Japonia. Subiektywny przewodnik nieokrzesanego gaijina - Paulina Walczak-Matla, Maciej Matla - ebook

Japonia. Subiektywny przewodnik nieokrzesanego gaijina ebook

Paulina Walczak-Matla, Maciej Matla

4,1

Opis

Jak się nie zbłaźnić w restauracji i dlaczego jest to niemożliwe? Czy Polacy również Japończyków nauczyli jeść widelcem? Smak umami, czyli dlaczego to jest takie dobre? Jak się pracuje w Japonii? Dlaczego Japonki mają fajnie? Gdzie jest ojciec? Co mają trzęsienia ziemi do wyposażenia mieszkania? Szintoizm: religia idealna?

 

To nie jest sztywne studium o Japonii. To pełne humoru historie z życia wzięte, które w lekki sposób przybliżają kulturę tego niezwykle interesującego kraju.

 

Jeśli więc gdzieś w świecie, poza Japonią, znajdziecie samochód zaparkowany tyłem ze złożonymi lusterkami, buty stojące przed wejściem do przymierzalni albo usłyszycie wyjątkowo siorbiących klientów w restauracji z ramenem, to wiedzcie, że wpadliście na nas.

 

Mamy nadzieję, że choć w niewielkim stopniu przekażemy Wam naszą sympatię do Japonii. Oraz chęć odwiedzenia tego niezwykłego kraju. I mówimy to my – ludzie, którzy do 2018 roku nawet nie brali jej pod uwagę jako kierunku wyjazdowego. Bo co tam właściwie może być ciekawego? Ignoranci! Wprawdzie nikłe są szanse na doświadczenie dokładnie tego, z czym się zetknęliśmy, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo, bo życie pisze różne scenariusze, o czym przekonaliśmy się ze zdwojoną, japońską siłą. I tego się trzymajmy. A tymczasem, sayonara. Ewentualnie, gudu baju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (200 ocen)
87
71
23
17
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lugabugaa

Z braku laku…

Powinien to byc artykul na blogu a nie ksiazka. Jak na dwa lata autorow spedzone w Japoni malo miesa, malo kontekstu wgryzienia sie w kultire i slecyfike kraju. Obserwacje bardzo powierzchowne, masa generalizacji. Wiele rzeczy moglabym opisac tak samo majac za soba zaledwie miesieczny pobyt turystyczny. Autorka czesto próbuje byc zabawna, ale stylistyka zartu ta sama przy kazdej okazji przestaje bawic po 10 stronie.
20
jolszewska85

Całkiem niezła

Denerwujący styl. Jakby to miał być felieton, to tak, ale 220 ston w tej stylistyce mnie zmęczyło. Nie traktowałabym też tej książki jako przewodnik. Bardziej jako opis wrażeń, różnic kulturowych itp. Trochę za mało dla mnie przydatnej treści. Plusem jest to, że bardzo szybko się czyta.
10
StaszekG

Z braku laku…

Książka przybliża w pewnym stopniu zwyczaje i ciekawostki japońskie , jednak styl i język proponowany przez autorkę jest kiepski. Nawet jeżeli zamiarem autorki było napisanie książki „ na luzie „ Taki język i styl , moim zdaniem, zdecydowanie umniejsza walory książki .
10
Myszuna

Nie polecam

Absolutnie nie polecam. Wbrew informacji na okładce, trudno to nazwać przewodnikien, zgadza się za to nieokrzesanie i brak jakichkolwiek prób zrozumienia kultury, w której autorzy się znaleźli, co pozostawię bez komentarza, podobnie jak infantylne żarty. Owi "podróżnicy" jadą do obcego kraju bez jakiejkolwiek znajomości języka japońskiego (przynajmniej sami tak bez zażenowania mówią) i liczą na to, że jakoś to wszystko pójdzie. Autorzy posługują się zapożyczeniami z języka angielskiego nie wyjaśniając ich znaczenia, ignorując tych czytelników, którzy angielskiego nie znają. Rzecz to powierzchowna, miałka i pozostawia niesmak.
00
doctus

Dobrze spędzony czas

słuchałam przed wyjazdem do Japonii, ciekawy poradnik, pozdrawiam serdecznie autorów i życzę wielu podróży i spisanych spostrzeżeń
00

