Jak zwyciężyć śmierć - Antonin Liška - darmowy ebook + książka

Jak zwyciężyć śmierć ebook

Liška Antonin

5,0
0,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść Antonína Liška stała się dla Czechów tym, czym dla nas „Dywizjon 303” Arkadego Fiedlera. Autor wykorzystał w książce wiele wątków autobiograficznych, gdyż sam był pilotem czeskiego Dywizjonu 312 podczas Bitwy o Anglię. To nie tylko opowieść o bitwach lotniczych (świetne sceny batalistyczne!). To także opowieść o ludzkich uczuciach – przyjaźni i miłości. Ale też i o przemijaniu człowieka z tą chakterystyczną dla czeskiej literatury nutką filozoficzną. Jednym słowem: wielka literatura czeska!

Na kanwie tej książki powstał znakomity czeski film „Ciemnoniebieski świat” Jana Svěráka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 537

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuJak se plaší smrt
TłumaczenieWojciech Szreniawski
Redakcja i korektaAndrzej Ryba
Projekt okładkiPiotr M. Rogalski
Skład oraz przygotowanie do drukuPiotr M. Rogalski
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone Copyright © Naše vojsko – knižni distribuce, s. r. o., Praha Copyright © for Polish edition by Fundacja historia.pl
ISBN 978-83-66649-93-4
Wydanie I Gdańsk 2021
Wydawca Fundacja historia.pl 80-885 Gdańsk Wały Piastowskie 1/1508 tel. (+48) 509 750 116
Konwersja:eLitera s.c.

Marii

Za długie lata czekania

Motto:

Jak mogą być nieżywi,

Skoro pozostali w mym sercu

Ze starej indiańskiej pieśni

PROLOG

ILEŻ to razy słyszałem wśród bezsennych nocy ten wszechogarniający wszystko grzmot, ten grom wzlatujący ku niebu, prosto w blask wschodzącego na granicy dnia i nocy słońca, które rozświetlało noc wojennego świata?

Czas płynął zbyt szybko. Tak potwornie szybko jak wiatr, który przelatując nad morzem, pustynią czy nad grzbietami gór, unosi ze sobą jak płatki zwiędłych kwiatów wszystko, co człowiek chciałby zachować w swojej pamięci. Zabrał też ze sobą i moje przeszłe lata. Ileż ich już było? Uniósł wszystko, pozostawiając w mej pamięci tylko ten ogłuszający grzmot, tę wspaniałą pieśń, która stała się też moim przekleństwem.

Chłopcy z tamtych dni odeszli bezpowrotnie. Ale pamięć o ich czynach pozostała gdzieś w zaułkach naszej świadomości. Jednak większość z nas, coraz bardziej zamkniętych we własnym życiu, przechodzi często obojętnie obok pereł czy złota, rzuconych w proch dnia powszedniego. Czy można wyrzucić z pamięci coś, co zrobiliśmy przecież nie tylko dla nas, ale dla wszystkich? Któregoś pięknego ranka zrozumiesz i ty, że nie można tego wyrzucić tak po prostu na śmietnik pamięci. Wtedy być może i do twego serca dotrze obraz tamtych dni. Dni, kiedy jeszcze wszyscy byliśmy razem, gdy staliśmy jeden obok drugiego i wszyscy byliśmy gotowi pójść za sobą do końca, aż po samą śmierć. Zmierzaliśmy wówczas wszyscy do jednego celu. A gdzieś tam, na granicy dnia i nocy, brzmiał nam w uszach ten szlachetny grzmot, ta pieśń o wspaniałym koleżeństwie, o tysiącach gwiazd świecących niezapomnianym blaskiem nad naszymi głowami, o rozbrzmiewającym często śmiechu kolegów... Ale ten grzmot to także ponury psalm o śmierci i strachu...

I. NIESPOKOJNE NIEBO

1

– TWIERDZĘ, że to nonsens, atakowanie przeciwnika w ten sposób! – wykrzyknął major.

Gwałtownie wstał, co nie wróżyło niczego dobrego.

„Jeśli nie chcecie tego zrozumieć, możecie iść do diabła”, wyczytali w jego oczach wszyscy, którzy dobrze go znali. Lodowate spojrzenia oficerów sztabu powstrzymały go jednak od powiedzenia tego na głos. Poza tym na spotkaniu obecny był sam marszałek[1], najwyższy dowódca lotnictwa myśliwskiego.

