Jasnowidz w salonie, czyli spirytyzm i paranormalność w Polsce międzywojennej - Paulina Sołowianiuk - ebook

Jasnowidz w salonie, czyli spirytyzm i paranormalność w Polsce międzywojennej ebook

Paulina Sołowianiuk

2,8

Opis

Dwudziestolecie międzywojenne ma też swoje tajemnicze, metafizyczne nurty, których najsławniejszym przedstawicielem był Stefan Ossowiecki. Przywoływanie duchów, przepowiadanie przyszłości, wróżby przyciągały zarówno polityków, artystów i uczonych, jak i ludzi prostych. Jasnowidz w salonie pozwala przemówić epoce językiem namiętnej, bogatej duchowości. Prześwietlając salony niegdysiejszych elit intelektualnych, przywraca należny szacunek dawnym spirytystom i fascynatom zjawisk nadprzyrodzonych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
0
1
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt ‌graficzny: ‌Andrzej Barecki

Redakcja: Leszek Kamiński/ADK ‌Media

Korekta: Bogusława ‌Jędrasik

Na obwolucie wykorzystano ‌zdjęcie przedstawiające ‌Juliana Ochorowicza w czasie ‌seansu ze Stanisławą ‌Tomczykówną, ‌ze zbiorów ‌Mary ‌Evans Picture ‌Library/East ‌News

Zdjęcia w książce pochodzą ‌ze zbiorów Narodowego Archiwum ‌Cyfrowego

Copyright © by Paulina ‌Sołowianiuk

Copyright © ‌by Wydawnictwo Iskry, ‌Warszawa 2014

ISBN ‌978-83-244-0358-5

Wydawnictwo ‌ISKRY

ul. ‌Smolna 11, 00-375 ‌Warszawa

tel./faks (22) 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji ‌do wersji ‌elektronicznej
Spis rzeczy

Słowo wstępne

Puknij raz, ‌jeśliś jest. Początki ‌spirytyzmu

Wolność międzywojennego ducha

Bezradność szkiełka ‌i oka

Jasnowidz, typ atletyczny

Popisy ‌inżyniera Ossowieckiego

Śledztwo nadzmysłowe

Jasnowidzów podróże ‌do przeszłości

Twardziele ‌i romantycy

Wirujący stolik ‌artysty

Astralna ręka ‌sceptyka

Biblioteczka okultysty

Wojenny epilog

Na ‌miarę czasu

Przypisy

Źródła

Słowo wstępne

Wraz ‌z narodzinami ludzkości przyszła ‌na świat ‌tajemnica. Dostrzeganie ‌niewyjaśnionych aspektów ‌życia ‌było właściwe już dla ‌człowieka prehistorycznego. Jego ‌prosty byt ‌wypełniała mnogość fenomenów, których ‌nie rozumiał i których się ‌lękał, a niewiedza ‌i niemożność sprawowania nad nimi ‌kontroli czyniła go ‌niewolnikiem. ‌Tajemnica nie spuszczała ‌z niego ‌oczu i trwała ‌przy nim bezustannie, niechciana, ‌wzbudzająca nieopisaną trwogę. Nadszedł ‌jednak ‌czas, ‌gdy człowiek dostrzegł ‌jej ‌majestat, a nawet zafascynował się ‌jej wielkością.

Chęć ‌opanowania tajemniczej ‌strony rzeczywistości i uczynienia jej ‌użyteczną powołały do życia maga, ‌szamana – zwykłego ‌człowieka o niezwykłej ‌roli. Odtąd istniał kapłan ‌pośredniczący między znanym a nieznanym, ‌który wziął na siebie obowiązek ‌zdobywania wiedzy o niezbadanych ‌dotąd właściwościach natury ‌i uwikłanym w nią ‌ludzkim losie. ‌Jego magiczne praktyki ‌wyprzedziły religię i mimo ‌jej powstania ‌przetrwały ‌– ‌religia ‌niosła bowiem świadomość eschatologicznych granic, mag zaś chciał zgłębić wszystko. Jego roli nie umniejszały następujące po sobie wieki i ich zdobycze, bo to, co odkrywał, prowadziło go na ścieżki kolejnych niewiadomych. Tak zrodził się okultyzm w jego pierwotnym rozumieniu – historia nie tylko wiary w tajemne siły kosmosu i przyrody, ale i wyjątkowość człowieka oraz jego godność.

Po trudnych wiekach średnich, w dobie renesansu, kiedy to okultyzm stał się równy wiedzy, jego funkcja nabrała nowego znaczenia. Astrolog, kabalista, alchemik – był człowiekiem nauki. Obszary jego zainteresowań podzielono na białe – naturalne, o przyrodoznawczej konotacji, oraz czarne – demoniczne i niegodne. W grupie uprzywilejowanej znaleźli się wróżbici – określano ich badaczami magia naturalis, zapraszano na dwory królewskie, włączano w proces rządzenia. Uniwersytet Krakowski szczycił się oficjalnymi katedrami astrologii i alchemii, którą praktykowali namiętnie – choć na wpół oficjalnie – nawet duchowni. Inne nauki tajemne jak nekromancja, chiromancja, kabalistyka, krystalomancja czy katoptromancja[1] uprawiano z nie mniejszym zaangażowaniem poza murami uczelni. Wiele wskazuje na to, że w Krakowie właśnie swoją okultystyczną edukację rozpoczął legendarny Johannes Faust, archetyp bohatera mitu faustowskiego. W Polsce gościł też Paracelsus, przyczyniając się do rozwoju tak popularnej podówczas alchemii. Z jego teoriami zetknął się między innymi Michał Sędziwój, słynny polski okultysta, prekursor badań nad powietrzem i poszukiwacz kamienia filozoficznego, a przy tym działający na królewskich dworach dyplomata. Podobnie jak mistrz nauk tajemnych Laurentius Dhur-Twardowski, znany jako Mistrz Twardowski, przeszedł Sędziwój do legendy i stał się inspiracją dla artystów. Jan Matejko uwiecznił go na jednym ze swoich obrazów jako tego, który posiadł umiejętność przeobrażania metali nieszlachetnych w złoto.

Okultyzm kojarzono z poważną nauką i był zarezerwowany dla wąskiego kręgu wtajemniczonych jeszcze w wieku XVII. Kryzys przyszedł wraz z rozkwitem oświecenia, kiedy na metafizyczne tęsknoty położyła cień myśl racjonalistyczna[2]. Duchową wrażliwość oddał ludzkości dopiero wiek XIX. Wyrosła ona okazale na gruncie tradycji okultystycznych, ezoteryki i elementach romantycznej cudowności, a jedną z jej wyjątkowych emanacji był spirytyzm drugiej połowy XIX i pierwszych dziesięcioleci wieku XX.

Spirytyzm, czyli ruch zakładający istnienie wiecznego życia duchowego jednostki i możliwość komunikowania się duchów zmarłych z przedstawicielami świata empirycznego stał się nową i kuszącą prawdą, często alternatywną dla religii. Jego wyjątkowa atrakcyjność, na którą złożyły się tak brak formalnych wymagań (czy to intelektualnych, czy środowiskowych) stawianych adeptom, jak i obietnica fizycznego niemal kontaktu ze sferą dotąd niedostępną zmysłom sprawiły, że szybko rozprzestrzenił się po świecie. Nowe duchowe zjawisko wzbudziło ogromne zainteresowanie również w Polsce, trafiając tak pod strzechy ludzi prostych, jak i na salony ówczesnych elit. Wraz z upływem dziesięcioleci zmieniało stopniowo swoje oblicze, by najbogatszą formę przyjąć na początku wieku XX i w okresie międzywojennym. Wtedy to założenia nowożytnego spirytyzmu sprzęgły się z wyjątkowo silnym zainteresowaniem nieodgadnionymi zdolnościami człowieka badanymi narzędziami nauki – metapsychiką, jak również myślą ezoteryczną. Na ten właśnie okres niniejsza książka rzuci najwięcej światła, wyjmując przy tym spod lupy duchowość ludową, mistycyzm religijny i mistycyzm laicki o romantycznym rodowodzie jako obszary, na które zjawisko pozostało odporne.

Dziś o spirytyzmie mówi się z rzadka, przywołując go przy tym jako przykład naiwności minionych generacji i kuriozum na zawsze zażegnane. To, co wówczas było nową prawdą, dziś uznaje się za niepozbawiony śmieszności przesąd. Tymczasem o epoce namiętnej duchowości, w której zjawy były niemal tak ważne jak wynalazki, warto opowiedzieć z należnym jej szacunkiem. Zwłaszcza że kluczowymi dla jej rozwoju postaciami byli ci, którym bynajmniej nie zbywało ani na powadze, ani na elitarności – pisarze, artyści, politycy, wojskowi... Ci, którzy aktywnie kształtowali wówczas polską kulturę, tradycję i wartości oraz nadawali ton czasom, o jakich zwykło się wspominać tak z podziwem, jak rozrzewnieniem. Spójrzmy na epokę duchów, mediów i prekognitów ich oczami.

Puknij raz, jeśliś jest. Początki spirytyzmu

Pewnego kwietniowego dnia roku 1853, z rąk osoby określonej jako wiarygodna, redakcja „Gazety Warszawskiej” otrzymała zaskakujący artykuł o zjawisku wirujących stolików. Jego treść zamieszczono na pierwszej stronie wydania, a brzmiała ona, jak następuje:

W dniu 18 bm. przy ulicy Wierzbowej, w czasie przyjemnej poobiedniej gawędki, zebrane grono przypomniawszy sobie rozliczne artykuły gazet pro i contra bieganiu stołów, zasiadło do mahoniowego stolika i dopełniwszy wszelkich zastrzeżeń, po dwudziestu pięciu minutach... wstało – bo stolik ani się ruszył z miejsca, a cóż dopiero żeby miał wirować. Śmiech ogólny z tego wiru, którym prawie wszyscy porwani, gdziekolwiek wchodzą nasze pisma i gdzie do doświadczeń znajdują się mahoniowe lub palisandrowe stoliki. Jednakże nowe doniesienia wczoraj w południe znowu zachęciły sześć osób zasiąść do tegoż samego stołu – i w ośm minut pierwsze drżenie onego uczuć się dało. Wszyscy spojrzeli po sobie, każdy to drżenie uczuł, a jednak nie wierzył. Mimo to z większem natężeniem i wolą zawiązany łańcuch czekał cierpliwie, udzielając sobie następnie wiadomości z doznawanych wrażeń. W minut 20 prąd magnetyczny tak widocznie chwiał i przychylał stolikiem na jedną lub na drugą stronę, że już nikt wątpić nie mógł o bliskim i niezawodnym skutku, jakoż po upływie 24 minut stolik rozpoczął ruch kołowy w stronę prawą, naprzód powolny, potem na żądanie wszystkich prędszy, a nawet gwałtowny. Ciekawem było, jak w tym ruchu pokonywał przeszkody pochodzące z nierówności podłogi, jak się chwiał na jednem miejscu zatrzymany, dopóty, dopóki mu się nie udało przesunąć dalej. Co większa, na rozkaz dany przez wszystkich stawał, zmieniał nawet kierunek biegu. – Wieczorem o godzinie 6-ej, w innem towarzystwie przy ulicy Niecałej, doświadczenia z mniejszym stolikiem powiodły się ośmkrotnie jak najzupełniej. A co jest najprzyjemniejszem, pomimo cierpliwości, jaką wszyscy są obdarzeni, to to, że stolik, który przy pierwszem doświadczeniu potrzebuje najmniej minut 20 do rozpoczęcia ruchu, przy późniejszych 12, 10, a w końcu 4 minut zaledwie potrzebuje. Aby się przekonać jeszcze, jaka jest siła prądu, wprawiająca w ruch wirowy, trzeba stanąć wtenczas, kiedy stolik jest w pełnym biegu, a czuje się, że ręce za obrotem całą długością wyciągnąć potrzeba.

Do tego wzruszającego opisu dołączono, rzecz jasna, odpowiedni komentarz redakcyjny:

– Od trzech dni panuje w Warszawie prawdziwa gorączka stolików mahoniowych, jednonożnych; nie ma zapewne domu, w którym by nie męczono tych biednych mebli ciężarem rąk kilku lub kilkunastu nawet; w każdej chwili w rozmowie stolik paść może każdemu na głowę; panują one wszechwładnie i monopolicznie owładnęły myślą tysiąców ludzi. Skończy się ten zapał jak wszystko, wkrótce, może za dni kilka; spory ustaną, miejsce wierzących i niewierzących zajmą obojętni, magnetyści i dynamiści ucichną, stoliki kręcące się lub nieposłuszne wrócą przed kanapy i szezlongi; z powodu jednak tego ruchu ruchem owego sprzętu wywołanego jeden z naszych znakomitych poetów ułożył następny epogramat, przeczytany i dobrze przyjęty wczoraj w licznem towarzystwie, a który pozwolono nam skopjować i podać.

Odezwa stolików mahoniowych do wierzących.

Co się to wam zrobiło o panie, panowie?

Staliśmy dotąd cicho po kątach i rogach;

Za cóż nas tak męczycie? czyliż w naszej głowie

Taki sam teraz rozum, jak i u nas w nogach?[3].

Wszystkiemu winne siostry Margaret, Leah i Kate Fox. Wiosną 1848 roku młode Amerykanki zaobserwowały w rodzinnym domu wędrówki mebli i posłyszały trudne do wyjaśnienia dźwięki. Wkrótce miejscowe gazety donosić zaczęły o niezwykłych dziewczynkach z Hydesville, potrafiących nawiązać realny kontakt z duchami zmarłych. Siostry opracowały autorski system komunikacji, który nie wymagał określonych umiejętności ani skomplikowanych narzędzi. Fox otworzyły ludziom drogę do łatwej realizacji potrzeby duchowości, zaostrzonej tradycyjnie bolączką powszechnego kryzysu. Niezgodna z teoriami ewolucji i naszpikowana dogmatami religia, reżim racjonalizmu i powierzchowny materializm wpływały na postrzeganie świata, ale nie tłumiły pierwotnych potrzeb i ciągot. Pragnienie obcowania z tym, co niezwykłe i tajemnicze wreszcie znalazło podłoże, na którym mogło eksplodować. Pukający stolik był mistyką dla ubogich – enigmatyczną, budzącą grozę i pociągającą, a jednocześnie wolną od konieczności studiowania okultystycznych ksiąg i sekretnych starożytnych pism (tego wymagała na przykład kształtująca się wówczas nowożytna tajemna doktryna Heleny Bławatskiej, rozwijana później na łonie powołanego przez nią w Nowym Jorku Towarzystwa Teozoficznego). Nurt, za którego początek przyjmuje się umownie praktyki sióstr Fox, a który z czasem stał się wręcz obsesją wielu jego zwolenników, nie stanowił zawiłego systemu, nie stawiał żądań, nie implikował powinności, nie prosił o wierność i wyłączność, wreszcie nie wymagał czasu. Wystarczyły stolik i medium, pośredniczące w konwersacji między światem żywych i umarłych.

Sympatycy nowego ruchu zwać się zaczęli spirytystami. Organizowane przez nich seanse zdobyły ogromną popularność i szybko rozprzestrzeniły się poza granicami Stanów Zjednoczonych. Trzy amerykańskie chytruski wprawiły w wirujące drganie cały świat, a gdy po latach przyznały się do oszustwa (być może zwabione znaczną sumką za ujawnienie tej sensacji), stoliki stały na tak wysokim szczeblu hierarchii ludzkich namiętności i zainteresowań, że konfabulacją nikt się specjalnie nie przejął. Tak też w słowach: „Skończy się ten zapał jak wszystko, wkrótce, może za dni kilka; spory ustaną, miejsce wierzących i niewierzących zajmą obojętni, magnetyści i dynamiści ucichną, stoliki kręcące się lub nieposłuszne wrócą przed kanapy i szezlongi...” – redaktor „Gazety Warszawskiej” bardzo się omylił.

Julian Florian Horain, zaniepokojony nową modą pochłaniającą Warszawę, pisał z satyryczną swadą:

Wszystkie istoty zamieszkujące w 12 cyrkułach Warszawy, obdarzone rękami (warunek sine qua non) położyły je na stołach: uczniowie rzucili kajety, szewcy kopyta, modystki nożyczki, literatki książki (...), mamki niemowlęta i pokładli i pokładły ręce na stołach (...). Jeżeli nie mając przypadkiem u siebie stołowego posiedzenia, pójdziesz do którego z tych uprzejmych i gościnnych niegdyś domów (...), w salonie zastaniesz kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt osób siedzących nieruchomie (...) dokoła jednego, kilku lub kilkunastu stołów (...), gospodarz i gospodyni, jeżeli dostrzegą twojego wnijścia, nie podadzą ci po przyjacielsku ręki do uściskania, bo lękają się rozerwać łańcuch magnetyczny (...)[4].

Rachował ze zgrozą, że policzenie dla każdego mieszkańca Warszawy jednej tylko godziny straconej na doświadczenia ze stołami da wynik zbiorowego zmarnotrawienia w ciągu tygodnia 160 tysięcy godzin, a co za tym idzie – więcej niż 18 lat! Mimo mieszanych uczuć względem tego zjawiska liczba mediów rosła jednak w setki, a spirytystów w tysiące. Seanse były czymś prywatnym, praktykowanym pod własnym dachem, a zarazem powszechnym i egalitarnym. Początkowo medium mógł być każdy, najważniejszy był bowiem stolik. Najlepiej okrągły, mahoniowy, stojący na trzech nogach, połączony bez użycia gwoździ czy śrub. Zasiadano wokół niego w świetle świec, chwytano się za ręce i koncentrowano. Stolik winien był się unieść, zawirować i wystukać numer litery alfabetu, wypisanego na arkuszu papieru spoczywającym na blacie. Duchom leniwym oferowano rozwiązanie alternatywne – zadawano im pytanie, po czym czekano na pojedyncze stuknięcie stołu na „tak” lub podwójne – na „nie”. Po Warszawie krążyła anegdota o pasjonacie tej metody, który razu pewnego wykrzyknął w zapamiętaniu: – Duchu, jeśli jesteś – zapukaj raz, a jeśli cię nie ma – zapukaj dwa razy!

Z czasem powiększył się rejestr przyrządów pomocnych w rozchylaniu zasłon zaświatów. Stosowano metodę „na talerzyk”, „na szklankę” lub „na ekierkę”, kiedy to na przedmiotach tych kładziono dłonie, a te posłusznie przesuwały się po abecadle, tworząc komunikat. Dopiero w latach dwudziestych następnego stulecia pojawił się jakże praktyczny „automatyzm graficzny”. Popularny stołeczny dziennik reklamował go jako od dawna wyczekiwany technologiczny cud, upragniony „Autografon do seansów spirytystycznych, zastępujący ekierki, talerzyki, wróżki, wróżbitów oraz media, które zawodzą”. I zapewniał:

Autografon nigdy nie oszuka. Autografon jest nowym wynalazkiem, precyzyjnie zbudowanym, opatentowanym. Służy do łączenia świata widzialnego z niewidzialnym. Aparat wraz z broszurą (objaśniającą naukowo działanie aparatu) przesyła się po nadesłaniu adresu za pobraniem pocztowym z przesyłką zł 12.–[5].

Spirytyzm nie tylko dawał propozycję nowej formy życia duchowego, ale i możliwość realizacji jednej z pierwotnych, instynktownych potrzeb – potrzeby zabawy i wcielania się w role. Czymże był bowiem seans spirytystyczny, jeśli nie wyjątkowym widowiskiem, rozgrywanym w spontanicznym teatrze życia? Zintensyfikowanym, wyposażonym w element zaskoczenia, otwartym na to, co nieprawdopodobne, nadprzyrodzone i owiane tajemnicą? Tym, którzy we wszelkiego rodzaju seansach widzieli wyłącznie infantylną rozrywkę, przyznać należy rację, bowiem praktyki związane z nową duchowością istotnie posiadały wszystkie niemal cechy zabawy. Ruch spirytystyczny dostarczał wyjątkowo intensywnych odczuć, powodował ogromne napięcie, a nieraz nawet oszołomienie. Nie posiadał też funkcji moralnej (tę zaczęli mu przydawać później ortodoksyjni wyznawcy spirytystycznej ideologii). Dla udanych seansów kluczowa była sformalizowana i egzekwowana od uczestników rutyna. Jak w przypadku konwencjonalnych gier i zabaw, wyróżniał je własny, prosty ceremoniał. Z reguły spotykano się o późnej porze, zasiadano wokół okrągłego stołu i splatano dłonie bądź palce w łańcuchu rąk. Zazwyczaj obowiązywały cisza i skupienie. Uczestnicy wstrzymywali oddech, słysząc jedynie bicie własnych serc, jęki i sapanie medium, które wpadało w trans. W powietrzu unosiły się niekiedy obce zapachy, wkrótce pojawiały się „objawy”. Seanse aranżowane w salonach inteligencji niewiele różniły się od organizowanych przez przedstawicieli niższych klas społecznych. Ich scenografia była jedynie w większym stopniu dekoratywna, medium znane, a wśród uczestników pojawiały się autorytety, dyskutujące uczenie o przeżytych doznaniach. Niezależnie od statusu społecznego czerpano przyjemność z kontaktu z tajemnicą, innością, doznawaniem lęku. I – jak w zabawie – niekiedy chciało się być oszukanym[6].

Stopniowo formalizowały się i wzbogacały tak przygotowania do seansów, jak i reguły ich przeprowadzania. Bo też przeciętne seanse zaczęły ludziom powszednieć. Moda na te udane, a zatem zwieńczone obecnością sił uznanych za nadprzyrodzone skłaniała do poszukiwań mediów o specjalnych zdolnościach. Ceniono osoby o wyjątkowych właściwościach „magnetycznych”, których konstrukcja psychiczna bądź duchowa zachęcała zmarłych do podejmowania dialogu. Najwyższą klasę reprezentowały tak zwane media materializacyjne. Miały one zdolność skłaniania rzekomych duchów do ukazywania się oczom uczestników seansu, a w najgorszym razie wywoływania różnorakich efektów zapachowych, świetlnych i dźwiękowych, przewyższających zakres możliwości drewnianego stolika. Na najsłynniejsze media materializacyjne należało jednak poczekać aż do okresu po pierwszej wojnie światowej.

Gorączka seansów rozprzestrzeniała się gwałtownie nie tylko w Warszawie, ale i we Lwowie czy w Krakowie. Karol Estreicher, ojciec polskiej bibliografii, ze zgrozą donosił w liście do Kazimierza Władysława Wóycickiego, słanym z Krakowa do Warszawy:

Więcej niż literatura zaprząta tu umysły i bałamuci mania stolikowa. Ciekawe rezultata osiągnięto z wypukiwań: Konstantemu Benoe, radcy miejskiemu, podobno duch Fryderyka Schillera podyktował odę niemiecką, która nie była jeszcze wydana w zbiorze arcydzieł jego. Świeżo zmarły doktor Rozenzweig musiał jako duch dyktować swemu pacjentowi receptę. Rękawicznik wywołał świeżo zmarłą i ta mu wydała, że go sługi okradły, i tym sposobem odzyskał rzeczy, o których kradzieży nie wiedział. Przyjaciele zmarłego Fuchsa podobno wywołali go w godzinę po zgonie jego i dyktował im rozporządzenia majątkowe (...). Kaznodzieja Skarga pojawia się byłemu profesorowi Adolfowi Mułkowskiemu i dyktuje mu kazanie stylem sobie właściwym z XVI wieku... Nie darowano i bohaterowi [Tadeuszowi Kościuszce], którego grób usypany pracą dwuletnią posiadamy. Daje on zgromadzonym co sobotę posłuchania o dziewiątej wieczorem. Czarniecki, tak jak poprzednik jego, wróży przyszłość. Duch margrabiego Myszkowskiego wywołany zostaje w zamku Pieskowej Skały przez liczne towarzystwo krakowskie. Pierwszy Tęczyński, wywołany w ruinach zamku tenczyńskiego, opowiada dzieje założenia zamku przez siebie z pomocą sprowadzonego Włocha, wypisuje daty – i żegna pytających: „Śpieszy mi się do Kalisza, co córki mojej, która padła ofiarą nieszczęsnych stosunków z don Alonzo Guzmanem”[7].

Największą popularnością cieszyły się jednak w Krakowie duchy Jana Kochanowskiego i Urszulki, a także realni już stolarze, którzy odnotowywali szczytowe w swoich karierach dochody. Pierwszym osławionym medium w krainie Kraka była wyjątkowo „bogata w płyny” córka księgarza, niejaka Czechówna[8]. Dzięki owym płynom, zwanym ektoplazmą, bez najmniejszych trudności nie tylko przywoływała postacie zmarłych, ale i wprawiała w ruch meble.

Sympatycy spirytyzmu tworzyli kółka i podczas swoich posiedzeń nie tylko łączyli ręce w łańcuchu magnetycznym, ale i dzielili się zasłyszanymi nowinkami ze świata wirujących stolików. Były to zarówno budzące dreszczyk emocji przekazy ofiarowane ludziom przez istoty niematerialne, jak i traktujące o zjawisku informacje quasi-naukowe. Sporym zainteresowaniem cieszyła się poświęcona temu zagadnieniu literatura. Z rąk do rąk krążyły książki i tematyczne broszury. Szał na spirytyzm śledziła również prasa, zresztą nie zawsze wobec niego kąśliwa. Krakowski „Czas” na przykład z całą powagą donosił o nowych przypadkach „objawów”. Przez blisko pół roku to one właśnie stanowiły cenny łup dziennikarskich łowów po tym, jak w 1853 roku po raz pierwszy zaprotokołowano w Krakowie seans stoliczkowy. Redaktor Lucjan Siemieński tak rozsmakował się w temacie, że we własnym salonie począł organizować znane na cały Kraków seanse spirytystyczne. A że był w jednej osobie dziennikarzem, pisarzem, poetą i tłumaczem, jego salon nawiedzały persony o literackiej proweniencji. Mówiło się, że pośmiertną rozmową zaszczycili Siemieńskiego: Tacyt, Spinoza, Zygmunt August (mający wiele do powiedzenia o Barbarze Radziwiłłównie), a nawet Homer, zapewne z wdzięczności za przekład Odysei. Duch wędrownego pieśniarza przybył podobno po prośbie – oświadczył, iż pragnie dostąpić łaski chrztu, którą zresztą z rąk dziennikarza otrzymał. On, wspaniały poganin czasu bogów i herosów! I chyba tylko willa Pusłowskich nie miała w Krakowie tyle szczęścia, by gościć duchy w swych progach. Pomimo licznych prób podejmowanych przez seniora rodu, Zygmunta Pusłowskiego, który parał się nie tylko spirytyzmem, ale i alchemią, seanse przez niego urządzane kończyły się konsekwentnym fiaskiem. Na przekór magicznym formułom, miksturom i zestawowi kilkunastu szkieletów staremu Pusiowi – bo tak go przekornie nazywano – udawało się wywoływać jedynie spazmy i omdlenia wśród dobrze urodzonych dam.

Wszystko to notowano, utrwalano, drukowano, rozpowszechniano. W roku 1879 ukazało się pierwsze tłumaczenie słynnej książki francuskiego uczonego, podpisującego się pseudonimem Allan Kardec – Księga duchów. Ten niezwykły teoretyk spirytyzmu rozpisał na jej kartach doktrynę nowej duchowości, stawiając sobie ambitne zadanie naukowego jego opracowania. W formułowaniu ideologii paradoksalnie dopomóc miały mu jednak same duchy, którym zadał wiele pytań, idących w tysiące. Pierwsze wydanie Księgi duchów (1857) w samej tylko Francji rozeszło się prędko w liczbie stu tysięcy egzemplarzy. Kardeca okrzyknięto ojcem spirytyzmu.

Uczeni nie mogli dłużej pozostawać obojętni wobec zjawiska, toteż zakładano placówki naukowe mające badać jego przejawy dostępnymi metodami przyrodoznawczymi, rzetelnie i bez uprzedzeń. Wielkie osobistości posługujące się szkiełkiem i okiem pochyliły głowy nad nowymi i bardzo niepokojącymi fenomenami. Nie był to już mistycyzm, dobrze znany okultyzm czy teozofia, ale dotąd niespenetrowana, nadzmysłowa część rzeczywistości, która wyraźnie manifestowała swoje istnienie, domagała się rozpoznania i uznania. Pionierską instytucją było amerykańskie Cambridge Ghost Society, założone już w 1851 roku, przekształcone później w Society for Psychical Research, w Polsce znane pod nazwą Towarzystwo Badań Psychicznych. Placówka skupiła grono znakomitych postaci, takich jak: fizyk i chemik William Crookes, biolog i przyrodnik Alfred Russell Wallace, filozof i psycholog William James czy poeta Alfred Tennyson. Z towarzystwem współpracował wreszcie twórca postaci Sherlocka Holmesa, Arthur Conan Doyle, zdający się jednak nie przejawiać krzty krytycyzmu ani względem pretendujących do miana naukowych teorii spirytystycznych, ani narosłych wokół zjawiska śmiesznostek. W Polsce punkt odniesienia stanowiła organizacja powołana w Paryżu, od roku 1890 znana pod nazwą Institut Général Psychique, a po pierwszej wojnie światowej funkcjonująca jako Międzynarodowy Instytut Badań Metapsychicznych. Doświadczenia przeprowadzały tam takie sławy jak psycholog i filozof Pierre Janet czy fizjolog noblista Charles Richet. W Rosji fenomenami interesował się sam Dymitr Mendelejew.

Głównym zadaniem instytutów, biorących pod lupę zdolności mediów i występujące podczas seansów nadprzyrodzone zjawiska, było docieczenie ich własności i pochodzenia. Naukowcy skłaniali się zasadniczo ku tak zwanej hipotezie metapsychicznej, a więc domniemywali, że sprawcą powstających fenomenów jest sam człowiek, nie zaś powracające zza grobu duchy zmarłych. Drugiej z interpretacji, hołubionej przez Kardeca, nadano nazwę hipotezy spirytystycznej.

Już w pierwszych dziesięcioleciach doby wirujących stolików Polska poszczycić się mogła własnym utytułowanym entuzjastą kontrowersyjnych zjawisk. Był nim Julian Ochorowicz, pierwowzór Ochockiego z kart Lalki Prusa, uosobienie wszystkich cech uczonego, oddającego cześć kultowi nauki niczym złotemu cielcowi.

