Jakie to ma znaczenie, czy zrobili to z chciwości? Zagłada domu Trynczerów - Tadeusz Markiel, Alina Skibińska - ebook

Jakie to ma znaczenie, czy zrobili to z chciwości? Zagłada domu Trynczerów ebook

Alina Skibińska, Tadeusz Markiel

4,4
17,07 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

" […] zwrócili się do mnie bym wydała wszystkie pozostawione u mnie rzeczy przez rodzinę Adlerów grożąc mi przy tem w wypadku gdy nie wydam gestapem niemieckim. Ja obawiając się tych pogróżek wydałam wymienionym część rzeczy pozostawionych przez Adlerów a to: 2 kapy na łóżko, 3 m. sztruksu, 2 m. płótna, 3 sukienki damskie, 1dno ubranie brązowe, 1 kapelusz i 1 kamizelkę zaś u siebie pozostawiłam jeszcze 1dną spódniczkę koloru granatowego, 1 płaszcz damski, 2 obrusy na stół oraz 4 bluzeczki damskie w posiadaniu których jestem do dnia dzisiejszego uznając to jako wynagrodzenie należące mi się za przechowywanie i utrzymywanie 4-ro miesięczne rodziny Adlerów"

Książka poświęcona jest wojennym losom polskiej i żydowskiej społeczności wsi Gniewczyna w gminie Tryńcza, w powiecie przeworskim. Mieszkało tam od dawien dawna kilka rodzin żydowskich. Ich kontakty z chrześcijańskim otoczeniem zostały wystawione na próbę, gdy nadszedł rok 1942, początek akcji „Reinhardt” – wyniszczenia wszystkich Żydów w GG. Tadeusz Markiel był wówczas trzynastoletnim chłopcem i świadkiem tragicznych wydarzeń, które rozegrały się we wsi przy współudziale jej polskich mieszkańców oraz ukraińskich żandarmów. Po latach opisał to, co widział, oraz swoje przeżycia w szczegółowej i poruszającej relacji opublikowanej przez miesięcznik „Znak” (kwiecień 2008). Książka zawiera rozszerzoną wersję jego relacji oraz opracowanie historyczne tych wydarzeń napisane przez Alinę Skibińską, członka Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN i przedstawicielkę w Polsce the United States Holocaust Memorial Museum.

Jest to świadectwo pod wieloma względami wyjątkowe, i w zasadzie jedyne znane nam tak obszerne sprawozdanie z okupacyjnych wydarzeń dotyczących Żydów widziane oczyma mieszkańca wsi. Część pierwsza książki, w całości autorstwa Tadeusza Markiela, opisuje przedwojenną wieś i ważne w jej historii rody, postaci, wydarzenia. Czas okupacji to bezprawie i śmierć w różnych okolicznościach niemal wszystkich jej żydowskich mieszkańców. Markiel zamyka swoją wstrząsającą opowieść kilkoma rozdziałami o powojennych porachunkach oraz rozważaniami zatytułowanymi „Nie wszyscy winni, ale wszyscy odpowiedzialni”.

Część druga książki zawiera opis tych samych (i nie tylko) wydarzeń zrekonstruowany przez zawodowego historyka na podstawie materiałów archiwalnych,do których udało się w drodze długiej i żmudnej kwerendy dotrzeć – akt dwóch procesów karnych wytoczonych po wojnie sprawcom, listów pisanych przez świadków i uczestników wydarzeń i zdeponowanych następnie w archiwum Yad Vashem,akt urzędu gminy Tryńcza i wielu innych. Analiza historyczna pokazuje, że relacja naocznego świadka jest prawdziwa niemal we wszystkich szczegółach, ale dzięki dodatkowym źródłom można ją uzupełnić o wiele istotnych faktów ważnych dla zrozumienia tego, co się podczas wojny na polskiej prowincji wydarzało.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 456

Oceny
4,4 (18 ocen)
11
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Publikacja została zrealizowana przy udziale środków finansowych:

Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu operacyjnego „Wydarzenia artystyczne”, Priorytet „Literatura” zarządzanego przez Instytut Książki

Redakcja:

Marianna Cielecka, Dorota Białas

Korekta:

Dorota Białas

Projekt okładki:

Tomasz Lec

Redaktor prowadzący:

Jakub Petelewicz

Copyright © by Alina Skibińska, Anna Markiel and Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów, 2011

ISBN: 978-83-63444-06-8

Warszawa 2011

Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów ul. Nowy Świat 72, pok. 120

00-330 Warszawa, POLAND

e-mail:[email protected]

www.holocaustresearch.pl

Zdjęcia użyte w książce publikujemy dzięki uprzejmości Tadeusza Markiela (fot. 1, 21); Anny Markiel (fot. 2-5, 20); Wiliama Wrutczela [Worsztila] (fot. 6); Muzeum w Przeworsku. Zespół Pałacowo-Parkowy (fot. 7); Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie (fot. 8-11); Biura Informacji i Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża (fot. 13) oraz Aliny Skibińskiej (fot. 14-19).

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Pamięci

żydowskich rodzin z Gniewczyny

Łańcuckiej i Trynieckiej –

Adlerów, Birenbachów, Faustów,

Herbstmannów, Magenheimów,

Rosenblüthów, Russów, Saksów,

Sandmanów, Seitelbachów,

Trynczerów, Zellerkrautów

Pamięci

Zofii z Chruścielów Markiel

i Tadeusza Markiela

Wstęp

„Świadectwo spisane przez Tadeusza Markiela należy do najbardziej poruszających dokumentów autobiograficznych, z jakimi zetknąłem się, badając stosunki polsko-żydowskie, jakie istniały w okresie niemieckiej okupacji na polskiej prowincji”1. Tak rozpoczął swój komentarz do tekstu wspomnień Tadeusza Markiela, opublikowanego po raz pierwszy przez miesięcznik „Znak” w 2008 roku, dr Dariusz Libionka, a ja podzielam w pełni jego opinię. Tamta publikacja nie wywołała komentarzy i publicznych wypowiedzi innych historyków Holokaustu, niemniej była czytana i z czasem zaczęła być cytowana2. Bardziej znana stała się dopiero po śmierci autora, za sprawą artykułu Cezarego Łazarewicza pt. Letnisko w domu śmierci opublikowanego przez tygodnik „Polityka”3, znalazła także oddźwięk w prasie lokalnej4. Andrzej Plęs, autor artykułu z „Nowin”, przytacza słowa sołtysa z Gniewczyny Łańcuckiej Władysława Mazura, który trafnie i syntetycznie ujął to, co tekst Markiela ujawnił i czym jest dla oceny historycznej wydarzeń, o których traktuje5: „Są rzeczy, których nie da się ukryć, więc mówi się o tym. Coś nam przekazali rodzice i dziadkowie. Kiedyś strach było o tym mówić, teraz już może mniej i dopiero teraz okazuje się, że ktoś coś o tym wie. Ale proszę pamiętać, że takie rzeczy działy się nie tylko w Gniewczynie, one działy się wszędzie. Tylko nie wszędzie je ujawniono”. Uprzedzając fakty, powiedzmy więc już teraz, że spośród kilkudziesięcioosobowej żydowskiej mniejszości mieszkającej w Gniewczynie wojnę przeżyło zaledwie kilka osób. Pozostali – ci, którzy uniknęli niemieckiej wywózki do obozu zagłady w Bełżcu – zginęli w nie do końca znanych nam okolicznościach, ale fakty, które udało się ustalić, świadczą o czynnym zaangażowaniu grupy osób, przede wszystkim z szeregów miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej, w wyszukiwanie ukrywających się i ich denuncjowanie we współpracy z najbliższymi posterunkami Policji Polskiej, tzw. granatowej. Pewna liczba Żydów z Gniewczyny zginęła jednak bezpośrednio z rąk polskich, nie zawsze czekano na żandarmów. Opowieści o ocalałych, dotyczące tej czy jakiejkolwiek innej wioski lub miejscowości, muszą uwzględniać kontekst, a jest nim zawsze śmierć tych, którzy nie ocaleli – jej okoliczności ujawniła właśnie relacja Markiela.

Za życia autora tekst dotarł do szerszego grona czytelników za sprawą publikacji w Internecie, gdzie wywołał liczne, czasem gwałtowne i emocjonalne reakcje i komentarze6. Przeczytała go także Helena Gruenfeld z domu Faust, urodzona w pobliskim Przeworsku i ukrywająca się przez pewien czas w Gniewczynie. W liście do wnuczki małżeństwa Skibów, którzy udzielili jej podczas wojny pomocy, napisała: „Ja naprawdę byłam wzruszona, że po tylu latach od czasu wojny znalazł się ktoś […] tak szlachetny, że chce uczcić pamięć ludzi, których nie znał, którzy zginęli bez śladu 70 lat temu”7. Przypuszczam, że dla większości czytelników, jeśli nie dla każdego, zapoznanie się z tymi wspomnieniami jest doświadczeniem wyjątkowym, intymnym, często traumatycznym. Markiel dotyka bowiem najboleśniejszych ran i najbardziej czułych miejsc, wywołuje zdumienie, szok, przerażenie. Uważam, że jego wspomnienia powinny być lekturą obowiązkową dla każdego, kto zajmuje się i interesuje fragmentami naszej wojennej historii dotyczącymi relacji polsko-żydowskich i Zagłady. Wyjątkowość tej relacji polega i na tym, że nie została wywołana: dojrzewała w autorze do napisania i ujawnienia przez wiele lat. Wyszła spod pióra niezwykłego człowieka o skomplikowanej osobowości, z pewnością niełatwego w codziennym współżyciu, bezkompromisowego, surowego w osądach, zasadniczego, poważnego, nieskorego do żartów, z rezerwą podchodzącego do ludzi, ale obdarzonego wolnością wewnętrzną i niezależnością sądów, dzięki którym zdobywał szacunek otoczenia. Przez całe życie dbał o tę wolność, nie należał do żadnych organizacji ani partii. Bardzo krótki epizod w PZPR zakończył się wysłaniem przez Markiela listu do Komitetu Centralnego z żądaniem skreślenia go z listy członków partii8. Ujawnił w nim swoje charakterystyczne cechy, wśród których odwaga cywilna i potrzeba prawdy były z pewnością dominujące:

Do Partii wstąpiłem w 1955 r. tj. pod koniec studiów na W.A.T. Obecnie Kierownictwo partyjne jest przez ogół uważane jako dojrzałe i roztropne, dlatego wolno mi będzie zrobić rozrachunek z samym sobą: Chcę być bezpartyjny, chcę oddać legitymację, ponieważ wtłoczono mi ją do ręki, ponieważ niedwuznacznie powiedziano mi, że brakuje mi jedynie tego tylko atutu, abym mógł otrzymać to, co się mi należy. Ponieważ szykanowano mnie moralnie, aby móc wypełnić plan „zaciągu”, ponieważ zarzucano mi rzekomo prowokacyjne dyskusje, ponieważ przez okres studiów izolowano mnie absolutnie (posiadanie np. katolickiego tygodnika społ… było już wielkim przestępstwem) od innych nurtów i myśli społecznych. Po trzech latach więc wytworzyło się u mnie uczucie kompleksu. Słuszność była po stronie silniejszego. Wtedy wtłoczono mi legitymację partyjną, pozbawiając mnie wolności decydowania własną psychiczną osobowością, zmuszono mnie, abym sobą pogardzał. Idee nie są dla mnie instytucją, ale przeżyciem, dlatego też prawa pozostania bezpartyjnym nie może mi nikt odebrać i byłbym bardzo zawiedziony, gdyby powiadomiono mnie, że jestem „usunięty”.