Popularność




Au­to­rzy: Pau­li­na Wal­czak-Ma­tla, Ma­ciej Ma­tla
Re­dak­cja: Jo­an­na Ku­ła­kow­ska-Lis
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak
Pro­jekt ma­kie­ty: Iza­be­la Kruź­lak
Skład: Ja­ro­sław Hess
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Stu­dio &Vi­su­al/www.an­dvi­su­al.pl
Zdję­cia: z ar­chi­wum Au­to­rów
Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Ro­man Ksią­żek
Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by ro­dzi­naw­swiat.pl © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2020
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-704-4
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wstęp

Do 4 maja 2018 roku wie­dli­śmy zwy­czaj­ne, spo­koj­ne ży­cie w sto­li­cy Pol­ski. W ty­go­dniu cho­dzi­li­śmy do pra­cy, w so­bo­tę ogar­nia­li­śmy miesz­ka­nie, a w nie­dzie­lę je­dli­śmy ro­sół z klu­ska­mi. Ot, prze­cięt­na pol­ska ro­dzi­na. Kie­dy pa­dła pro­po­zy­cja wy­jaz­du na dwu­let­ni kon­trakt do Ja­po­nii, dłu­go się nie za­sta­na­wia­li­śmy. Oczy­wi­ście, dla za­cho­wa­nia po­zo­rów, pro­wa­dzi­li­śmy noc­ne dys­ku­sje, pod­czas któ­rych wy­peł­nia­li­śmy skru­pu­lat­nie li­sty za i prze­ciw. Ale oby­dwo­je wie­dzie­li­śmy, że ta­kich ofert się nie od­rzu­ca. Lat nam nie uby­wa, i choć zno­si­my rzecz z god­no­ścią, to, jak ma­wia­li pra­daw­ni Ja­poń­czy­cy: te­raz albo ni­g­dy. Te­raz było prze­ra­ża­ją­ce, ale ni­g­dy nie wy­ba­czy­li­by­śmy so­bie do koń­ca ży­cia. Dla­te­go też, w wy­żej wspo­mnia­nym dniu, sta­wi­li­śmy się na war­szaw­skim lot­ni­sku Cho­pi­na, żeby roz­po­cząć na­szą dwu­let­nią przy­go­dę w Kra­ju Kwit­ną­cej Wi­śni.

Bez zna­jo­mo­ści ja­poń­skie­go, z 10-mie­sięcz­nym dziec­kiem pod pa­chą, prze­mie­rzy­li­śmy pół świa­ta, żeby dać się wcią­gnąć, jak Ja­poń­czyk ra­men, w lo­kal­ną rze­czy­wi­stość. Czy nam się to uda­ło? Ja­sne, że nie. Bo to nie­moż­li­we. A przy­naj­mniej w na­szym przy­pad­ku nie było. Prze­ko­na­li­śmy się o tym już trze­cie­go dnia po­by­tu. Co nie prze­szko­dzi­ło nam jed­nak kon­ty­nu­ować pró­by do­rów­na­nia ja­poń­skim stan­dar­dom przez ko­lej­ne 24 mie­sią­ce. Po pro­stu lu­bi­my wy­zwa­nia. Albo je­ste­śmy na­iw­ni. Jak zwał, tak zwał.

W nie­ty­po­wej ro­dzin­nej kon­fi­gu­ra­cji: pra­cu­ją­ca mat­ka i opie­ku­ją­cy się dziec­kiem oj­ciec, kom­plet­nie nie­wpa­so­wu­ją­cej się w skost­nia­łe, uło­żo­ne ja­poń­skie spo­łe­czeń­stwo, zmie­rza­li­śmy się z nie za­wsze ła­twą co­dzien­no­ścią. Zwłasz­cza na po­cząt­ku za­li­cza­li­śmy oby­cza­jo­we faux pas nie­mal każ­de­go dnia. Pra­wie we­szło nam to w krew. Z cza­sem na­uczy­li­śmy się, co wy­pa­da, a na co ab­so­lut­nie nie ma ja­poń­skiej zgo­dy. Na co miesz­kań­cy Kra­ju Kwit­ną­cej Wi­śni przy­mkną swo­je nie­zbyt ła­ska­we oko, a cze­go mu­si­my prze­strze­gać, choć­by świat się wa­lił. Tyle wpa­dek, ile za­li­czy­li­śmy w Ja­po­nii, nie przy­da­rzy­ło nam się ni­g­dzie in­dziej. A nie ma się co oszu­ki­wać, nie jest to obca nam dzie­dzi­na.

