Jarek Patriota: Bóg, honor i włoszczyzna - Artur Pruziński - ebook

Jarek Patriota: Bóg, honor i włoszczyzna ebook

Artur Pruziński

0,0

Opis

Jarosław spotyka Boga i palą „gandziołkę pokoju”. W życiu bohatera następuje dobra zmiana. Od tej pory zwać go będą Jarkiem Patriotą vel Mężnym Szlachcicem. W stroju Sarmaty, zaopatrzony w pakiet energetycznej włoszczyzny i złotą karabelę, podróżuje w czasie, naprawiając historię Polski. Dzięki zgrabnemu fortelowi namawia Mieszka I do przyjęcia chrztu, opróżniając przy tym barek władcy z bimbru Siemomysła. Do spółki ze Zbyszkiem z Bogdańca stawia czoło Zazdrosnemu Jezusowi w bitwie pod Grunwaldem. Wyprowadza w pole żołnierzy radzieckich i demaskuje sekret Elwiry, cenny skarb Hitlera. Krzyżuje szyki Agentowi Tomkowi. Wreszcie, udaje się w przyszłość, aby odkryć wstydliwą tajemnicę Lenina. Tam poznaje miłość życia – dzielną Krystynę Pawlovitz, zwaną Matką Polką.

Artur Pruziński, ur. 1985 w Pionkach. Na stałe mieszka na warszawskiej Pradze. Kontrabasista w zespołach KA1 i Clouds like trees. oraz scenarzysta amatorskich filmów krótkometrażowych. „Jarek Patriota: Bóg, honor i włoszczyzna” to jego debiutanckie dzieło literackie, w zamyśle stanowiące pierwszą część przyszłej trylogii. Złotą zasadę pisania minimum jednej strony dziennie realizuje… pod prysznicem, gdy zrelaksowany umysł z łatwością wchodzi w tryb kreatywnego myślenia.

Strony internetowe Autora:
jarekpatriota.pl
ka1.pl
ciekawieomuzyce.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




FAK NAD WISŁĄ

Bagniska letnią porą bywają zdradliwe. Zdarza się, że ludzie giną w nich częściej niż w nieprzewidywalnych wirach jezior i rzek. W początkach dwudziestego wieku powstała jedna z pierwszych polskich urban legend, przestroga przed tajemniczą naturą mokradeł. Historia miała miejsce w dolinie Biebrzy, w dwóch wsiach na Podlasiu oraz w trzech na Wołyniu. Wraz z upływem czasu namnożyła się liczba wariacji zdarzenia, wzbogacanych kolejno o mrożące krew w żyłach szczegóły. Motyw przewodni: wyprawa wiejskich bab na bagniska. Zależnie od regionu za cel brano zbiór pieczarek, kontakt z polnym kwiatostanem bądź tak zwany babski piknik, prognozę nadchodzących zmian społecznych, potocznie zwanych emancypacją. Wspominano także o kontakcie z chłopami z sąsiedniej wsi. Potem następował ciąg dramatycznych w skutkach zdarzeń, pojawiał się pogański stwór zwany topielcem i ślad po babach ginął. Ową urban legend doskonale znali żołnierze Armii Radzieckiej, wkraczający na ziemie polskie latem roku 1920. Z ludowej wiedzy robili pożytek.

Jagna wracała z grzybobrania z pobliskich mokradeł razem ze swoją starą matką, gdy kobiety zostały zaatakowane przez trzech mężczyzn ubranych w bolszewickie mundury wojskowe. Żołnierze urwali się z obozu. Żądza miłości dawała o sobie znać. Starszą kobietę związali szorstkim, wrzynającym się w skórę sznurem. Gdy dwóch z nich gwałciło śliczną Jagnę, trzeci pilnował szlochającej matki. Śmiał się rubasznie, bacznie obserwując śliniących się i parchających kolegów. Stres powodowany przeżyciami wojennymi dodatkowo napędzał ich agresywne zachowanie. Nie pierwszy raz gwałcili na wojnie, udając topielca. Bierny do tej pory w swych poczynaniach strażnik co rusz łypał kątem oka w stronę starej Polki i oblizywał brudne wargi, dając tym samym do zrozumienia, że i ją czeka podobny los. Kilka metrów dalej leżał mężczyzna, który, usłyszawszy krzyki, przybiegł na pomoc swojej żonie i córce. Ostry bagnet przebił jego dumną pierś.

Bagniska i gospodarstwo rodziców Jagny były oddalone od niewielkiego Wyszkowa o kilometr drogi. Obóz 3 Armii Frontu Zachodniego Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej dowodzonej przez Władimira Łazariewicza znajdował się nad rzeką Bug, nieopodal miasteczka, w połowie drogi na mokradła. Szum wody i sierpniowy świst lasu skutecznie zagłuszały echo jęczących ofiar brutalnej napaści. Wydawać by się mogło, że nic już nie pomoże tym biednym kobietom. Tymczasem w wysokiej trawie czaił się niespodziewany gość…

– Zakały i plugawe monstery szatana – burknął pod nosem nieznajomy.

Od kilku sekund przypatrywał się scenie gwałtu z oddalonych dosłownie o kilka kroków, wysokich na metr, zarośli. Nie zdążył przybyć na tyle szybko, aby zareagować w odpowiedniej chwili, niemniej wciąż mógł uratować honor i życie dwóch osób. Pojawił się znienacka niczym istota nie z tej ziemi, zesłana do centrum wydarzeń przez kogoś tam na górze. Szybko ocenił sytuację, wyjął z lewej kieszeni obszernych hajdawerów korzeń selera i liść pora, wciągnął z mlaskiem i wyskoczył bezszelestnie z zarośli, stając oko w oko ze strażnikiem pilnującym matki ofiary gwałtu.

– Job twoju mać – wymamrotał żołnierz, a uśmiech zniknął z jego paskudnej twarzy.

Trwało to nie dłużej niż sekundę, gdy w prawej dłoni nieznajomego pojawiła się ostra i błyszcząca złotem karabela. Szybkie i precyzyjne cięcie wzdłuż szyi nie pozostawiło wątpliwości. Przeciwnik padł martwy. Stara kobieta zawyła z przerażenia, przypatrując się tej niespodziewanej scenie.

– Nie bój się, siostro – pouczył ją wybawiciel i odwrócił się przodem w stronę dwóch napastników.