Urodził się 1 listopada 1929 roku w niezamożnej rodzinie, która nie mogłaby zapewnić mu utrzymania podczas studiów; szansę taką dawała jedynie uczelnia wojskowa. Studiował w latach 1951-1955 na Wojskowej Akademii Technicznej im. Jarosława Dąbrowskiego w Warszawie. Dyplom na fakultecie artyleryjsko-technicznym i tytuł wojskowego inżyniera-mechanika artylerii w zakresie broni artyleryjskiej uzyskał 29 kwietnia 1955 roku (dyplom nr 03639). Egzamin dyplomowy zdał z wynikiem bardzo dobrym. Przez całe dorosłe życie mieszkał i pracował w Stalowej Woli. Był jednym z kilku wojskowych zatrudnionych w VI Rejonowym Przedstawicielstwie Wojskowym przy kontroli jakości broni produkowanej przez Hutę Stalowa Wola. W 1979 roku w wieku pięćdziesięciu lat przeszedł na wojskową emeryturę w stopniu podpułkownika. Zawód wojskowego wybrał wyłącznie z życiowej konieczności. Z powołania był bowiem humanistą, przez całe życie obcował na co dzień z literaturą i poezją, kochał książki, pozostawił po sobie dużą bibliotekę. Znał całą klasykę, niektórych autorów – takich jak Szekspir, Goethe i Puszkin – czytał w oryginale. Znał bardzo dobrze kilka języków: rosyjski, niemiecki, angielski, a także łacinę. Z tych dwóch ostatnich udzielał na emeryturze korepetycji, lubił kontakt z młodzieżą. Ciekawiły go świat, historia, inne kultury, cywilizacje i religie – to były podstawowe tematy jego lektur. Był bardzo sprawny i czynny fizycznie, do końca życia uprawiał różne sporty, jazdę konną, pływanie, rowerowe wyprawy w plener. Cenił honor, uczciwość, miał poczucie sprawiedliwości, był bardzo lojalny w przyjaźni. Nie znosił samotności, zimna, braku słońca. Ciepłe pory roku, morze, ruch, słońce dawały mu radość i energię. Lubił obrazy Wyspiańskiego i Kossaka, i wszystkich tych, którzy realistycznie malowali naturę, dzieci, stare wiejskie chaty i konie. Kochał rodzinę, a najbardziej swoją żonę. Taki pozostał w pamięci trzech córek – Anny, Małgorzaty i Ewy.

***

Wspomnienia zatytułowane „Gniewczyna w czas wojny” napisał w roku 2006. Tekst rozesłał do kilku wydawców, lecz dopiero redakcja „Znaku” przyjęła go do druku, w skróconej wersji i z komentarzem Dariusza Libionki. Należę i ja do tych czytelników wspomnień Tadeusza Markiela, którym lektura zakłóciła spokojny sen. Wracałam do niej jeszcze kilka razy, postanowiłam odszukać Autora, poznać go osobiście, wypytać o dalsze szczegóły, jak to było… Dowiedzieć się, jak zbierał informacje, co widział sam na własne oczy, a co znał z opowieści innych. Napisał wówczas do mnie: „Ujawniłem tylko kroplę w morzu Zagłady, ale całą moją, chłopięcą wtedy, rozpacz nad Zagładą”10. Mieszkał w czasie wojny w centrum Gniewczyny Łańcuckiej, jego ojciec prowadził sklep, miejsce spotkań, wymiany nowin i plotek. „Kiedy kilka lat przed wojną miejscowy Żyd, nasz niedaleki sąsiad o imieniu czy nazwisku Kiwa, zlikwidował swój sklep towarów mieszanych, jedyny taki we wsi, między szkołą a kościołem, i gdzieś tam wyjechał, mój ojciec, Józef Markiel, wykorzystał brak konkurencji i założył własny sklep. Do rytuału należało, że chłopi kupujący zwykle naftę, zapałki, papierosy i machorkę (krajany tytoń w paczkach), robiąc zakupy, przystawali na dłużej, robili skręty, zapalali i kurząc, opowiadali nowinki we wsi i pytali ojca oraz współklientów, «co słychać». Sklep był swoistym centrum informacyjnym dla przyszkolnej i przykościelnej strefy wsi. Także kobiety, kupujące sól, cukier, drożdże, wdawały się z matką w pogawędkę o pieczeniu, gotowaniu, dzieciach, kłopotach i leczeniu. Często, kiedy sklep był zamknięty, krewni, powinowaci oraz znajomkowie byli zapraszani do izby”11. „Ci, co robili źle Żydom w atmosferze przyzwolenia, a nawet takiej dumy, oni się z tym nie kryli. I tu właśnie tkwi jądro, że to, co oni robili, to przy alkoholu wiadomo, że chwalili się wszystkim […]. I może to w tym człowieczeństwie najbardziej było okrutne. Gdyby taili to wszystko, gdyby się wstydzili tego, gdyby zamaskowali; nie, oni się tym chwalili, tak jak łupem wojennym”12.

Rok po publikacji w „Znaku” nagraliśmy wywiad wideo z Tadeuszem Markielem dla zbiorów The United States Holocaust Memorial Muzeum w Waszyngtonie, którego mam zaszczyt być w Polsce od wielu lat przedstawicielką13. W moim tekście wykorzystałam informacje wówczas zarejestrowane. Nagraliśmy jeszcze jeden wywiad z naocznym świadkiem tamtych dramatycznych wydarzeń, także przeze mnie cytowany14. Od tego czasu nawiązaliśmy kontakt korespondencyjny. Szczęśliwie pan Tadeusz korzystał ze zdobyczy techniki i posługiwał się na co dzień Internetem. Wymieniliśmy kilkadziesiąt e-maili, przekazując sobie natychmiast nowo zdobywane informacje. Dla niego i dla mnie każdy kolejny ślad, każda nowa wiadomość, data, imię, nazwisko były jak niewidzialna nić, za którą ciągnąc, mieliśmy nadzieję dotrzeć do pełniejszej wiedzy o gniewczyńskich Żydach. Miał wielkie marzenie: pragnął odszukać imiona i nazwiska wszystkich ofiar: „Myślałem o tym od lat, ale nie mając nadziei na pełną listę ofiar, byłem bezradny. Każda osoba, każda rodzina wymieniona w dokumentach stają mi się bliskimi. Chciałbym poznać ich los i wyryć go przynajmniej w druku”.

Pierwsze materiały archiwalne, do których dotarłam, to akta powojennych procesów karnych z tzw. dekretu sierpniowego15, wytoczonych kilku mieszkańcom wsi Gniewczyna za zbrodnie popełnione na ich żydowskich sąsiadach. Są przeze mnie szczegółowo omówione i obficie przytaczane, przede wszystkim w aneksie źródłowym kończącym opracowanie. Pan Markiel zdążył zapoznać się z tymi materiałami. Lektura przychodziła mu z trudem, nie tylko z powodu problemów z odcyfrowaniem najczęściej rękopiśmiennych, czasem niezbyt czytelnych dokumentów. Napisał do mnie: „Studiowałem z przerwami, bo ciężar zbrodni bandytów, tchórzostwo świadków i podłe targi o pierzyny przerastają moją wyobraźnię. Odebrało mi mowę i energię. Chciałbym – jak żydowskie matki z dziećmi – uciec, a nie wiem dokąd. Brak śladu ludzkich odruchów współczucia nad tragedią żydowskich dzieci!!! Ależ to smutne… […] Wstrząsnęła mną informacja w aktach, że Walenty Miara, zmuszony do kopania dołu (nie grobu) i ściągania ofiar za nogi do dołu za domem, zgarniał dłońmi zastygłą krew i zanosił [ją do dołu z ciałami]. Jedyny ludzki odruch, więc szkoda, że nie wiemy: na rozkaz czy ze współczucia? To był ciekawy dla mnie człowiek, tak dobry, że aż naiwny, więc lekceważony, wykorzystywany, traktowany nie na serio, podobnie jak Żydzi przed wojną”16. Wkrótce otrzymałam kopie dwóch cudem zachowanych listów dotyczących tych samych wydarzeń, napisanych przez dobrze już wówczas znanych panu Markielowi i mnie autorów – Jana Ryfę i Teresę Stramę17. Są niemal w całości przytoczone w aneksie źródłowym kończącym opracowanie. Listy ujawniły pewne fakty obojgu nam całkowicie nieznane. Dotyczą mordu popełnionego na rodzinie Leiba Russa przez członków miejscowego oddziału dywersyjnego ZWZ-AK, placówki Tryńcza. Byli oni mieszkańcami wsi Gniewczyna, młodymi ludźmi z ambicjami, żądnymi przygód i wielkich czynów, „maturzystami” opisanymi przez Markiela, należącymi w jego przekonaniu do podziemia, które określał jako „ideowe” skrzydło AK. Działalność polskiego podziemia (zarówno podczas wojny, jak i tuż po niej) w Gniewczynie i całej gminie Tryńcza była – co nie jest bez znaczenia – ściśle powiązana z Kościołem i wspierana przez miejscowych proboszczów. Księża byli bardzo zaangażowani przede wszystkim w ukrywanie partyzanckiej broni, odprawiali msze polowe, błogosławili młodym konspiratorom. Jednocześnie w cieniu budynku kościoła rozgrywał się żydowski dramat. Dom Trynczerów widać z dużego kościelnego dziedzińca. Ich licha chata stała na maleńkiej, pięcioarowej działce. Jej zaletą i zarazem zmorą były centralne położenie we wsi i bliskość kościoła. Dom Leiba obrała sobie za cel młodzież wioskowa, by rokrocznie przypominać jego mieszkańcom, kim dla niej są – potomkami Judasza, symbolizowanego przez wieszaną na wysokim drzewie kukłę. „W nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek kukłę Judasza wieszano na drzewie, a następnego dnia wykonywano na niej «wyrok» […]. W wielu wsiach powiatu jarosławskiego i przeworskiego kukły Judaszów przybijano na wysokich żerdziach lub też podstawiano na złość Żydom pod okna. Potem kukłę podpalano i wrzucano do rzeki”18. Opisałam w kilku akapitach rolę parafii w Gniewczynie oraz lokalny podziemny ruch oporu w osobnym rozdziale zatytułowanym „Bóg, honor, ojczyzna”. Uważam ten wątek za bardzo istotny dla zrozumienia ogromu osamotnienia wiejskich Żydów skazanych na Zagładę i pozbawionych ochrony ze strony lokalnych autorytetów. Wiedzę moją czerpałam z opracowań naukowych i relacji.