Pa­no­ra­ma To­kio. Mia­sto, w któ­rym spę­dzi­li­śmy dwa lata, a wsty­du na­je­dli­śmy się za sto

Po­byt w Ja­po­nii był dla nas, jak do tej pory, naj­więk­szą przy­go­dą. I za­pew­ne cięż­ko bę­dzie go prze­bić. Ale też lek­cją ży­cia. I tu­taj rów­nież po­przecz­ka po­sta­wio­na jest wy­so­ko. Ni­g­dy nie są­dzi­li­śmy, że ja­poń­ska kul­tu­ra jest tak róż­na od tego, co zna­my z wła­sne­go po­dwór­ka i od­by­tych do­tąd, cał­kiem licz­nych zresz­tą, po­dró­ży. I do­ty­czy to nie­mal każ­de­go aspek­tu ży­cia. Je­dy­nym wspól­nym mia­now­ni­kiem mię­dzy na­szy­mi ro­da­ka­mi a miesz­kań­ca­mi Kra­ju Kwit­ną­cej Wi­śni jest chy­ba tyl­ko nie­ukry­wa­na sym­pa­tia do al­ko­ho­lu... Za­wsze to coś. Ale w koń­cu nikt nie funk­cjo­nu­je na rau­szu 24 go­dzi­ny na dobę. A przy­naj­mniej nie po­wi­nien.

Pod­czas na­sze­go nie­mal dwu­let­nie­go po­by­tu w Ja­po­nii co chwi­lę do­wia­dy­wa­li­śmy się o no­wych za­sa­dach, re­gu­łach i zwy­cza­jach, o któ­rych wcze­śniej nie mie­li­śmy zie­lo­ne­go po­ję­cia. Kie­dy by­li­śmy pew­ni, że już zła­pa­li­śmy ja­poń­skie­go byka za rogi, a pod no­sem nu­ci­li­śmy ra­zem z Fred­diem „Don’t stop me now”, to na­gle oka­zy­wa­ło się, że coś po­szło nie tak. I za­miast kro­ku w przód mu­si­my zro­bić w tył trzy. Albo dzie­sięć.

Książ­ka ta, o któ­rej po­wsta­niu zresz­tą kie­dyś nie od­wa­ży­li­by­śmy się na­wet po­ma­rzyć, jest zbio­rem na­szych nie­ustan­nych kro­ków w tył, prze­róż­nych do­świad­czeń i wni­kli­wych ob­ser­wa­cji do­ko­na­nych pod­czas po­by­tu w Ja­po­nii. Nie uzna­je­my się za eks­per­tów od „ja­pońsz­czy­zny” (ale tyl­ko z ra­cji na­szej wro­dzo­nej skrom­no­ści), a ta książ­ka nie jest jej stu­dium. Ot, zbiór fe­lie­to­nów, któ­re, mamy na­dzie­ję, roz­ba­wią, a jed­no­cze­śnie przy­bli­żą ja­poń­ską kul­tu­rę, sta­no­wiąc pró­bę jej zro­zu­mie­nia. Ra­czej nie­uda­ną. Za­pra­sza­my do wspól­nej po­dró­ży po ja­poń­skich bez­dro­żach ab­sur­du i lek­cjach ży­cia. Z przy­mru­że­niem oka. W przy­pad­ku Ja­po­nii po pro­stu ina­czej się nie da.

Dla­cze­go nie mó­wi­my po ja­poń­sku?