Ci zaprzestali gwałtu. Ich odrażające prącia dyndały bezbronnie na wietrze. Próbowali równocześnie naciągnąć spodnie na uda i dobyć bagnetów.

– Jam jest Mężny Szlachcic, prawy i sprawiedliwy Jarek Patriota. Zostałem posłany w imię Boga Pana Naszego i z Jego świętej woli, aby czynić dobro i naprawiać historię narodu polskiego. Nadszedł wasz czas, bękarty Lucyfera. – Głęboki głos i nietypowy, sarmacki wygląd posłańca napełnił bolszewików trwogą.

Zawahali się. Trup kolegi łypał martwymi oczami w ich kierunku. Stanęli w bezruchu, nie naciągnąwszy do końca spodni, nie mówiąc o dobyciu broni. Jarek Patriota ucałował drewniany, pozłacany z wierzchu krzyż zwisający na jedwabnym łańcuchu z jego szyi, ciągnący się aż do wysokości klatki piersiowej. W jego dłoniach pojawiły się dwa znacznie mniejszych rozmiarów krzyże. Błyskawicznym, mimowolnym manewrem wprawił je w ruch. Ich ostro zakończone krawędzie przebiły się przez bolszewickie kutaski, odcinając je od reszty ciała. Potężny jęk rozszedł się echem po okolicy. Mężny Szlachcic uśmiechnął się. Brązowy, długi wąsik, opadający w kierunku kącików ust i podkręcony ponownie na swych krańcach w stronę policzków, zadrżał wymownie. Bohater doskoczył do żołnierzy, zadał karabelą dwa śmiertelne ciosy – prosto w serce każdego z nich. Nadział na swą broń ohydne członki towarzyszy radzieckich i zgrabnym szarpnięciem zsunął je z karabeli wprost do prawej kieszeni hajdawerów. Podszedł do odrętwiałej z przerażenia młodej dziewczyny i uśmiechnął się przyjaźnie.

– Potrzebuję skrawka twoich włosów, siostro – wyartykułował niecodzienną prośbę. – Nie bój się, już po strachu – pocieszył kobietę i niepostrzeżenie odciął kawałek jej warkocza, wrzucając go od razu do tej samej kieszeni, co poprzednie trofea.

Dziewczyna zemdlała. Mężny Szlachcic pogłaskał ją po twarzy, po czym spojrzał uspokajająco w stronę matki. Zbliżył się do starej kobiety, przeciął krępujące ją sznury i rozpłynął się w zaroślach niczym zjawa. Legenda o babach znikających na bagniskach doczekała się swojego bohatera.

 

Późnym wieczorem dnia 12 sierpnia 1920 roku kilkutysięczna 3 Armia Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, składająca się z czterech dywizji mniej lub bardziej wybornych strzelców, dotarła w okolice polskiego Wyszkowa nad rzeką Bug. Rozkazem podpułkownika Łazariewicza rozbito obóz. Regeneracja sił i odrobina snu mogły okazać się kluczowe w kontekście kolejnego dnia, kiedy miała nastąpić główna ofensywa wojsk radzieckich na przedmieścia Warszawy. Wśród żołnierzy próżno było jednak szukać objawów ekscytacji, nawet w rewolucyjnych formacjach ochotniczych. Towarzysze czuli się zniechęceni. Od wielu dni nie zaznali smaku kąpieli. Brud, smród i rzeka potu ciągnęły się wraz z całym frontem po świeżo odzyskanych ziemiach polskich. Bezwietrzna pogoda potęgowała wrażenie unoszącej się w powietrzu stęchlizny i wabiła zewsząd wiejskie wszy. Żołnierze z radością przyjęli rozkaz swojego dowódcy. Zarządzono kąpiel w rzece, odpoczynek i sen. Bohater wojenny, towarzysz Żukow, dał dobry przykład. Pierwszy zrzucił mundur i wskoczył do letniej wody. Wycieńczeni i utytłani w kurzu koledzy znakomitego strzelca 2 dywizji poszli w jego ślady, płosząc przy okazji wszelakie ryby i występujący w owym czasie w Bugu plankton. Scenie kąpieli z oddali przyglądał się Władimir Łazariewicz. Popalał w tajemnicy przed podległym mu bolszewikiem markowe cygaro, zręcznie skrywając je prawą dłonią. W geście solidarności z żołnierzami oraz dla niepoznaki drapał się po głowie i jajach, udając, że też go swędzi tu i ówdzie.

 

Kilka godzin później i sto kilometrów dalej z nurtem rzeki spacerujący brzegiem Wisły w miejscu połączenia z Narwią i Bugiem generał Władysław Sikorski stwierdził, że coś tu jakby zalatuje ze wschodu. Jego czujny, wtedy jeszcze wyczulony na bolszewików nos zwietrzył nieuchronnie zbliżającą się inwazję.

 

Wkrótce towarzysz Żukow oraz jego znakomici koledzy, zmęczeni trudami wędrówki i ciągłej walki, udali się do namiotów na spoczynek. Prawie cały obóz pogrążył się we śnie. Jedynie trzech żołnierzy wymknęło się niepostrzeżenie gdzieś w stronę pobliskich pól. Również podpułkownik Łazariewicz nie potrafił spokojnie zasnąć. Na jego nieomylnej, socjalistycznej mapie w miejscu, w którym rozbito obóz, znajdował się most. W rzeczywistości nie było go ani tutaj, ani w okolicy. Popijając francuski koniak, który zarekwirował jednemu urzędnikowi w Wyszkowie, głowił się, w jaki sposób ma przeprawić się z wojskiem przez rzekę. Co więcej, odnosił wrażenie, że jego armia od kilku dni znajduje się pod stałą obserwacją. Błoga cisza i wewnętrzny niepokój wprowadzał do jego głowy nastrój nadchodzącej klęski. Łazariewicz czuł już nie tylko smród, ale i strach przed Lachem, który znany był z brutalnych mordów i katolickich obrzędów w imię Chrystusa i okolicznych Matek Boskich. W końcu alkohol przyćmił problemy radzieckiego dowódcy i utulił go do snu.

 

Nadchodził świt. Mrok nocy powoli ustępował miejsca promieniom sierpniowego słońca. Jarek Patriota obserwował z drugiego brzegu rzeki obóz 3 Armii. Upewniwszy się, że oddział wciąż pogrążony jest we śnie, zaczerpnął mętnej wody z rzeki do drewnianego wiadra i wycofał się kilkaset metrów w głąb lasu. Przelał ciecz do dużego kotła, pod którym palił się już ogień, i zdjął z głowy czapkę karmazynowego koloru. Udekorowana z przodu białym piórem, przymocowanym do reszty materiału za pomocą ozdobnej broszki, akcentowała u jej właściciela sarmacką zadziorność. Wyciągnął spod nakrycia głowy biało-czerwoną Księgę Zaklęć Katolickich rozmiarów modlitewnika. Otworzył ją i zatrzymał się na jednej ze stron. Zamknął oczy i pełen skupienia, zaczął szeptać sam do siebie. Po chwili biała, pusta kartka zapełniła się pisanym piórem tekstem, tworzącym ciąg instrukcji na kształt przepisu kucharskiego. Mężny Szlachcic otworzył oczy, uśmiechnął się, przeanalizował treść, po czym zamknął i ucałował z czcią Księgę, ponownie chowając ją pod nakryciem głowy. Podszedł do kotła, w którym woda właśnie zaczęła wrzeć. Wyciągnął z lewej kieszeni białego żupana korzeń marchwi i liść kapusty włoskiej, a z prawej – korzeń świeżej pietruszki. Następnie sięgnął do lewej kieszeni obszernych hajdawerów, z których wyjął korzeń selera i liść pora. Wszystkie te składniki wrzucił do kotła, zmieszał i uwarzył rosół z włoszczyzny. Na koniec dodał fanty zdobyte kilka godzin wcześniej na pobliskiej polanie: dwa radzieckie kutaski i pęk włosów polskiej dziewczyny. Miał trochę szczęścia, bowiem przepis nie precyzował, czy kobieta winna być dziewicą, czy też jest to obojętne. Pozostawił rosół na wolnym ogniu jeszcze przez kilka minut i rozpoczął modły. Najpierw podziękował Panu za hojny posiłek, później wypowiedział kilka niezrozumiałych zdań o cielesnej transformacji, wychwalił urodę i czar polskich kobiet, zwymyślał radzieckich najeźdźców i nie zważając na temperaturę rosołu, przechylił całą zawartość kotła. Otarł usta rękawem swojego żupana, który pozostał biały niczym wyprany w Perwollu. Beknął solidnie i przemienił się w przerażająco śliczną, młodą i zupełnie nagą pannę.

 

Obóz budził się ze snu. Kucharze podawali żołnierzom jajecznicę na śniadanie. Rekwirowane na bieżąco polskim chłopom jaja kurze cieszyły się uznaniem pośród bolszewików. Podpułkownik Łazariewicz właśnie popijał czarną herbatę, gdy podchorąży przyniósł mu niecodzienną nowinę. Zwiadowca zauważył przez swoją zardzewiałą lunetę niezwykłą postać po drugiej stronie rzeki. Twierdził, że to nimfomanka. Zbliżała się w stronę wody dumnie i z gracją. Wieść szybko rozeszła się wśród żołnierzy. Dowódca zarządził przerwanie konsumpcji.

– Ja ne znaju, a kto to nimfomanka? – spytał ziewającego Żukowa trzy lata młodszy kolega nazwiskiem Beria.

– To wróg rewolucji w najgorszej postaci. Uprawia burżuazyjną propagandę za pomocą ponętnego ciała – wytłumaczył żołnierzowi Żukow, a ten oblizał suche wargi.

Mężczyźni udali się nad rzekę. Podniecony zwiadowca wskazał palcem piaszczystą plażę po drugiej stronie wody. To tam zbierała kamyki owa niezwykła postać – nieprawdopodobnie śliczna, całkiem naga kobieta.

– Nimfomanka! – krzyknął Beria.

Dziewczyna tańczyła w rytm letniej, porannej aury, wywijając ponętnie pośladkami i głaszcząc swoje jędrne piersi. Długie blond włosy muskały jej gładkie ciało. Zaskoczony Łazariewicz wybiegł przed szereg, zapominając o wystającym mu z pyska cygarze.

– A kto ty? – zawołał w stronę dziewczyny.

– Jam ci to, polska Dżoda.

– Lachy dziewicę przysłali – tchórze! – zawołał pewnie do swoich żołnierzy.

Ci nie zwrócili na niego uwagi. Śliczna, blondwłosa Dżoda pieściła swoje ciało, a radziecki żołnierz w końcu też był mężczyzną. Wojna tu, wojna tam, ale pociąg wszędzie taki sam.

– Jaka tam ze mnie dziewica! – ozwała się polska Dżoda.

Dowódca nie dał za wygraną.

– My nie boim sie tiebia. My ruskie sołdaty, nas mnożka, a tyś adna Dżoda. Tyś goła, a my z pistoletami. – Tym razem żołnierze i ich pistolety zareagowali godnie na dowcip podpułkownika – spazmatycznym śmiechem.

– Jam goła, ale z fakiem i pas rzeki nas oddziela – odpowiedziała pewna siebie polska piękność, a w szeregach wroga pojawiła się konsternacja.

– Z fakiem… a jak to? – zapytał Łazariewicz.

– Ano, z fakiem – powtórzyła Dżoda i pokazała bolszewikom środkowy palec, śmiejąc im się prosto w pistolety.

 

Pośród radzieckich towarzyszy doszło do aktu zbiorowej histerii i obłąkania. Bliżej nieznany czar otumanił myśli bolszewików. Niemal natychmiast i w zupełnie naturalny sposób w duszach żołnierzy pojawiło się pragnienie posiadania pięknej polskiej Dżody i jej faka.

– Wróg rewolucji w najgorszej postaci – wymamrotał przerażony Beria.

Prawie wszyscy, poczynając od zwiadowcy, wbiegli do wody, pragnąc przedostać się na drugą stronę Bugu. Nie zważając na ostry nurt polskiej rzeki, której pęd rankiem nabrał rozmachu, topili się jeden za drugim, dywizja za dywizją. Piękna Dżoda bezustannie pieściła swoje ciało i czarowała radzieckie wojsko środkowym palcem. Prowadziła żołnierzy w sam środek niebezpiecznej wody jak Bóg starożytnych Egipcjan. Nieliczni, w tym podpułkownik Łazariewicz, zdołali wyjść cało z opresji. Nawet gdy trafił się nad wyraz silny, wytrzymały żołnierz i ostatkiem sił przedostał się na płyciznę po upragnionej stronie rzeki, śliczna Polka wychylała drugą dłoń. Kolejny fak załatwiał sprawę. Podwójne uderzenie skutecznie posyłało radzieckiego sołdata w zdradliwy wir Bugu. Woda wlewała się z impetem do gardła konającego z wyrazem pożądania na twarzy żołnierza, zabierając go na tamten świat.

 

Zdarzyła się jednak rzecz nieoczekiwana. Mniej wrażliwy na kobiece piękno, znany z odmiennych upodobań towarzysz Żukow stąpał pewnie po wodzie niczym Jezus po Jeziorze Galilejskim. Fak nie robił na nim większego wrażenia. Czując się w tej sytuacji, w odróżnieniu od swych kompanów, zupełnie sprawny na umyśle, odnalazł prowizoryczny szlak przez rzekę. Przedarł się na drugą stronę Bugu, ostrożnie stąpając po śliskich kamieniach i nie mocząc się zbytnio. W ślad za nim pognał nieprzeciętnie inteligentny Beria, który najpierw myślał, potem działał, nawet w tak ekstremalnej sytuacji jak potyczka z nimfomanką.

 

Żukow stanął twarzą w twarz z Dżodą, która zademonstrowała ponownie dwa faki naraz. Strzeliła nimi parę razy w powietrzu dla podkreślenia efektu. Radziecki bohater zaśmiał się tylko perfidnie i wyciągnął bagnet. Polka cofnęła się o krok, schowała prawą rękę za plecy, by po chwili wyciągnąć ją ponownie. W dłoni trzymała korzeń selera, który wciągnęła z mlaskiem w ciągu sekundy. Żukow zrobił zdziwioną minę i nie czekając dłużej, rzucił się do ataku. Dżoda otarła lewym fakiem resztkę selera z ust i w ostatnim momencie zrobiła unik. Żukow, atakujący z impetem, przewrócił się, nadziewając na bagnet powietrze, a później ryjąc nim w przybrzeżny kamień, na który właśnie wskakiwał Beria. Skutkiem zderzenia obaj towarzysze radzieccy wylądowali w Bugu. Prąd wody posłał żołnierzy na środek rzeki. Żukow krzyczał przerażony. Nie potrafił pływać. Szczęście w nieszczęściu, że miał przy sobie Berię, który, ratując życie starszemu koledze, na zawsze zdobył jego uznanie i aż do śmierci Stalina pozyskał przyjaźń bohatera radzieckiego. 3 Armia Frontu Zachodniego Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej została doszczętnie rozbita.

 

Wojna z bolszewikami zakończyła się zwycięstwem narodu polskiego. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, co by się stało, gdyby nie nowatorskie metody prowadzenia działań wojennych zastosowane przez Polaków w kluczowej potyczce z nieprzyjacielem nad rzeką Bug dnia 13 sierpnia 1920 roku. Polityka ku pokrzepieniu serc i poprawność historyczna zadecydowały, że wydarzenia tamtych dni ochrzczono mianem Cudu nad Wisłą, słusznie zresztą doceniając odwagę i ducha patriotyzmu krajanów Sienkiewicza. Według innej teorii ową nazwę wymyślili Sowieci, aby zdyskredytować sukces batalistyczny swoich zachodnich sąsiadów, przypisując go siłom nadprzyrodzonym. A jak to odbyło się naprawdę, zostało opisane w tajnych sowieckich archiwach, do których Jarek Patriota dotarł podczas wykonywania zupełnie innej misji. Skradziony samemu Leninowi fragment dokumentów do dzisiaj nosi przy sobie w prawej kieszeni obszernych hajdawerów, razem z wieloma innymi suwenirami lądującymi tam podczas wykonywanych z niespotykaną odwagą obowiązków bohatera narodowego. W rzadko doświadczanych chwilach znudzenia, a częściej dla połechtania własnego ego, lubi sięgnąć po ów dokument i przeczytać go raz jeszcze.

 

Dnia 15 października 1920 roku. Moskwa. Siedziba Biura Politycznego. Relacja dowódcy 3 Armii Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej Władimira Łazariewicza do Przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych tejże Republiki Włodzimierza Lenina. Relacja dotyczy przyczyn klęski wojsk bolszewickich w Polsce.

 

ŁAZARIEWICZ: Pokonała nas piękna, polska Dżoda. Zwabiwszy żołnierzy nieodzianym ciałem, wystawiła środkowy palec i zaczarowała wojsko swoim fakiem.

 

LENIN: Fakiem, mówisz. No patrz, a my czołgi projektujem i budujem. Daremny trud. Ostatnio przyleciał do Moskwy ten angielski kapitalista Churchill i żegnając się z towarzyszami, uczynił to samo.

 

ŁAZARIEWICZ: To jakaś nowa burżuazyjna broń.

 

LENIN: Musimy zrobić wszystko, aby ta historia nigdy nie ujrzała światła dziennego. Nie wolno doprowadzić do paniki w naszych formacjach zbrojnych. Wszelkie materiały na ten temat należy zataić. Osobiście się tym zajmę. Zrozumiano, Towarzyszu?

 

ŁAZARIEWICZ: Tak jest!