Po kilku miesiącach od czasu podjęcia wspólnych poszukiwań pan Markiel otrzymał zdumiewający e-mail – autor pisał do niego po rosyjsku z dalekiej Rosji o sprawach tak bardzo nas obchodzących! Przedstawił się: „Jestem Wiliam Wrutczel (Worsztil) syn Mordki z Chodaczowa, o którym pisał pan, że przeszedł San i ocalił życie, i to jest prawda”. Natychmiastowa wymiana listów ujawniła dla nas fakty niemożliwe do ustalenia w inny sposób. Wszystkie te informacje zebrałam w rozdziale poświęconym wyłącznie losom ocalałych, w tym także Mordki.

Wśród materiałów archiwalnych wykorzystanych w tym tekście są teczki z archiwum Instytutu Pamięci Narodowej (głównie akta prokuratorskich dochodzeń i procesów sądowych), dotyczące samej wsi i nieodległych od Gniewczyny wiosek i gmin. W Archiwum Państwowym w Przemyślu czytałam materiały Szkoły Podstawowej w Gniewczynie, której zachowana metryka szkolna19 od końca XIX wieku aż po lata powojenne pozwoliła mi ustalić wiarygodne dane o członkach jeśli nie wszystkich, to na pewno większości żydowskich rodzin z Gniewczyny. Ciekawą lekturą była także prowadzona przez ponad trzydzieści pięć lat ręką miejscowej nauczycielki Julii Peszkowskiej kronika szkolna. Zapoznałam się z materiałami gminy Tryńcza (niestety, najciekawsze dla mnie akta z lat 1939-1945, tak jak w przypadku większości gmin, nie zachowały się) i sąsiadującej z nią gminy Jarosław-wieś, z aktami miasta Przeworsk, dokumentacją Starostwa Powiatowego Przeworskiego i kilkoma innymi zespołami. Czytałam również teczki powojennych spraw rozstrzyganych przez Sąd Grodzki w Przeworsku. Dotyczyły wykreślania z ksiąg hipotecznych (gruntowych) długów wobec osób „nieznanych z życia i miejsca pobytu”, spraw spadkowych, uznania za zmarłego, ustanowienia prawnego opiekuna wobec małoletnich i innych procesów cywilnych. Znajdowałam w nich nieliczne imiona i nazwiska Żydów gniewczyńskich. Wertowałam repertoria spraw notariusza Stanisława Kuźmierskiego z Przeworska, który mieszkańcom miasta i okolicznych wiosek poświadczał podpisy, sporządzał umowy kupna-sprzedaży, darowizn i wiele innych dokumentów. Spenetrowałam zbiory Muzeum w Przeworsku, przechowującego oryginalne dokumenty, zdjęcia, relacje i opracowania. Dotarłam do ksiąg zapowiedzi ślubów i ksiąg chrztów udzielonych w parafii pod wezwaniem św. Mateusza Apostoła w Gniewczynie Łańcuckiej, za których udostępnienie dziękuję księdzu proboszczowi Krzysztofowi Filipowi.

Zadanie, które sobie postawiłam, miało jeden nadrzędny cel, zgodny z najkrótszą znaną mi definicją nauki sformułowaną przez socjologa Roberta Mertona, że nauka jest powiększaniem zasobu potwierdzonej wiedzy. Pragnęłam wywiązać się z podstawowego obowiązku historyka i zgromadzić jak najwięcej źródłowych informacji o wydarzeniach opisanych przez Tadeusza Markiela. Mój tekst jest więc uzupełnieniem jego wstrząsającej relacji (opartej wyłącznie na pamięci uczestników wydarzeń), uściśleniem, czasem niewielkim sprostowaniem faktów, osadzeniem w ramach okupacyjnych realiów i wydarzeń. Relacja Markiela składa się z czternastu rozdziałów, z których niektóre sięgają w głąb historii – do przedwojnia, genezy Zagłady, inne wybiegają poza wojenną cezurę, ukazują moralne skutki wojny dla społeczności lokalnej. Moje opracowanie dzieli się na dwie części – pierwsza to osiem rozdziałów, w których omawiam najważniejsze, ustalone na podstawie zgromadzonych źródeł fakty z historii wsi oraz jej żydowskich mieszkańców. Skupiam się, co oczywiste, na latach okupacji. Druga część to aneks źródłowy zawierający sześćdziesiąt osiem numerowanych kolejno dokumentów (z wyjątkiem listów są to najczęściej fragmenty większych źródeł archiwalnych).

Niestety, bardzo szybko moja i pana Markiela pasja poszukiwawcza naznaczona została postępującą gwałtownie chorobą jego żony. Pani Zosia, którą mogłam poznać jedynie z głosu, zdjęć i opowieści męża, zmarła 22 czerwca 2010 roku po długiej i ciężkiej chorobie. Pan Tadeusz nie zdołał uwolnić się od ciężaru pustki po jej odejściu. Mówił, że jest jak pęknięty dzban, którego już nie można skleić. Kiedy go wkrótce potem odwiedziłam w Stalowej Woli, miałam nadzieję, że z czasem uda się wyrwać go ze smutku, pocieszyć.

Poznanie scenerii ułatwia zrozumienie zdarzeń, ale tylko raz miałam możliwość stać z panem Markielem obok resztek domu Trynczerów, iść z nim śladami Nuchema, oglądać zapadające się ściany obory, w której ciemnych zakamarkach ukrywał się Abramek ze swoim ojcem.

Tadeusz Markiel zmarł nagle i niespodziewanie we własnym mieszkaniu w sobotni ranek 20 listopada 2010 roku. Nie przeczuwał swojej śmierci albo nie dbał o nią. Do końca żył myślą i marzeniem, by imiona niewinnych żydowskich ofiar zostały wyryte w kamieniu. Pośmiertnie, w 2011 roku, został uhonorowany przez krakowski Klub Chrześcijan i Żydów „Przymierze”. Z powodu świadectwa, które dał, Klub uznał, że należy o nim pamiętać.

„Nasza wiara polega tylko na tęsknocie za siłą wyższą – pisał w jednym ze swoich pięknych i wzruszających listów, zmagając się z chorobą, cierpieniem, nadzieją i jej utratą – intuicja podpowiada nam, że w odniesieniu do ludzkiej egzystencji nie jest ona miłością ani sprawiedliwością, a co najwyżej biernym świadkiem naszego losu. Aby przetrwać, potrzebujemy magii, więc mówimy sobie, że życie jest wieczne, człowiek nieśmiertelny, że stacja nadawcza naszego mózgu, wzmocniona emocjami serca, wysyła energię fal, która nie ginie, łączy się z bliskimi i kto wie, może zostaniemy nagrodzeni jak Urszula Kochanowska w wierszu Bolesława Leśmiana: «Gdy po śmierci w niebiosów przybyłam pustkowie, Bóg długo patrzał na mnie i głaskał po głowie…»”.

Alina Skibińska

Warszawa, 3 października 2011 roku

Nota edytorska

TekstGniewczyna w czas wojny jest skróconą wersją wspomnień Tadeusza Markiela pod tym samym tytułem, spisanych w roku 2006 i częściowo opublikowanych w miesięczniku „Znak” 2008, nr 4. Tekst z komputeropisu opracowała oraz przypisami opatrzyła Alina Skibińska. Za zgodą autora usunięto fragmenty zbyt osobiste, dotyczące koligacji rodzinnych lub irrelewantne w stosunku do tematu głównego, dokonano także drobnych skrótów w przypadku ewidentnych powtórzeń. Uznane za konieczne lub przydatne uzupełnienia ujęto w nawias kwadratowy. Dokonano emendacji cytatów literackich, podawanych przez autora z pamięci, jeśli przeinaczenie nie miało wpływu na sens danego fragmentu. Cytaty biblijne, które autor zaczerpnął z trzech różnych przekładów Pisma Świętego, w trosce o wierność autorskiej intencji pozostawiono w postaci niezunifikowanej ze względu na istotne nieraz różnice w wymowie danego passusu w poszczególnych wydaniach. Skorygowano nieliczne oczywiste błędy językowe. W składnię ingerowano jedynie w celu usunięcia niejednoznaczności, pisownię i interpunkcję natomiast dostosowano do obowiązujących reguł. Ujednolicono sposób zapisu liczb i miar.