Na­sza nie­zna­jo­mość ja­poń­skie­go może ja­wić się jako za­gad­ka. W koń­cu co za oszo­ło­my jadą na dru­gi ko­niec świa­ta z ma­łym dziec­kiem bez zna­jo­mo­ści pod­sta­wo­wych słów umoż­li­wia­ją­cych ko­mu­ni­ka­cję? Ano, roz­cza­ru­ję Was, ta­kich lu­dzi jest spo­ro i nie ma w tym nic dziw­ne­go. Cho­ciaż, trze­ba przy­znać, że jak każ­dy chy­ba ga­ijin tra­fia­ją­cy do Ja­po­nii, mie­li­śmy am­bit­ny plan na­ucze­nia się ję­zy­ka. Za­kła­dał on oczy­wi­ście (plan, nie ję­zyk) opa­no­wa­nie je­dy­nie ko­mu­ni­ka­cji wer­bal­nej. O przy­swo­je­niu trzech al­fa­be­tów uży­wa­nych w Kra­ju Kwit­ną­cej Wi­śni: 46 zna­ków ka­ta­ka­ny, ty­leż samo hi­ra­ga­ny i co naj­mniej 2500 sym­bo­li kan­ji nie było na­wet mowy. Ow­szem, mo­że­my szu­kać wy­su­bli­mo­wa­nych wy­mó­wek, dla­cze­go po dwóch la­tach je­ste­śmy ję­zy­ko­wy­mi ka­le­ka­mi w za­kre­sie ja­poń­skie­go, ale praw­da oka­zu­je się do­syć smut­na: wy­gra­ło le­ni­stwo. Rzecz ja­sna, po­dej­mo­wa­li­śmy licz­ne pró­by na­uki lo­kal­nej mowy: ku­pi­li­śmy książ­ki, ścią­gnę­li­śmy apli­ka­cję na te­le­fon, któ­ra, nie­znie­chę­co­na bra­kiem ak­tyw­no­ści, co wie­czór o 21.00 z po­zy­tyw­nym na­sta­wie­niem przy­po­mi­na­ła: Hey, it’s time to le­arn Ja­pe­ne­se! Nie­ste­ty, na nic się to nie zda­ło. Nasz ja­poń­ski po­zo­stał na po­zio­mie, de­li­kat­nie mó­wiąc, że­nu­ją­cym. Nie ozna­cza to jed­nak, że nie pod­chwy­ci­li­śmy kil­ku słó­wek. Mie­li­śmy swój sta­ły ze­staw, któ­re­go uży­wa­li­śmy pod­czas każ­dej na­dą­rza­ją­cej się oka­zji, na­wet nie­ade­kwat­nej do ich zna­cze­nia. Hai (tak), ari­ga­tō go­za­ima­su (dzię­ku­ję bar­dzo), dozō (pro­szę), ohayō go­za­ima­su (dzień do­bry, uży­wa­ne rano), kon­ni­chi­wa (dzień do­bry uży­wa­ne w cią­gu dnia), kon­ban­wa (do­bry wie­czór) na sta­łe we­szły do uży­cia. Z cza­sem do­rzu­ci­li­śmy kil­ka pe­re­łek, jak choć­by skom­pli­ko­wa­ne, uko­cha­ne (bo tak za­awan­so­wa­nie brzmią­ce) one­gai shi­ma­su (pro­szę) oraz chot­to mat­te ku­da­sai (pro­szę chwi­lę za­cze­kać). Jed­nak na wy­ży­ny wspię­li­śmy się do­pie­ro wte­dy, kie­dy od­kry­li­śmy, że Ja­poń­czy­cy, mimo że an­giel­ski zna­ją tak jak my ja­poń­ski, na­gmin­nie uży­wa­ją an­giel­skich słó­wek. Pra­wie jak Fran­cu­zi. Ale miesz­kań­cy Kra­ju Kwit­ną­cej Wi­śni po­szli o krok da­lej. Nie zni­ży­li się do po­zio­mu bez­myśl­ne­go ko­pio­wa­nia ob­cych wy­ra­zów wy­ma­wia­nych w nie­zro­zu­mia­ły spo­sób, ale po­przez do­da­nie na koń­cu li­ter u albo o zro­bi­li z nich sło­wa ja­poń­skie. Ge­nial­ne! To zja­wi­sko ma na­wet swo­ją na­zwę – ga­ira­igo. Przy­kła­dy moż­na mno­żyć: ra­isu (rice) – ryż, jūsu (ju­ice) – sok, aisu ku­rīmu (ice cre­am) – lód, tēku­au­to (take out) – na wy­nos, pe­ni­su (pe­nis) – pe­nis (bez nie­spo­dzia­nek), czy choć­by na­isu kik­ku (nice kick) – ład­ny strzał. To ostat­nie wy­ra­że­nie jest aku­rat moc­no po­wią­za­ne z pił­ką noż­ną, na któ­rej za­ję­cia nasz syn uczęsz­czał przez parę mie­się­cy. Do­brych kil­ka dni za­ję­ło nam od­gad­nię­cie jego zna­cze­nia. Ale to tyl­ko utwier­dzi­ło nas w prze­ko­na­niu, że w każ­dej dzie­dzi­nie ta­kich klej­no­tów jest cała masa. Są też bar­dziej za­wi­łe przy­kła­dy, któ­re wy­ma­ga­ją chwi­li sku­pie­nia i de­duk­cji: to­ra­bu­ru (tro­uble) – pro­blem czy ky­at­chi bōru (catch a ball) – ła­pa­nie pił­ki. Nie ma lek­ko, ale dla chcą­ce­go, nic trud­ne­go. Od mo­men­tu, kie­dy od­kry­li­śmy ist­nie­nie tej za­sa­dy, do każ­de­go sło­wa do­rzu­ca­li­śmy o albo u i cze­ka­li­śmy, co się wy­da­rzy. Cza­sem nie dzia­ło się nic, cza­sem roz­mo­wa szła w nie­ocze­ki­wa­nym dla nas kie­run­ku. I tak zle­cia­ły nam dwa lata.