„Teraz marszałek z pewnością objedzie majora”, mówiły spojrzenia wysokich oficerów sztabowych, wpatrujących się prowokująco w kierunku krzesła marszałka. „Musi go zetrzeć w pył za taką zuchwałość”. Oczywiście zachowujący rezerwę sztywniacy nigdy by nie powiedzieli tutaj tego głośno. Tak mówi się tylko w eskadrze. W ich mniemaniu marszałek powinien podkreślić teraz z naciskiem niewłaściwość sposobu wyrażania się majora.

W pomieszczeniu bunkra z żelazobetonu, kilka ładnych metrów pod ziemią, zapanowała cisza... A marszałek nic! Siedział ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę. Wisiał tam olbrzymi obraz bitwy pod Waterloo. Co on w nim widział? Nie mógł wyczytać z niego przecież najlepszej taktyki dla lotnictwa.

Marszałek w zamyśleniu przejeżdżał środkowym palcem ręki po brwi, raz po lewej, raz po prawej. Potem złączył środkowy palec z kciukiem u nasady nosa, a stąd każdy palec z osobna przejeżdżał po brwi, raz w prawo, raz w lewo. Robił tak zawsze, kiedy musiał podjąć trudną decyzję.

Szefowi sztabu przeszkadzała cisza. „Być może marszałek miał względy dla majora z powodu jego nóg”, pomyślał. „Nie miał nóg, za to język miał ostry.”

– Muszę skonstatować majorze – powiedział lekko ochrypłym głosem szef sztabu – że pańska wypowiedź jest, rzekłbym, dość niezwykła.

Mówił do majora, ale oczami wodził za marszałkiem. Widać, że chciał sprowokować go do wtrącenia się. Ten jednak nadal nic nie mówił. Zwrócił więc głowę ku majorowi, wysuwając znacząco brodę.

– Niech pan przyjmie, proszę, do wiadomości, że mówimy o sposobie walki, nad którym pracowali najlepsi metodycy i taktycy lotnictwa!

– No jeśli tak nad tym pracowali, to niechże im będzie za to cześć i chwała! – uśmiechnął się major.

Jego nieco podstępny uśmieszek każdy mógł zrozumieć po swojemu.

Dowódcy dywizjonów[2], którzy siedzieli obok niego, popatrzyli na siebie znacząco. „Lis! Coś kombinuje”, mówiły ich spojrzenia. Znali majora dobrze i z ziemi, i z powietrza. Któżby nie znał Brightona? Beznogiego?

– Słuszność naszej taktyki potwierdzić może oczywiście jedynie sam bój – ciągnął major. Tym razem to on wysunął brodę. – Niech pan pozwoli zapytać. Czy uważa pan nasze znaczne straty w pierwszych dniach walki za współmierne do wielkiego wysiłku naszych metodyków?

– Każdy początek jest trudny, przecież sam pan o tym dobrze wie! – odpierał atak szef sztabu. – Walka dopiero co się zaczęła, nie mamy jeszcze odpowiedniego doświadczenia.

– I tak oto doszliśmy do sedna sprawy! – z buldogowatej twarzy majora Brightona zniknął lisi uśmieszek. – Doświadczenie w walce już mamy. Idzie jedynie o wyciągnięcie z tego wniosków! Osobiście uważam, że z naszą taktyką nie jest wszystko w porządku.

Major pochylił się nad stołem, chyba aby lepiej widzieć komodora, szefa sztabu. Chwilę później jednak zmienił zdanie, odsunął krzesło i obszedł stół dookoła.

– Wyobraźcie sobie tylko panowie – mówił teraz już spokojnym głosem i szedł sztywnym, ale pewnym krokiem do wolnego miejsca przed stół oficerów sztabu. Zatrzymał się i szeroko rozkraczył swe protezy, jakby chciał mieć pewniejszą postawę przeciw ewentualnemu atakowi.

– Wyobraźcie sobie tylko – ciągnął, podnosząc ręce z wyprostowanym dłońmi do wysokości ramion – że tu leci niemiecki bombowiec – lewą ręką pokazywał jego lot. – Co ja mówię jeden! Dziesiątki bombowców. A teraz nadlatujemy nad nich my, myśliwce... – pokazywał je teraz dłonią prawej ręki. – Jak? Pięknie, jeden po drugim, jak to zwykliśmy robić w lotnictwie. Teraz atakujący myśliwiec odpala swoją serię. – Brighton z uśmiechem zawołał: – Ra– ta– ta– ta, a jego prawa ręka drgała, jakby pokazywał to dzieciom w domu.

– Oczywiście, jeśli podejdzie aż tak daleko, ponieważ szyje do niego dwóch strzelców bombowca. Co tam dwóch! Czterech, ośmiu, może szesnastu i więcej, zależnie od tego, jak duża jest to grupa bombowców. I oni wszyscy walą w tego jednego! Cóż, powiedzmy, że nie oberwał i wyrwie się pięknym wirażem wznoszącym. – Brighton pokazywał manewr obiema rękami, obracając się, aby pokazać lot całej grupy.

– Widzicie, jak nasz myśliwiec pokazuje bombowcom brzuch? Pięknie, całą powierzchnię samolotu, żeby niemieccy strzelcy mogli łatwiej trafić! Jeśli nie oberwał dotychczas podczas ataku, to dostanie mu się prawdopodobnie przy odrywaniu się od nieprzyjaciela.

Brighton przestał się obracać i znów odwrócony twarzą do oficerów sztabu pokazywał prawą ręką jeden atak za drugim. Piloci zazwyczaj pokazują tak, kiedy na ziemi mówią o lataniu.

– Panowie, czy widzicie to tak jasno, jak ja? – zapytał znów major z tym lisim uśmiechem, a koło oczu utworzyło mu się kilka przecinających się ze sobą delikatnych zmarszczek.

– Za tym pierwszym nadlatują inni, ślicznie, jeden po drugim i wszyscy dają całej grupie bombowców możliwość skoncentrowania ognia wyłącznie na tym jednym myśliwcu. Po prostu robimy, co możemy, żeby to frycom ułatwić życie!

Brighton opuścił ręce wzdłuż ciała. „Czegóż ci tępacy nie pojmują”, zapytał sam siebie w duchu. „Do diabła, przecież to takie proste!”

Sztab milczał. Zastanawiają się nad czymś? Czy przyznają mu rację? Musi jeszcze raz spróbować ich przekonać!

– Z tym trzeba coś zrobić i trzeba to zrobić szybko! Sami najlepiej wiecie, jak mało nas zostało przeciwko nim.

Od stołu dowódców odezwał się potakujący pomruk. Komodor wykorzystał okazję i wtrącił się, przerywając Brightonowi:

– Cóż więc pan proponuje, majorze?

Brighton nabrał głęboko powietrza w płuca.

– Tam na górze – pokazał palcem niebo i zamilkł na chwilę. – Tam wszystko wydaje się jaśniejsze, prostsze. Przeciw dziesiątkom czy setkom atakującym musimy na czas wyprowadzić dziesiątki czy setki myśliwców. I co najważniejsze, zaatakować wszystkimi równocześnie!

Głos majora zabrzmiał ostro, wręcz nieprzyjemnie, jakby w ustach zazgrzytały mu kawałki szkła. To był ten głos, który chłopcy z jego eskadry już dobrze znali z czasu walk powietrznych.

Komodor przechylił się w stronę swego sąsiada.

– Co pan powie, pułkowniku, czy nie ma pan wrażenia, że major nie proponuje, lecz rozkazuje?

– Hm... – odchrząknął pułkownik Woodhall, wiercąc się z zakłopotaniem. – Z drugiej strony, hm, nad Londynem nasi walczą i wielu z nich ginie w płomieniach. Obawiam się, hm, że nie mamy wiele czasu na decyzję, jeśli wolno mi się tak wyrazić. – Woodhall zamilkł, żeby po chwili odkaszlnąć. Za chwilę kontynuował: – A co, jeśli Beznogi ma rację? Co wtedy, panie komodorze? – spytał szeptem.

– Bronię jedynie kolektywnego zdania, pułkowniku – odrzekł komodor chłodno, a jego twarz przybrała urażony wyraz.

– Wiem, wiem, doskonale pana rozumiem, ale niech pan zauważy, że to Beznogi i jego chłopcy uczestniczą bezpośrednio w tej walce i skutki naszej taktyki, jakby to powiedzieć, odczuwają na własnej skórze. Rozumie pan?

Komodor zdaje się zrozumiał, bo nie odpowiedział. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Oficerowie sztabu obserwowali się wzajemnie. Tak przelotnie i ukradkiem. W końcu spojrzeli ku fotelowi marszałka. Ten dotąd spoglądał na bitwę pod Waterloo. Palce, którymi przedtem gładził potężne brwi, wystukiwały na oparciu fotela sygnał „v” jak victory. Ti– ti– ti–, ti– ti– ti– ta...