Gniewczyna w czas wojny

Tadeusz Markiel

Wybór i opracowanie

Alina Skibińska

Do tego, aby zwyciężyło zło, wystarczy,

by dobrzy ludzie nie robili nic…

(filozof irlandzki Edmund Burke)

Zła wiadomość nadeszła dla ośmiu polskich rodzin wyznania mojżeszowego zamieszkałych w dużej, kilkutysięcznej wsi o nazwie Gniewczyna w gminie Tryńcza, powiat Przeworsk, ówczesnego woj. lwowskiego, a obecnie podkarpackiego. W dniu wybuchu wojny pewien starszy już rolnik, mogący wyrażać typowe poglądy mieszkańców wsi, na pytanie, co z nami będzie, gdy przyjdą tu Niemcy, odpowiedział: „Hitler zrobi porządek z Żydami”. Klęskę Polski umieścił w kategorii daru opatrzności. Była to złowieszcza zapowiedź losu Żydów w Polsce, w tym losu małej, jednoprocentowej mniejszości etnicznej w Gniewczynie. Losu Trynczerów20, Russów, Semków21, Leibów „drugich”22, Leizorów23, Majerów24 jednych i drugich, i trzecich (Kiwa, właściciel sklepu, mieszkający naprzeciw szkoły, i Czysty, z zawodu ślusarz, mieszkający przy moście na Mleczce, wyemigrowali ze wsi jeszcze przed wojną i słuch o nich zaginął).

Słowo o Gniewczynie

Wieś rozłożyła się na planie dopływu Mleczki do Wisłoka, gdzie dostęp do wody i żyzne tereny ułatwiały uprawy i hodowlę. Na odcinku łańcuckiej części Gniewczyny Wisłok płynie od zachodu na wschód. Na odcinku trynieckiej łagodnie skręca na północny wschód. W miejscu przełomu linii Wisłoka wpada do niego, od strony południowej, rzeka Mleczka o najgłębszym korycie w województwie podkarpackim. Najwcześniej zostało zasiedlone zachodnie, czyli lewe, stanowiące kąt prosty, międzyrzecze Mleczki wpadającej do Wisłoka, gdzie ziemia jest urodzajna, a położenie, z przeprawą promową, ułatwia podróż do Leżajska, miejsca religijnych pielgrzymek. Nie wiadomo dlaczego ta stara wieś nazywana jest „nową wsią”. Prawe międzyrzecze Mleczki wpadającej do Wisłoka stanowi kąt rozwarty, ponieważ Wisłok skręca tu na północny wschód. Brak jest znaczącego centrum dla obu części Gniewczyny. Jeśli chodzi o większą, łańcucką część, której środek wypada na moście nad Mleczką, to można tu wyróżnić trzy ośrodki rozmieszczone na planie trójkąta: ośrodek religijny – neogotycki kościół, plebania i dom zakonny, edukacyjny – szkoła na gruntach kiedyś parafialnych i handlowy – młyn, karczma i sklep. Przed stu laty, czyli przed „regulacją” kanionu Mleczki, wieś była rozłożona na nabrzeżach wijącej się meandrami rzeki. Musiało być wówczas malowniczo. Koryto obejmowało wieś wężowymi zakolami. Jedno z nich opływało z trzech stron wysokie, obronne nabrzeże, gdzie stoi kościół neogotycki. Miejsce malownicze, prawdziwe uroczysko. Zlikwidowano bezdusznie kilka kilometrów wijącego się od tysięcy lat, jak wąż pośród traw, głębokiego kanionu rzeki Mleczki. Wyprostowano wprawdzie drogę, ale skrzywdzono przyrodę i ludzi żyjących z wody i wypoczywających nad wodą. Teraz urokliwe starorzecze jest zasypywane hałdami śmieci i gruzu.

Obszar leżący na południe od dopływu Mleczki (kiedyś, przed stu laty, własność „pana na Łańcucie”) zachował tradycyjną nazwę Gniewczyny Łańcuckiej. Natomiast obszar na północ od tego punktu na mapie (kiedyś własność „pana na Tryńczy”) zachował tradycyjną nazwę Gniewczyny Trynieckiej. Nie ma widocznego rozgraniczenia między dwoma częściami Gniewczyny. Kościół i szkoła, zlokalizowane w obszarowo i liczebnie większej łańcuckiej części, są wspólne i dzięki temu integrują obie części we wspólnotę zwaną Gniewczyną.

Około sto lat temu ostatni dziedzic włości na Gniewczynie dokonał parcelacji majątku przez sprzedaż działek miejscowym rolnikom. Dwór dziedzica był zlokalizowany w centrum wsi na lewym brzegu Mleczki, na najwyższym – w tej okolicy – nabrzeżu, blisko przejścia dla pieszych, tzw. ławy. Stąd, tj. od lewego kąta dopływu Mleczki do Wisłoka, rozpościerały się w kierunku na zachód, ku Świętoniowie, najbardziej urodzajne ziemie. Miejsce zwane „dworem” zasiedlają dziś potomkowie Wiechów, Ryfów, Chruścielów, Pelców i innych, bogatych kiedyś gospodarzy. Także moja babcia, Maria Kulpa, pochodziła z tej gałęzi Chruścielów. Osadnictwo ma początek w czasach historycznych, po przyłączeniu zachodniego obszaru Rusi Czerwonej do Królestwa Polskiego przez ostatniego z Piastów, króla Kazimierza III Wielkiego (1310-1370), czyli po ustabilizowaniu się granic politycznych. Wcześniej granica państwowa przebiegała siedemdziesiąt kilometrów na zachód na linii Rzeszów-Janów Lubelski. W sto pięćdziesiąt lat później, w 1451 roku, Gniewczyna liczyła, jak podają kroniki kościelne, zaledwie dziewięćdziesięciu jeden mieszkańców. Pierwszy kościół drewniany kazała zbudować w środku wsi, w malowniczym i zarazem obronnym miejscu, na wysokim brzegu, na ostrowie wewnątrz zakola Mleczki, Zofia ze Sprawy, córka Odrowąża, dziedziczka Jarosławia, do której należały najbardziej urodzajne ziemie w Gniewczynie. Posługę w parafii sprawowali wówczas księża bożogrobcy z Przeworska. Miejsce na podwyższeniu, w środku wsi, gdzie stoi kościół, most na Mleczce z widokiem na wieżę kościoła i dorzecze Mleczki, gdzie rzeka wpada do Wisłoka, to najbardziej urokliwe miejsca w Gniewczynie. W 1624 najazd tatarski Kantymira ograbił i spalił wieś.

Z czasem wieś nabierała coraz większego znaczenia, bo leżała na – wprawdzie drugorzędnym – szlaku handlowym Sieniawa-Przeworsk i przed rozbiorami, pod koniec XVIII wieku, do parafii gniewczyńskiej należały już Białobrzegi, Tryńcza, Wólka Tryniecka, Głogowiec, Ubieszyn, Gorzyce, Jagiełła i Niechciałka. Pierwsze rodziny żydowskie mogły przybyć do Gniewczyny po roku 1848, kiedy to ustawa austriacka zrównała Żydów pod względem prawnym z ludnością chrześcijańską. W 1909 kościół drewniany zastąpiono okazałym, murowanym. Wtedy we wsi pozostało jeszcze kilka kurnych chat i kilka ziemianek biedaków. Nieliczne domy kryte strzechą dotrwały do ostatniej wojny. Większa część mieszkańców wsi cierpiała biedę, rodzina jadła z jednej miski, niektórzy na własny użytek międlili konopie i tkali płótno na koszule, jeden z gospodarzy nawet w zimie boso woził nawóz na pole; biedne kobiety chodziły do oddalonego o trzy kilometry lasu po suche konary i nosiły ciężkie paki tego opału na plecach – pamiętam ich spocone i zaczerwienione z wysiłku i od palącego słońca twarze.

Małorolni gospodarze, których była większość, odpracowywali fizycznie wynajem konia. Z tego powodu pracowali nie mniej od zamożnych, którzy posiadali konia/konie z wozem i rolniczym osprzętem. Posiadanie jednego konia wyznaczało przynależność do klasy średniej, dwu – do klasy zamożnych gospodarzy, tak zwanych kmieci. Do miastowych, urzędników, policji, kolejarzy, nauczycieli odnoszono się z zazdrością i niechęcią. Oni, pracując od świtu do wieczora we dworze u Lubomirskich, Czartoryskich, Potockich i we dworach dzisiejszej zachodniej Ukrainy, zarabiali złotówkę za dniówkę, podczas gdy urzędnicy cywilni i mundurowi zarabiali krocie, kilka setek miesięcznie. Do tego chłop we dworze i żołnierz w wojsku brali po pysku. Gdy ojciec służąc w wojsku w Tarnopolu, spóźnił się jeden dzień z urlopu, to sierżant zawodowy, zanim wysłuchał usprawiedliwienia, wymierzył mu tęgi policzek. Bezrobocie sięgało najmniej pięćdziesięciu procent. We wsi były tylko dwa rodzinne warsztaty pracy: duży, murowany, napędzany silnikiem spalinowym młyn Jagiełów i prosta, siłą mięśni obsługiwana olejarnia Ficków. Niektóre rodziny w poszukiwaniu chleba przenosiły się na wschód, na Zabuże, gdzie kombatantom wojny 1920 roku sprzedawano tanio urodzajną ziemię z parcelacji niektórych majątków. Tak postąpili Jan i Katarzyna (z Dałomisów) Chruścielowie z dziećmi Władziem, Stasiem, Janką, Zosią i Edziem. Później się okaże, jak tragiczne będą tego skutki.

Co do opinii pasterzy o gniewczyńskiej parafii, to najdosadniej wyraził się (na przełomie XIX i XX wieku) ówczesny proboszcz ks. Jan Biega, narzekając na „obrzydliwy nałóg głupoty, dzikości i gniewu u ludzi”. Tu przytoczę, za panią Bogumiłą Szajner, żale księdza proboszcza: „W każdej sprawie, choćby najzbawienniejszej, najpożyteczniejszej, najprostszej, muszą członkowie tej gminy i prawie zawsze jedni i ci sami, nie mając oświeconego rozumu i nie chcący przyjąć od nikogo ani oświecenia, ani rady – gniew czynić; to ich żywioł, ich ideał. To dowód namacalny i źródło, początek, przyczyna nazwy gminy miejscowej Gniewczyna”25. Takie narzekanie z pozycji wyższości miało się nijak do zniewolonego ciężką pracą chłopa i jego żony, obarczonych gromadą najczęściej głodnych, obdartych i chorujących, wiecznie zasmarkanych dzieci, gnieżdżących się wraz z pokoleniem dziadków przez całą zimę w jednej, ciasnej izbie-kuchni, najczęściej w starych, osiadłych w ziemi i zagrzybionych domach, z toaletą poza domem. Przykładem, jak ciężką pracą było życie, byli niedalecy sąsiedzi, Czerwonkowie. Mieli dwanaścioro dzieci. Ojciec rodziny Piotr, kmieć na sześciu morgach piaszczystej, wymagającej nawożenia ziemi, wyróżniał się wśród innych życzliwością wobec otoczenia i wyjątkową kulturą obejścia. Jego żona Anna, wysoka, chuda, małomówna, była tak zapracowana od świtu do nocy w domu, oborze, ogrodzie i na polu, że zdarzało się jej urodzić dziecko nie w domu, nie mówiąc już o szpitalu, lecz w polu – przynosiła wtedy noworodka do domu w podołku spódnicy. W zimie młodsze dzieci spały u nich we czworo na jednym łóżku, chorowite bądź przeziębione na piecu, na warstwie ciepłego, suszącego się ziarna, dziadkowie na ławach, na przypiecku, starsze dzieci na podłodze, na przynoszonej do izby co wieczór świeżej warstwie słomy. Nikt z domowników nie miał pracy zarobkowej, emerytury czy renty. Popularnym napojem była kawa z przypalanego w domu jęczmienia, z braku nafty do lampy przyświecano sobie szczapami wciśniętymi w szczelinę między cegłami pieca. I właśnie im pożar strawił drewniany dom i obory. Rozpacz! Wieś nie była społecznie zorganizowana, nie potrafiła im pomóc. Musieli sami, z zaświadczeniem od księdza proboszcza że są pogorzelcami, wędrować nawet po okolicznych wioskach z prośbą o wspomożenie. Ale gdyby wszyscy we wsi byli tacy ludzcy, zacni, życzliwi, bez [skłonności do] plotek i zawiści, jak Piotr Czerwonka i jego żona Anna, to chciałoby się tu mieszkać i powracać. Brak ziemi i związana z tym bieda, ciężka praca, ciasnota i brak nadziei na lepsze jutro sprawiały, że większość ludzi czuła się pokrzywdzona i wydziedziczona przez los, a przez to gniewna, szukająca winnych za swój ciężki los. Nie mając warunków do rozwoju, nie mieli poczucia patriotyzmu, bo nie mieli powodu do dumy z przynależności do wolnej Polski. Ich ojczyzną była, jak za zaborów, polszczyzna i ojcowizna – jeśli mieli szczęście ją odziedziczyć.

W owym czasie nie cała społeczność Gniewczyny umiała czytać i pisać, bo dopiero od dwudziestu lat, od odzyskania państwowości po rozbiorach, dzieci i młodzież były objęte powszechnym obowiązkiem nauki (w praktyce nieegzekwowanym). Z pokolenia dziadków tylko nieliczni umieli czytać i pisać, z pokolenia ojców co drugi. Chociaż cała młodzież była już piśmienna, to tylko nieliczni – co dziesiąty z nich – byli przygotowani do dalszej nauki w szkołach średnich, ponieważ młodzież po ukończeniu klasy czwartej porzucała naukę – była potrzebna do opieki nad młodszym rodzeństwem i do pracy na roli.

Zwykle dzieci rozpoczynających naukę było dwa oddziały, a do ostatniej, siódmej klasy dotrwały trzy osoby – chłopcy z majętnych rodzin. Brak wiedzy o świecie nie pozwalał ludziom we wsi sprawdzić sądów, które od góry wydawali inni, więc przyjmowali je za swoje „na wiarę”, popadając w przesądy. Nie rozumieli – poza parafią – otaczającego ich świata. Nie wiedzieli, że ziemia jest okrągła, bo widzieli ją płaską jak naleśnik. Brak światła elektrycznego w domach, zagrodach i ulicach mylił ich zmysły, więc ulegali złudzeniom, przez co wierzyli w zabobony, gusła i strachy. Źródła wszystkich czarów i pokus upatrywano w kobietach; były to echa pradawnych tradycji patriarchalnych, polowań na czarownice. Do pierwszego pokolenia światłej, niekoniecznie wysoko wykształconej elity rodem z Gniewczyny należeli wówczas:

Antoni Chruściel, jedyny syn chłopa z Gniewczyny, prawnik po Uniwersytecie Lwowskim i wojskowy, który dzięki wykształceniu, dobremu wyglądowi i patriotycznej działalności zdołał się ożenić z córką ziemianina na Wo łyniu. W czasie okupacji był dowódcą Warszawskiego Okręgu AK. Miał wpływ na decyzję o rozpoczęciu powstania. Nie wyraził sprzeciwu wobec infantylnej decyzji podjętej przez przełożonych. Wojskowi dowódcy zawsze prą do wojny, bo to dla nich jedyna okazja na automatycznie przyznawane, obyczajem wojny, wymarzone szlify generalskie, porównywalne z biskupią tiarą. Strategicznie powstanie było skierowane przeciw okupantowi, bez liczenia się z faktem, że Niemcy mieli na froncie wschodnim półtora miliona wojska i policji i byli do ostateczności zdeterminowani nie dopuścić Armii Czerwonej do swego Vaterlandu. Politycznie powstanie było skierowane przeciw Sowietom. Wpisywało się w filozofię dwu wrogów, bez liczenia się z realiami wojny.

Feliks Młynarski (1884-1972), syn miejscowych organistów, Honoraty i Jana Młynarskich, którzy do Gniewczyny przyjechali z Żołyni, ale ich ród pochodził z Kresów Wschodnich. Za udział w powstaniu 1863 roku stracili majątek i wyemigrowali do Galicji. Feliks ukończył ekonomię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Został profesorem, mówił płynnie po niemiecku, francusku i angielsku, pełnił wysokie funkcje z ramienia Polski w Lidze Narodów. Przed II wojną światową był wiceprezesem Banku Polskiego i profesorem bankowości w Szkole Głównej Handlowej. Za okupacji objął kontrowersyjną funkcję dyrektora Banku Emisyjnego. Drukowane w nim pieniądze nazywano „młynarkami”. Po wojnie został wykładowcą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisał ciekawą książkę autobiograficzną pt. Wspomnienia26. Jego brat Michał Młynarski27 (1889-1942) został zamordowany w Auschwitz; dla uczczenia jego pamięci do obelisku jego rodziców i siostry Jadwigi na cmentarzu w Gniewczynie przytwierdzono symboliczną tabliczkę.

Mateusz Browiński, wójt gminy Tryńcza. [Browińscy] mieszkali naprzeciw cmentarza. Byli najbardziej znaczącą i wyjątkowo dumną rodziną we wsi: majętni, nowy dom, bardzo duży ogród z budynkami gospodarczymi i nowoczesne gospodarstwo. Wysoki płot ze ściśle przylegających do siebie desek nie zezwalał na wgląd do zagrody. Jako pierwsi we wsi założyli półhektarowy sad owocowy, tuż za drogą, od strony cmentarza. Kiedy wysłany przez rodziców, nieśmiało przekraczałem drewnianą bramę, moją uwagę zwróciły dwa piękne konie wyprowadzane ze stajni. Wójt był wysoki, dostojny i wykształcony, niebratający się z mieszkańcami wsi. Wójtostwo dawało mu wysoki status społeczny, czyniło go niedostępnym, ale też budził naturalny szacunek, miał charyzmę, może pochodził ze znaczącego rodu; mało o nim wiedziano, wcale nie plotkowano. Ja też mam wobec tej rodziny wyjątkowy podziw i szacunek – w tle z ciekawością, skąd pochodzili i jaka była historia ich rodziny28. Mieli syna (zrobił przed wojną maturę) i dwie córki (z młodszą uczęszczałem do tej samej klasy szkolnej). Wszyscy byli wysocy, piękni. Z czasu okupacji nic nie wiem ani o wójcie, ani o jego dorosłym, wykształconym synu, którego jakby nie było we wiejskiej scenerii. Nie kojarzy się mi z czterema pozostałymi maturzystami ani z AK. Pojawił się po wojnie w kontekście kontynuowania studiów w dużym mieście. Tyle tylko wiem, że młodsza córka (Maria?) założyła rodzinę w sąsiedniej wsi, Gorliczynie.

Aleksander Ziemiański, charyzmatyczny ksiądz, ur. w 1892 roku w Orzechówce koło Jasiennicy Rosielnej z ojca Stanisława Kresha i Marii Leśniak, szkołę średnią ukończył w Brzozowie koło Sanoka, święcenia kapłańskie przyjął w 1916 roku, pierwszy wikariat objął w Gniewczynie w 1933 roku. Jego bratankowie uczęszczali do szkoły w Gniewczynie, Tadeusz był moim kolegą klasowym, Franciszek ożenił się w Gniewczynie z Zofią Konieczny. Wyróżniali się wyższą kulturą bycia i zamiłowaniem do nauki. Po wojnie ksiądz Aleksander objął parafię w Rozwadowie. W wieku 72 lat, w 1964 roku, odszedł ze względu na zdrowie na emeryturę. Zmarł, opłakiwany przez rozwadowskich parafian, 13 marca 1967 roku.

Stanisław Chmura, lekarz wojskowy, podpułkownik, ur. w 1896 roku. Wraz z żoną, także lekarzem, mieszkali we Lwowie. Pomogli Marii Skibie z Gniewczyny ukończyć Szkołę Położnych. Innym, jak np. Janowi Dałomisowi („Kościuszce”) ułatwiali przyjęcie do lwowskiego szpitala. Nie wiadomo mi, jakie przejścia wojenne sprawiły, że po wojnie [Chmura] trafił do Anglii, gdzie zmarł 31 sierpnia 1945. Musiał być kimś wyjątkowym, skoro takim był jego brat (?) Piotr.

Piotr Chmura, „Guślarz spod młyna”, brat (?) wyżej wymienionego Stanisława Chmury. Oprócz pracy na roli i troski o rodzinę, przez kilkadziesiąt lat, od młodości do śmierci, był przewodnikiem modlitw różańcowych przy opłakiwaniu zmarłych. Zdystansowany wobec wszystkiego, co się wokół działo, zanurzony w zaszłości, budził jakiś mistyczny szacunek. Wysoki, postawny, nieco pochylony, jakby nad pługiem, o mocnej twarzy, z mierzwą włosów, zapatrzony w coś, czego inni nie widzieli. W roli prowadzącego różaniec przeistaczał się z milczącego, zapracowanego rolnika w kapłana-guślarza i poetę. Zdawało się żałobnikom, jakby kapłan pradawny odprawiał gusła jakieś, przyzywał ducha zmarłego na ucztę biesiadną ku pomocy i przestrodze bliskim, jakby prosił duchy ojców i dziadów o opiekę i błogosławieństwo. Piotr, znający modlitwy żałobne prawie na pamięć, czytał je bardzo szybko i cicho, prawie prześlizgiwał się nad nimi, więc żałobnicy ulegali nie słowom, lecz głosowi i scenerii świętego, dawno zapomnianego obrzędu, który mógł wyczarować tylko poeta:

Spieszmy cicho i powoli, Poza cerkwią, poza dworem, Bo ksiądz gusłów nie dozwoli, Pan się zbudzi nocnym chorem29.

Zamknijcie drzwi od kaplicy I stańcie dokoła truny;

Żadnej lampy, żadnej świecy, W oknach zawieście całuny.

[…]

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, Co to będzie, co to będzie?

Czyscowe duszeczki!

[…]

Oto obchodzimy Dziady!

Zstępujcie w święty przybytek;

Jest jałmużna, są pacierze, I jedzenie, i napitek.

[…]

Mówcie, komu czego braknie, Kto z was pragnie, kto z was łaknie30.

Nie ma już Piotra, ostatniego guślarza, który łącząc chrześcijańskie modlitwy z tajemnym obrzędem dziadów, zmarłych przodków, powracających z prośbami i przestrogami, przynosił nadzieję żywym na spotkanie z duszami bliskich tu, w chacie i zagrodzie, w drodze, w pracy pośród pól i lasów, nie gdzieś daleko, w zaświatach, lub co gorzej – w nicości.

Franciszek Rachwałowski, oficer lwowskiej tzw. granatowej policji (za okupacji Polnische Polizei) współpracującej, niestety, z okupantem w prześladowaniu Żydów. Był wprawdzie w kontrowersyjnej służbie okupanta, ale tajnie współdziałał z AK (ubezpieczał podczas okupacji podróż, w obie strony, Antoniego Chruściela odwiedzającego rodzinę w Gniewczynie); po wojnie był więziony, a rodzina prześladowana.

Franciszek Kulpa (1890-1953), najstarszy syn Marii z Chruścielów i Marcina Kulpy, ukończył w Przemyślu pięcioletnią Salezjańską Szkołę Organistowską, najstarszą placówkę kształcenia organistów z całego kraju. Objął funkcję muzyka organisty przy parafii w Białobrzegach; był także kapelmistrzem orkiestr i pierwszym w regionie fotografem amatorem (zdobył pośmiertnie III miejsce w konkursie artystycznych zdjęć w salach Zachęty w Warszawie w 1985 roku). Był bratem mojej matki i moim ojcem chrzestnym; sympatyczny, życzliwy, opiekuńczy, zawsze uśmiechnięty, z niezwykłym poczuciem humoru. Kiedy ciężko chory leżał w dużej, wieloosobowej sali w rzeszowskim szpitalu i wydawało się, że zapada się w mękę umierania, nagle wyrwał się śmierci, podniósł się do pozycji siedzącej i dźwięcznym, mocnym głosem zaśpiewał pieśń pożegnalną „W mogile ciemnej śpij na wieki…”. Gdy dośpiewał do końca, opadł bezwładnie i po chwili nie żył. Wywołało to poruszenie i zdumienie wśród pacjentów i personelu. Słuchacze mówili, że było w tym porażającym misterium umierania jakieś straszne, przejmujące grozą piękno rodem z antycznej tragedii. Myślę, że nastrój tej sceny mogłyby oddać tylko słowa Zeusa z Iliady Homera: „Pośród wszystkiego, co dyszy i pełza po ziemi, nie ma istoty bardziej nieszczęsnej niż człowiek”31.

Franciszek Chruściel (1896-1985), z drugiej gałęzi Chruścielów, tych zza Mleczki, w miejscu, gdzie kiedyś był dwór; kuzyn wyżej wymienionego Franciszka Kulpy, ukończył leśnictwo na Uniwersytecie Lwowskim. Jego ojciec Jan pracował u Lubomirskich na Przeworsku przy hodowli koni. Zasługi ojca i świetne wyniki w nauce jego syna w Gimnazjum Ogólnokształcącym w Jarosławiu skłoniły Lubomirskiego do płacenia stypendium za studia, pod warunkiem odpracowania tegoż w majątku Lubomirskich. [Franciszek w]spaniale się prezentował, był zapalonym myśliwym. Po studiach objął kierownictwo nadleśnictwa Zerwanka koło Julina i Brzózy Królewskiej. Po wojnie został przeniesiony do nadleśnictwa w Chrzanowie koło Katowic i Trzebini.

Maria Skiba, po zdaniu tzw. małej matury w Jarosławiu rozpoczęła naukę w dwuletniej Szkole Położnych we Lwowie. Kandydatki musiały być mężatkami i matkami. Na czas nauki zamieszkała z dzieckiem i mężem u rodziny Chmurów. W zamian za pomoc w domu i ogrodzie mieli gdzie mieszkać i co jeść. Chmurowie pochodzili z Gniewczyny, a we Lwowie pracowali jako lekarze. Także ich syn kończył medycynę. Po ukończeniu Szkoły Położnych Maria powróciła z rodziną do rodzinnej wsi. Była we wsi jedyną pielęgniarką dla dzieci i położną dla kobiet. Pracowała z powołaniem od rana do wieczora. Także zimą, w mróz i śnieg była pogotowiem ratunkowym dla około dwu tysięcy rodzin. Zawsze pogodna, pracowita nad podziw i co ważne, zasługująca na zaufanie.

Rzeczyca z przysiółka Poręby, charyzmatyczny działacz ludowy.

Jan Strama, technik, absolwent kilkuletniej Szkoły Mechanicznej w Sanoku (?), etatowy pracownik cukrowni w Przeworsku. Wysoki, o dobrym wyglądzie, kulturalny i uczynny, dzięki temu lubiany. Ożenił się z piękną i kulturalną Rachelą/Teresą z Majerków32. Podczas okupacji miał dostęp do tajnego nasłuchu radiowego w cukrowni i wracając po pracy z Przeworska, podtrzymywał nas na duchu, dzieląc się dobrym nastrojem i nowinami z frontów wojny. Każdego wieczoru czekałem, aż wstąpi z nowinami do nas. Ważniejsze od nowin były dla mnie kultura jego bycia, uśmiech, życzliwość i ciekawe zainteresowania. Przez małżeństwo uratował przed śmiercią Rachelę/Teresę i dzieci, Władzię, Stasia i Wacka, ale nie przed podłym szantażem ze strony bossa miejscowej bandyckiej mafii. Brat Racheli/Teresy o imieniu Wołek/Wiktor osiedlił się i założył rodzinę w Cieplicach za Sieniawą. Po wybuchu wojny 1939 wyruszył na wschód z zamiarem znalezienia nowego, bezpiecznego miejsca dla rodziny. Nie zdążył z pomocą. Jego żonę i dzieci zamordowali miejscowi. Nie chciał wrócić do antysemickiej Polski w nowych granicach. Wiedział, że nie znajdzie grobu tych, których kochał. Zmienił nazwisko z lęku przed absurdalną nienawiścią ze strony polskich antysemitów. Po wojnie ożenił się powtórnie. Doczekali się udanej córki.

Maturzystami po ośmioklasowym Gimnazjum Ogólnokształcącym w Jarosławiu byli wówczas:

Władysław Słysz, świetnie się zapowiadający młody maturzysta, ideowiec stroniący od szemranych interesów i bezprawia czasu wojny. Nie należał do AK. Zginął tragicznie w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu, zupełnie przypadkowo z rąk żołnierzy radzieckich stacjonujących we wsi przy obsłudze trzech penetrujących niebo reflektorów.

Józef Chruściel33, bratanek Antoniego Chruściela, w AK miał pseudonim „Sokół”, zginął tragicznie w marcu 1943 roku przy nieznanej dla mnie misji, podczas przeprawy przez San w okolicach Sieniawy.

Antoni Rachwałowski, bratanek lwowskiego oficera granatowej policji, w AK miał pseudonim „Gołąb”, po wojnie uciekł przez zieloną granicę do Anglii, stamtąd do Kanady i tam zamieszkał na stałe.

Felicjan Jagieła, współwłaściciel młyna, w AK miał pseudonim „Żbik”, po wojnie stał się bohaterem dramatycznej ucieczki z rąk milicji. Wraz z Antonim Rachwałowskim uciekł do Anglii i tam zamieszkał na stałe.

Browiński, syn wójta gminy Tryńcza. W czasie okupacji nie było o nim słychać, po wojnie studiował gdzieś w dużym mieście. Żałuję, że nic o nim nie wiem; był przecież kimś nieprzeciętnym, jak i cała jego rodzina.

Komendantem miejscowej placówki AK był Wojciech Lis „Stanisław”34. Najmłodszym akowcem był małoletni, niezwykle pomysłowy i odważny wywiadowca Julek Marek o pseudonimie „Mały”35, rocznik 1931.

Do Gimnazjum Ogólnokształcącego w Jarosławiu uczęszczali wówczas:

Józef Słysz, brat Władysława, przystojny, uzdolniony, oczytany, o wyjątkowym poczuciu humoru, dusza towarzystwa dzięki grze na instrumentach i pięknemu głosowi podziwianemu w kościele, jak i wśród przyjaciół; a już lwowskie ballady śpiewał jak nikt poza nim. Po wojnie wstąpił do seminarium w Przemyślu. Został księdzem, chociaż mógł się spełnić zarówno na polu nauki, w mediach, jak i w rodzinie.

Piotr Rachwał36, typ amanta filmowego, skończył po wojnie Akademię Handlową w Krakowie i tam zamieszkał na stałe.

Do Szkoły Handlowej w Przeworsku uczęszczała Franciszka Jagieła37, siostra Felicjana, sympatyczna dziewczyna; po wojnie wyszła za mąż za oficera marynarki handlowej i zamieszkała w Gdyni.