Ale po­byt w Ja­po­nii roz­wi­nął nas też mo­to­rycz­nie. A kon­kret­nie w ob­sza­rze ge­sty­ku­la­cji. Rę­ko­ma, a je­śli trze­ba, to i ru­cha­mi cia­ła, je­ste­śmy w sta­nie wy­ja­śnić wszyst­ko. Wy­do­by­wa­ją­cy się z rur ka­na­li­za­cyj­nych smród? Nie ma spra­wy. Za­pi­sa­nie się na eg­za­min na pra­wo jaz­dy? Pro­szę bar­dzo. Wy­ja­śnie­nie pod­czas wy­mel­do­wa­nia się w urzę­dzie mia­sta, że wła­ści­wie to nie wie­my, kie­dy wy­la­tu­je­my z Ja­po­nii, bo ruch lot­ni­czy do Pol­ski jest wstrzy­ma­ny, ale naj­pew­niej wró­ci­my spe­cjal­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym przez rząd sa­mo­lo­tem przed 10 kwiet­nia? Ża­den pro­blem. W ka­lam­bu­rach nie mamy so­bie rów­nych. Nie po­ko­na nas nikt.

Brak zna­jo­mo­ści ję­zy­ka to też wie­le za­baw­nych sy­tu­acji, któ­re ta­ki­mi sta­ją się do­pie­ro z per­spek­ty­wy cza­su. Bo kie­dy pod­czas przy­stę­po­wa­nia do eg­za­mi­nu na pra­wo jaz­dy, za każ­dym ra­zem (było ich na szczę­ście tyl­ko dwa), dziw­nym tra­fem, test prak­tycz­ny zda­wa­łam jako ostat­nia, spę­dza­jąc w ośrod­ku kil­ka go­dzin, wca­le śmiesz­nie nie było. Zro­zu­mie­nie swo­je­go na­zwi­ska wy­po­wia­da­ne­go przez ja­poń­skie­go eg­za­mi­na­to­ra, zwłasz­cza przy do­dat­ko­wych dźwię­kach w po­sta­ci roz­mów in­nych osób, szu­mu wia­tru i war­ko­tu sil­ni­ków, gra­ni­czy­ło z cu­dem. Osta­wa­łam się więc na sam ko­niec. Zresz­tą, cięż­ko po­wie­dzieć, jak wła­ści­wie brzmia­ło moje na­zwi­sko po ja­poń­sku. Bo spo­tka­łam się z wie­lo­ma wy­mo­wa­mi, a Ba­du­ra Ma­te­ra to tyl­ko jed­na z nich. Nie krę­puj się, sprawdź na okład­ce, jak wła­ści­wie ono brzmi. No wła­śnie. I bądź tu mą­dry. Ale to nie­je­dy­na wer­sja. Spo­tka­li­śmy się też z wa­rian­tem Ma­tu­ra. Oczy­wi­ście Ma­tu­ra-san. Bo nie­waż­ne, czy na­zwi­sko wy­po­wie­dzia­ne jest po­praw­nie, przy­ro­stek grzecz­no­ścio­wy san za­wsze musi się przy nim zna­leźć. Sza­cu­nek przede wszyst­kim. Po­rzuć­my jed­nak te nie­istot­ne kwe­stie i za­nurz­my się w me­an­drach ja­poń­skiej rze­czy­wi­sto­ści.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki