Jedno po drugim - Ruth Ware - ebook + książka

Jedno po drugim ebook

Ruth Ware

3,9

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Pobyt w luksusowym, rustykalnym domku narciarskim we francuskich Alpach wydaje się przyjemnością. Chyba że bierzesz właśnie udział w wyjeździe służbowym, a każdy z ośmiu współpracowników ma coś do zyskania, coś do stracenia i coś do ukrycia.

Kiedy współzałożyciel modnego londyńskiego startupu technologicznego organizuje wyjazd dla zespołu w góry, wszystko wydaje się dobrze zaplanowane. Schody zaczynają się, kiedy na stole pojawia się pewna oferta. Stawka jest wysoka – w grę wchodzą miliardy. Zdania w zespole są podzielone, a napięcie sięga zenitu. Burza szalejąca wewnątrz chaty nie może się jednak równać z tą na zewnątrz. Niszczycielska lawina odcina domek od świata zewnętrznego. Co gorsza, jedna z osób nie zdążyła wrócić ze zbocza, gdy uderzyła lawina…

Mijają kolejne godziny, ratunek nie nadchodzi, za to narasta panika. W domku robi się coraz zimniej, a grupa nieustannie maleje. Gasną kolejne istnienia. Jedno po drugim.

"Klimatyczny kryminał w stylu Agathy Christie, ale też pełnokrwisty thriller psychologiczny ze sporą dawką akcji. Książka, dla której warto zarwać noc".

Anna Kańtoch

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (411 ocen)
125
163
98
24
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amarwen

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, trzyma w napięciu do samego końca. Zakończenie nie jest niespodziewane, ale portret psychologiczny mordercy jak zawsze mistrzowski u Ruth Ware.
10
lasky90

Nie oderwiesz się od lektury

Książka idealna pod ekranizację
10
PaulinaJ29

Całkiem niezła

Dość przyjemna i całkiem angażująca lektura, w sam raz na mroźne wieczory. Klimat powieści jest wyjątkowo sugestywny, intryga starannie uknuta, ale niestety już na początku łatwo domyślić się kto jest kim. ;) Czegoś mi tutaj zabrakło...
00
Hulijiana

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka, ale zakończenie dość średnie.
00
MsgNaz1975

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry, trzymający w napięciu kryminał. Ciekawa fabuła, ciekawa sceneria, ciekawy klimat. Polecam.
00

Popularność




 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: One by One

Copyright © Ruth Ware, 2020

First published as One by One by Harvill Secker, an imprint of Vintage. Vintage is part of the Penguin Random House group of companies.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Anna Tomczyk, 2022

 

Redaktor inicjujący: Adrian Tomczyk

Redaktor prowadzący: Mateusz Witczak

Marketing i promocja: Greta Sznycer, Marta Kujawa

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracje na okładce: © Getty, Shutterstock

Adaptacja okładki: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-93-5

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Alego, Jilly i Marka,

którzy pokazali mi Secret Valley

 

 

 

 

 

 

Z zakładki „O nas” na stronie internetowej firmy Snoop

Cześć. Tu Snoop. Poznaj nas, napisz do nas, snoopuj nas – jak chcesz. Jesteśmy całkiem fajni. A ty?

 

Topher St. Clair-Bridges

Kto tu rządzi? Jeśli w ogóle ktoś, to Toph. Współzałożyciel Snoopa (razem z byłą dziewczyną, modelką/artystką/zawodową wymiataczką @evaluation), od niego wszystko się zaczęło. Jeśli nie siedzi przy swoim biurku, to pewnie szusuje w Chamonix, szaleje w berlińskim Berghain albo po prostu się obija. Zasnoopuj go na @xtopher albo spróbuj do niego dotrzeć poprzez jego asystenta Iniga Rydera – jedynego gościa, który może mówić Topherowi, co ma robić.

Słucha teraz:Oscar Mulero / Like a Wolf

 

Eva van den Berg

Z Amsterdamu do Sydney, z Nowego Jorku do Londynu, Eva podróżuje służbowo po całym świecie – ale teraz akurat mieszka na Shoreditch w Londynie, z mężem finansistą Arnaudem Jankovitchem oraz ich córką Radisson. W 2014 roku założyła Snoopa razem ze swoim ówczesnym partnerem @xtopher – ich pomysł zrodził się z prostego pragnienia, by utrzymać kontakt mimo dzielących ich pięciu tysięcy kilometrów oceanu. Topher i Eva zdążyli się rozstać, ale ten kontakt przetrwał: jest nim Snoop. Połącz się z Evą na @evaluation lub poprzez jej asystentkę Ani Cresswell.

Słucha teraz: Nico / Janitor of Lunacy

 

Rik Adeyemi

 

Liczykrupa

Rik trzyma kasę, spina budżet, pilnuje waluty, czujecie to. Czuwa nad Snoopem od samego początku, a Topha zna jeszcze dłużej. Co zrobić, Snoop to rodzinny biznes. Rik mieszka z żoną Veronique na Highgate w Londynie. Możesz go zasnoopować na @rikshaw.

Słucha teraz: Willie Bobo / La Descarga del Bobo

 

Elliot Cross

 

Naczelny nerd

Co prawda serce Snoopa bije w rytm muzyki, ale jego DNA to kod, a mistrzem kodów jest Elliot. Zanim Snoop został soczyście różową ikonką w twoim telefonie, był tylko linijkami Javy na czyimś ekranie – a konkretnie na ekranie Elliota.

Przyjaźnił się z Tophem, jeszcze zanim zaczęli się golić, jest najfajniejszym informatykiem, jakiego znacie. Zasnoo­puj go na @ex.

Słucha teraz:Kraftwerk / Autobahn

 

Miranda Khan

 

Caryca znajomych

Miranda kocha zabójcze obcasy, poważną modę i naprawdę świetną kawę. Pomiędzy kosztowaniem macerowanych węglowo ziaren z Gwatemali a buszowaniem po Net-a-Porter jest uśmiechniętą twarzą Snoopa. Chcesz do nas napisać, zagadać, skrytykować nas albo po prostu się przywitać? Uderzaj do Mirandy. Snoop wie, że nie sposób mieć za dużo obserwujących – ani zbyt wielu znajomych. Dołącz do nich Mirandę na @mirandelicious.

Słucha teraz:Madonna / 4 Minutes

 

Tiger-Blue Esposito

 

Królowa spokoju

Uosobienie chillu. Tiger utrzymuje swój rozpoznawczy stan zen dzięki codziennej jodze, mindfulnessoraz – oczywiście – stałemu streamingowi Snoopa w ogromnych słuchawkach. Kiedy nie ćwiczy bhujapidasany ani nie relaksuje się w pozycji anantasany (dla niewtajemniczonych: to takie przyciąganie nogi w leżeniu na boku), smaruje trybiki Snoopa, żebyśmy mogli wyglądać i brzmieć jak naj­lepiej. Pochilluj z nią na @blueskythinking.

Słucha teraz:Jai-Jagdeesh / Aad Guray Nameh

 

Carl Foster

 

Człowiek prawa

Prosta sprawa – Carl trzyma nas na poziomie i pilnuje, żebyśmy snoopowali zawsze w zgodzie z prawem. Absolwent University College w Londynie, zrobił aplikację w Temple Square Chambers. Od tamtej pory pracuje dla wielu międzynarodowych firm, przede wszystkim w przemyśle rozrywkowym. Mieszka w Croydon. Zasnoopuj go na @carlfoster1972.

Słucha teraz:The Rolling Stones / Sympathy for the Devil

 

 

 

 

 

 

Ze strony internetowej BBC News

Czwartek, 16 stycznia

 

Czworo Brytyjczyków zginęło w tragedii w kurorcie narciarskim

Ekskluzywnym francuskim kurortem narciarskim wstrząsnęły wieści o drugiej tragedii w tym tygodniu, zaledwie kilka dni po lawinie, która zabiła sześć osób i pozostawiła dużą część regionu bez prądu na wiele dni.

Teraz pojawiają się doniesienia, że w położonej na uboczu chatce narciarskiej, odciętej przez lawinę, miała miejsce sytuacja rodem z horroru. W jej wyniku czworo Brytyjczyków poniosło śmierć, a dwoje trafiło do szpitala.

Alarm podniesiono dopiero wtedy, gdy ocaleńcy przedarli się pieszo prawie pięć kilometrów przez śniegi, by wezwać pomoc drogą radiową, co wywołało pytania, dlaczego francuskie władze nie pracowały szybciej nad przywróceniem prądu oraz zasięgu telefonii komórkowych po niedzielnej lawinie.

Komendant lokalnej policji Etienne Dupont odmówił komentarza, powiedział tylko, że „śledztwo jest w toku”, ale głos zabrał rzecznik ambasady brytyjskiej w Paryżu: „Możemy potwierdzić, że poinformowano nas o śmierci czterech obywateli Wielkiej Brytanii w departamencie Sabaudia we francuskich Alpach, a tamtejsze organy ścigania w tej chwili traktują te wypadki jako powiązane z morderstwem, w którego sprawie prowadzone jest śledztwo. Przekazujemy wyrazy współczucia przyjaciołom i rodzinom ofiar”.

Bliscy zmarłych zostali poinformowani.

Podobno w policyjnym śledztwie pomaga ośmioro ocaleńców, prawdopodobnie również Brytyjczyków.

Opady śniegu okazały się w tym roku wyjątkowo duże. Niedzielna lawina była szóstą od początku sezonu narciarskiego, a w jej wyniku liczba śmiertelnych wypadków w regionie wzrosła do dwunastu.

 

 

 

 

 

 

PIĘĆ DNI WCZEŚNIEJ

 

 

 

 

 

 

LIZ

 

 

Snoop ID: ANON101

 

Słucha teraz: James Blunt / You’re Beautiful

 

Snooperzy: 0

 

Snoopserwujący: 0

 

Kiedy siedzę w minibusie z genewskiego lotniska, mam uszy zatkane słuchawkami. Ignoruję pełne nadziei spojrzenia Tophera i Evy, która zerka na mnie przez ramię. To mi jakoś pomaga. Pomaga uciszyć głosy w mojej głowie, ich głosy, wzywające mnie to tu, to tam, bombardujące odwołaniami do lojalności oraz argumentami za i przeciw.

Pozwalam, by odciągnął je ode mnie James Blunt, mówiący mi w kółko, że jestem piękna. To tak ironiczne, że mam ochotę się roześmiać, ale nie robię tego. W tym kłamstwie jest coś pocieszającego.

Jest osiem minut przed czternastą. Niebo za oknem zrobiło się metalicznie szare, hipnotycznie wirują na nim płatki śniegu. Dziwnie to wygląda. Śnieg jest taki biały na ziemi, ale kiedy spada, na tle nieba wydaje się szary. Równie dobrze mógłby to być popiół.

Zaczynamy teraz jechać pod górę. Jesteśmy coraz wyżej, a płatki śniegu robią się większe, nie zamieniają się już w deszcz, gdy dotykają okna, tylko się przyklejają i zsuwają po szkle, a przednie wycieraczki rozsuwają je na boki, tworząc strumyki brei płynącej poziomo po oknach pasażerów. Mam nadzieję, że ten bus ma zimowe opony.

Kierowca zmienia bieg; zbliżamy się do kolejnego ostrego zakrętu. Kiedy pojazd chwieje się na ciasnym łuku, ziemia się osuwa i natychmiast dopada mnie poczucie, że zaraz spadniemy – ostre szarpnięcie wywołujące odruch wymiotny i zawroty głowy. Zamykam oczy, odcinam się od nich wszystkich, zatracam się w muzyce.

I wtedy ta się urywa.

Jestem sama, w mojej głowie pozostał tylko jeden głos i nie mogę go uciszyć. Mój własny. Szepcze pytanie, które zadawałam sobie, odkąd samolot wzniósł się nad pasem startowym lotniska w Gatwick.

Dlaczego tu przyjechałam? Dlaczego?

Ale znam odpowiedź.

Przyjechałam, bo nie mogłam sobie pozwolić na to, by mnie tu zabrakło.

 

 

 

 

 

 

ERIN

 

 

Snoop ID: niedostępny

 

Słucha teraz: niedostępny

 

Snoopserwujący: niedostępny

 

Nadal pada śnieg – duże, białe płatki opadają leniwie i kładą się miękko na szczytach, stokach i dolinach w St. Antoine.

Przez ostatnie kilka tygodni napadały trzy metry śniegu, a zapowiadane jest więcej. Śniegokalipsa, jak to nazwał Danny. Śniegogeddon. Wyciągi zamknięto, potem otwarto, a następnie znowu zamknięto. W tej chwili prawie wszystkie wyciągi w całym kurorcie są zamknięte, ale dzielna mała kolejka linowa wiodąca do naszego przysiółka nadal telepie się w górę i w dół. Jest oszklona, więc nie szkodzą jej nawet największe zaspy, śnieg po prostu przykrywa tunel niczym kocem i nie blokuje torów. To dobrze – bo czasami się zdarza, że ją zamykają, a wtedy jesteśmy całkowicie odcięci od świata. Do St. Antoine 2000 nie prowadzi żadna droga, w każdym razie nie zimą. Poczynając od gości w domku, aż po każdy kawałek jedzenia na śniadanie, obiad i kolację, wszystko i wszyscy muszą tu wjechać kolejką. Chyba że ktoś ma pieniądze na kurs helikopterem (a możecie mi wierzyć, tutaj wcale nie jest to takie niespotykane). Jednak helikoptery nie latają w trudnych warunkach. Jeśli nadejdzie śnieżyca, zostają bezpiecznie w dolinie.

Dziwnie się czuję, kiedy myślę o tym zbyt długo – dopada mnie jakiś rodzaj klaustrofobii, która nie współgra z otwartymi panoramami roztaczającymi się z domku. Nie chodzi tylko o śnieg, ciążą mi setki kilogramów nieprzyjemnych wspomnień. Jeśli zatrzymam się na dłużej niż minutę lub dwie, w głowie zaczynają mi się mnożyć nieproszone obrazy – zdrętwiałe palce drapiące mocno ubity śnieg, promień słonecznego światła na sinej skórze, błysk zamarzniętych rzęs. Ale na szczęście nie mam dziś czasu się zatrzymywać. Minęła już pierwsza, a ja nadal sprzątam przedostatnią sypialnię. Słyszę dochodzący z dołu drżący dźwięk gongu. To Danny. Woła moje imię, a potem coś, czego nie rozumiem.

– Co? – odkrzykuję, a on woła znowu, tym razem jego głos jest wyraźniejszy. Musiał wyjść na klatkę schodową.

– Powiedziałem: żarcie gotowe. Truflowa zupa z pasternaku. Więc rusz tu swój leniwy tyłek.

– Tak jest, szefie! – odkrzykuję żartobliwie. Szybko wrzucam zawartość łazienkowego kosza do mojego czarnego worka, zmieniam wkład w śmietniku, a potem zbiegam po spiralnych schodach do lobby, gdzie witają mnie smakowity zapach zupy Danny’ego oraz dźwięki Venus in Furs dochodzące z kuchni.

Sobota jest zarówno najlepszym, jak i najgorszym dniem tygodnia. Najlepszym, bo to dzień zmiany – nie ma gości, a Danny i ja mamy domek dla siebie, możemy się lenić w basenie, grzać w zewnętrznej saunie i puszczać muzykę tak głośno, jak nam się podoba.

Najgorszym, bo to dzień zmiany, co oznacza dziewięć podwójnych łóżek do wymiany pościeli, dziewięć łazienek do umycia (jedenaście, jeśli liczyć toaletę na dole i prysznic koło basenu), osiemnaście szafek na narty do zamiecenia i odkurzenia, nie wspominając już o salonie, jadalni, konferencyjnym i dodatkowym pokoju oraz o palarni na zewnątrz, gdzie muszę podnosić te wszystkie obrzydliwe pety, które palacze zawsze rozrzucają wokół siebie, zamiast ciskać je do przeznaczonych do tego koszy i pojemników. Na szczęście Danny zajmuje się kuchnią, chociaż on ma własną listę rzeczy do zrobienia. W sobotę wieczór zwykle jest wystawna kolacja. Wiadomo, trzeba się pokazać przed nowymi gośćmi.

A teraz siadamy razem przy dużym stole w jadalni, czytam wiadomości wysłane mi rano przez Kate i nabieram łyżką zupę Danny’ego. Jest słodka i ziemista, na wierzchu posypana maleńkimi chrupiącymi kawałeczkami – chyba tartym pasternakiem uprażonym na oleju truflowym.

– Ta zupa jest naprawdę dobra – mówię. Znam swoją rolę. Danny przewraca oczami, jakby chciał powiedzieć „no raczej”. Zero w nim skromności. Ale za to świetnie gotuje.

– Myślisz, że im dzisiaj będzie smakowało? – Oczywiście czeka na więcej komplementów, ale nie mogę go winić. Jeśli chodzi o jedzenie, to Danny jest bezwstydną diwą, cieszy się, kiedy go doceniają, jak każdy artysta.

– Na pewno. Wspaniała, naprawdę rozgrzewająca i… cóż… skomplikowana. – Próbuję uchwycić konkretny smak, który czyni ją taką dobrą. Danny lubi konkretne komplementy. – Jak jesień na talerzu. Co jeszcze robisz?

– Mam amuse-bouche. – Danny odhacza dania, rysując ptaszka palcem. – Potem na pierwsze zupa truflowa. Następnie udziec sarni dla mięsożerców i grzybowe ravioli dla wegetarian. Dalej na deser crème brûlée. I na koniec sery.

Crème brûlée Danny’ego jest powalający, dałabym się za niego pokroić. Naprawdę widziałam gości, którzy kłócili się o to, kto dostane ostatnią porcję.

– Brzmi idealnie – mówię, chcąc go utwierdzić w tym przekonaniu.

– Pod warunkiem, że tym razem nie trafią nam się żadni cholerni ukryci weganie – stwierdza posępnie. Wciąż nie otrząsnął się po poprzednim tygodniu, kiedy to jeden z gości nie tylko okazał się weganinem, ale do tego cierpiał na nietolerancję glutenu. Chyba jeszcze nie wybaczył Kate.

– Kate postawiła sprawę naprawdę jasno – zauważam, siląc się na uprzejmość. – Jeden z nietolerancją laktozy, jeden bezglutenowy, troje wegetarian. Żadnych wegan. To wszyscy.

– Wcale tak nie będzie – wzdycha Danny, któremu umartwianie się nadal sprawia przyjemność. – Okaże się, że jeden ogranicza węglowodany albo coś. Może będzie frutarianinem. Albo żywi się powietrzem.

– No więc jeśli będą się żywić powietrzem, to przynajmniej problem z głowy – punktuję rozsądnie. – Mają tu tyle powietrza, ile dusza zapragnie.

Macham ręką w stronę wielkiego okna zajmującego przeważającą część południowej ściany pomieszczenia. Roztacza się stamtąd widok na szczyty i grzbiety Alp, a panorama zapiera dech w piersiach, i chociaż sama tu mieszkam, od czasu do czasu nadal sprawia, że zatrzymuję się w pół kroku, aż mnie zatyka, taka jest piękna. Dziś widoczność nie dopisuje, chmury wiszą nisko, a w powietrzu wiruje zbyt wiele śniegu. Ale w dobre dni można prawie zobaczyć Jezioro Genewskie. Za nami, na północny wschód od doku, wznosi się Mont Blanc, najwyższy szczyt doliny St. Antoine, który okrywa cieniem wszystko, co poniżej.

– Przeczytaj mi imiona – prosi Danny między jedną a drugą łyżką zupy; brzmi trochę niewyraźnie. Ma południowolondyński akcent, chociaż wiem, że tak naprawdę pochodzi z Portsmouth. Nigdy nie jestem pewna, na ile jest prawdziwy, a na ile udaje. Danny lubi odgrywać role i im lepiej go znam, tym bardziej fascynuje mnie skomplikowana mieszanina osobowości, jaka się w nim kryje. Dla gości jest zawadiackim londyńczykiem mówiącym cockneyem. Kiedy wychodzimy wieczorami w St. Antoine, widuję go, jak w przeciągu zaledwie pięciu minut zmienia się z nieskazitelnego Guya Ritchiego we wspaniale płomiennego RuPaula.

Nie żebym sama tak nie robiła. Ja też gram. Do pewnego stopnia chyba wszyscy tak robimy. To jedna z zalet przyjazdu tutaj, do takiego miejsca, gdzie wszyscy są tylko na chwilę. Można zacząć wszystko od nowa.

– Tym razem musi mi się udać – oznajmia Danny, przerywając moje myśli. Dorzuca maleńką szczyptę mielonego czarnego pieprzu do swojej zupy, próbuje jej i robi zadowoloną minę. – Nie mogę sobie pozwolić na kolejną taką akcję jak z pieprzoną Madeleine. Kate by mnie oskalpowała.

Kate jest lokalną pośredniczką i zajmuje się obsługą rezerwacji oraz całą logistyką związaną z wynajmem wszystkich trzech domków górskich naszej firmy. Lubi, kiedy już od pierwszego dnia witamy naszych gości po imieniu. Mówi, że to właśnie nas odróżnia od wielkich sieciówek. Osobiste podejście. Jednak ponieważ klienci zmieniają się z tygodnia na tydzień, jest to trudniejsze, niż może się wydawać. W ubiegłym tygodniu Danny zakolegował się z kobietą o imieniu Madeleine, tylko że kiedy przyszły ankiety ewaluacyjne, okazało się, że w tej grupie nikt tak nie miał na imię. Nie było nawet żadnej kobiety, której imię zaczynałoby się na M. Nadal nie ma pojęcia, z kim rozmawiał przez cały tydzień.

Przesuwam palcem po liście, którą wczoraj wieczorem przesłała nam Kate.

– Tym razem to jest impreza firmowa. Jakieś przedsię­biorstwo technologiczne, nazywa się Snoop. Dziewięć osób, wszyscy w osobnych pokojach. Eva van den Berg, współzałożycielka. Topher St. Clair-Bridges, współzałożyciel. Rik Adeyemi, liczykrupa. Elliot Cross, naczelny nerd. – Danny’emu zupa poszła nosem, ale czytam dalej: – Miranda Khan, caryca znajomych. Inigo Ryder, szef Tophera. Ani Cresswell, ujarzmiaczka szefowej Evy. Tiger-Blue Esposito, królowa spokoju. Carl Foster, człowiek prawa.

Nim kończę czytać, Danny na serio zdążył popłakać się ze śmiechu i zakrztusić się zupą.

– Naprawdę tam jest tak napisane? – charczy, kasłając. – Liczykrupa? Tiger… i co jeszcze, do cholery? Nie sądziłem, że Kate ma poczucie humoru. Gdzie jest prawdziwa lista?

– To jest prawdziwa lista – odpowiadam, starając się nie śmiać na widok wykrzywionej twarzy Danny’ego i jego załzawionych oczu. – Proszę, weź serwetkę.

– Co takiego? Pierdolisz. – Nabiera powietrza, prostuje się i zaczyna się wachlować. – W sumie, cofam to. To bardzo w stylu Snoopa.

– Słyszałeś o nich?

Zaskoczył mnie. Danny zwykle nie należy do tych, którzy są na bieżąco. Przyjeżdżają tu różni ludzie, mamy wiele prywatnych imprez, czasami śluby albo rocznice, ale o dziwo bardzo często pojawiają się wycieczki służbowe; przypuszczam, że łatwiej przełknąć tę cenę, jeśli płaci ją firma. Wiele kancelarii prawnych, funduszy hedgin­gowych oraz największych amerykańskich przedsiębiorstw z listy Fortune 500. Pierwszy raz się zdarzyło, żeby Danny kojarzył jakąś firmę, a ja nie.

– Czym oni się zajmują?

– Snoop? – Teraz Danny wygląda na zaskoczonego. – Erin, czy ty mieszkasz, kurwa, w jaskini?

– Nie, po prostu… Nigdy o nich nie słyszałam. To jakaś spółka medialna? – Nie wiem, dlaczego tak strzeliłam. Wydaje mi się, że Tiger-Blue Esposito mogłaby pracować w mediach.

– Nie, to aplikacja. – Danny patrzy na mnie podejrzliwie. – Naprawdę o nich nie słyszałaś? No wiesz, Snoop, apka muzyczna. Pozwala ci, no, snoopować ludzi. I tyle.

– Naprawdę nie mam pojęcia, o czym ty mówisz.

– Erin, Snoop – zaznacza Danny, tym razem ostrzej, jak gdyby chciał tak powtarzać w nieskończoność, aż w końcu uderzę się w czoło i zawołam: „ach, no tak, ten Snoop!”. Wyciąga komórkę i przewija listę aplikacji, aż znajduje jedną, której ikona wyglądała jak dwoje oczu na wściekle różowym tle. Albo może dwie zębatki, na logo trudno rozpoznać. Naciska ją, a wtedy ekran robi się jasno­różowy, potem czarny z odcinającym się fuksjowym napisem: „Snoop. Prawdziwi ludzie, prawdziwy czas, naprawdę głośno”.

Tym razem oba „o” z nazwy są kółkami z kasety magneto­fonowej.

– No, więc łączysz go ze swoim kontem na Spotify albo czymś takim – wyjaśnia Danny, przewijając menu, jak gdyby listy przypadkowych celebrytów miały mi wszystko rozjaśnić. – A on publikuje to, jakiej muzyki słuchasz.

– Dlaczego ktoś miałby tego chcieć? – pytam osłupiała.

– No, to jest w końcu wymiana dóbr – odpowiada Danny zniecierpliwionym tonem. – Chodzi o to, że ciebie nikt nie chce słuchać, ale jeśli dołączysz, możesz słuchać innych ludzi. Taki „Voyeuryzm dla twoich uszu”, jak to nazywają w Snoopie.

– Czyli… mogę zobaczyć czego… nie wiem… czego słucha Beyoncé? Jeśli ona tam jest.

– No. I Madonna. I Jay-Z. I Justin Bieber. I wszyscy inni. Celebryci go kochają, to taki nowy Instagram. Wiesz, tak jakby można się łączyć, nie? Ale w rzeczywistości nie udostępnia się zbyt wiele informacji.

Powoli kiwam głową. W sumie jestem w stanie zrozumieć, co w tym atrakcyjnego.

– Więc to są po prostu playlisty sławnych ludzi?

– Nie playlisty – zaprzecza Danny. – Tu chodzi o to, że wszystko jest w czasie rzeczywistym. Wyświetla ci się to, czego słuchają w tej chwili.

– A jeśli śpią?

– To wtedy nic się nie wyświetla. Nie pojawiają się na pasku wyszukiwania, jeśli nie są dostępni online i nie słuchają, a jeśli podglądasz kogoś, kto przestaje słuchać, to kanał się wyłącza, a ty masz możliwość przeskoczenia do kogoś innego.

– Więc jeśli kogoś podglądasz, a on zatrzymuje piosenkę, żeby odebrać telefon…

Danny potakuje.

– Tak, wtedy po prostu się wyłącza.

– To naprawdę koszmarny pomysł.

Śmieje się i kręci głową.

– Nieeee, po prostu tego nie łapiesz. Chodzi o to… – Przerywa, żeby ubrać w słowa coś niewymiernego. – Najważniejsze jest połączenie. Naprawdę słuchasz dokładnie tego samego co oni, w tym samym momencie, nuta po nucie. Wiesz, że niezależnie od tego, gdzie się w danej chwili znajduje, Lady Gaga słucha właśnie tego, co ty. Tak jakby… – Wpada na jakiś pomysł, twarz mu się rozpromienia. – Tak jakby, wiesz, kiedy zaczynasz się z kimś spotykać i dzielicie się słuchawkami, on ma w uchu jedną słuchawkę, a ty drugą.

Kiwam głową.

– No, to właśnie tak wygląda. Dzielisz się słuchawkami z Lady Gagą. To naprawdę coś. Leżysz w łóżku, ktoś się rozłącza i domyślasz się, że prawdopodobnie robi gdzieś tę samą rzecz, co ty, odwraca się na bok, zasypia… Wiesz, to bardzo intymne. Ale nie chodzi tylko o celebrytów. Powiedzmy, że jesteś w związku na odległość, śledzisz kolesia i słuchacie tej samej piosenki w tym samym czasie. Oczywiście jeśli znasz ID jego Snoopa. Ja swojego nie ujawniam.

– Okej… – mówię powoli. – Czyli… tak jakby… twój kanał jest publiczny, ale nikt nie wie, że to ty?

– Tak, dlatego mam chyba ze dwóch obserwatorów, bo nie zawracałem sobie głowy łączeniem go ze swoimi listami kontaktów. Ale wiesz, niektórzy z najbardziej popularnych snooperów też są całkowicie anonimowi. Jest taki jeden gość z Iranu, nazywa się HacT. Prawie co miesiąc pojawia się na liście dziesięciu najpopularniejszych snooperów. W sensie, powiedziałem, że jest z Iranu, ale tak naprawdę nie można tego sprawdzić. Tak ma napisane w swoim bio na Snoopie. Równie dobrze może mieszkać na Florydzie.

Brzęczy mu powiadomienie w telefonie i otwiera je.

– O, no tak, widzisz? To jest ktoś, kogo obserwuję, Msaggronistic. Jakaś francuskojęzyczna Kandyjka z Montrealu, słucha naprawdę dobrego punka. Przyszło mi powiadomienie, że jest online i słucha… – Przewija wiadomość. – O, Slits. Nie jestem pewien, czy to moja bajka, ale o to w tym chodzi, może tak. Po prostu nie wiem.

– No dobrze. – Mam wątpliwości, czy naprawdę się czegoś dowiedziałam, ale mniej więcej rozumiem, o co chodzi.

– W każdym razie – Danny wstaje i zaczyna zbierać nasze talerze po zupie – to właśnie miałem na myśli. Jeśli chodzi o te technologiczne start-upy, to rzeczywiście można sobie wyobrazić, że nazywają swojego księgowego naczelnym liczykrupą, czy co tam sobie odpierdolili. Wydaje im się, że są na czasie. Kawy?

Zerkam na zegarek. Czternasta siedemnaście.

– Nie mogę. Mam jeszcze parę pokoi do zrobienia, a potem basen.

– Przyniosę ci.

Wstaję, przeciągam się, prostuję szyję i ramiona. Sprzątanie to fizyczna robota. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo, dopóki nie zaczęłam tej pracy. Tachanie odkurzaczy w górę i w dół po schodach, szorowanie toalet i płytek. Dziewięć pokoi za jednym zamachem to niezły trening.

 

Kończę już basen, kiedy Danny przynosi mi kawę. Ma na sobie te kąpielówki, co zawsze – najmniejsze i najbardziej obcisłe, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam. Są bananowo żółte, a kiedy się odwraca, żeby postawić moją kawę przy leżaku, na jego tyłku widzę szkarłatny napis „BAD BOI”.

– Ani mi się waż nachlapać – ostrzegam go, kiedy staje wyprężony na brzegu basenu z rozpostartymi ramionami. – Nie będę drugi raz biegać z mopem.

Nic nie odpowiada, tylko wystawia język, a potem idealnie, bez rozchlapywania, zanurza się z płytszej strony basenu. Tam nie jest dość głęboko, by nurkować, ale Danny delikatnie muska dno, po czym wynurza się bezpiecznie na drugim końcu basenu.

– Daj spokój, jest już cholernie czysto. Wskakuj.

Waham się. Nie odkurzyłam jadalni, ale nie wiem, czy ktokolwiek byłby w stanie to zauważyć.

Zerkam na zegarek. Piętnasta piętnaście. Goście mają przyjechać o szesnastej. Wyrobiłam się na styk.

– No dobra, niech będzie.

To nasz cotygodniowy rytuał. Dziesięć minut w basenie po wykonaniu wszystkich obowiązków, w ten sposób zaznaczamy swoją obecność i przypominamy sobie, kto tak naprawdę tu rządzi.

Mam bikini pod ubraniem, więc ściągam przepocony T-shirt i poplamione dżinsy do sprzątania, gotowa zanurkować. Właśnie mam się odepchnąć, kiedy czuję, że ktoś łapie mnie za kostkę i ciągnie do przodu tak, że z piskiem wpadam do basenu.

Wynurzam się, parskając, odgarniając sobie włosy z oczu. Woda jest wszędzie.

– Pieprzony debilu! Prosiłam, żebyś nie chlapał!

– Wyluzuj. – Danny śmieje się w głos, na jego ciemnej skórze woda lśni jak szlachetne kamyki. – Powycieram, przysięgam.

– Zabiję cię, jak tego nie posprzątasz.

– Zrobię to! Przecież powiedziałem. Powycieram, jak będziesz suszyć włosy. – Wskazuje swoją ogoloną głowę, przypominając mi, że w tej kwestii on jest już do przodu.

Uderzam go w ramię, ale wściekłość szybko mi przechodzi, więc przez kolejne kilka minut pływamy, siłujemy się i przepychamy jak szczeniaki, aż w końcu oboje jesteśmy wykończeni, dyszymy ciężko i musimy zrobić przerwę na złapanie oddechu.

Danny wychodzi z wody z uśmiechem, sapiąc, po czym idzie do przebieralni, żeby się przygotować do powitania gości.

Wiem, że powinnam pójść w jego ślady. Jeszcze sporo przede mną roboty – prace do wykonania i zadania do ukończenia. Ale przez chwilę, tylko przez chwilę, pozwalam sobie na dryfowanie z rozłożonymi rękoma i nogami w przejrzystej, błękitnej wodzie. Dotykam palcami blizny biegnącej przez policzek, śledzę nimi wklęsłą linię cienkiej i nadal delikatnej skóry oraz wpatruję się w szare niebo przez szklany dach nad sobą; oglądam, jak płatki śniegu opadają wirującym torem.

Niebo ma dokładnie kolor oczu Willa.

Zegar odmierza czas do przyjazdu naszych gości, a ja słyszę, jak Danny zaczyna wycierać mopem przebieralnię. Powinnam wyjść, ale nie potrafię. Nie umiem odwrócić wzroku. Po prostu leżę tak na wodzie, moje ciemne włosy układają się wokół mnie w wachlarz, dryfuję i patrzę w górę. Wspominam.

 

 

 

 

 

 

LIZ

 

 

Snoop ID: ANON101

 

Słucha teraz: snoopuje EDSHEERAN

 

Snooperzy: 0

 

Snoopserwujący: 0

 

Jesteśmy teraz dość wysoko w górach. Minibus przedziera się przez maleńkie alpejskie wioski, które wyglądałyby jak na pocztówkach, gdyby niebo nie miało przerażającego, ciemnoszarego koloru – zamiast niebieskiego. Śnieg z deszczem w dolinie zamienił się w ogromne białe płatki, kierowca przełączył wycieraczki na najwyższe obroty, tak że natychmiast odgarniają spadający śnieg na boki. Pod nami czarny asfalt zmienił się w szare wały lodu, opony dziwnie na nich grzechoczą. Po obu stronach drogi pług śnieżny zostawił ogromne, ochlapane błotem zaspy. Zupełnie jakbyśmy jechali przez jakiś tunel. Czuję się dziwnie osaczona, zerkam na telefon i przewijam aplikacje, próbując się czymś zająć, zanim wrócę do Snoopa.

Po tym, jak odeszłam z firmy, usunęłam apkę. Chciałam się pozbyć wszystkiego, co związane ze Snoopem, i nie podobała mi się myśl, że Topher, Eva oraz cała reszta mają mnie na oku przez oprogramowanie. Ale kilka tygodni później znowu ją pobrałam. Nie bez powodu właśnie stuknęło jej sto milionów użytkowników: jest uzależniająca.

Jednak tym razem mój profil jest zablokowany, jak tylko się da, i podłączyłam do niego konto mejlowe, którego używam do spamu, więc nawet Elliot, mający dostęp do wszelkich tajnych informacji, nie dowie się, że to ja. Nie żebym była paranoiczką. Nie wyobrażam sobie, że co kilka dni przeszukuje dane użytkowników w poszukiwaniu „Liz Owens”. Po prostu cenię sobie prywatność. To przecież normalne.

Topher mówi coś do mnie przez ramię. Wyciągam z uszu słuchawki.

– Słucham?

– Pytałem, czy się napijesz. – Wyciąga w moją stronę otwartą butelkę szampana. Kręcę głową.

– Nie. Dzięki.

– Jak sobie życzysz. – Bierze łyka prosto z butelki, a ja staram się nie wzdrygnąć. Przełyka, ociera usta, a potem ciągnie: – Mam nadzieję, że pogoda się poprawi. W tych warunkach to sobie na nartach nie pojeździmy.

– Czyli nie da się jeździć po śniegu? – pytam. Śmieje się, jakby myślał, że jestem idiotką.

– Pewnie, można, ale nic w tym fajnego. Trochę jak bieganie po deszczu. Nigdy nie jeździłaś?

– Nie. – Zauważam, że ogryzam martwą skórkę z boku paznokcia, i zmuszam się, żeby odsunąć rękę. Nagle słyszę w głowie zatroskany głos mojej matki: „Liz, nie rób tak, proszę, wiesz, że tatuś tego nie lubi”. Odzywam się głośniej, żeby go zagłuszyć: – To znaczy nie naprawdę. Próbowałam kiedyś w szkole jeździć na sztucznym stoku, ale to chyba nie to samo.

– Będziesz zachwycona – stwierdza Topher z tą swoją wkurzającą pewnością. Oczywiście tak naprawdę nie może mieć pojęcia, czy zachwycę się jazdą na nartach, czy nie. Ale z jakiegoś powodu wszyscy mu wierzą, kiedy wygłasza takie stwierdzenia. Gdy mówi „twoje pieniądze będą absolutnie bezpieczne” albo „to wspaniała inwestycja” czy też „nigdy już nie trafią ci się takie warunki”, człowiek mu ufa. Podpisuje ten czek. Wpłaca zaliczkę. Oddaje wszystko w jego ręce.

Chyba dlatego jest jaki jest. Przez tę wartą milion dolarów pewność siebie. Ych.

Nic mu nie odpowiadam. Ale on nie czeka na odpowiedź. Obdarza mnie szerokim, olśniewającym uśmiechem, bierze kolejny łyk kruga, a potem odwraca się z powrotem do kierowcy.

– Musimy być już prawie na miejscu, mam rację?

– Comment? – odpowiada po francusku kierowca. Topher uśmiecha się przesadnie uprzejmie i powtarza, tym razem wolniej.

– Prawie. Na miejscu?

– Presque – odpowiada opryskliwie kierowca.

– Prawie – tłumaczę szeptem, a potem żałuję, że to zrobiłam.

– Nie wiedziałam, że mówisz po francusku – odzywa się Eva. Odwraca się, żeby na mnie spojrzeć. Jest uśmiechnięta. Wypowiada słowa, jakby rozdawała złote gwiazdki uznania.

Nie wiesz o mnie wielu rzeczy, Evo, myślę.

– Zdawałam egzamin w szkole średniej – mruczę w zamian. – Nie za dobrze.

– Ty to jesteś zawsze czarnym koniem – rzuca z podziwem Eva. Wiem, że próbowała mnie skomplementować, ale jej słowa miały protekcjonalny wydźwięk, bo dla niej angielski jest drugim językiem po niderlandzkim, a do tego mówi też płynnie po niemiecku i włosku.

Zanim cokolwiek odpowiadam, minibus hamuje, opony skrzypią w śniegu. Rozglądam się. Zamiast domku, którego się spodziewałam, przed nami widzę ośnieżone wzgórze; stoi tam też znak z napisem „Le funiculaire de St. Antoine”. Wyciąg narciarski? Już?

Nie tylko ja jestem zaskoczona. Carl, przysadzisty prawnik, też wygląda na zaniepokojonego. Kierowca wysiada z przodu i zaczyna wyciągać walizki.

– Mamy stąd iść na piechotę czy co? – pyta Carl. – Cholera, nie spakowałem butów na śnieg!

– Zatrzymujemy się w St. Antoine 2000 – wyjaśnia asystent Tophera. Ma na imię, jak odkryłam w samolocie, Inigo. Jest Amerykaninem, blondynem, wyjątkowo przystojnym. Mówi do Carla, ale także do całej reszty. – To jest St. Antoine le Lac, ale wokół porozrzucanych jest wiele małych osad, niektóre liczą sobie zaledwie kilka chatek. Nasza znajduje się na wysokości prawie siedmiu tysięcy stóp… to znaczy dwóch tysięcy metrów – wyjaśnia pospiesznie, kiedy Eva unosi brew. – Nie da się tam dojechać drogą, więc ostatni odcinek podróży musimy odbyć tą kolejką linową.

Wskazuje głową ciemną przestrzeń, a kiedy moje oczy się przyzwyczajają, dostrzegam tam kołowrotek oraz znudzonego mężczyznę w stroju służbowym grającego na komórce w małej budce.

– Mam wasze bilety – dodaje Inigo i podnosi plik kartek. Rozdaje je nam, gdy wysiadamy z minibusa na miękki śnieg, i tak stajemy, trzymając je i patrząc w górę. Nerwowo rozciągam palce schowane w kieszeniach i czuję, jak strzykają mi stawy, chociaż tego nie słyszę. Jest siedem minut po szesnastej, ale chmury są tak gęste od śniegu, że całe niebo pogrążyło się w ciemności. Każde z nas bierze walizkę, kierowca wrzuca wsteczny, a my musimy w tych nieprzyjemnych warunkach poczekać na kolejkę. Jest niewidoczna, ukryta gdzieś daleko w tunelu, chociaż kiedy się zbliża, słyszymy brzęczenie grubej stalowej liny.

– Jak się masz, Liz? – pyta głos za mną. Odwracam się i widzę Rika Adeyemiego, głównego księgowego Snoopa. Pod pachą trzyma pustą butelkę po szampanie. Rik jest jedną z niewielu osób, które rozpoznaję, obok Evy, Tophera i Elliota. Uśmiecha się, wypuszcza ustami biały obłoczek pary na zimnie i mocno klepie mnie w ramię. To boli. Powstrzymuję wzdrygnięcie. – Kopę lat!

– W porządku – odpowiadam. Mój ton jest surowy i wymuszony. Nie jestem z siebie zadowolona, ale nie potrafię tego powstrzymać. Zawsze tak brzmię, kiedy jestem zdenerwowana. A przy Riku zawsze się denerwuję. Po części chodzi o jego wzrost. Ogólnie nie dogaduję się z facetami, a zwłaszcza wysokimi mężczyznami, którzy nade mną górują. Ale nie chodzi tylko o to. Rik jest taki… wymuskany. Dużo bardziej od Tophera, mimo że obaj należą do tego samego świata. Dosłownie. On, Topher i Elliot poznali się w szkole z internatem. Podobno Elliot zawsze był genialny, nawet wtedy. To niebo a ziemia w porównaniu z Liceum Campsburne w Crawley, do którego sama chodziłam. Wiem, że dla nich jestem istotą z innej planety. Dziwną. Cudaczną. Z klasy robotniczej.

Zaciskam palce tak, że znów trzaskają mi stawy, na co Rik się krzywi, a potem niezręcznie się śmieje.

– Stara dobra Liz – komentuje. – Nadal tak robisz?

Nie odpowiadam. On przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą i nieświadomie poprawia przy tym swojego złotego rolexa oraz patrzy na szlak w stronę niewidzialnego wagonika, który się po nas gramoli.

– A w ogóle, jak się masz? – pyta, a ja mam ochotę wywrócić oczami. Dopiero co o to pytałeś, myślę sobie. Ale nic nie mówię. Uczę się, że czasem można tak zrobić. Właściwie nawet fajnie obserwuje się wtedy reakcje ludzi.

Rik zerka na mnie, oczekując społecznie akceptowalnego „w porządku”, a ponieważ nic takiego nie pada, chowa wolną rękę do kieszeni i wygląda na bardzo zmieszanego.

Dobrze. Niech poczeka.

 

 

 

 

 

 

ERIN

 

 

Snoop ID: LITTLEMY

 

Słucha teraz:

 

Snoopserwujący: 0

 

– Littlemy? – pyta Danny, zerkając mi przez ramię, kiedy wpisuję nazwę nowego użytkownika. Wymawia to jako dwa słowa: „litt lemy”. – Co to, do cholery, znaczy?

– Nie Lit Lemmy. Little My. Mała Mi, to postać z Muminków.

– Z czego?

– Z Muminków. To taka seria dziecięcych… Słuchaj, nieważne. – Przerywam, widząc jego skonsternowaną minę. – A ty jaki masz login?

– Nie powiem ci – odpowiada obrażony. – Jeszcze byś mnie snoopowała.

– Aha, czyli ty możesz znać mój, ale ja nie mogę znać twojego.

– Właśnie, kurwa, tak. Czego będziesz słuchać?

Klikam w przypadkowy profil. NEVERMINDTHEHORLIX. Aplikacja zaproponowała mi go na podstawie mojej listy kontaktów i nie jestem pewna, kto to taki, ale wydaje mi się, że może taka jedna dziewczyna, z którą chodziłam do szkoły. Pokój wypełnia Come and Get Your Love grane przez Redbone. Nigdy nie słyszałam o tym zespole, ale kojarzę piosenkę.

– Ktoś tu oglądał Strażników Galaktyki – mruczy odrobinę kpiąco Danny, ale rytmicznie kołysze biodrami, kiedy przechodzi na drugą stronę pokoju, by wyjrzeć na śnieg za oknem. Staje na sekundę, a potem zawraca i po drodze chwyta butelkę szampana z wiaderka na stole, a korek strzela jak z pistoletu.

– Już są. Widzę nadjeżdżającą kolejkę.

Kiwam głową i chowam telefon do kieszeni. To nie pora na pogaduszki. Trzeba być w gotowości.

 

Dziesięć minut później stoję w otwartych drzwiach chatki Perce-Neige z tacą kieliszków w jednej ręce i przyglądam się, jak mała grupka zatacza się i ślizga w dół ścieżki z kolejki na werandę. Nikt nie ma odpowiednich butów i nie nauczyli się jeszcze chodzić w śniegu, małymi kroczkami, ze środkiem ciężkości przesuniętym do przodu, nie do tyłu. Jeden z nich, bardzo przystojny czarny facet, niesie coś, co wygląda na… tak, właśnie tak. To pusta butelka po krugu. Świetnie. Już są pijani.

Pierwszy podchodzi do mnie wysoki blondyn tuż po trzydziestce, widać, że zdaje sobie sprawę z tego, jaki jest przystojny.

– Cześć. Topher. Założyciel Snoopa – rzuca, uśmiechając się w sposób, który ewidentnie ma mnie oczarować. Czuć od niego alkohol, a mówi tak, jak wszystkie znane mi chłopaki ze szkół z internatem. Wygląda odrobinę znajomo, chociaż nie potrafię go z niczym skojarzyć, ale może po prostu dlatego, że gdybym szukała kogoś do roli szefa hipsterskiego internetowego start-upu, wybrałabym właśnie jego.

– Miło cię poznać – odpowiadam. – Jestem Erin, przez najbliższy tydzień będę waszą gospodynią.

– No, skoro nalegasz… – Bierze kieliszek szampana z tacy i wypija go na raz. Odnotowuję sobie w pamięci, żeby następnym razem, gdy będę przygotowywać napoje dla tych gości, użyć prosecco. Nie ma szans, żeby wyczuli różnicę, skoro piją w ten sposób.

– Dzięki. – Odstawia pusty kieliszek na tacę i rozgląda się. – Swoją drogą, świetne miejsce.

– Dziękuję, lubimy je – odpowiadam. Potem podchodzi za nim reszta. Szokująco piękna kobieta, platynowa blondynka z karmelową opalenizną, przedziera się przez śnieg.

– Eva van den Berg – przedstawia ją Topher, kiedy do nas podchodzi. – Moja wspólniczka w zbrodni.

– Cześć, Evo – zwracam się do niej. – Bardzo się cieszymy, że możemy gościć waszą grupę w domku Perce-Neige. Czy chcecie zostawić tu bagaże i wejść do środka się ogrzać?

– Dzięki, byłoby wspaniale – odpowiada Eva. Kiedy mówi, słyszę w jej modulacji ślad jakiegoś języka innego niż angielski. Za nią jeden z mężczyzn potyka się w śniegu i zaczyna pomrukiwać pod nosem przekleństwa, a ona beztrosko rzuca przez ramię: – Carl, zamknij się, do cholery.

Mrugam, ale Carl najwyraźniej nie widzi w tym niczego nadzwyczajnego i po prostu przewraca oczami, podnosi się i wchodzi za swoimi współpracownikami do ciepłego wnętrza.

W holu, w dużym, emaliowanym żeliwnym piecu opalanym drewnem, huczy ogień. Goście strzepują śnieg z kurtek i rozcierają dłonie przed kominkiem. Ustawiam tacę z kieliszkami w zasięgu ręki, po czym rozwijam listę gości oraz numerów pokoi. Rozglądam się po pomieszczeniu, próbując dopasować w głowie osoby do nazwisk.

Poznałam już Evę i Tophera. Carl Foster, ten gość, który poślizgnął się na śniegu, jest krępym, białym mężczyzną po czterdziestce, z włosami na jeża i zadziorną miną, ale radośnie pije duszkiem szampana w taki sposób, jakby nie rozpamiętywał tamtej chwili na zewnątrz. Miranda Khan, jeśli sądzić po nazwisku, musi być tą bardzo elegancką Azjatką koło schodów. Ma buty na piętnastocentymetrowym obcasie i rozmawia z tamtym facetem od kruga, który wymienił po drodze pustą butelkę na pełny kieliszek.

– Och, Rik – słyszę jej słowa wypowiedziane trochę flirtującym tonem. – Jak możesz tak mówić.

Rik Adeyemi. Odhaczyłam w głowie kolejne nazwisko z listy. Okej, czyli pięcioro. Czworo pozostałych gości trudniej rozgryźć. Jest tam szczupła, dwudziestoparoletnia kobieta z jasnym ombré na krótkich włosach, która z jakiegoś powodu trzyma pod pachą zwiniętą matę do jogi. Oraz jakiś dwudziestoparoletni chłopak, który mocno przypomina Jude’a Law. Kiedy sięgnął po kieliszek szampana, po jego akcencie założyłam, że musi być Amerykaninem. Za nim stoi dziewczyna z puszystymi żółtymi włosami, które nie wyglądają na naturalne. Mają kolor jaskrów i fakturę dmuchawców. Do tego trzeba dorzucić ogromne okrągłe okulary, przez które rozgląda się w zamyśleniu po korytarzu, a te okulary w połączeniu z włosami czynią ją podobną do wyjątkowo uroczego kurczaczka. To musi być albo Ani, albo Tiger. W najmniejszym stopniu nie przypomina tygrysa, więc zakładam, że to prawdopodobnie Ani.

Dziewiątym, ostatnim gościem jest dziwaczny wysoki mężczyzna, który z rękoma w kieszeniach wygląda przez okno. Jego wycofanie kontrastuje z zachowaniem pozostałych gości, którzy towarzysko gawędzą, swobodnie krążąc między sobą. Tak mogą się zachowywać tylko ludzie pracujący albo spędzający ze sobą czas od dawna.

Nie, chwileczkę. Jeszcze jedna osoba, która stoi sama. Kobieta przed trzydziestką, przygarbiona w niepozornym kącie przy kominku, jak gdyby miała nadzieję, że nikt się do niej nie odezwie. Ma na sobie ciemne ubrania i wtopiła się w cień, więc początkowo jej nie zauważyłam. Jest niemal… przyszło mi na myśl określenie „skulona”, i chociaż wydaje się przesadzone, naprawdę do niej pasuje. Wyraźnie widzę, że czuje się skrępowana, czym odcina się od reszty osób, które się śmieją i zdążyły już dolać sobie szampana, lekceważąc rady co do przyzwyczajenia się do wysokości. Jednak nie sam język ciała ją wyróżnia, tylko wszystko. Jako jedyna ma na sobie ubrania noszące raczej metki H&M niż D&G, i chociaż nie wyłącznie na jej nosie tkwią okulary, inni wyglądają raczej tak, jakby uzbroili się w rekwizyty dostarczone przez jakieś studio z Hollywood. Ona ma jakieś refundowane oprawki. Też przypomina mi jakiegoś ptaka, ale na pewno nie puszystego, malutkiego kurczaczka. Nie ma w niej niczego uroczego. Ta kobieta wygląda raczej jak sowa – wytropiona, spanikowana sowa, na którą padły światła nadjeżdżającego samochodu.

Zamierzam do niej podejść, zaproponować jej kieliszek szampana, ale wtedy zauważam, że na tacy żaden już nie został. Czyżbym przygotowała ich za mało?

– Yyyy… przepraszam – zagajam cicho Tophera. – Czy ktoś z waszej ekipy zatrzymał się w innym miejscu?

Spojrzał na mnie bez zrozumienia.

– Na liście mam tylko dziewięcioro gości – wyjaśniam. – A was jest chyba dziesięcioro. To nie jest tak naprawdę problem, możemy przenocować do osiemnastu osób, ale mamy tylko dziewięć pokoi, więc zastanawiam się po prostu…

Urywam.

Topher plaska się ręką w czoło i odwraca do Evy.

– Kurwa – mówi bardzo cicho, właściwie można mu bardziej czytać z ust, niż go usłyszeć. – Zapomnieliśmy o Liz.

– Co? – pyta dość poirytowana, odrzucając do tyłu swoje jedwabiste włosy. Odwija z szyi długi, lniany szalik. – Nie słyszałam, co powiedziałeś.

– Zapomnieliśmy o Liz – powtarza, tym razem dobitniej. Evie opada szczęka; spogląda przez ramię na dziewczynę przy kominku, a potem powtarza nieme „kurwa” w kierunku swojego wspólnika.

Topher zaciąga nas obie w róg pokoju, z dala od innych gości, i przywołuje dłonią młodego sobowtóra Jude’a Law. Kiedy ten podchodzi bliżej, podobieństwo przygasa, ale za to wzmaga się wrażenie zaskakująco przystojnych rysów. Oliwkowa cera, wyraziste, słowiańskie kości policzkowe oraz najbardziej niezwykłe oczy w odcieniu topazowego błękitu, jakie kiedykolwiek widziałam.

– Inigo – szepcze Topher, gdy chłopak się zbliża. – Inigo, zapomnieliśmy o Liz.

Inigo przez chwilę patrzy na Tophera bez wyrazu, a potem do niego dociera i z jego policzków odpływa cały kolor.

– O mój Boże. – Ma amerykański akcent, chyba kalifornijski, chociaż nie rozpoznaję za dobrze Amerykanów. Z przerażeniem podnosi dłoń do ust. – Topher, jestem… Jestem takim debilem.

– To nie twoja wina – zauważa kwaśno Eva. – To Topher o niej zapomniał, kiedy przygotowywał początkową listę nazwisk. Ale żeby ze wszystkich osób…

– A ty to jesteś, cholera, taka dokładna – odwarkuje Topher przez zaciśnięte zęby. – Może Ani mogłaby coś czasem załatwić, zamiast zwalać najcięższą robotę na Iniga?

– Nie ma problemu – wtrącam się pospiesznie. Nie rozwija się to tak, jak należy. Pierwszy dzień powinien upłynąć na odpoczynku i relaksie: odprężaniu się w jaccuzi, piciu grzanego wina i zachwytach nad kuchnią Danny’ego. Proza życia powinna się pojawić dopiero później, wraz z prezentacjami w PowerPoincie. – Naprawdę możemy ugościć więcej osób. Ale mamy tylko dziewięć pokoi dla gości, co oznacza, że dwie osoby będą musiały zamieszkać razem.

– Poproszę o tę listę – mówi Topher, marszcząc brwi.

– Nie, ja poproszę o tę listę – prycha Eva. – Ty już to raz spieprzyłeś, Topher.

– Dobra – odpowiada zirytowany, a Eva przejmuje kartkę i przebiega po niej palcem. Kiedy to robi, zauważam, że jej sweter ma coś jak wypalone dziury, jakby wykonywała w nim pracę spawacza, chociaż coś mi mówi, że pewnie zdjęła go tak z wieszaka, a do tego raczej mało nie kosztował.

– Liz może zamieszkać z Ani – zauważa pomocnie Inigo, ale Eva kręci głową.

– Nie, absolutnie nie. Liz nie może być osobą we wspólnym pokoju, bo od razu będzie wiadomo, co się wydarzyło.

– A Carl? – mruczy Topher. – Wszyscy go mają w dupie. Może z kimś zamieszkać.

– Z kim? – pyta Eva. – Rik przecież nigdy się nie zgodzi na dwuosobowy pokój, prawda? Podobnie Elliot. – Kiwa głową w stronę tego dziwnego gościa, który stoi plecami do wszystkich.

– No dobra – przytakuje pospiesznie Topher. – Już rozumiem, dlaczego to nie zadziała.

Spojrzenia ich obojga przenoszą się z namysłem na Iniga, który zatroskany wpatruje się w listę. Czuje na sobie ich wzrok i zerka na nich.

– Coś przeoczyłem?

– Tak – rzuca dziarsko Eva. – Zamieszkasz z Carlem. A teraz leć do niego i przekaż mu wieści.

Inigowi rzednie mina.

– Będę musiała pozamieniać pokoje – zaznaczam i przebiegam w myślach listę pomieszczeń, do których zmieści się drugie łóżko. – Liz może wziąć pokój Iniga, on jest najmniejszy, może tak być? Wtedy Miranda weźmie pokój Carla, a Carl i Inigo mogą zamieszkać w pokoju Mirandy, bo to jeden z niewielu, które pomieszczą drugie łóżko.

– A właściwie gdzie jest Miranda? – pyta Topher, rozglądając się. Zerkam w stronę schodów. Rik rozmawia teraz z pierzastym kurczaczkiem, zapewne Ani, jak wywnioskowałam, ale wysoka, elegancka Miranda zniknęła. Eva wzdycha.

– Cholera, pewnie już poszła do swojego pokoju. Cóż, nie będzie zadowolona ze zdegradowania, ale będzie musiała się z tym pogodzić. Chodźmy ją znaleźć, zanim się rozpakuje.

– Pójdę z tobą – mówię. – Ktoś będzie musiał przenieść walizki.

Z jakiegoś powodu czuję, że zaczyna mnie boleć zaraz za oczami. Nagle odnoszę wrażenie, że to dopiero początek bardzo długiego tygodnia.

 

 

 

 

 

 

LIZ

 

 

Snoop ID: ANON101

 

Słucha teraz: offline

 

Snoopserwujący: 0

 

Po przyjeździe coś się wydarzyło. Nie wiem co, ale widziałam, jak Eva, Topher i Inigo naradzali się w rogu korytarza z dziewczyną z domku. I słyszałam swoje imię, tego jestem pewna. Rozmawiali o mnie. Szeptali o mnie.

Cały czas myślę o tym, co mogli mówić oraz dlaczego co chwilę zerkali przez ramię i coś knuli.

O Boże, tu jest koszmarnie.

Nie, to nieprawda. Nie wszystko jest koszmarne. Ten dom – ta niesamowita chatka z basenem, z widokami oraz z owczymi skórami i aksamitnymi kanapami – to jest miejsce z marzeń. Nigdy dotąd nie byłam w tak luksusowym miejscu, a przynajmniej nie odkąd pożegnałam się ze Snoopem. Gdybym znalazła się tu sama, byłabym przeszczęśliwa, a nawet więcej. Musiałabym się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy to prawda.

Oni są koszmarni.

Kiedy w końcu zostaję sama w swoim pokoju, opadam na ręcznie haftowaną narzutę, kładę głowę na poduszki wypchane pierzem i zamykam oczy.

Powinnam się przechadzać po pokoju, upajać wspaniałym widokiem na panoramę gór, wypróbowywać ustawienia spa w wannie, zachwycać się, jakie mam szczęście, że tu jestem. Ale nie robię tego. Leżę tylko z zamkniętymi oczyma i wciąż rozpamiętuję w głowie tę okropną, niezręczną chwilę, która rozegrała się na dole.

Powinnam być do tego przyzwyczajona. Do tego, że o mnie zapominają, nie doceniają mnie, ignorują. Spędziłam cały taki rok w Snoopie. Rok z ludźmi, którzy wychodzili po pracy na drinki i mnie nie zapraszali. Dwanaście miesięcy tekstów w stylu „Och, Liz, mogłabyś zarezerwować stolik dla czterech osób w Mirabelle”, podczas gdy wśród zaproszonych nie było mnie. Cały rok bycia niewidzialną. I nie miałam nic przeciwko, a nawet więcej. Było mi całkiem wygodnie.

Teraz, trzy lata po moim odejściu, wszystko się zmieniło. Jestem bardzo, bardzo widoczna. Ale jakimś cudem badawcze spojrzenia Tophera i Evy oraz ich wysiłki, by mnie oczarować, okazują się gorsze od bycia ignorowaną.

Jest siedemnasta dwadzieścia osiem czasu francuskiego. Mam jakieś dziewięćdziesiąt minut do kolacji. Półtorej godziny, żeby się umyć, przebrać i spróbować znaleźć w walizce cokolwiek, w czym nie będę wyglądała jak koczkodan przy nowej asystentce Evy i tej dziewczynie z marketingu, Tiger.

Nawet nie próbuję rywalizować z Evą i tą drugą kobietą na obcasach… jak ona ma na imię? Miranda. To po prostu nie moja liga, one należą do innego przedziału płac. Eva była modelką i nawet jeszcze zanim wystartował Snoop, jej budżet przeznaczony na buty był wyższy od mojej całej pensji. Zawsze wiedziałam, że działamy na różnych poziomach. Ale byłoby miło, gdybym mogła zejść na kolację, wyglądając tak, jakbym pasowała do reszty. Rozpinam moją wygiętą walizkę na kółkach i szperam w warstwach rzeczy, które upchałam tam wcześnie rano. W końcu, jakoś w połowie, znajduję sukienkę, która może się nadać. Wciągam ją przez głowę i staję przed lustrem, gładząc jej materiał i gapiąc się na siebie. Ta sukienka jest czarna i rozciągliwa, kupiłam ją, bo przeczytałam w jakimś artykule w „Elle”, że każda kobieta potrzebuje małej czarnej, a ta była najtańsza z proponowanych.

Jednak z jakiegoś powodu nie wygląda jak ta sukienka ze zdjęć. Pogniotła się w walizce i chociaż włożyłam ją dopiero dwa czy trzy razy, materiał skulkował się pod pachami, przez co wygląda jak jakaś znoszona szmatka z lumpeksu. Na plecach ma pełno jakby kocich włosów, chociaż nie mam kota. Może to od szalika.

Wiem, że taka dziewczyna jak Tiger pewnie znalazłaby tę sukienkę w lumpeksie i włożyła do niej coś niedorzecznego w rodzaju kolczugi i butów motocyklowych, a potem wyszła, wyglądając jak milion dolarów.

Gdybym to ja przywdziała kolczugę, wpijałaby mi się w skórę pod pachami i brzęczała na każdym kroku, a obcy ludzie śmialiby się i pytali: „Kochana, zamierzasz się pojedynkować?”. Do tego zardzewiałaby tam, gdzie pot przeciekałby na kółka, i plamiłaby mi ubranie, a ja nienawidziłabym siebie jeszcze bardziej niż teraz.

Nadal tak stoję, gapiąc się tępo na siebie w lustrze, kiedy rozlega się pukanie do drzwi.

– Kto… kto tam? – wołam. Przy ostatniej sylabie głos mi się załamuje.

– Erin, jestem waszą gospodynią – słyszę niewyraźnie przez drewno. – Chciałam tylko sprawdzić, czy masz wszystko, czego ci trzeba.

Otwieram drzwi. Stoi tam dziewczyna, która wcześniej nas witała. Nie zdążyłam się jej porządnie przyjrzeć, kiedy przyjechaliśmy, ale robię to teraz. Jest ładna i opalona, ma lśniące kasztanowe włosy, ubrała się w schludną białą bluzkę i wetknęła ją w ciemnoniebieskie dżinsy. Wygląda na opanowaną, pewną siebie, całkowite przeciwieństwo mnie.

Tylko jedna rzecz nie pasuje – cienki, różowy ślad długiej blizny biegnący przez jej prawy policzek, znikający we włosach. Rozciąga się, kiedy ona się do mnie uśmiecha, a ja jestem… chyba zaskoczona. Wygląda na osobę, która zakryłaby taką rzecz makijażem. Ale… nie robi tego.

Chcę ją zapytać, skąd ją ma, ale nie jest to chyba pytanie, z którym należy się wyrywać. Kiedyś po prostu bym spytała. Ale uczę się na błędach: taka bezpośredniość sprawia, że ludzie mają cię za dziwną.

– Cześć – odzywa się, wciąż z uśmiechem. – Jestem Erin. Chciałam tylko sprawdzić, czy z twoim pokojem wszystko w porządku, i dać ci znać, że dziś wieczorem przed kolacją, za piętnaście siódma, będą drinki w foyer, a po nich krótka prezentacja.

– Prezentacja? – Ciągnę za rąbek sukienki. – O kurorcie?

– Nie, chyba biznesowa. Nie masz jej w swoim harmono­gramie?

Zaczęłam szperać w walizce i wyjęłam z niej pognieciony, złożony harmonogram, który Inigo przesłał mi parę dni temu mejlem. Ślęczałam nad nim niemal każdą wolną sekundę, próbując przewidzieć, jak ten tydzień będzie wyglądał, więc doskonale wiedziałam, że na pierwszy wieczór niczego nie zaplanowano, ale i tak musiałam się upewnić, że nie zwariowałam.

– Nic tu nie ma – odpowiadam. Nie potrafię powstrzymać oskarżycielskiego tonu, który wkradł się do mojego głosu.

Dziewczyna wzrusza ramionami.

– Może dodali coś w ostatniej chwili? Twoja współpracowniczka… Ma na imię Ani, prawda? Właśnie mnie poprosiła, żebym ustawiła rzutnik w salonie.

Ledwo się powstrzymuję, żeby na nią nie naskoczyć, że Ani nie jest moją współpracowniczką. Nigdy z nią nie współpracowałam. Tak naprawdę nie znam tu prawie nikogo z wyjątkiem czwórki założycieli firmy: Rika, Elliota, Evy i Tophera.

Jednak zbyt mocno zaprząta mnie rozgryzanie, co też to wszystko może oznaczać.

Ani jest asystentką Evy. Więc tę prezentację musiała przygotować Eva. A Eva jest najbardziej poukładaną osobą, jaką znam. Nie pominęłaby żadnego punktu programu przez przypadek. Czyli zrobiła to celowo. Realizuje jakiś plan.

Ale jaki?

– Wiesz może, o czym jest? – pytam. – Ta prezentacja?

– Przykro mi, nie. Znam tylko godziny. Drinki kwadrans przed dziewiętnastą, prezentacja o dziewiętnastej.

– A… w co powinnam się ubrać? – Nie chcę jej o to pytać, ale zaczynam odczuwać desperację.

Dziewczyna się uśmiecha, choć widać, że jest zasko­czona.

– Co masz na myśli? Tu, w Perce-Neige, nie zachowujemy się bardzo oficjalnie, nikt się nie przebiera na kolację. Włóż po prostu coś, w czym się będziesz dobrze czuła.

– Ale oni zawsze tak mówią! – ulewa mi się mimowolnie. – Mówią: ach, ubierz się, w co chcesz, a potem wszyscy przychodzą w takich strojach, jakby stosowali jakiś tajemniczy dresscode, o którym tylko ja nie mam pojęcia. Albo jestem zbyt elegancka, podczas gdy oni wszyscy są w dżinsach, i wyglądam, jakby mi za bardzo zależało; albo ubieram się w coś codziennego, gdy oni nagle wszyscy wyskakują w garniturach i sukienkach. Tak jakby każdy był w temacie, oprócz mnie!

Kiedy tylko kończę, mam ochotę cofnąć te słowa. Czuję się obnażona, nieznośnie zdemaskowana. Ale już za późno. Nie da się ich wymazać.

Dziewczyna znowu się uśmiecha. Ma miły wyraz twarzy, ale w jej wzroku dostrzegam politowanie. Czuję, jak krew nabiega mi do policzków, a twarz robi się gorąca i czerwona.

– Tu jest naprawdę swobodnie – odpowiada. – Jestem pewna, że większość nawet się nie przebierze. Będziesz świetnie wyglądać, cokolwiek włożysz.

– Dzięki – odpowiadam żałośnie. Ale nieszczerze. Ona kłamie i obie o tym wiemy.

 

 

 

 

 

 

ERIN

 

 

Snoop ID: LITTLEMY

 

Słucha teraz: snoopuje XTOPHER

 

Snooperzy: 1

 

Snoopserwujący: 1

 

Kiedy kolejni członkowie grupy gromadzą się w holu, nie mam wcale w głowie tego chilijskiego R&B, którego słuchałam przed ich przyjazdem (tak, snoopowałam Tophera), ale Rotterdam zespołu Beautiful South. Okej, nie wszyscy są tutaj blondynami. Ale na pewno wszyscy są przepiękni. Aż absurdalnie piękni. Asystentka Evy, urocza mała Ani z twarzą o kształcie serca i włosami żółtymi jak jaskry. Asystent Tophera, Inigo, z kośćmi policzkowymi porośniętymi brązowym popołudniowym zarostem, który nadaje mu wygląd gwiazdy wprost z planu filmowego. Nawet prawnik Carl, prawdopodobnie najmniej konwencjonalnie atrakcyjny z tego grona, z tą swoją upartą miną i krępą sylwetką, ma w sobie jakiś magnetyzm.

– Niezły tyłek – szepcze mi do ucha z uznaniem Danny, mijając mnie z tacą przekąsek. – Skusiłbym się, a ty?

– Carl? Fuj, nie – odpowiadam szeptem, a Danny śmieje się głębokim, gardłowym śmiechem, strasznie zara­źliwym.

– No to kto? Ten gościu od kodów?

Kiwa głową na Elliota stojącego w tym samym miejscu, które wybrał sobie po przyjeździe, celowo unikającego kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Śmieję się i kręcę głową, ale nie dlatego, że Elliot jest moim zdaniem nieatrakcyjny. Dobra, wygląda trochę jak niezgrabny uczniak, ale mimo wszystko udaje mu się sprawiać seksowne wrażenie na ten swój geekowski sposób. Ma taką budowę, jakby jego szkielet był sporo za duży w stosunku do powierzchni skóry, z tymi wszystkimi odstającymi nadgarstkami, ostrymi kośćmi policzkowymi, gruzełkowatymi kostkami wystającymi spod przykrótkich spodni. Ale usta ma zaskakująco zmysłowe, a kiedy podeszła do niego jedna ze współpracowniczek, objęła go w talii w taki sposób, że… no, wyglądało to intymnie. A Elliot nie odskoczył, tak jak się po nim spodziewałam.

– No dobra. – Topher przekrzykuje szmer głosów. – Rozkręcamy tę imprezę. Carl, Inigo, na pewno któryś z was jest w stanie rozgryźć, jak działają te głośniki. Jezu, nikt by nie pomyślał, że jesteśmy firmą technologiczną.

Nagle ni stąd, ni zowąd rozbrzmiewa muzyka. Golden Years Davida Bowiego przefiltrowane przez głośniki podłączone przez Bluetooth. Nie jestem pewna, kto to włączył, ale bardzo pasuje, jest niemal ironiczne. Ci ludzie rzeczywiście sprawiają wrażenie pozłacanych. Nic ich nie ruszy.

– Hej. – Dziewczyna, która przeszła obok Elliota, podchodzi do mnie i Danny’ego. Buja się w rytm muzyki, ma na sobie bardzo krótką dzianinową sukienkę odsłaniającą szczupłe, opalone nogi, sprawiające wrażenie drobnych w zestawieniu z jej martensami. Przez chwilę nie mogę jej rozpoznać i przebiega mnie dreszcz paniki, ale potem dostrzegam włosy z ombré oraz kolczyk w nosie. To ta kobieta, która po przyjeździe stała z matą do jogi, dzięki temu jestem w stanie przypomnieć sobie jej imię. Joga. Tiger. Tiger-Blue Esposito. Królowa spokoju.

– Cześć, Tiger – witam ją. Wyciągam w jej stronę tacę z drinkami. – Napijesz się? To jest bramble gin martini, a po lewej marmalade old-fashioned.