JAREK PATRIOTA: BÓG, HONOR I WŁOSZCZYZNA

Tego pamiętnego dnia Jadwiga – emerytowana matka trzydziestoletniego Lecha – wstała skoro świt, jak to zresztą starsze kobiety mają w zwyczaju. Wyszorowała przerdzewiałą protezę zębową, obmyła twarz chłodną wodą, posłała łóżko, zjadła śniadanie i przywdziała elegancką kieckę w stylu sweet sixteen. Nie tolerowała moherowej mody. Kilka szybkich przejrzeń w lustrze i wyruszyła na poranną mszę. Należy dodać, iż Jadwiga uważała się za pobożną katoliczkę, ale bez skłonności do fanatyzmu. Wróciła około siódmej rano i włączyła telewizor. Niedzielne poranki i wieczory zajmowało jej wertowanie programów informacyjno-publicystycznych. Po południu obserwowała Karola Strasburgera w „Familiadzie”. Cięty dowcip i przystojna aparycja prowadzącego permanentnie uwodziły zmysły matki Lecha. Żywo komentowała jego riposty, drobiazgowość, zainteresowanie życiorysem uczestników programu. „Gentleman” – zwykła mawiać. Jadwiga nie znosiła pełnych przemocy filmów, mimo swojej fascynacji techniką wykorzystywaną w tego typu produkcjach. „Boże, jak oni to robią, że tak wszystko lata i skacze?” – dopytywała syna, gdy już zdarzyło się jej obejrzeć fragment filmu sensacyjnego. Ot, taka zwyczajna starsza pani, z zupełnie przyziemnymi problemami. Tego szczególnego niedzielnego ranka miało przydarzyć się jej coś nieoczekiwanego i niezwyczajnego. Poranny program telewizyjny został przerwany. Nadano specjalne wydanie wiadomości. Matka Lecha przysunęła krzesło bliżej telewizora i z uwagą śledziła relację na żywo.

– Zapomniany cmentarz żydowski w Częstochowie przy ulicy Złotej stał się ubiegłej nocy miejscem niewiarygodnych i makabrycznych zdarzeń. Grupa, prawdopodobnie skinheadów, dokonała profanacji kirkutu. Nic w tej historii na razie nie jest pewne, bowiem częstochowski cmentarz, jakkolwiek zatrważająco by to nie brzmiało, po prawie czterdziestu latach przerwy stał się ponownie miejscem pochówku… dla owej grupy skinheadów. Ich po części zwęglone od pożaru ciała znaleziono obok zniszczonych nagrobków. Wszyscy to mężczyźni w wieku około dwudziestu–trzydziestu lat, odziani w mundury, dobrze zbudowani, ogoleni na łyso. Przyczyny ich śmierci są niejasne. Według wstępnych ustaleń policji ofiary zostały zamordowane przy pomocy jednego niezwykle ostrego, długiego na metr narzędzia oraz – uwaga – kilku niewielkich, identycznych przedmiotów, przypominających krzyże. Kilka takich krzyży znaleziono przy ofiarach. Sam cmentarz został niemal całkowicie zdewastowany i spalony. Macewy i inne pomniki nagrobne, a jest ich tutaj około pięciu tysięcy, zostały połamane, pomalowane sprayem. Wszędzie pełno antysemickich napisów i rasistowskich symboli. Nie oszczędzono nawet bujnej roślinności, która w kilku miejscach została oblana benzyną i następnie podpalona. Spłonęło kilkanaście drzew. Bilans ofiar to jedenastu brutalnie zamordowanych mężczyzn. Udało nam się wejść na teren cmentarza, zanim policja szczelnie ogrodziła miejsce zdarzenia, ale zdecydowaliśmy, że nakręcony materiał nie zostanie wyemitowany. Są pewne granice, których zwyczajna ludzka wrażliwość nie pozwala nam przekroczyć.

Czy to forma makabrycznego sabotażu, czy może mamy do czynienia z samozwańczym mścicielem, a może, jak twierdzą niektórzy, to dzieło sił nadprzyrodzonych? Nie wiadomo. Na miejsce jedzie już ambasador Izraela. Na godzinę dwunastą zapowiedziano konferencję z udziałem przedstawicieli katowickiej gminy żydowskiej i prezydenta miasta Częstochowa, którym to ośrodkom władzy częstochowski kirkut formalnie podlega. Prosto z Częstochowy, specjalnie dla państwa, Piotr Karaśko.

Przerażona Jadwiga przeżegnała się kilka razy, powtórzyła kilkukrotnie „o mój Boże” i przypomniała sobie o swoim synu Lechu. W tym samym momencie ktoś otworzył drzwi do mieszkania. Po chwili w pokoju pojawił się jej ukochany jedynak. Matka z trudem poznała syna. Ubrany w biało-czerwony strój Sarmaty wyglądał, jakby wrócił z balu przebierańców. Skóra na jego twarzy nabrała śniadego odcienia. Zdradzał go jedynie kolor i wyraz oczu, jak zwykle przenikliwie wpatrzonych w rozmówcę. Również chód Lecha wydawał się bardziej elegancki, równomierny, znacznie bardziej drobiazgowy niż na co dzień.

 

Jadwiga wychowywała syna samotnie. Ojciec Lecha zostawił rodzinę dla ciemnowłosej, ślicznej Żydówki, gdy jego pierworodny skończył piąty rok życia. Lech na swoje ostatnie urodziny spędzone z tatą otrzymał plastikową figurkę rabina. Rabin nakręcał się, ruszał ustami i mamrotał coś po hebrajsku. Brzmiało to zabawnie, ale Lech śmiał się tylko za pierwszym razem. Wieczorem ojciec zabrał go do świątyni, zupełnie innej od tych, do których zwykł wcześniej chodzić czy też być zabieranym. Matka Lecha o niczym nie wiedziała. W świątyni przywitał ich ubrany na czarno facet z zabawnymi pejsami opadającymi aż do ramion. W dziwnym, zdecydowanie za małym kapeluszu bełkotał w podobnym dialekcie co plastikowa figurka. Wyciągnął skalpel i odciął Lechowi fragment penisa. Okropny ból i członek utytłany we krwi do dziś śnią mu się po nocach. Tata dobę później opuścił rodzinę i wyjechał do Krakowa do Miriam. Przyjął wiarę koszerną, mimo że w jego rodzinie wszyscy jak jeden mąż uczęszczali na niedzielne nabożeństwa do kościoła katolickiego. Z rzadka widywał się ze swoim pierworodnym, ale im starszy był Lech, tym mocniej narastał w nim gniew i uczucie nienawiści do ojca. Powoli kiełkował antysemityzm. Wkrótce sam ogłosił się skrajnym nacjonalistą, ogolił głowę i przyłączył się do częstochowskiej grupy skinheadów mieniących się nowym wcieleniem ONR. Po kilku miesiącach aktywnej działalności podrzucił najważniejszej osobie w organizacji świnię w postaci dziadka z Mosadu. Wkrótce szef ustąpił ze stanowiska, a Lech zajął jego miejsce.

 

Matka sprawiała wrażenie wyraźnie poruszonej zarówno nagłym wejściem jej syna, który – jak przypuszczała jeszcze przed chwilą – spał w swoim pokoju, do mieszkania, jak i jego nietypowym wyglądem. Do tego ta straszna historia, o której od parunastu minut trąbiły wszystkie media w Polsce. Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Lech pewnym, gentlemańskim krokiem przekroczył próg pokoju. Uklęknął przed matką na lewym kolanie. Ujął szarmanckim gestem prawą dłoń swojej rodzicielki, ucałował i poprosił o błogosławieństwo.

– Matko kochana. Doznałem olśnienia tej nocy. Bóg mi się objawił i odmienił moje oblicze. Spotkał mnie niesłychany zaszczyt. Mam być narzędziem w rękach Pana, mężnym szlachcicem, prawym i sprawiedliwym patriotą, dobrym terminatorem działającym na różnych szczeblach historii narodu polskiego. Otrzymałem nowe imię: Jarosław. Zanim odejdę czynić dobro, proszę cię o matczyne błogosławieństwo.

Nastała chwila ciszy. Prosta kobieta nie przywykła do rozumowania na tak wysokim poziomie abstrakcji ludzkiego umysłu. Zatrwożyła się i popadła w zadumę.

– Nie rozumiem cię, synu. Coś się stało – prawda to… Cóż, czynię oto znak krzyża na twoim czole, ale wytłumacz mi, proszę, o co chodzi.

– Nie mogę, mamo. Wiedz, że cię kocham, ale muszę opuścić dom. Ojczyzna wzywa.

 

Jarek wstał, wyjął z prawej kieszeni żupana korzeń świeżej pietruszki, zagryzł ze smakiem, zdjął karmazynową czapkę i wyciągnął z niej biało-czerwoną Księgę Zaklęć Katolickich rozmiarów modlitewnika. Otworzył powoli, z należną atencją, przekartkował i zatrzymał się na środku księgi. Po chwili krzyknął: „Idę w pokoju Chrystusa!”, uczynił w powietrzu znak krzyża i zniknął. Matka spadła z krzesła i skręciła kark. Bóg zabrał ją do siebie.

Jarek przed rozpoczęciem świętej misji postanowił udać się do Krakowa, aby wybaczyć ojcu i Miriam. Pojawił się nagle w kamienicy na rogu ulic Izaaka i Jakuba na Kazimierzu. Jego oczom ukazała się śliczna, nastoletnia dziewczyna o brązowych oczach i czarnych, długich do pasa, gęstych włosach. Nigdy do tej pory jej nie widział, ale wiedział, kim jest.

– Gabrielo! Siostro ma umiłowana! Jam jest twój brat przyrodni Jarek. Przybyłem, aby przebaczyć ojcu naszemu, matce twojej Miriam i ucałować cię w geście chrześcijańskiego pozdrowienia. Jeżeli wolisz, pocałunek może mieć charakter żydowski. Bóg mój nauczył mnie tolerancji.

Nie czekając na reakcję dziewczyny, chwycił ją silnie w ramiona i posmakował jej wilgotnych ust.

– Prowadź do ojca, siostro.

Ojciec Jarka i jego żona Miriam, zbudzeni hałasem, wybiegli na korytarz sypialni.

– Tato mój kochany! Jak dobrze cię widzieć! – krzyknął Jarek i ucałował ojca, a łzy popłynęły mu z oczu. Po chwili dodał: – Śliczna Miriam o śniadej karnacji… jesteś cudowną i wrażliwą kobietą. Dbaj o ojca i siostrę moją. Przybyłem pogodzić się z wami i zarazem pożegnać.

Nastała cisza, którą przerwała mocno zarumieniona na twarzy Gabriela.

– Napij się z nami herbaty – poprosiła przyrodniego brata.

– Czas goni. Wiele rzeczy wydarzyło się tej nocy. Moja wizyta stanowi dla was niewątpliwie wielkie zaskoczenie. Chciałem się pożegnać i przebaczyć. Kocham was. Dzisiaj to zrozumiałem.

– Usiądź, proszę, synu – powiedział drżącym głosem ojciec Jarka, opanowawszy pierwsze emocje.

– Nie mogę, tato. Mam misję do wykonania.

W tym momencie Jarek wyjął z lewej kieszeni żupana korzeń marchwi, zakąsił liściem włoskiej kapusty z tejże kieszeni, zdjął czapkę i wyciągnął z niej biało-czerwoną Księgę Zaklęć Katolickich rozmiarów modlitewnika. Nie otworzył jej jednak, bo szybko się uczył. Uczynił zaklęcie „Idę w pokoju Chrystusa”, zakreślił w powietrzu znak krzyża i zniknął.

Wkrótce po tym zajściu Miriam i Gabriela przyjęły chrzest. Ojciec Jarka dokonał reamputacji napletka w szwajcarskiej klinice.

 

NOC POPRZEDZAJĄCA

 

Zbliżała się północ. W powietrzu unosił się zapach palonych, wczesnojesiennych liści. Poza tym zupełna cisza. Jedynie z daleka dobiegał ledwo wyczuwalny szum miasta – kolebki polskiego katolicyzmu – Częstochowy. Znajdujący się w tej okolicy żydowski cmentarz był zazwyczaj opustoszały, tym bardziej o tej porze. Całkowicie zarośnięty lasem, ukryty we mgle smakował ponuro i zarazem tajemniczo. Zniszczone macewy tworzyły dzikie gruzowisko. Brak wyraźnych szlaków utrudniał orientację. Wbrew żydowskiej tradycji od dawien dawna nikt nie dbał o nagrobki.

Przy zachodnim murze zamigotały światła latarek. Pojawili się zamaskowani, ubrani w mundury mężczyźni w liczbie dwunastu osobników. Maszerowali sprawnie i szybko. Solidne glany ułatwiały im pokonywanie wypełniających kirkut chaszczy. Zatrzymali się pod dużym dębem pośrodku cmentarza, tworząc zamknięty krąg. Zdjęli kaptury i zapalili pochodnie. Wyglądali jak bracia jednojajowi; ogolone na zapałkę głowy, muskulatura, identyczne buty i umundurowanie. Na środek kręgu wyszedł najwyższy z nich. Pozdrowił wszystkich nazistowskim „heil” i rzekł:

– Bracia. Zebraliśmy się tu, aby pokazać, jak silni i zdeterminowani jesteśmy w walce z wrogiem. Przez wieki wieków narody cierpiały z powodu żydowsko-masońskiej agresji i panoszenia się. Żydzi zagarniali nasze ziemie. Niczym szczury lądowe rozlali się po całej ojczyźnie. Pokażmy, gdzie miejsce Żyda. Palcie i niszczcie, dajcie upust swojej agresji. Polska dla Polaków! – krzyknął, dodając na koniec: – Do roboty!

Grupa skinheadów rozbiegła się po cmentarzu z okrzykiem bojowym na ustach, przerywając złowrogą ciszę, pozbawioną choćby najdrobniejszego decybela. Strumieniami polała się benzyna. W ruch poszły pochodnie, spraye i młoty. Tu i ówdzie pojawiły się swastyki, krzyże celtyckie. Roiło się od wulgaryzmów i makabrycznych epitetów pod adresem wrogów narodu. Cmentarz płonął. Ze wszystkich stron kirkutu roznosiły się po okolicy krzyki, dziki śmiech, chrzęst łamanych oraz palonych gałęzi. W powietrzu unosił się zapach benzyny.

Tymczasem wygłaszający mowę wstępną pozostał na miejscu. Zgarnął prawą dłonią kurz i liście z macewy niejakiego Izaaka Blumsztajna, która znajdowała się pod spróchniałym dębem. Wyjął tanią whisky z ekologicznej reklamówki i rozsiadł się wygodnie na nagrobku. Z kieszeni spodni wyciągnął gram gandziołki, tytoń oraz bibułkę. Zgrabnym ruchem dłoni skręcił jointa. Westchnął głęboko, pociągnął z butelki, zaciągnął się kilkukrotnie i rozejrzał dokoła. Zanucił Płonie ognisko i szumią knieje, wpatrując się w rozświetlony ogniem kirkut. Czuł się spełniony. Zamknął oczy z wyrazem błogostanu na twarzy.

– Lechu, Leszku! – zawołał głos.

– Kto tam, kto mnie woła? – krzyknął, zlany zimnym potem.

Jego oczom ukazała się świecąca bardzo intensywnym światłem postać wysokiego mędrca o jasnych włosach i obfitej, opadającej aż do tułowia brodzie. Jej biały odcień zlewał się z kolorem płaszcza, przypominającym krojem kimono japońskiego karateki. Zapanowała całkowita cisza. Dreszcz przeszył ciało Lecha. Przełknął ślinę, spojrzał na flaszkę i spalonego jointa.

– Ja pierdolę, ale faza. Więcej od tego Żyda nic nie kupię. Co tu się dzieje! – krzyknął sam do siebie, rozejrzał się dokoła i po chwili zwrócił się do mędrca: – A ty coś za jeden i czemu tak świecisz jak latarnia?

– Jam jest Bóg Wszechmogący, który cię stworzył. A przed tobą cały świat: kosmos, galaktyki, planetę Ziemię, rośliny, zwierzęta, człowieka, Macierewicza i wszystkie siły oraz zasady, dzięki którym to wszystko trzyma się jakoś kupy.

Lech zakrztusił się śliną i wybełkotał:

– No to sam widzisz, że idealnie nie jest.

Bóg uśmiechnął się pod nosem. Zbliżył się do Lecha, który ani drgnął. Poczuł za to wszechogarniającą miłość i jednocześnie przez jego umysł jak błysk światła przeszedł ogrom cierpienia, zgorzknienia i nienawiści, która nim targała. Lech doznał nawrócenia.

– Przyszedłem, bo chcę dać ci szansę. Możesz odkupić swoje winy i zapisać się złotymi zgłoskami w historii narodu polskiego, który na przestrzeni dziejów stał się społeczną i formalną alegorią cierpienia Jezusa pośród narodów świata… Właściwie to naciągana teza, ale mam słabość do Polaków. Tak bardzo chcieli cierpieć w imię Jezusa i jego matki, że w końcu stwierdziłem: a co tam, niech im będzie… i rzuciłem państwo polskie w sam środek kondominium rosyjsko-niemieckiego. – Bóg ponownie się uśmiechnął i dodał: – Maria też lubi, gdy się do niej modlą. Jest odrobinę próżna, prawda, ale cnotliwa z niej kobieta.

Skruszony w sercu Lech spojrzał w dobrotliwe oczy Boga. Ich morski, ciemnoniebieski kolor wzruszał swoją łagodnością i napełniał miłością duszę nawróconego skina. Zapłakał.

– No już dobrze, dobrze. Nie płacz mi tutaj, synu. – Bóg usiadł na dębie obok Lecha, poklepał go po ramieniu i dodał: – Chodź, zapalimy sobie gandziołka. Boże, co ja bym zrobił bez ludzi. – Bóg zaśmiał się szeroko. – Widzisz, synu. Tak głęboko wsłuchuję się w ludzkie prośby, że zacząłem sam do siebie się zwracać. A trzeba ci wiedzieć, że rozmnażacie się jak mrówki. Mam coraz więcej pracy. Dlatego czasem spuszczam jakiegoś ejca.

Lech nawet nie zdążył zauważyć, gdy Bóg zaciągnął się głęboko gandziołkiem.

– Przekażmy sobie fajkę pokoju. – Bóg poklepał go po ramieniu i podał jointa.

– Ty palisz? – spytał Lech, reflektując się szybko i dodając: – Bogu, to znaczy: Boże?

– Dziwi cię to, mój synu? A myślisz, że po co stworzyłem cały ten burdel? Że niby jestem taki wszechmogący?... Dobre sobie. Co wiele mózgów, to nie jeden. Stworzyłem podwaliny pod przyszłe wynalazki. Dałem człowiekowi fundamenty, budulce, półprodukty, aby mógł tworzyć, udoskonalać, kreatywnie rozwijać i przetwarzać dostępne surowce. Masz, napij się, dobrze ci to zrobi. – Bóg podał Lechowi butelkę whisky.

Ten popatrzył z zaciekawieniem na przezroczyste, brązowe szkło z wygrawerowanym parowcem i napisem: OLDPULTENEYSINGLEMALTSCOTCHWHISKY. Posmakował i pokiwał głową z uznaniem.

– Prawdziwa dwudziestoletnia szkocka. Dojrzewa w beczkach z amerykańskiego dębu. Butelkowana w liczącej sto osiemdziesiąt pięć lat destylarni, będącej jednocześnie najbardziej wysuniętą na północ fabryką szkockiej w Wielkiej Brytanii. I jak… myślisz, że sam bym stworzył taką whisky?

– Czyli nie jesteś wszechmogący i wszechwiedzący?

– To nie takie proste. Nie znam przyszłości. Potrafię ją kreować, podobnie jak zmieniać przeszłość. Mogę wpływać na ludzkie losy. Mogę bardzo dużo, prawie wszystko, ale potrzebuję inspiracji i towarzystwa. Stworzyłem człowieka, ażeby i on tworzył na moje podobieństwo. Czułem się samotny. Wszędzie pustka. Wyobraź sobie, synu. Egzystujesz sam we wszechświecie, a wokoło biała kartka. Nawet nie w linię czy w kratkę. Zwyczajny biały papier.

– Ale dlaczego tyle okrucieństwa w tym wszystkim?

– Nie planowałem tego. Ale po tym, jak Ewa zerwała banana, doszedłem do wniosku, że pewnego rodzaju współzawodnictwo i konkurencja, budzące agresję i nieuchronnie zmierzające do konfrontacji, są znakomitym środkiem do celu. Ludzie nie potrafią się rozwijać ani tworzyć, żyjąc w zgodzie. Nie przeczę. Taka sytuacja powoduje pewnego rodzaju dylemat i konflikt interesów. Do raju trafi człowiek, który postępuje prawie. Życie na ziemi to test i źródło pasjonujących wynalazków, również dla mnie.

– Myślałem, że Ewa zerwała jabłko.

– W Biblii znajduje się trochę błędów, często popełnionych pod natchnieniem Boga, czyli z mojej woli. Taka zamierzona forma przekazu. Nie wszystkie historie nadają się do druku. Inne brzmią bardziej wiarygodnie, gdy mają w sobie pewną dozę powagi. Czy wyobrażasz sobie, ile niewybrednych żartów mógłby sprokurować fakt, że Ewa zerwała banana zamiast jabłka?

– Rzeczywiście, to mogłoby budzić pewne skojarzenia. – Wypowiedziawszy te słowa, Lech beknął z całej siły. Obaj zaśmiali się głośno, po czym Bóg na znak wspólnoty odwzajemnił się tym samym swojemu synowi.

– Kto głośniej! – zachęcił Lecha.

Beknęli jeszcze po kilka razy, rechocząc i krztusząc się jak niemowlęta. Pan odpalił kolejnego jointa.

– Kocham ludzi. Coś tak prostego. Wystarczyło tylko ususzyć i proszę… towar pierwsza klasa. Gandziołka to jeden z najprostszych i równocześnie najwspanialszych wynalazków człowieka.

Lech przytaknął. Wziął głęboki wdech i wyciągnął nogi, aby rozsiąść się wygodniej na korzeniach dębu. Ocknął się nagle, wyrwany z relaksu. Ujrzał na swych stopach skórzane buty koloru karmazynowego, zaopatrzone w solidne cholewy i obcasy.

– Gdzie moje glany!? – krzyknął.

Bóg zaśmiał się głośno i podał Lechowi lustro, które wyjął z kieszeni swojego kimona. Lech obejrzał się i upadł z wrażenia. Wstał, strzepnął zamaszystym ruchem cmentarny kurz z odzienia i zaczął się sobie dokładnie przypatrywać. Był jakby jeszcze wyższy i potężniejszy niż do tej pory. Na twarzy pojawił się długi, podkręcony wąsik koloru brązowego. Opadał równomiernie na całej długości ust po obu stronach nosa, po czym ponownie wspinał się w stronę policzków. Brwi wyraźnie zatraciły bujne owłosienie, nabrały eleganckiego kształtu. Przystojna twarz w niczym nie przypominała dawnej, młodocianej, zbójeckiej gęby Lecha. Skóra stała się śniada. Zdradzały go jedynie przenikliwe oczy. Na łysej głowie pojawiła się czapka w kolorze butów – karmazynowa. Okalał ją futrzany otok barwy trochę ciemniejszej w stosunku do reszty nakrycia głowy. Z czapki wystawało coś na kształt pióra w odcieniu śnieżnobiałym. Lech zdjął czapkę. Głowę pokryły starannie przystrzyżone, czarne włosy. Jego nowa fryzura, równomiernie przycięta z każdej strony, kończyła się na wysokości uszu, przywołując tym samym wspomnienie leśnego grzyba. Nowy strój skina nosił w sobie szlachecki charakter. Na pierwszy plan wysuwał się czerwony, okrywający główne części ciała ubiór. Przypominał trochę sutannę księdza, gdyby nie barwa i rozmaite wcięcia. Miał rozcięte rękawy i wywinięty kołnierz.

– To kontusz – oznajmił Lechowi Bóg. – A to pod spodem to żupan. – Wskazał na białą suknię umiejscowioną pod kontuszem.

Prosty, długi i obcisły żupan z niewysokim kołnierzem, zapinany z przodu na guziki i pętelki, idealnie przylegał do ciała, podkreślając tu i ówdzie muskulaturę. Na piersi dumnie wisiał drewniany, pozłacany z wierzchu krzyż, umocowany na grubej, jasnobrązowej pętli. Czerwony kontusz był opasany bogato zdobionym złotem i srebrnymi nićmi pasem wykonanym z jedwabiu. Przy lewym boku zawieszone zostały dwa mniejsze pasy zrobione ze złotych sznurów. Na nich opierała się szabla, również w kolorze złotym. Lech wyciągnął z pochwy szablę i przejechał delikatnie ostrzem po palcu. Polała się krew.

– Uważaj. To perfekcyjnie zrobiona karabela. Byle dotknięcie może okazać się śmiertelne – pouczył go Bóg.

Przechodzący do historii skin schował karabelę, podciągnął kontusz i przypatrzył się nowym spodniom – hajdawerom – o wybitnie jasnym kolorze. Szeroki krój spodni mocno rzucał się w oczy. Nogawki zagłębiały się w skórze nowych butów, stanowiących zastępstwo dla wysłużonych glanów.

– Właściwie to nawet przyjemne to wdzianko – stwierdził Lech, opanowawszy pierwsze zdziwienie, po czym stuknął się obcasami butów i zacharczał zduszonym od dymu śmiechem.