– Jak pan sobie konkretnie wyobraża swoją taktykę, majorze? – odezwał się znowu nosowo zabarwiony głos komodora.

– Pokazałem, co jest niekorzystne w naszej taktyce. I z tego powinniśmy wyciągnąć wnioski. Zaatakować muszą wszystkie samoloty jednostki myśliwskiej niemal równocześnie pod różnymi kątami. W ten sposób wprowadzimy od razu do akcji siłę ognia całej jednostki. Wpłynie to oczywiście na kształt formacji. Dotychczasowy szyk formacji, gdzie samoloty nadlatują jeden za drugim, trzeba będzie rozwinąć wszerz, tak aby tworzyły one linię prostą czołowo.

– Chce pan przez to powiedzieć, że potyczki indywidualne, jakie znamy...

– Odeszły w przeszłość? – przerwał mu niecierpliwie Brighton.

– Niczego takiego nie twierdzę. Akurat odwrotnie! Wiem, że dziś dużo się o tym w lotnictwie mówi, lecz nie miejmy złudzeń! Masowy atak myśliwców będzie zawsze tylko jeden, ten pierwszy. Musi on rozbić zwartą formację nieprzyjaciela. Przypuszczam, że po takim ataku żadna grupa bombowców nie utrzyma pierwotnej formacji. Zbiorowy atak myśliwców zmusi pojedyncze bombowce do manewrów, uników. Oderwie się jeden, odchyli się cała grupa, zwarte pole się rozproszy, rozdrobni się też jego siła ognia. I tego właśnie chcemy! Po pierwszym zmasowanym ataku nikt już przecież chłopaków nie zgromadzi porządnie razem do kolejnego zmasowanego ataku i walka powietrzna toczyć się będzie dalej w szeregu pojedynków po całym niebie. W takiej sytuacji myśliwce będą miały lepszą sposobność by się wykazać swoją przewagą nad bombowcami.

Komodor nabrał przekonania, że już czas zadać decydujący cios.

– A skąd pan wie, panie majorze, że sposób walki, jaki pan proponuje będzie skuteczny?

– Nie powiedziałem, że wiem! – wybuchnął major Brighton.

Jego koledzy spojrzeli na siebie z niepokojem. „Beznogi się zapalił, niepotrzebny gniew zepsuje wszystko”, myśleli w duchu. „A tu nie da się strzelać z flanki, bo to podbije nogi, a zwłaszcza protezy.”

Brighton zamilkł na chwilę. Może policzył sobie w duchu dla uspokojenia. Podziałało. Gdy zaczął znów mówić, głos miał tak spokojny, jakby zamierzał mówić o meczu krykieta.

– Pozwalam sobie zauważyć, że tego nie wie nikt z nas. Co jednak zabrania nam spróbować?

Zamilkł i spojrzał na zgromadzonych. Wyglądał na zmęczonego, opadło z niego napięcie, jakby właśnie powrócił z lotu, w którym wystrzelał całą amunicję. Dookoła stołu widział większość nieruchomych, chłodnych, nieprzeniknionych twarzy.

„Niech to piorun strzeli”, przeleciało mu przez głowę. „Widać mnie nawet nie słuchali.”

– Zresztą – powiedział po chwili powoli, niemal z rezygnacją – są tu między nami starzy weterani walk powietrznych z poprzedniej wojny, jak pułkownik Woodhall na przykład. Niech nam powie, co o tym myśli!

– Słusznie, Woodhall! – rozległo się od stołów dowódców skrzydeł. – Niech mówi stary Woodie!

Brighton wrócił na swoje miejsce za stołem. Szło mu to nieskoro, drewniane nogi marnie go słuchały po długim staniu.

Komodor spojrzał pytająco na pułkownika Woodhalla. To było spore wyzwanie, aby teraz przemówić. Sam nie wiedział, co ma począć z Beznogim, gdyż marszałek z uporem milczał i tylko wciąż wystukiwał te swoje ti– ti– ti– ta, ti– ti– ti– ta. Bitwa pod Waterloo przestała go zajmować, swoją uwagę przeniósł teraz na portret królowej Wiktorii.

Zanim pułkownik Woodhall powstał, zmieszany powiercił się na krześle. Coś wówczas trzasnęło, krzesło czy też stół, ale tak naprawdę coś trzasnęło w nim samym. Przez chwilę milczał, drapiąc się po brodzie, potem krótko odkaszlnął.

– No cóż, panowie... Ja, hm, kiedy tak się zastanawiam... Well, gdy wyobrażam sobie w duchu, jakbym to ja był tam, w górze, ośmielę się powiedzieć, że ostatecznie... powinno być all right, tak jak przed chwilą powiedział major.

