliwym czytelnikiem i jeszcze bardziej pobudliwym pisarzem; zauważmy, na przykład, natrętne „wszystkoizmy” w powyższym fragmencie: „wszystkie znajome drogowskazy”, „wszelkie uporządkowane płaszczyzny i podziały” (pod tym względem przekład jest wierny francuskiemu oryginałowi)[21]; również piski zdumienia na widok chińskiego spisu należałoby z kilku powodów powściągnąć. Niemniej trzeba przyznać, że autor przejawia godną podziwu wrażliwość na intrygujący i osobliwy potencjał tego spisu, oraz spisów w ogóle, toteż, przynajmniej w tej mierze, jest lepszym czytelnikiem niż niejeden literaturoznawca, który lekceważąco parska: „Och, to tylko spis”. Foucault uznał, że fikcja Borgesa dowodzi, iż wydedukowane z chińskiego spisu „inne myślenie” jest możliwe, i z tej możliwości wyciągnął wnioski o granicach naszej własnej myśli; jeśli myślenie w ten sposób jest „czystą niemożliwością”, to powyższy spis nakazuje nam gwałtownie zerwać z tym, co wiemy, z naszym wyobrażeniem o tym, w jaki sposób wiemy – czyli z „naszą myślą”. Konfrontując oba te systemy myślowe, Foucault zyskuje analogię, która następnie pozwala mu opisać relacje w jego mniemaniu zachodzące między różnymi historycznymi paradygmatami (lub problematykami czy koniunkturami) w obrębie tradycji Zachodu: w szczególności uważa on, że duży obszar naszej przeszłości to inny kraj, tym krajem zaś są Chiny i chińszczyzna, co oznacza na przykład, że szesnastowieczny sposób organizowania myśli, sporządzania spisów i sortowania rzeczy do oddzielnych pudełek byłby dziś dla nas równie obcy i niewyobrażalny jak powyższy spis czternastu chińskich kategorii. Stąd misterny Foucaultowski projekt „archeologii wiedzy”, czyli dociekań o warunkach, w jakich istnieje dla nas możliwość pomyślenia pewnych rzeczy (oraz, na tej samej zasadzie, niemożliwość pomyślenia innych). Jakich „nas”? Przypuszczalnie nas – mieszkańców Zachodu, wprawionych w osłupienie szatańsko nieprzeniknioną umysłowością Orientu.