Wymienieni maturzyści, gimnazjaliści i uczniowie szkół zawodowych to było drugie oświecone pokolenie młodzieży gniewczyńskiej, wszyscy ze starych, zamożnych rodów, i trzeba przyznać, że byli nie tylko młodzi i uzdolnieni, ale także piękni, sprawni fizycznie, dobrze wyglądający, zarówno chłopcy, jak i dziewczyny, pełni radosnej dumy, że oto wybili się ponad społeczną przeciętność, świadomi, że wykształcenie ich nobilituje. Niestety, II Rzeczpospolita „pielęgnowała” biedę. Biedni mieli sobie radzić sami. Młodzież „źle” urodzona, nawet zdolna, nie miała szans, aby dostać się do gimnazjum. Nauka była płatna, więc młodzież, dorastając, dziedziczyła biedę, poczucie niespełnienia, żal za zmarnowanym życiem. Szansa dla biednych na dostęp do szkoły średniej powstała, o ironio, dopiero podczas okupacji w ramach tajnego nauczania zorganizowanego przez władze konspiracyjne w Przeworsku. Do nauczycielek zaangażowanych w tajne nauczanie w Gniewczynie należały panie: Ludmiła Richter, osoba nad wyraz poważna i odpowiedzialna, jedna z dwu sióstr Richterówien, które mieszkały w kamienicy, jedynym murowanym domu w tej części wsi, u Wojciecha i Marii Koniecznych; oraz druga, uciekinierka ze Lwowa, wspaniała, bo otwarta na kontakty z ludźmi, opiekuńcza dla uczniów, z poczuciem humoru, Zofia Kiepurska, żona lotnika walczącego w bitwie o Anglię, matka kilkuletniej wówczas córki Basi. Wraz z matką i ciotką mieszkała u Jana Dałomisa, naprzeciw cmentarza. Po wojnie wrócił z Anglii mąż pani Kiepurskiej. Pamiętam moment, kiedy w angielskim mundurze lotniczym, z dwoma stojącymi obok, skórzanymi walizkami, wita się radośnie z żoną i córką przy bramie wej ściowej domu Jana Dałomisa.

Ofiarami wywózki na Sybir, urodzonymi w Gniewczynie, a mieszkającymi przed wojną na tzw. Zabużu, którzy dołączyli do organizującej się w ZSRR armii Andersa, byli:

Jan Chruściel (1899-1942), kapral, uczestnik wojny 1920 z bolszewikami. Poślubił Katarzynę Dałomis. O jego losie i mu najbliższych napiszę dalej.

Franciszek Chruściel, dalszy kuzyn Jana, ur. w 1925 roku, zmarł 31 marca 1942 roku we Wrewskaja.

Wojciech Chruściel, bratanek gen. Antoniego Chruściela, ożeniony z Agatą Lasek, najstarszą córką Sebastiana Sobka. Wraz z siostrą Janiną (zamężną z Ludwikiem Brudem) wywieziony na Syberię. Walczył pod Monte Cassino. Z Anglii powrócił do kraju. Zmarł w Gniewczynie.

Wojciech Janusz, strzelec, ur. w 1908 roku, zmarł 14 sierpnia 1942 roku w Aszchabadzie.

Franciszek Kulpa, kanonier, ur. 23 września 1916 roku, poległ 19 maja 1944 roku w bitwie o Monte Cassino.

Ród Dałomisów w Gniewczynie

Najbardziej mi znanym i zarazem – od dwustu lat – znaczącym we wsi rodem jest ród Dałomisów, moich najbliższych sąsiadów i powinowatych. Pozostaję z szacunkiem i sympatią dla ich uczciwości i pracowitości oraz dla rodowej i sąsiedzkiej zgody. Można się już doliczyć ponad stu potomków założyciela rodu Dałomisów w Gniewczynie.

Jan (?) Dałomis (ok. 1800-ok. 1870), założyciel rodu. Przybył gdzieś z Litwy, wtedy pod zaborem rosyjskim, ze znacznym majątkiem w kieszeni. Kupił kilkuhektarową działkę, na której wybudował dom i okazałą, stojącą do dziś, od strony drogi głównej, kapliczkę (stąd nazwa miejsca rodowego: „spod kapliczki”) i otworzył karczmę z wyszynkiem przy skrzyżowaniu dróg, w centrum wsi. Z żoną o nieznanym mi imieniu i nazwisku mieli dwu synów: Tomasza, który jako pierworodny odziedziczył połowę majątku wraz z miejscem rodowym „spod kapliczki”, i drugiego syna, prawdopodobnie Jana juniora, który odziedziczył drugą połowę majątku zwaną „spod bajora”. Zatem bracia, Tomasz „spod kapliczki” i Jan (?) junior „spod bajora”, osiedli obok siebie, „przez miedzę”, która do dziś jest lokalną drogą. Dali początek dwu głównym odgałęzieniom rodu.

Tomasz Dałomis (1825-1895), pierwszy syn założyciela rodu, odziedziczył miejsce rodowe zwane „spod kapliczki” i karczmę po ojcu. Z pierwszą żoną o nieznanym mi imieniu i nazwisku, prawdopodobnie ze Świętoniowy, miał jedynego syna, Jana Dałomisa („Kościuszkę”). Jan Dałomis „Kościuszko” (1845[?]-1918) miał, podobnie jak jego ojciec Tomasz, kolejno dwie żony. Pierwsza o nieznanym mi imieniu i nazwisku była ze Świętoniowy. Całe pokolenie Jana Dałomisa „Kościuszki” po pierwszej żonie miało pecha. Wojciech, Tomasz i Józef zostali wyklęci przez miejscowego księdza proboszcza (Ciasnochę?) za wolnomyślicielstwo, natomiast Alojzy – wyrzucony z zakonu jezuitów w Starej Wsi. Z rozpaczy spieniężyli gospodarstwa i wszyscy solidarnie wyjechali za chlebem do Francji. Druga żona, Agnieszka Spólnik z Gniewczyny Trynieckiej, urodziła Katarzynę.

Katarzyna Dałomis, zamężna z Janem Chruścielem, miała pięcioro dzieci: Władysława Chruściela (1925-2008) (Polska-Syberia-Uzbekistan-Monte Cassino-Anglia-USA), Janinę Chruściel-Bogdanowicz (1926-2006) (Polska-Syberia-Uzbekistan-Afryka-Anglia-USA), Stanisława Chruściela (Polska-Sybir-Uzbekistan), Edwarda Chruściela (Polska-Sybir-Uzbekistan-Afryka-Anglia-Kanada), Zofię (Tadeuszową) Markiel – moją żonę.

A było to tak. Kapral Jan Chruściel, mąż Katarzyny, ur. 28 października 1899 w Gniewczynie, uczestnik wojny z bolszewikami, sprzedał w 1934 roku posesję i kilka piaszczystych zagonów, w sumie dwa hektary, aby kupić duży kawał, aż pięć hektarów urodzajnej ziemi za Bugiem, z parcelacji dużego majątku w okolicy Sokala, we wsi Bobiatyń, w sąsiedztwie Tartakowa. Zapłacili pięć tysięcy złotych, tysiąc za hektar. Po parcelacji powstała Kolonia Bobiatyń. W rok zbudowali dom i gospodarskie obejście. Cieszyła ich ta ziemia, chociaż martwiły nieżyczliwe spojrzenia miejscowych prawosławnych. Dla miejscowych Jan i inni byli kolonistami, obcymi. Pewnej nocy za stodołą Jana pojawił się drewniany krzyż – złowróżbne ostrzeżenie. Wojna 1939! Na Bugu ustaliła się granica stref okupacyjnych. Oni podpadli pod radziecką! 10 lutego 1940 roku, na długo przed świtem, pod dom podjechali na saniach czerwonoarmiści. Łomot! Pół godziny czasu na spakowanie i wyjście przed dom! Zabierać dokumenty, chleb, słoninę, pierzyny, siekierę i piłę! Straszna panika, zapalają naftową lampę, gorączkowo, przy płaczu dzieci, ubierają się jak na mróz, pakują rzeczy w koce i prześcieradła. Staś ze strachu schował się do stojącej w sieni beczki po kapuście. [Sołdaci] poganiają: „Dawaj, dawaj!”38. Opuszczają dom, szlochając. Świta, śnieg skrzypi pod nogami. Przed domem stoi już sołdacka podwoda39 na saniach. Staś słyszy, że zabierają rodziców i rodzeństwo. „Zaczekajcie”… – woła z płaczem i wyłazi z beczki. Sołdat wraca, wali go kolbą i dołącza do rodziny. Przynajmniej czteroletnia Zosia pozostawała w Gniewczynie, w niemieckiej strefie okupacyjnej, pod opieką babci Agnieszki Dałomis ze Spólników. Przez miesiąc, dniem i nocą, jechał Jan z rodziną w nieznane, gdzieś do Zachodniej Syberii, w wagonach towarowych opalanych tylko piecykiem kozą. Osadzono ich wraz z innymi za drutami kolczastymi w głębi lasów, w posiołku Rżawka, Ustiański Rejon, Archangielsk. Jego sześcioosobowej rodzinie, w tym ciężarnej żonie Katarzynie z Dałomisów, przydzielono jedną pryczę w nieogrzewanym baraku. Po urodzeniu dziecko zmarło. Wszyscy, nawet dwunastoletnia Janka, musieli pracować po dwanaście godzin dziennie przy wyrębie drzewa. Zwolnieni po dwu latach, wyruszyli w siedemdziesięciokilometrową podróż pieszo, w środku zimy, do najbliższej stacji kolejowej. Dotarli do podobozu wojskowego 7. Dywizji gen. Andersa w Uzbekistanie, w miejscowości Jakobak, Huzary. Jana z synem Władysławem przyjęto do wojska, małoletniego Stanisława – do Junaków. Wszyscy chorowali na tyfus. Ojciec i małoletni Staś nie przeżyli. W dniu 9 marca 1942 roku zmarł ojciec w wieku czterdziestu dwóch lat i został pochowany na polskim cmentarzu wojskowym C K, III-8, w Guzar, Uzbekistan. Gdy wojsko wyjeżdżało w pośpiechu do angielskiej strefy w Palestynie, a wraz z nim okaleczona rodzina Jana, w szpitalu na tyfus dogorywał szesnastoletni Staś. Miał wysoką gorączkę, ale był jeszcze na tyle przytomny, że przez szpitalne okno rozpoznawał swoją matkę i rodzeństwo. Przyciśnięta do szyby, rozgorączkowana twarz Stasia była aż straszna od rozpaczy. I matka nigdy sobie tego nie wybaczyła. Władzio został żołnierzem Andersa i walczył pod Monte Cassino, a matkę, Katarzynę Chruściel z Dałomisów, Anglicy zesłali z dziećmi, Janką i Edziem, do obozu przejściowego w głąb Afryki, do Ugandy, na siedem okrutnych, długich lat. Potem osadzili polskie rodziny w starych barakach po angielskim wojsku, na południu Anglii. Dla każdej rodziny po jednej izbie z piecem. Na powrót do kraju nie miała szans. Jej matka, Agnieszka Dałomis ze Spólników, zmarła zimą 1940 roku. Ojcowiznę odziedziczył jej syn, który zarabiał na wynajmie połowy domu, ale nie znalazł kąta, nawet czasowo, dla siostry okaleczonej przez wojnę. Zabrała ją córka Janina, do Chicago. Tam, oderwana od polskości, od Edzia, który pozostał w Anglii, od Zosi, której nie mogła odwiedzić w Polsce, od przyjaciółek z tułaczki i obozów, poddała się rozpaczy. Umierała latami w traumie wspomnień, w żalu za mężem i synem, którzy zostali na wieczność w Uzbekistanie, z tęsknoty za Edziem w Londynie i za Zosią w dalekiej teraz Gniewczynie, rodzinnej wiosce. Gdy kładziono ją do trumny, nie ważyła więcej niż dziecko. Była cieniem dawnej Kasi Dałomis, wysokiej, śmigłej i pięknej dziewczyny, jaką była w czas szczęśliwy, za życia matki Agnieszki Dałomis ze Spólników. W pamięci sierocej Zosi Chruściel babcia Agnieszka pozostawała najukochańszą osobą.

Ta właśnie Zosia, córka Katarzyny (z Dałomisów) Chruściel, a wnuczka Agnieszki (ze Spólników) Dałomis, to imię mojego Anioła. Wyśniłem ją przed pół wiekiem.

Nie znałem lepszego i piękniejszego od niej człowieka! Nie dostaliśmy od własnych rodziców niczego na tacy. Czteroletnią Zosię zostawili rodzice na chwilę u babci, a wichry wojny rozłączyły ich na zawsze. Mnie na banicję skazał ojciec. Kiedy w miarę dorastania traciliśmy złudzenia, sami byliśmy szczęściem dla siebie. Od pierwszej chwili unikaliśmy słowa KOCHAM. Ona – z wrodzonej nieśmiałości, delikatności uczuć, a może z nieuświadomionego poczucia winy, że nie była pewna swoich uczuć; a ja – z obawy, aby nie zapeszyć szczęścia i nie odkrywać tego, co było moją największą słabością i zarazem największą siłą – miłości. Ale namiętności i skarbu ukryć się nie da. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że nasze istnienie jest przypadkowe i kruche, że będziemy bezsilni w zmaganiu się z niepokojącym i nieprzewidywalnym losem. I kiedy się nam ziemia zaczęła zapadać pod stopami, kiedy byliśmy bezsilni, zawieszeni nad otchłanią bólu i rozpaczy, a świat nie mógł nam pomóc, to raz za razem padało między nami to święte, nigdy wcześniej niewypowiedziane słowo KOCHAM. Ostatnie słowo, więc piękne i czyste, najpowszechniejsze z ludzkich pragnień… Kiedy Zosia zaczęła umierać, nie wierzyłem w koniec naszego świata. Ten świat to ona sama, dziewczyna o nieśmiałym, zmysłowym wdzięku, najpiękniejszym uśmiechu i o niespotykanej delikatności uczuć i jeszcze o czułym, złotym sercu. Matczyna godność, kobieca wrażliwość i rozbrajająca wszystkich pogoda ducha sprawiały, że Zosia była naprawdę mądra, zawsze w całkowitej harmonii ze sobą i ze światem, a jej uśmiech był tak ujmujący, że wydaje się magiczną siłą sprawczą mojego szczęścia… Tak, Bóg był zazdrosny o jej dobro i miłość. Obdarzyła mnie pokojem i nigdy mnie nie zawiodła!

O trzech siostrach Mateusza Dałomisa wżenionego w Wojtasów (?) brak mi, jak dotąd, danych. Prawdopodobnie jedna z nich, Barbara Dałomis, spędziła życie samotnie w „chacie za wsią”, na pustkowiu pól, między wioską a przysiółkiem Poręby. Istna chatka Baby Jagi. Tu spędziła młodość, wiek dorosły i starość. Nie wierzono, że kobieta mogła żyć w tak nieludzkiej samotności, więc posądzano ją o czary. To przynajmniej chroniło ją przed prześladowaniami ze strony hołoty. Gdy przyszło mi tamtędy przechodzić, bojaźliwie zerkałem ku Barbarze. Raz tylko, latem, zobaczyłem jej drobną, pochyloną postać obok „chaty za wsią”. Pomyśleć, że dziesięciolatek jak ja bał się kontaktu wzrokowego z biedną przecież i nieszczęśliwą staruszką… W czasie mroźnych zim, gdy z komina jej chaty nie unosił się dym, a ona sama od kilku dni nie przychodziła na skraj przysiółka po gorącą wodę do mojej cioci Julii Buczkowej, jej córka Honorata zanosiła jej pół garnka gorącej zupy. Wtedy okazywało się, że leżała w ubraniu pod zleżałą pierzyną. Był u niej taki ziąb, że ziemniaki pod łóżkiem zamarzały. Gdy zapominano o niej, to zdarzało się, że zjawiała się, ze stopami owiniętymi w szmaty, po gorącą wodę. Ciepłą porą przyjeżdżał do niej na rowerze z Przeworska tajemniczy ktoś, niejaki Orłowski. Trwało to latami, aż do jej śmierci. Łączyły ich silne więzy, skoro dokonała zapisu chałupy i kawałka roli na jego korzyść. Po jej śmierci ten ktoś tajemniczy sprzedał spadek. Barbara-pustelnica wyrasta w moich wspomnieniach na wyjątkową, prawie świętą osobę, pośród przeciętnych zjadaczy chleba we wsi.

Dałomisów wspominam z szacunkiem i sympatią. Po pierwsze dlatego, że po wojnie poznałem w ich rodzie moją Zosię. Po drugie, z kuzynem Zosi Stefanem Dałomisem łączą mnie więzy serdecznej przyjaźni. Czas wolny poświęcamy turystyce, dyskusjom o literaturze i rozmowom o polityce. Podzielamy pogląd, że to właśnie Unia Europejska cywilizuje nasz kraj, i zarazem ubolewamy, że polski katolicyzm jest tożsamy z antysemityzmem. Mile wspominamy kuzynkę Zosi, Stasię Gwóżdż z Dałomisów, pracowitą, pobożną i nadzwyczaj życzliwą nam osobę we wsi. Podobnie mile wspominamy Edzia i Władzia Górskich, synów Marii z Dałomisów, mieszkających z rodzinami w Przeworsku. Po trzecie, Piotr Dałomis z linii Dałomisów „spod kapliczki”, żonaty z Julią Sido, nauczył mnie kiedyś rozumu, udzielił mi lekcji, którą zapamiętałem na całe życie. Jako nastolatek upatrzyłem sobie pewnej słonecznej niedzieli podczas sumy w kościele dojrzewające gruszki w jego sadzie za stodołą. Wlazłem na drzewo, narwałem gruszek za koszulę i zamiast czym prędzej zmykać, zacząłem smakować soczystą gruszkę i podziwiać te wiszące na niedostępnych gałęziach. Nagle kątem oka dostrzegłem Piotra Dałomisa wychodzącego zza stodoły. Zamknąłem oczy, przywarłem do drzewa i uczułem mdłości po gruszce. Łypnąłem kątem oka. Stał i patrzył w moją stronę. Znów zamknąłem oczy. Po chwili, która była wiecznością, spojrzałem – nie było już Piotra. Cud, prawdziwy cud. Zlazłem z drzewa. Gruszki mi obrzydły, ani je zostawić, ani zabrać. Oto człowiek dobry jak chleb, pomyślałem. Syn Piotra, Józek, był bratnią duszą mojego dzieciństwa. Razem pasaliśmy krowy, jeździliśmy na oklep na koniach, zbieraliśmy grzyby i jagody, urządzaliśmy godzinne biegi przełajowe. Jego rodzice i rodzeństwo (Maria, Franciszek, Stanisława i Zofia) to najbardziej pracowici, uczciwi i zgodni sąsiedzi. Jednak ich dom towarzysko był raczej zamknięty. Otwarty dla chłopaków z sąsiedztwa był natomiast dom i ogród z owocami należący do Anny Dałomis, wdowy po Piotrze z linii Dałomisów „spod bajora”. Anna była dobra dla kolegów swoich synów jak matka.

W Gniewczynie nie ma, niestety, tradycji pamięci 0 przodkach, którym zawdzięczamy dar istnienia. Zwykle ludzie sięgają pamięcią pokolenia dziadków. A przecież jesteśmy spadkobiercami genów od najmniej dziesięciu pokoleń kobiet i mężczyzn w naszym rodzie. Naszą osobowość, tożsamość społeczną i religijną zawdzięczamy tym, którzy byli przed nami. Jeśli nie zepchniemy ich w przepaść zapomnienia, to lepiej zrozumiemy samych siebie 1 teraźniejszość, lepiej zaplanujemy przyszłość. Może nawet znajdziemy pośród nich kogoś, z kim chcielibyśmy się utożsamić, więc nie zapominajmy o tych, którzy żyli przed nami, którym tak wiele zawdzięczamy. Także wiara w życie pozagrobowe zobowiązuje nas do duchowej łączności z tymi, którzy przed nami żyli, bo „na ich ołtarzach się jeszcze ogień żarzy, / I miłość ludzka stoi tam na straży, / I my winniśmy im cześć.”40.

Relacje z żydowskimi sąsiadami

Zaprawdę powiadam wam, cokolwiek

uczyniliście jednemu z tych

najmniejszych moich braci, mnie uczyniliście.

(Ewangelia według św. Mateusza)41