Gdy siostry Fox deszyfrowały kody umarłych, Ochorowicz stawiał dopiero pierwsze kroki, ale gdy moda na pukające stoliczki rozgorzała na dobre, był już uczonym z pewnym dorobkiem. Ten wybitny pozytywista, publicysta, psycholog i filozof zajmował się fizyką doświadczalną, zgłębiał tajniki hipnozy i opracowywał wynalazki. Żywo interesowała go elektroakustyka. Opatentował system głośników, udoskonalał telefony, skonstruował hipnoskop ułatwiający neurologom wywoływanie u pacjentów stanów hipnotycznych. Stworzył nawet łatwą w obsłudze maszynę do szycia, która znacznie poprawiła warunki ciężkiej pracy szwaczek. Ponadto leczył, choć lekarzem w powszechnym rozumieniu tego słowa nie był. Uznanie zdobył zarówno w Polsce, jak i we Francji, ale większość życia spędził w ojczyźnie – w Warszawie i Wiśle, małej miejscowości na Śląsku Cieszyńskim, która była zagłębiem ezoteryki.

Choć Ochorowicz niewątpliwie należał do grona luminarzy postępowego pozytywizmu, to trzeba powiedzieć, że przedmiot jego badań nieraz uchodził za kontrowersyjny. Naukowiec pasjami oddawał się studiom nad mediumizmem, co w środowisku badaczy o zapatrywaniach konserwatywnych trąciło szarlatanerią. Nie tyle ulegając modzie, ile dając upust swym badawczym predylekcjom i na wpół sentymentalnym wspomnieniom z dzieciństwa, w roku 1893 przywiózł z wizyty w Rzymie Eusapię Palladino, poznane w willi malarza Henryka Siemiradzkiego medium spirytystyczne i materializacyjne[9], bardzo zresztą podówczas cenione.

Palladino wzbudzała niesłychaną sensację nie tylko za sprawą rzekomej umiejętności nawiązywania kontaktów z duchami i wydobywającej się z jej ust ektoplazmy, która czyniła je widzialnymi dla ludzkiego oka. Włoszka posiadała również zdolność lewitowania, powodowała aporty, to jest przemieszczanie się przedmiotów za pomocą myśli, w jej obecności miały też miejsce intensywne, trudne do wytłumaczenia zjawiska akustyczne i świetlne. Ochorowicz pragnął dociec przyczyn tych zdolności i zaproponował tej rozchwytywanej i niesamowitej, a jednocześnie prostej, niewykształconej kobiecie z ludu, udział w serii eksperymentów o charakterze naukowym. Nie był pierwszym, który to uczynił – wcześniej pochylili się nad nią choćby: Aleksander Aksakow, Cesare Lombroso czy Charles Richet. Popisy medium obserwował również swego czasu filozof Henri Bergson.

Zgodnie z ówczesnym rytuałem obowiązującym w przypadku tego typu badań do udziału w nich zaprosił Ochorowicz cenione osobistości ze świata nauki i kultury. Sceptycyzm, z jakiego były znane, stanowić miał gwarancję jego własnej rzetelności i obiektywizmu. Uczestnikami seansów, których liczba urosła do kilkudziesięciu, byli między innymi: wspomniany już Henryk Siemiradzki, Ludwik Krzywicki, Ignacy Matuszewski i Bolesław Prus. Bo i Prus, człowiek znany z trzeźwej, analitycznej umysłowości, ulegał czarowi pojawiających się na seansach fenomenów. Czynnie pomagał w kontroli uczciwości medium i własnoręcznie przytrzymywał siedzącą na krześle Palladino, by uniemożliwić jej ewentualne machinacje. Ze spotkań to on jednak wychodził najbardziej skonfundowany. Nie mógł pogodzić oczarowania z powątpiewaniem. Wierzył i nie wierzył, niewiadomą zadręczając siebie i swoich czytelników, jako że relacje z seansów nierzadko publikował w prasie. Ludwik Krzywicki, który Eusapii i jej badaczowi użyczał niekiedy swoich prywatnych lokali, był urzeczony owym heroicznym aktem niezdecydowania bardziej aniżeli fenomenami pani Palladino. Komentował:

Prus natomiast poszukiwał duszyczki. Chwytał ją na każdym seansie, tj. wierzył w jej istnienie! Po seansie był podniecony w ciągu paru dni i uspokojony pod tym względem. Ale po jakimś tygodniu sceptycyzm go ogarniał, wiara w duszyczkę znikała, pozyskana równowaga psychiczna pryskała. „Kochany Panie – złapał mnie raz na ulicy w okresie takiego zwątpienia – ja chcę wierzyć w duszyczkę, ja muszę – i nie mogę!”. Wyrazy te były wypowiedziane z dużym bólem, wyczuwać się dawała w nich istotna rozpacz. I kiedy w kilka tygodni potem byłem na seansie, między innymi w towarzystwie Prusa, słyszałem prośbę jego wypowiedzianą wzruszonym a błagalnym półgłosem, ażeby ręka mediumistyczna dotknęła go silnie w paru miejscach głowy. Dotknięcie nastąpiło. Po seansie, gdy zbliżyłem się do niego, ujrzałem twarz radosną, niemal rozpromienioną[10].

Ludwik Krzywicki

Echa wieczorów spędzonych na poszukiwaniach „duszyczki” wplótł Prus w Lalkę, Faraona i Emancypantki. To motyw paradoks, śmiech gromki nad Prusowskim umysłem, który z podobnym oddaniem nawoływał zjawy, jak i w intelektualnych swoich bojach unicestwiał wszystko to, czego nie da się zamknąć w algebraicznej formule.

Raz dopadłszy Eusapii Palladino, Ochorowicz bardzo twórczo i praktycznie eksploatował jej zdolności. Seanse urządzał nie tylko w salonie, ale i w mniej lub bardziej tajemniczych sceneriach, gdzie medium posłużyć mogło nie tylko do rozwikłania zagadek ludzkiego umysłu, ale i miejsc, w których przebywało. Henryk Maria Fukier, ostatni z rodu Fukierów, kolekcjoner sztuki i właściciel słynnej winiarni w kamienicy na warszawskim rynku Starego Miasta, poznał Palladino i jej polskiego badacza jeszcze jako dziecko. Był chłopcem wrażliwym, więc w jego obecności Włoszka nie dawała popisów zdolności nadprzyrodzonych, niemniej zdołał zapamiętać ją jako osobę niezwykłą i wywierającą przemożny wpływ na otoczenie. Palladino towarzyszył wówczas nieodłącznie biały pudel, nie mniej zagadkowy niż jego właścicielka. Podobno na polecenie jej lub Ochorowicza wykonywał przeróżne zadania, choć komendy były mu przekazywane w sposób niewerbalny. Zdawało się, że zwierzę jest w stanie hipnozy bądź odbiera przekazy drogą telepatyczną. Fukier wspominał:

Wreszcie, co mnie najwięcej ubawiło [pudel – przyp. P.S.], zgniótł w łapach kieliszek od wina i starannie, nie kalecząc się, pozbierał kawałki szkła. Potem – jak dziś pamiętam – wpisywano do księgi pamiątkowej dosłownie w kilkunastu językach sentencje dotyczące spirytyzmu i hipnotyzmu. Następnie całe towarzystwo udało się do piwnic, by zwiedzić stare lochy, sięgające aż pod kamienicę Książąt Mazowieckich, na róg Wąskiego Dunaju. Ja już w owej wyprawie nie brałem udziału – domyślam się jedynie, iż musiał się tam odbywać seans, gdyż później doszły mnie słuchy o jakowychś duchach, dłuższy czas kołaczących się po piwnicach, a wywołanych podczas seansów. Pamiętam też, że ojciec mój, już śmiertelnie chory, razu pewnego rzekł do mnie, dając mi różne rady i zalecenia:

– Pamiętaj, synu: będąc właścicielem firmy, nie zezwalaj na żadne seanse ani wieczory spirytystyczne w piwnicach, gdyż pozostawiają po sobie niepożądane ślady, zakłócające spokój.

Zastosowałem się do tych zaleceń. Tak często pokazując zwiedzającym nasze piwnice z winami, nigdy, nawet kuszony przez najbliższych przyjaciół, na żadne seanse nie zezwalałem[11].

Kamienica Fukierów

W liczącym pięć tomów i wieńczącym lata jego metapsychicznych poszukiwań dziele Zjawiska mediumiczne Ochorowicz przyznawał, że słynna Eusapia Palladino posługiwała się niejednokrotnie fortelem. Zresztą i to wielkie medium przyłapano w końcu, w roku 1910, na dość spektakularnym oszustwie, co nie pozostało bez wpływu na recepcję tej pracy. Mówiąc na marginesie, podobne demaskacje były zmorą spirytystów i najsłabszym ogniwem ruchu.

Nie tylko słynna Eusapia była obiektem badań pozytywisty. Na początku wieku XX w wiślańskiej Ochorowiczówce przeprowadzał on liczne eksperymenty ze Stanisławą Tomczykówną, którą miał za pannę skromną i bez wykształcenia, ale za to inteligentną i nadzwyczajnie uzdolnioną. Osobiście kierował rozwojem jej umiejętności i miał ambicje uczynienia z niej użytecznego dla nauki medium. Tomczykówna przejawiała zdolności telekinetyczne, ale jej specjalnością było powoływanie do życia sobowtóra utkanego z fluidycznej materii – ektoplazmy. Z racji niewielkiego wzrostu zwano go Małą Stasią. Sobowtór astralny chętnie się fotografował, a jego zdjęcia lotem błyskawicy obiegały metapsychiczny światek.

Eksperymenty z udziałem Tomczykówny zainspirowały Ochorowicza do sformułowania teorii tak zwanych promieni sztywnych i promieni Xx, wydobywających się z ciała medium podczas transu hipnotycznego. Środowisko naukowe nie przyjęło jednak jego ustaleń z entuzjazmem – jego zdecydowana większość nadal jeszcze przejawiała wobec spirytyzmu postawę sceptyczną. Badaczowi nie szczędzono gorzkich słów dezaprobaty, ale ognia jego ciekawości nie zdołano ugasić. Ochorowicz utrzymywał z dumą, iż kocha „naukę dla nauki, nie dla kariery”, a „jeszcze niekompetentnych” krytyków traktował z dobroduszną pobłażliwością. Jeszcze przed pierwszą wojną światową zaangażował do pracy warszawskie medium Jadwigę Domańską, znaną z przepowiadania przyszłości i domniemanej umiejętności komunikowania się ze zmarłymi. Warto wybiec nieco w przyszłość i wyjawić, że współpraca ze słynnym Julianem Ochorowiczem musiała przypaść jej do gustu, gdyż w wiele lat po jego śmierci rzekomo odbierała od niego liczne komunikaty. Rewelacje te spisywał skrzętnie spirytysta Franciszek Ksawery Watraszewski, niegdysiejszy przyjaciel Ochorowicza, w międzywojniu znany pod pseudonimem dr Habdank. Prace pisane pod dyktando ducha wielkiego uczonego nie miały nic z jego stylu i erudycji, jednak wielu wierzyło w ich autentyczność. Zresztą do grona zaświatowych rozmówców Domańska nie wpuszczała byle kogo – w drugiej połowie lat dwudziestych, podczas seansu zorganizowanego na okoliczność sprowadzenia prochów Juliusza Słowackiego do Polski, odebrała rzekomo wieści (w tym nieco rozczarowujący brakiem geniuszu wiersz) od Słowackiego i Krasińskiego.

Pełen zapału Ochorowicz nieustannie poszerzał obszar badań nad spirytystycznymi fenomenami, doskonalił metodę, angażował przeróżne komisje weryfikujące wysnuwane przez niego wnioski i zachęcał do współpracy tuzów nauk ścisłych, których znał niemało. Może właśnie dlatego, choć w Ochorowiczówce miały miejsce rzeczy niezwykłe, nigdy nie wykroczyły one poza granice realnego świata. Położenie podwalin pod tendencję wyprowadzania nieznanych zjawisk z dziedziny zabobonu było chyba największym osiągnięciem Ochorowicza. On sam przyjmował za ich podłoże nieodkryte jeszcze wówczas siły przyrody oraz nieuświadomione, fizyczne i psychiczne właściwości człowieka, mogące wpływać dzięki wytwarzanej przez niego energii na materialny kształt otoczenia. Myśl tę rozwinął szczegółowo w tak zwanej teorii ideoplastii, na kanwie której powstała późniejsza teoria psychodynamizmu Gustawa Geleya. I choć środowisko naukowe nie zawsze wtórowało jego zapatrywaniom, od przełomu wieków badacz miał wielkiego poplecznika w na wpół onirycznej, nastrojowej mentalności modernizmu.

Ta zaś ruch spirytystyczny skutecznie podsycała. Władysław Reymont, który jako przedstawiciel realizmu wyłącznie z pozoru wykraczał poza modernistyczne ramy, był ogromnym wielbicielem duchownictwa – bo i tak tenże ruch zwano. W jego wykonaniu kategoria mimesis była na tyle rozległa i elastyczna, by zagarnąć również i nadprzyrodzone warianty rzeczywistości. Pisarz miał niezwykle wyostrzony zmysł obserwacji, a wzrok jego sięgał daleko, penetrując nawet życie pozagrobowe.

Pierwszy raz z seansami spirytystycznymi i pokazami siły magnetycznej zetknął się Reymont jeszcze za czasów przysposabiania do zawodu krawca, w Warszawie. Mimo rozprzestrzeniającej się wtedy zarazy pseudospirytystycznego kuglarstwa pasjami zagłębiał się w dziedzinie nowej duchowości, zaczytując się w poświęconych tematowi publikacjach. Ubolewał nad brakiem znajomości języków obcych, uniemożliwiającej mu zapoznawanie się z najświeższymi odkryciami odnotowywanymi w pismach zagranicznych. Być może wpadła mu w ręce Księga duchów Kardeca, wówczas już przetłumaczona na język polski, ale – co ciekawe – szczególną atencją darzył pracę Wincentego Korotyńskiego Duchownicy i tajemnice ich nauki, wyczerpnięte z procesu Dra Horsta[12], która myśl ojca nowożytnego spirytyzmu poddawała druzgocącej krytyce. Jakkolwiek to brzmi, umysłowość Reymonta była w stanie pogodzić nawet tego typu antagonizmy.

Niezwykłych doświadczeń dostarczyła pisarzowi trącąca przygodą praca w wędrownej trupie teatralnej. Późniejszy autor Chłopów nie wykazał się specjalnymi zdolnościami aktorskimi i profesję szybko porzucił, ale dzięki aranżowanym po występach seansom spirytystycznym odkryto w Reymoncie rzekome zdolności mediumiczne. Z biegiem czasu zaczął otrzymywać prośby przewodniczenia w coraz liczniejszych, choć nadal amatorskich wieczorach z duchami. Po kolejnych perypetiach zawodowych i objęciu lichego stanowiska na kolei talent Reymonta dostrzegł niejaki doktor Puszow. Słynący z namiętności do hipnozy doktor wybrał się z nowym asystentem w tournée po Wrocławiu i miastach niemieckich. Choć nic nie wiadomo o ewentualnym rozwoju nadnaturalnych umiejętności Reymonta, to podróż poszerzyła z pewnością siatkę jego przyjaźni. Dzięki doktorowi Józefowi Drzewieckiemu – znanemu w Warszawie lekarzowi homeopacie, członkowi Towarzystwa Teozoficznego i właścicielowi imponującej kolekcji dzieł z zakresu alchemii i okultyzmu, w roku 1894 wyruszył Reymont do Londynu na coroczny zjazd sympatyków teozofii. Był już wtedy debiutantem literackim i zbierane tam wrażenia chłonął ze zwielokrotnioną siłą, wykorzystując je później w pracy pisarza. Po powrocie nie ustawał w duchowych poszukiwaniach. Uczęszczał na seanse mediów, korzystał z usług wróżbitów. Ale nie szukał potwierdzenia, że alternatywny świat duchowy, z zasady niedostępny ludzkim zmysłom, istniał. Nie prosił, by go przekonano, nie wymagał niezbitych dowodów, skrupulatnych badań. Jego jedyną i największą tęsknotą była możność dostrzeżenia owych dziwów w perfekcyjnej jakości, w ich esencjonalnym przejawie. Celem zaś – nasycenie duchowego głodu smakosza, choćby miało ono trwać tylko chwilę. A że Reymont znany był z wyjątkowej skłonności do fantazjowania, często udawało mu się tenże głód zaspokoić. To wszystko właśnie – mimo niemal wtedy powszechnego zauroczenia spirytyzmem – czyniło jego postawę tak oryginalną.

Władysław Reymont (drugi z prawej), Stanisław Grabski i Wincenty Witos

Można to nazwać upodobaniem do szczególnego rodzaju estetyzmu. Gdyby Reymont miał przed sobą perspektywę wzięcia udziału w spektakularnej, misternie zrealizowanej mistyfikacji, prawdopodobnie z radością pozwoliłby się oszukać. Iw tym rozumieniu sam był wielkim fenomenem. Dla jego zilustrowania warto wybiec na chwilę w wiek XX, a dokładniej w lata dwudzieste, kiedy to po jednym z seansów ze słynnym wówczas medium Reymont spotkał się z Edwardem Kozikowskim. Obaj panowie byli obecni na seansie, przy czym obecność drugiego z wymienionych – sceptyka – była przypadkowa. Kozikowski zapamiętał doskonale skupienie Reymonta i fakt, że ten, jako jeden z nielicznych, dostrzegł wówczas materializację zjawy. Wspominał:

W rozmowie sam poruszył sprawę seansu, na którym byliśmy. Nie miał wątpliwości, że Guzik to wykolejeniec. Może kiedyś zapowiadał się – powiedział Reymont – nieźle, ale potem się zmarnował. Nie wiadomo, co było tego przyczyną. Może alkohol, może ograniczone możliwości mediumiczne? Niewiele w nim zostało z dawnego mediumisty! To nie to, co niegdyś! (...). Łachman, nic więcej. A jeśli prawdą jest, że pije, to i różnych kawałów można po nim oczekiwać!