Jednak gdy przyjrzeć się bliżej, chińska encyklopedia okazuje się mocno nieprzekonująca. Po pierwsze, klasyfikacja przebiega w niej zgodnie z alfabetem łacińskim. Język chiński nie ma alfabetu, toteż osobliwy urok tego spisu – który z jednej strony zatacza się dziko od klasy do klasy bez żadnego jawnie widocznego zamysłu, z drugiej zaś podąża od „a” do „n” w zdyscyplinowanym alfabetycznym porządku – owa osobliwa mikstura przypadkowości z precyzją bierze się wyłącznie z pomysłu Borgesa na jego wyobrażoną encyklopedię, który nie mógł wystąpić w żadnej chińskiej księdze, bo tam żaden „alfabet” nie istnieje. (Foucault wprawdzie odnotowuje „ciąg alfabetyczny” i „nasz alfabetyczny porządek”, ale tak dalece się tym nie przejmuje, że w najlepsze twierdzi, iż rzeczony spis druzgocze punkty odniesienia naszej myśli, mimo że punktem odniesienia spisu jest organizacja tak znajoma – alfabet – iż nie zdajemy sobie sprawy z jej niezbędności.) Rozważając, o czym świadczy fikcja Borgesa, Foucault jest na swój sposób równie naiwny jak profesor Carey, który w sztukach Shakespeare’a dopatruje się świadectw socjolingwistycznych; francuski badacz powinien był zapytać, czy taka encyklopedia w ogóle jest możliwa, na co odpowiedź brzmi: nie – i to nie tylko ze względu na nieprzystającą alfabetyzację. Tym, co przede wszystkim cechuje Borgesowski fragment, jest rozbieżność między zakładanymi priorytetami Argentyńczyka a tym, co wydaje się najważniejsze dla wymyślonego chińskiego encyklopedysty – dysonans, który ujawnia się w niekompatybilności reguł łacińskiego alfabetu z ideami chińskiego języka lub, mówiąc inaczej, z językiem chińskich ideogramów. Zawsze, w odniesieniu do dowolnego spisu, rodzą się pytania: czy jego elementy ułożone są według priorytetów rosnących, czy malejących, czy zapętla się on w bardziej zawiły sposób, albo po prostu jest chaotyczny (a jeśli tak, to dlaczego – czy autor rozczochrał go celowo, niczym fotograf, który rozrzuca modelce włosy, by wyglądała swobodniej i powabniej, czy po prostu wyszedł bezładny sam z siebie?). Kolejność jednostek informacji sama stanowi jednostkę informacji: jest to prawda w wypadku każdego ciągu, czy będzie to spis, czy cokolwiek innego, a więc na przykład zdanie oraz, co bardziej oczywiste, jakaś dłuższa kompozycja, chociażby kompozycja sztuki teatralnej; żeby w całości zrozumieć akt komunikacji, musimy zrozumieć, dlaczego to, co jest najpierw, jest najpierw, a to, co jest później, jest później – zrozumieć, dlaczego wraz z Horacjem, Bernardem oraz Marcellusem widzimy ducha, zanim zobaczy go Hamlet; dlaczego zanim ujrzymy Kasjusza, Otella i Desdemonę, już usłyszeliśmy o nich od Jagona; dlaczego Makbet, zanim pojawi się na scenie, został już określony jako „mężny” [brave], „waleczny” [valiant], „zacny” [worthy] i „szlachetny” [noble], choć pada też kilka mniej jednoznacznie entuzjastycznych epitetów. Wracając do Borgesa, jego spis po bliższym zbadaniu okazuje się wcale nie tak druzgoczący i obcy naszemu myśleniu, jak utrzymuje Foucault; powiedziałbym raczej, że wygląda na łagodnie i po staroświecku satyryczny. Do czasu rewolucji komunistycznej Zachód stereotypowo postrzegał Chiny jako skupione wokół cesarza, ogromnie zbiurokratyzowane społeczeństwo, którego zaciekły tradycjonalizm i nieruchliwość społeczna osiągnęły apogeum w kulcie przodków. Pierwsze dwie pozycje w spisie Borgesa potwierdzają taki obraz – nasz encyklopedysta zajmuje się przede wszystkim cesarzem i zwyczajami funeralnymi. „To chińskie nagrobki [...] / Zawłaszczają glebę”, pisał Empson w wierszu Missing Dates [Brakujące daty][22]. Wyznaczywszy główne parametry organizacji świata (państwo, umarli), spis przechodzi do elementów bardziej domowych i codziennych (udomowienie, zapał Chińczyków do chrupiącej wieprzowiny), po czym następuje gwałtowny zwrot do: e) syren i f) fantastyki (faktycznie dziwne, czyżby twórcy spisu nie zaliczali syren do ogólniejszej kategorii istot mitycznych?). Ale i ta wolta nie jest tak zawrotna, jak chciałby Foucault, bo nader łatwo ją wyjaśnić za pomocą rozumowania kontradyktoryjnego: od tego, co pod ręką (chrupiące prosięta), przeskakujemy do tego, co niespotykane (syreny). Spis stanie się jeszcze bardziej czytelny, gdy podciągniemy c) i d) pod ogólniejsze hasło rzeczy „znanych”, po czym, zręcznie odwracając pojęcia, przejdziemy do „nieznanych” e) i f) – na to, że wolno nam tak zrobić, wskazuje fakt, iż wówczas, odwracając odwrócenie, da się przywołać do porządku „g) bezpańskie psy” i ponownie sprowadzić rzeczy odległe do bliskich. Nie przeczę, spis Borgesa jest dziwny, zważywszy na logiczne paradoksy w h) i załamanie taksonomii w l); ponadto obejmuje on kategorie, które zwykle nie występują jako hasła encyklopedii, są bowiem zorganizowane deiktycznie, to znaczy ich zakres referencyjności zależy od tego, kiedy i gdzie są użyte. Tak dzieje się w wypadku „m) które właśnie rozbiły wazon”, gdzie zakres hasła jest zależny od momentu, w którym powstała klasyfikacja – rodzaj zwierząt objętych tą kategorią zmienia się w zależności od owego „właśnie”, jednak ani w chińskich, ani w zachodnich encyklopediach podobne znaczniki czasu nie występują; relacje deiktyczne wyglądają dość osobliwie w encyklopedycznej publikacji, od której oczekujemy taksonomii zbudowanej niezależnie od wartości zmieniających się w czasie i przestrzeni. Pozostają pytania: jak bardzo dziwny jest ten fikcyjny spis (ściślej: czy jest aż tak dziwny i druzgocący dla naszej myśli, jak twierdzi Foucault?) oraz w jaki sposób jest dziwny (czyli: co właściwie jest w nim dziwnego?). W moim poczuciu jest dziwny tak, jak dziwne bywają dowcipy – one również zawierają niespójności logiczne lub „niegrzeczności” etyczne, a przecież nie zaczynamy zaraz sądzić, że to koniec naszego intelektualnego świata. Śmiech Foucaulta dowodzi, że on tę „dowcipność” dostrzega, mimo że w żadnym razie nie przyzna, iż humor mógłby nas uchronić od terroru rozszalałej klasyfikacji, którą to wizję z rozkoszą przed nami roztacza. Że cała sprawa jest znacznie mniej niepokojąca, niż dopuszcza Foucault, wnoszę również z kolejności prezentowania poszczególnych pozycji: rzecz w tym, że spis łatwo daje się odczytać jako łagodna kpina z Chińczyków, którzy biją pokłony cesarzowi, czczą przodków, są mistrzami kuchni bazującej na wieprzowinie i tak dalej. Trudniej robi się dopiero przy ósmej pozycji, ale po h) także ta logiczna zmarszczka się wygładza i świat egzotycznej, lecz stereotypizowanej „chińskości” i zrozumiałych ludzkich motywacji zostaje nam przywrócony – i) „szalone” (powtórka naturalnego niepokoju widocznego już w c); gdy chodzi o zwierzęta, to najważniejsze jest, czy one nas ugryzą, czy my je ugryziemy) oraz „k) narysowane cienkim pędzelkiem z wielbłądziego włosia” (ach ci Chińczycy, tacy z nich esteci z tą ich obsesją na punkcie kaligrafii). I tak dalej. Bez trudu mógłbym uporządkować elementy spisu, aby wprawiał nas w jeszcze większą dezorientację i konsternację niż obecnie, toteż skłonny jestem sądzić, że Borgesowi wcale nie chodzi o epistemologiczną dezorientację i konsternację w guście Foucaulta, ale o prześmiewczą chińszczyznę.

Nie ma większego znaczenia, czy przyznamy, że Foucault, publicznie ogłaszając takie stanowisko u progu międzynarodowej sławy, błędnie opisał implikacje cytowanego fragmentu. Ważne, byśmy rozważyli płynące z tego stanowiska sugestie: 1) że kolejność jednostek informacji sama jest jednostką informacji; 2) że wewnętrzne związki między elementami ciągu mogą wskazywać na więcej niż jedną zasadę jego organizacji, a ponadto zasady te mogą się zmieniać, poniekąd opowiadając własną historię i – co najważniejsze – 3) że aby sprawdzić, jak działa dany ustęp tekstu, warto go przepisać inaczej i zastanowić się, co to przepisanie zmienia – jak wówczas, gdy proponuję, by podać nasz spis w innym porządku, aby stał się bardziej pokrętny i mniej przytulnie zabawny, na przykład: et cetera; syreny; niezliczone; należące do Cesarza; które z daleka podobne są do much. Oczywiście dostatecznie pomysłowy czytelnik zdołałby wyekstrahować pewną zasadę także i z tego ciągu, lecz kosztowałoby to więcej wysiłku, niż wymaga od nas Borges. Gdy chodzi o rozwijanie czytelniczych zdolności rozróżniania, lista jako maszyna do ćwiczeń jest szczególnie użyteczna, bo łatwo ją przepisać, co więcej, przepisywanie – często z pełną ostrością – ujawnia, jak pierwotnie została ona pomyślana.

Jack Goody w swym eseju o listach notuje:

Uznaliśmy, że listy są charakterystyczne dla wczesnych zastosowań pisma. Do ich spopularyzowania przyczyniły się po części wymogi złożonej organizacji gospodarczej i państwowej, po części istota nauki pisania, a po części element „zabawy”, chęć zbadania możliwości tego nowego przekaźnika.[23]

Chińską encyklopedię da się także opisać bardziej wszechstronnie, niż czyni to Foucault, biorąc za wskazówkę anomalię, jaką jest uporządkowanie chińskiej taksonomii według zachodniego alfabetu, i rozpatrując cały fragment jako dziecko dwóch różnych systemów porządkujących, wykorzystywanych przez dwie różne osoby: chińskiego urzędnika bądź kopistę, poddanego silnej presji „wymogów złożonej organizacji gospodarczej i państwowej” i ukształtowanego przez „istotę nauki pisania”, oraz działającego równolegle ghostwritera, samego Borgesa, który jako funkcjonariusz państwowy (dyrektor Narodowej Biblioteki Publicznej w Buenos Aires) również odebrał świetne przeszkolenie, niemniej w swoich fikcjach dość swobodnie podchodził do weryfikacji i odpowiedzialności, uwypuklając raczej wspomniany przez Goody’ego aspekt „zabawy”, odruch, jaki sumienny chiński biurokrata, piszący rzekomo wiarygodny tekst informacyjny, musiałby trochę pohamować. Źródłem humoru i wnikliwości tego fragmentu jest zatem dialektyka pracy i zabawy, urzędowej powinności i jednostkowego kaprysu – duet Chińczyka i Argentyńczyka, nie zaś melodramat o kulturowym Innym, jaki od ręki produkuje Foucault. Dla literaturoznawcy spisy winny być szczególnie interesujące, albowiem łącząc urzędowość z kaprysem, pomagają nam skupić się na fakcie, że pisarstwo fikcyjne stanowi część większego kontynentu piśmiennictwa, które nie składa się wyłącznie ze zmyśleń, lecz miewa konkretne cele i zadania, co każe nam ujrzeć oazę fikcji w otoczeniu całkiem rzeczywistych wydm.

Spójrzmy, jak Rebecca Gowers podczas badań nad nierozwiązaną zagadką morderstwa z najpracowitszej epoki imperium brytyjskiego cytuje ze spisu dziewiętnastowiecznego zarządcy kolei:

In a letter to a close friend Stevenson once tried to give a sense of how over-whelming this job [manager of the rail freight that ran through Camden in the mid-nineteenth century] actually was. [...] The different products mentioned are striking in variety: anchors, beer, blankets from Witney, bobbins, [...] cables, cannon balls, Scottish canvas and Worcestershire carpets; American clocks and British clogs, clothing for soldiers and corn „tons on tons”; „thousands of tons” of cotton goods from the „clicking, snorting factories of Lancashire”; [...] fish, flax, flour, furniture, glue, grease, grates and grindstones; [...] oil, perfume, pianos and pitch; pumice-stone and reaping hooks, and Coventry ribbons and Coventry watches; salt provisions, biscuits, wines and spirits for voyages in „astounding” quantities; [...] toys for the wives of manufacturers, beeswax, twine, and woollen bales from Yorkshire plus the terrors of the occasional live tiger or bear and the bother of the occasional unclaimed corpse.

[W liście do bliskiego przyjaciela Stevenson próbował mu kiedyś uświadomić rzeczywisty ogrom swojej pracy <zarządcy frachtu kolejowego przechodzącego przez Camden w połowie XIX wieku>. <...> Uderza niezwykła rozmaitość wymienionych towarów: kotwice, piwo, koce z Witney, szpule <...>, kable, kule armatnie, szkockie płótno i pledy z Worcestershire; amerykańskie zegary i brytyjskie drewniaki, odzież dla żołnierzy i „całe tony” zboża; „tysiące ton” wyrobów bawełnianych z „klekoczących, prychających tkalni Lancashire”; <...> ryby, len, mąka, meble, klej, smar, ruszty i żarna; <...> olej, perfumy, fortepiany i smoła; pumeksy i sierpy, i wstążki z Coventry i zegarki z Coventry; solony prowiant, suchary, wina i wódki na podróż w „zdumiewających” ilościach; <...> zabawki dla żon fabrykantów, wosk pszczeli, szpagat i bele wełny z Yorkshire plus, od czasu do czasu, groza żywego tygrysa lub niedźwiedzia plus, od czasu do czasu, problem nieodebranych zwłok.][24]

„Wyliczanka” rozwija się alfabetycznie, od anchors [kotwice] po wełnę z Yorkshire, choć nie jest jasne, kto ją tak zorganizował, Gowers czy Stevenson. I mimo że autorka niekiedy wyraźnie zaznacza cytaty źródłowe, to nigdzie nie określa, czy podąża za pierwowzorem, czy rekonfiguruje wyrazy zgodnie z własnymi preferencjami. Ową grę w „kto kim kieruje” przesyca ludzka myśl na temat możliwych synergii między urzędniczeniem Stevensona, który próbuje nadać porządek wartkiemu strumieniowi towarów, rwącemu przez jego stację, a pisarstwem Gowers, która przesuwa efekty tych zmagań we własnych celach. Przez chwilę wydaje się, że spis się chwieje, grożąc wykolejeniem z abecadła – Witney poprzedza bobbins [szpule], Szkocja poprzedza canvas [płótno] – ale wystarczy chwila zastanowienia, by dostrzec kolejną regułę, która przywraca nas na alfabetyczne tory (nazwy miejsc w funkcji przymiotnikowej się nie liczą) i prowadzi od blankets [koce], przezbobbins i canvas, do clogs [drewniaki] z pominięciem ich „amerykańskości” i „brytyjskości”; dzięki owej świeżej regule dostajemy wolny przejazd od carpets, przezclocks [zegary], doclogs. Koła alfabetu na dobre buksują dopiero przy „watches; salt provisions, biscuits, wines and spirits; [...] toys [...], beeswax, twine” [„zegarki <...>; solony prowiant, suchary, wina i wódki; <...> zabawki <...>, wosk pszczeli, szpagat”], ale wtedy już (dojeżdżamy do końca zdania) jest to nie tyle osunięcie się w chaos, ile wytchnienie od łoskotu rutyny. Zauważmy, że nasza wędrówka przez całe zdanie wiąże się z koniecznością poznania nowej procedury (reguły pomijania przymiotników); właśnie obecność takich edukacyjnych procesów sprawia, że słowo pisane wciąż pozostaje giętkie i żywe, aczkolwiek niektórzy co bardziej leniwi czytelnicy niechętnie zadają sobie trud nauki w trakcie lektury. Zauważmy również, że chociaż spis dotyczy zawartości niezliczonych wagonów towarowych, mniej więcej podobnych do siebie, przemieszczających się po takich samych torach niczym tryby w gigantycznym industrialnym mechanizmie, to długość grup składniowych i organizacja jednostek pisma nie powtarza się taśmowo, lecz zmienia charakter i układ wewnętrzny – czasem aliteracja natrętnie zgrzyta („fish, flax, flour” [„ryby, len, mąka”]), czasem jest zróżnicowana subtelniej („cables, cannon balls, Scottish canvas” [„kable, kule armatnie, szkockie płótno”]). Logistyczna organizacja prozy Gowers nie naśladuje logistycznych trudności przewozów towarowych w dziewiętnastowiecznym Camden Town, to jasne – ale żwawość, z jaką autorka przycina i wkleja relację Stevensona do własnej, stanowi dowcipny wyraz jej szacunku dla jego wysiłków, jakby rozpoznawała w nim może nie tyle pokrewnego ducha, ile kogoś, czyje problemy nie są o lata świetlne odległe od jej własnych. Rozmaitość to sól nie tylko życia, ale i prozy; rozważając fragment tekstu literackiego, powinniśmy więc próbować znaleźć miejsca, gdzie uprzednio ustalony wzorzec ulega mutacji, wprowadzana jest nowa reguła lub jednostki składowe zmieniają kształt czy organizację wewnętrzną. Istnieje spora szansa, że tak się dzieje i że to coś znaczy, zwłaszcza jeśli chodzi o literaturę wartą lektury.

Jeżeli lista nie jest „tylko” listą, ale stanowi formę dociekliwego pisarstwa, to zapewne nie wszystkie elementy będą miały taki sam kształt, tak więc dobry opis zawsze powie nam coś ciekawego o tym, gdzie i dlaczego się one różnią. Odnosi się to także do poezji, bo z pewnego punktu widzenia wiersz to „tylko” lista tworzących go wersów. Powiązania między poszczególnymi pozycjami też nie muszą się rządzić tą samą logiką. Tak jest w wypadku spisów starożytnych i zapisów egipskich, co podkreśla cytowany przez Goody’ego egiptolog:

Zdaniem Gardinera, „[...] wskazano przekonująco, że relacje między kolejnymi hasłami nie są identyczne i że w konsekwencji zawsze trzeba dopatrywać się znaczącego związku myślowego między sąsiednimi elementami”.[25]

Antropolog bądź historyk starożytności, który pragnie wydobyć na światło dzienne dawne metody organizacji wiedzy, musi wykazać szczególną czujność, wychwytując „znaczące związki myślowe między sąsiednimi elementami” – momenty, gdy zmienia się logika katalogowania lub dochodzi do zamiany jednej kategorii w inną. Na przykład po bliższym zbadaniu jednego z owych staroegipskich spisów okazuje się, że wyróżniony na czerwono (w żargonie – „rubrykowany”) znak „rosa” odgrywa decydującą rolę semantyczną, będąc ostatnim z serii zjawisk niebiańskich oraz pierwszym z serii zjawisk ziemskich, rosa bowiem – powiada Goody, od którego zapożyczam ten przykład – jest „oczywistym «mediatorem» między tymi dwiema klasami”[26]. Rozważmy teraz sporządzoną przez Roberta Burtona listę „zwyczajnych uciech dostępnych zimą” – szesnasto- i siedemnastowiecznych rozrywek, popularnych, zanim wymyślono The X Factor, kiedy musieliśmy się ograniczać do „jests, riddles, catches, purposes, questions and commands, merry tales and errant knights, queenes, lovers, lords, ladies, giants, dwarfes, theeves, cheaters, witches, fayries, goblins, friers, &c” [„żartów, zagadek, kanonów, zadań, pytań i poleceń, wesołych historii i błędnych rycerzy, królowych, kochanków, lordów, dam, olbrzymów, krasnali, złodziei, oszustów, czarownic, wróżek, goblinów, braciszków itd.”][27]. Na pierwszy rzut oka lista wydaje się sugerować, że kolejne jej pozycje są absolutnie równoważne – wrażenie, które przypuszczalnie wynika z faktu, że jej elementy w większości łączą się bezspójnikowo. W liczącej dwadzieścia elementów liście Burtona „i” występuje tylko dwa razy w sąsiadujących ze sobą koniunkcjach: „pytania i polecenia, wesołe historie i błędni rycerze”; poza tym, jeśli nie liczyć kolejnych przecinków, wyliczanka toczy się bez żadnego smarowania. Porównajmy to ze spisem Borgesa, również bezspójnikowym, gdzie jednak każdy element iluminowany jest swoim własnym małym alfabetycznym wstępem, oraz z wielospójnikową listą Gowers, która w mojej skróconej wersji zawiera dziesięć „i”, przy czym wyraźnie widać, że spójniki te nie zawsze pojawiają się w tych samych miejscach kolejnych podpunktów, w szczególności nie zawsze poprzedzają ostatni element danego miniciągu. Dlaczego warto zwrócić uwagę na bezspójnikowy charakter listy Burtona? Pierwsze „i” ma zapewne zaznaczyć koniec podzbioru (od „żartów” do „pytań i poleceń”), w którym wyliczone są ówczesne gry: interaktywne zabawy werbalne (żarty, zagadki, zadania, pytania i polecenia) albo zabawy muzyczne, takie jak śpiewanie „kanonów”. Przy „wesołych historiach” następuje zmiana – kończą one ciąg wcześniejszy (opowiadanie historii jest swego rodzaju grą grupową), ale także zapowiadają ciąg dalszy, czyli spis postaci, jakie się w tych „wesołych historiach” przewijają. Składa się on z trzynastu elementów, które następują po sobie w absolutnie równym, miarowym, bezspójnikowym rytmie, jednak również tutaj kierunek lub metoda sortowania zmienia się kilkakrotnie, gdy pojawia się „niepasujący” element; a więc bezspójnikowa organizacja listy jest znacząca o tyle, że pozwala podczas tych wariacji zachować, by tak rzec, kamienną twarz, insynuując to i owo bez natrętnego puszczania oka, z nadzieją, że czytelnik sam czujnie wychwyci wszelkie delikatne sugestie. Tak dzieje się choćby w wypadku „błędnych rycerzy, królowych, kochanków, lordów, dam” – cztery z tych pięciu określeń dotyczą pozycji społecznej, ale słowo „kochankowie” tu nie pasuje, toteż jego obecność może sugerować, że ciąg „rycerzy, królowych” z natury zmierza do „kochanków” (a każdy, kto słyszał o Ginewrze i Lancelocie, powie wam, co się zdarzy, gdy rycerze i królowe zostaną zamknięci na dwadzieścia minut w jakimś zamku), albo też znamionować cierpki stosunek do dworskich romansów, w których „kochankowie” to w gruncie rzeczy nazwa profesji w rodzaju „dyplomowanych księgowych” (znajdowanych przy każdej głównej ulicy). Gładki bieg wyliczanki zakłóca jeszcze kilka innych drobnych zawirowań i aluzyjnych zmarszczek; nie zdołam tu skomentować wszystkich, zwróćmy jednak uwagę na możliwość zaistnienia „znaczącego związku myślowego między sąsiednimi elementami”, spójrzmy na przykład na „damy, olbrzymów” oraz „krasnali, złodziei”, w obu tych punktach przejścia dzieje się bowiem coś semantycznie godnego zastanowienia. No i mamy jeszcze ostry bezspójnikowy kuksaniec, nonszalancko wymierzony na samym końcu: „wróżek, goblinów, braciszków itd.”. Wzmiankowani „braciszkowie” obecnie znani są jako zakonnicy, głównie dominikanie i franciszkanie wyznania katolickiego; a więc przejście bez mrugnięcia okiem od „goblinów” do „braciszków” oznacza przeskok od istot mitycznych do realnie istniejących ludzi. Jednak można stąd wysnuć także inny wniosek: ponieważ katolickie zgromadzenia zakonne zostały zlikwidowane prawie sto lat przed publikacją książki, to dla przeciętnych Anglików, siedzących wieczorem przy kominku, żebrzący zakonnicy jawili się jako istoty z baśni i legend na równi z goblinami. Fantazjowano o nich jak o błędnych rycerzach, pochodzili bowiem z głębin cudownej przeszłości; być może straszono nimi dzieci: „Bądź grzeczny, bo przyjdą franciszkanie i cię zabiorą”, „Och nieee, proszę, tylko nie to” – tak w każdym razie ja sam wspominam pogróżki mojej matki, że zabiorą mnie zakonnice, jeśli nie będę posłuszny wszystkim jej kaprysom. Na podstawie przytoczonego fragmentu trudno orzec, czy Burton podziela ludowe antykatolickie mitotwórstwo, czy też nieufnie na nie spogląda; lista nie wyjaśnia, czy Burton popiera zastosowany w niej porządek, czy tylko relacjonuje go bez komentarza, być może insynuując co nieco brakiem spójników. W każdym razie, chcąc ocenić społeczne, polityczne i etyczne zaangażowanie danego autora lub autorki, dobrze zacząć szukanie dowodów od pytań o sposób artykulacji listy – na przykład czy jest bezspójnikowa, czy wielospójnikowa, oraz kiedy i w jaki sposób korzysta z tych atrybutów – gdyż kwestia wiarygodności w dużej mierze obraca się wokół pytania, do jakiego stopnia on czy ona podpisuje się pod konkretną zasadą organizacji. Z faktu, że kolejne pozycje na liście w żadnym razie nie stoją na tym samym poziomie, nie musi wynikać, że zawsze wiemy, w którą stronę lista się skłania, gdyż zapisane listy miewają tendencję do tego, co Goody nazywa „hierarchizacją systemu klasyfikacyjnego”, przy czym słowo „tendencja” jest tu kluczowe, albowiem tendencja zawsze może zmienić kierunek[28]. I tak, na złoty medal zasługuje Gary Taylor, autor eseju o rozmaitych listach z XVI i XVII wieku, który pisze o spisach administracyjnych i fikcyjnych, a czasem o jednych i drugich naraz – na przykład o poprzedzających tekst sztuki teatralnej spisach postaci, dramatis personae, które przecież administrują pewną fikcją – a z drugiej strony należałoby mu ten złoty medal odebrać, gdyż wzorem, niestety, aż nazbyt wielu literaturoznawców żwawo schematyzuje krnąbrne realia, którym powinien poświęcić więcej czasu i cierpliwości:

Listy nieuchronnie hierarchizują swoje elementy, bo w dosłownym sensie przyznają każdemu elementowi pierwszeństwo przed następnym. W samej rzeczy, hierarchie niemal niezmiennie bywają konceptualizowane jako listy, w których różnorodność doświadczeń redukuje się do ciągu elementów uporządkowanych od najwyższego do najniższego.[29]

Wniosek, że skoro jakiś element listy występuje wcześniej (ma pierwszeństwo w „dosłownym sensie”), to liczy się bardziej niż późniejsze, wydaje się absurdalnie powierzchowny. Przykładowo, spis postaci „w kolejności pojawiania się na scenie” nie musi „nieuchronnie” odpowiadać hierarchii ich znaczenia. Hierarchie „niemal niezmiennie” zorganizowane są jako listy (albo i nie: zauważmy pokrętność sformułowania – gromkie „niezmiennie” w połączeniu z asekuranckim „niemal”; dlaczego Taylor nie napisał „bardzo często”, do czego „niemal niezmiennie” się sprowadza?), ale wcale nie wiadomo, czy listy „niemal niezmiennie” zorganizowane są jako hierarchie. Teza „większość A to B” nie pociąga za sobą wniosku, że „większość B to A”. Być może prawdą jest, że większość badaczy literatury to oszuści, lecz nie wynika stąd – niestety – że większość oszustów to badacze literatury. (O ileż lepszym miejscem byłby wtedy świat.) I choć odczytywanie kształtu świata z kształtu zdań lub utworów fikcyjnych stanowi ulubioną rozrywkę literaturoznawców – powieści Dickensa mają szczęśliwe zakończenia, a więc on i jego odbiorcy z pewnością sądzili, że sprawy naprawdę przez większość czasu – „niemal niezmiennie” – dobrze się kończą; sonety są zgrabnie i pomysłowo zorganizowane, więc sonetowcy musieli wierzyć, że również w kosmosie wszystko działa jak w zegarku – nie jest to nawyk, któremu wolno folgować bezrefleksyjnie, bo ulegając mu, w końcu stajemy się ślepi (i głusi). Ślepi i głusi na przykład na sztuczki satyryków, takie jak pozornie metodyczna, lecz faktycznie zaburzona lista. Swift ze swoją Skromną propozycją okazuje się w tym fachu złotą rączką:

Co do mnie, to zbrzydło mi po latach proponowanie mym rodakom próżnych i jałowych, wizjonerskich idei i gdy na koniec straciłem ze szczętem nadzieję na jakąkolwiek poprawę, wpadłem szczęśliwie na pomysł przedłożonego tutaj rozwiązania, które jest nie tylko nowe, lecz ponadto nader praktyczne i rzeczowe, do tego tanie i niekłopotliwe, a ponieważ tylko nas samych tyczyć będzie, nie musimy się obawiać, by w czymkolwiek Anglię urazić mogło. [...]

Nie jestem wszelako aż tak zażarcie przywiązany do mego pomysłu, by odrzucić wszelkie inne propozycje mądrych ludzi, które uznano by za równie jak moja niewinne, tanie, proste a skuteczne.[30]

Pierwotnie Swift opublikował tę propozycję anonimowo, nie chcąc od razu na stronie tytułowej zdradzać nazwiska „Jonathan Swift”, by uprzedzony czytelnik nie pomyślał: „Aha, ciąg dalszy zapewne będzie pełen ironii, chociaż trudno dokładnie przewidzieć, gdzie się ona pojawi”. Nie było również wiadomo, czy użyteczną propozycję kieruje do Irlandczyków inny Irlandczyk, czy jeden z ich angielskich panów; sprawa wyjaśnia się dopiero w szóstym akapicie, gdy – jak widzimy w przytoczonym wyimku („nie musimy się obawiać, by w czymkolwiek Anglię urazić”) – autor propozycji zaczyna mówić o Irlandczykach per „my”. Zauważmy, że akapit ujawniający irlandzkość piszącego bezpośrednio poprzedza jego praktyczną sugestię, aby Irlandczycy zjadali roczne dzieci swoich ubogich rodaków, a dochody z handlu dziecięcym mięsem przeznaczyli na sfinansowanie potrzebnych robót publicznych. Ale, jak wspominałem wcześniej, porządek informacji sam w sobie stanowi informację: dowiedziawszy się, że autor jest Irlandczykiem, zanim poznamy jego orędzie na rzecz dzieciobójstwa na dobrych utylitarystycznych zasadach, zupełnie inaczej podchodzimy do niezmąconego spokoju, z jakim prezentuje swój plan, a sama satyra zyskuje większą zjadliwość, niż gdyby okazał się on Anglikiem. Co więcej, Swift nie od razu ogłasza, że jest Irlandczykiem, przyjacielem irlandzkiego ludu, zgoła irlandzkim patriotą; informacja sączy się ukradkowo, prawie mimochodem, to zaś, powtarzam, również stanowi pewną informację – informację o tym, jaką wagę przywiązuje on do swej irlandzkości. Tylko uważnie śledząc implikacje przyjętego przezeń układu zaimków, jesteśmy w stanie stwierdzić, że pochodzi z Irlandii: owo „my” w przytoczonym fragmencie Skromnej propozycji jest częścią jego indeksykalności – wymiaru pisarstwa, który mówi nam coś o pisarzu, jego wyobrażonych czytelnikach i wyobrażonych warunkach pisania.

Styl jest ważnym źródłem indeksykalności, ponieważ styl pisarza to sposób jego zachowania w języku. Chcąc poznać jakąś osobę, musimy zwracać uwagę nie tylko na to, co ona mówi, ale także na to, co robi (a szczególnie na relację między jednym a drugim). Większość literackich komentarzy ma charakter, by tak rzec, bezcielesny – skupia się wyłącznie na ideach, przekonaniach lub tematach danego pisarza czy pisarki, a milczeniem pomija jego lub jej postępowanie. Tymczasem jest rzeczą dość oczywistą, że odgadując, do czego odnosi się pisarskie „my”, prawdopodobnie dowiemy się, do jakiej grupy zalicza siebie sam autor. Ale indeksykalność może być bardziej zawoalowana i z tego właśnie powodu więcej mówiąca, jak język ciała może ujawniać więcej, niż dana osoba chce nam powiedzieć. I tak, zauważmy, że oba cytowane zdania zawierają ciągi przymiotników lub fraz przymiotnikowych, które pre- lub postmodyfikują związane z nimi rzeczowniki: „próżnych, jałowych, wizjonerskich idei” [„vain, idle, visionary Thoughts”][31]; „rozwiązania, które jest nie tylko nowe, lecz ponadto nader praktyczne i rzeczowe, do tego tanie i niekłopotliwe”; „nie musimy się obawiać, by w czymkolwiek Anglię urazić mogło”; „inne propozycje mądrych ludzi, które uznano by za równie, jak moja, niewinne, tanie, proste a skuteczne”. Tego rodzaju przymiotnikowe (a niekiedy przysłówkowe) spisy należą do środków wyrazu, które Skromny Proponent stosuje od samego początku: „kto wskazałby godziwy, tani i łatwy sposób”; „młodziutkie i zdrowe, dobrze odżywione roczne dziecko wielce jest smakowitym i nader pożywnym pokarmem, zarówno duszone w jarzynach jak i pieczone, smażone czy gotowane”[32]. Zupełnie jakby ta paplanina miała poniekąd zachwalać jego propozycję, wyliczając coraz to bardziej wyjątkowe zalety towaru, często całkiem niepotrzebnie. Badający listy archeolog, czy to ze szkoły Foucaulta, czy też bardziej ostrożny, poszukuje znaczących przejść między elementami z nadzieją, że odkryje inne przesłanki niż te, które początkowo uznał za oczywiste, małą szczelinę, otwierającą przed nami widok na konceptualne światy zupełnie różne od naszych. Taki ktoś musi zawsze być gotów zadać pytanie: „czy to nie trochę dziwne?”; i ja sam kiedyś zapytałem: „czy to nie trochę dziwne?”, czytając zaproponowany przez Swifta porządek „próżnych, jałowych, wizjonerskich idei”. „Próżny” i „jałowy” to pejoratywy, natomiast wysoko cenimy wizjonerów – „Mr Blair zdobył wielkie uznanie dzięki swej wizji bardziej sprawiedliwego społeczeństwa”, i tak dalej – uderzający wydał mi się zatem nagły zwrot, którego ta mała lista dokonuje przy okazji trzeciego przymiotnika, jakby konceptualne ukształtowanie terenu w tym punkcie było inne, niż można się spodziewać. Jednakże Oxford English Dictionary (dalej:OED) natychmiast wyjaśnił, że w angielszczyźnie Swifta i wielu jego poprzedników visionary [wizjonerski] zazwyczaj miewało wydźwięk pejoratywny, jak wówczas, gdy Swift mówi, że coś zdarzy się „szybciej, niż najbardziej wizjonerski Projektant dostosowuje swoje plany” [„faster than the most visionary Projector can adjust his Schemes”][33], mając na myśli (w dzisiejszym języku): „szybciej, niż jakiś wynalazca o ptasim móżdżku wysmaży nową koncepcję”. Innymi słowy, przymiotnikowy ciąg „próżny, jałowy, wizjonerski” nie jest równoważny współczesnemu „daremny, przewlekły i nader wnikliwy”. W powszechnym użyciu pochlebne znaczenie słowa visionary zaczęło przeważać nad negatywnym dopiero w czasach Wordswortha; wielki słownik przytacza jego wspomnienie zapisane w The Excursion [Wycieczka]: „What visionary powers of eye and soul / In youth were mine” [„Jak wizjonerskie moce oka i duszy / Miałem w młodości”][34], co bynajmniej nie oznacza „jakim palantem byłem w owych czasach”. OED to narzędzie niezbędne każdemu, kto nie chce popaść w pułapkę historycznej zaściankowości, „synchronicznego” myślenia o tym, czym jest i był język angielski. Słownik pomaga nam dokopać się do miejsc, gdzie z upływem czasu nastąpiło semantyczne tąpnięcie: nie tak drastyczne, by uzasadniać głodne kawałki Foucaulta o „czystej niemożliwości myślenia w taki sposób”, lecz dostatecznie duże, by się potknąć, jeśli interpretując, nie patrzymy pod nogi.

Podczas przyglądania się bliżej przymiotnikowym wzmożeniom Skromnego Proponenta odkrywamy, że bywają one dość osobliwe. Jakie na przykład priorytety stoją za ciągiem „niewinne, tanie, proste a skuteczne” [„innocent, cheap, easy, and effectual”]; jaką hierarchię, pytamy za Taylorem, skrywa ta kolejność? Wydawałoby się, że epitety uporządkowane są według rosnącej ważności, gdyż przedstawiony plan musi być przede wszystkim effectual [skuteczny], to znaczy musi działać, co jest najważniejszą rzeczą w wypadku każdego politycznego zamierzenia. Skoro jednak lista przebiega od spraw mniej ważnych do ważniejszych, to czy jej autor uważa „niewinność” propozycji za mniej istotną od jej „taniości”? Zajrzyjmy ponownie do OED i sprawdźmy, czy nie przykładamy do Swifta nieadekwatnych norm dzisiejszej angielszczyzny. I tu w pełnym świetle ujawnia się cała upiorność propozycji, słownik podaje bowiem, że pierwszym znaczeniem słowa innocent (wywodzącego się od łacińskiego nocere – szkodzić) było „nieczyniący zła, nikomu nieszkodzący”, że od 1514 roku używane jest ono w sensie „nieszkodliwy moralnie”, od 1662 – „nieszkodliwy moralnie lub materialnie”, a od 1811 – „niesprzeczny z prawem, prawnie bez winy”[35]. Trzeba by znacznie bardziej przekonującego pamfletu, abyśmy uwierzyli, że masowe dzieciobójstwo i kanibalizm są „niewinne” w którymkolwiek z powyższych znaczeń. Nieważne, co autor miał na myśli: jego lista nie określa jasnego kierunku, racjonalnej hierarchii priorytetów (którą otrzymujemy, dajmy na to, przepisując ją w postaci: „tanie, proste, niewinne a skuteczne” [„cheap, easy, innocent, and effectual”]) i ta nieobecność ratio przy zachowaniu pozorów metodyczności jest jak klin wbity między czytającego i piszącego, jak robak podgryzający nasze poczucie rzetelności przekazu. To samo widać w wypadku: „nowe, [...] nader praktyczne i rzeczowe, do tego tanie i niekłopotliwe, a ponieważ tylko nas samych tyczyć będzie, nie musimy się obawiać, by w czymkolwiek Anglię urazić mogło”. Jeśli zasadniczym warunkiem jest „nowe”, później zaś ciąg przechodzi do pomniejszych zalet, to mamy do czynienia z osobliwie pełnym samozachwytu upodobaniem do nowinek kosztem solidności planu i szans na jego wdrożenie. Jeśli ciąg ma tendencję wznoszącą, to za jego kulminację należałoby uznać „nie musimy się obawiać, by w czymkolwiek Anglię urazić mogło” – a więc znów główny priorytet jest trochę dziwny. To znaczy, wydaje się dziwny, dopóki nie powrócimy do pytania, czy autor jest Irlandczykiem. Udzieliłem już na nie odpowiedzi, zwracając uwagę, że zazwyczaj określa on Irlandczyków per „my”, ale być może to nie wyczerpuje zagadnienia. Być może pełniejszy ogląd wykazałby, że proponent jest Angloirlandczykiem, członkiem politycznego establishmentu, który stoi w rozkroku nad morzem dzielącym obie wyspy, a jego rozdarcie wewnętrzne wychodzi na jaw, gdy jego spisy nagle zmieniają kierunek – chce pomóc mieszkańcom Irlandii, ale nie chce się podłożyć Anglikom, choć nie wiadomo, czy sam zdaje sobie z tego sprawę. Żadna lista per se nie implikuje hierarchii: to twór zbyt prosty, by priorytet wartości przekładał się bezpośrednio na kolejność pozycji; niemniej lista, sama nie będąc hierarchią, może być subtelnym narzędziem pytania o priorytety ludzi, którzy ją ułożyli.

Na koniec jeszcze jedna uwaga o niepozornym spisie i o tym, dlaczego, mimo że niepozorny, nigdy nie jest on „tylko” spisem. Za dawnych czasów, kiedy rządziła Pani Gramatyka, przyjmowano, że język pisany jest standardem, którym mierzy się język mówiony, a czasem nawet kijem do bicia tego drugiego. Współczesna lingwistyka odwraca tę hierarchię, uznając mowę za lepszy wskaźnik uzusu aniżeli pismo, i z pewnością nie każe językowi mówionemu przestrzegać protokołów przyjętych dla wytworów słowa pisanego. Zetknięcie form pisanej i mówionej winno stanowić decydujący punkt wszelkich rozważań nad zachowaniem się języka, być może zwłaszcza w wypadku literaturoznawców, tak przyzwyczajonych do zawiłości dokumentów, że zapominają, iż te dokumenty nie są reprezentatywne dla wszystkich typów uzusu językowego – czego przykład dają profesorowie Carey i Crystal, którzy, każdy po swojemu, uznali sztuki Shakespeare’a za wiarygodne próbki socjolingwistyczne. Jack Goody zwraca uwagę, że we wczesnym stadium każdej kultury, w której rozwinęło się pismo, bardzo często natrafiamy na dyskurs w postaci „bardzo różniącej się od zwykłej, a w istocie od prawie każdej mowy. Formą najbardziej charakterystyczną jest coś, co rzadko występuje w wypowiedzi ustnej (choć niekiedy pojawia się w rytuale), a mianowicie lista”[36]. Co się zatem dzieje, gdy lista pojawia się w dramacie, a jej pisemna, nieledwie rytualna forma przejmuje władzę nad dyskursem słownym, jak wówczas, gdy Makbet podpuszcza wynajętych zbirów, by zamordowali Banka i jego syna?

MACBETH: [...]

Are you so Gospell’d, to pray for this good man,

And for his Issue, whose heavie hand

Hath bow’d you to the Grave, and begger’d

Yours for ever?

1. MURTH[ERER]: We are men, my Liege.

MACB.: I, in the Catalogue ye goe for men,

As Hounds, and Greyhounds, Mungrels, Spaniels, Curres,

Showghes[37], Water-Rugs, and Demy-Wolves are clipt

All by the Name of Dogges: the valued file

Distinguishes the swift, the slow, the subtle,

The House-keeper, the Hunter, every one

According to the gift, which bounteous Nature

Hath in him clos’d: whereby he does receive

Particular addition, from the Bill,

That writes them all alike: and so of men. [...]

[MAKBET: <...>

Taki w was siedzi duch ewangeliczny,

Żeby się modlić za tego łaskawcę

I jego dzieci, chociaż ciężką ręką

Zgiął was do grobu, a wasze rodziny

Puścił z torbami?

PIERWSZY MORDERCA: Myśmy ludzie, panie.

MAKBET: A tak, katalog mówi, żeście ludzie;

Charty i gończe, burki, brysie, kundle,

Kudłacze wodne, showghs i demi-wilki

Tak samo przypisane są do nazwy „psy”;

Ten spis wyróżnia szybkie, senne, sprytne,

Stróżujące, myśliwskie – według darów,

Jakie zmieściła w nich szczodra Natura;

Stąd każdy, oprócz łącznego nagłówka,

Posiada własny osobny przydomek;

I podobnie jest z ludźmi.][38]

Kiedyś dane mi było usłyszeć te wersy w osobliwie płynnym wykonaniu Simona Russella Beale’a, który w niezwykłym tempie prześlizgiwał się po elementach katalogu. Ten świetny aktor jak mało kto rozumie sens wypowiadanych przez siebie słów Shakespeare’a, przy czym „rozumienie” obejmuje nie tylko znajomość ich słownikowego znaczenia, lecz także świadomość roli, jaką poszczególne słowa odgrywają w wymianie komunikatów między osobami mówiącymi i słuchającymi się na scenie. W tym wypadku Russell Beale odklepał kolejne pozycje z takim rozpędem, jakby Makbet ze wszystkich sił chciał otumanić swoich wspólników, przemawiając nie tyle do nich, ile ponad ich głowami (ostatecznie jest królem). Jego gadka – mówiąc słowami prezenterów Niebieskiego Piotrusia – była tak gładka, że cała kwestia zabrzmiała, jakby ją uprzednio przygotował i wyćwiczył na wysoki połysk. Jest to styl recytacji, który da się obronić pod warunkiem, że zwrócimy uwagę na przeważnie bezspójnikowy charakter obu list Makbeta – tylko dwie pierwsze i dwie ostatnie pozycje katalogu psów połączone są spójnikiem „i”, natomiast sześć pozostałych niemal zlewa się w jedno, zaś pięcioelementowa lista zaczynająca się od „szybkie, powolne” [„the swift, the slow”] nie zawiera żadnych spójników artykulacyjnych. Jest to drobna lingwistyczna obserwacja, która mogłaby uzasadnić decyzję, by deklamować tę kwestię jak najszybciej; ale nie wynika z niej jeszcze, że szybki język Makbeta ma na celu oszukanie ucha słuchaczy. Nie, ten pomysł podpowiada nam inna cecha tej listy. Jedynym jej elementem, który wskazuje znaną nam obecnie rasę psa, jest greyhound [chart] – pies arystokrata, hodowany do arystokratycznych sportów (i w tym charakterze notowany w języku od 1000 roku). Pozostałe elementy to albo synonimy słowa „pies” (hounds, curs [gończaki, brysie]), albo ogólne określenia psa, jakich tradycyjnie używa się w charakterze wyzwisk adresowanych do mężczyzn (hounds, mongrels, spaniels, curs [gończaki, burki, brysie, kundle]). Trzy pozostałe nazwy (showghes, water-rugs i demy-wolves [showghes, kudłacze wodne i demi-wilki]) to niezwykłe wyjątki – tak niezwykłe, że według OED występują wyłącznie w tej sztuce, przy czym termin water-rugs wprawia słownik w ewidentną konfuzję, bo pod hasłem rug znajdujemy: „4. rodzaj kudłatego psa, (por. WATER-RUG)”, a pod water-rug: „rodzaj kudłatego psa wodnego (por. RUG)”. Przy bliższym oglądzie okazuje się zatem, że lista bez ostrzeżenia przechodzi od rzeczowników całkiem pospolitych do słów rzadkich lub ad hoc wymyślonych, kończy się zaś – dla wykształciuchów – dworską frangielszczyzną demy-wolves. A więc zmianie ulega nie tyle kategoria wymienionych na liście obiektów (por. przejście od „goblinów” do „braciszków” u Burtona), ile użyta w klasyfikacji terminologia. I dopiero to lingwistyczne spostrzeżenie nakazuje w pewien konkretny sposób wygłaszać kwestię Makbeta, który próbując olśnić tępych pachołków, złośliwie sprawdza, czy nadążają za jego słowotwórstwem z użyciem języków obcych. Zupełnie jakby powtarzał w duchu i między wierszami: „Cóż, być może ktoś wsadzi mnie z wami do jednej przegródki – w końcu wszyscy nosimy nazwę «ludzie» – lecz nawet sposób, w jaki o tym mówię, dowodzi, że jestem całkiem innym rodzajem istoty. Ja jestem wykształcony, wy jesteście ciołki”. I demonstruje swoje wykształcenie polorem wypowiedzi i obecnością w tejże wypowiedzi potężnej rytualnej składowej – czyli listy. Typ aktorstwa Simona Russella Beale’a, jak on sam powiada, polega tylko na lekturze własnym ciałem, blisko tekstu, chociaż nie wiem, dlaczego mówię „tylko”.