– Hura! – odezwały się okrzyki od stołu dowódców skrzydeł. Zaraz zapadła jednak kłopotliwa cisza. Zaskrzypiał fotel marszałka. Wszystkie twarze w sali zwróciły się w jego kierunku.

Marszałek wstawał wolno i z dostojeństwem, jak na marszałka przystało. Wciąż nie spuszczał oczu z obrazów na ścianie, spoglądał na przemian to na Waterloo, to na królową Wiktorię.

Przez chwilę obciągał wyłogi munduru, choć były w nienagannym porządku. Przejechał potem dłonią po gładkich, zaczesanych do tyłu włosach i przez chwilę zatrzymał palce na krótkim wąsiku.

– Panowie – rzekł marszałek zdecydowanie, lecz z nutą przyjaźni. – Jestem też jednym z tych weteranów, o których wspominał major Brighton. I także wyobrażałem sobie w duchu proponowaną nową taktykę, tak jak przed chwilą Woodhall...

Nastąpiła teraz krótka przerwa, zapanowała pełna napięcia cisza. „Teraz się wszystko rozstrzygnie”, pomyśleli wszyscy na sali.

Marszałek odwrócił się w lewo, potem w prawo. Pewnie po to, by wszyscy zobaczyli jego marszałkowskie złocenia.

– Niech każdy myśli sobie, co tam chce, ja natomiast myślę, że ta nowa taktyka mogłaby się udać. I dlatego zapytam siebie i was słowami majora: Co nam zabrania jej spróbować?

– Znakomicie, znakomicie! Tak jest, słusznie! – zahuczało pomiędzy dowódcami bojowych skrzydeł. Marszałek znów spojrzał na Waterloo i królową Wiktorię.

– Majorze, mianuję pana podpułkownikiem ze skutkiem natychmiastowym i dowódcą pierwszej takiej grupy. Będzie ona składać się z trzech skrzydeł. Daję panu trzy dni na przećwiczenie nowej taktyki.

– Dziękuje panu! Fantastycznie! – wykrzyknął Brighton. – Chwilę potem się opamiętał. – Rozkaz, panie marszałku!

W pomieszczeniu wzmagały się głośne rozmowy.

– Gratuluje panu, majorze! – rzekł do Brightona niezbyt zachwycony komodor.

2

W SALI zapanowało naraz poruszenie. Z podniesionymi głosami zmieszał się teraz odgłos odsuwanych krzeseł. Dowódcy skrzydeł wstawali ze swych miejsc, garnąc się ze wszystkich stron do Brightona. Śmiali się, poszturchiwali go, klepali po ramieniu.

– Good show, Douglas, good show! – chwalili. – Trafiłeś wprost w dziesiątkę!

Brighton uśmiechał się tylko szeroko, przestępując z wolna z jednej protezy na drugą.

– Gryzipiórki! W końcu się im dostało! – powiedział wysoki, ciemnowłosy Tucker, a w jego śniadej twarzy błysnął rząd śnieżnobiałych zębów. Wyglądał, jakby właśnie wpadł tu na chwilę wprost z filmowego atelier, a przecież w rzeczywistości był strasznym zabijaką. Gdyby nie wojna, prawdopodobnie przyćmiłby samego Fairbanksa starszego[3]. – Nie wkurzają cię oni? – dodał.

– Nawet bardziej niż Fryce! – odpowiedział mu Beznogi.

– Z nimi wygrać jest jeszcze trudniej. Nie możesz ich po prostu zestrzelić, a jedynie zaszczuć!

– Ale marszałek to równy gość. Widać, że ma pojęcie o robocie za sterem[4] – chwalił go Brighton.

– Panie pułkowniku! – odezwał się nagle za ich plecami głos marszałka.

Brighton odwrócił się, rozglądając, do którego z pułkowników zwrócił się marszałek.

– No, Douglas, przecież do pana mówię! – śmiał się z niego po przyjacielsku marszałek.

– Przepraszam – usprawiedliwiał się Brighton. – Nie pomyślałem, że to do mnie. Jeszcze nie przywykłem do nowego stopnia.

– To nic! Ale jutro będzie miał pan już naszywki, żeby się przyzwyczajać.

I marszałek wmieszał się pomiędzy chłopaków ze skrzydłami na piersiach, wypytując, żartując i śmiejąc się wraz z nimi. Już nie myślał o taktyce walki, o Waterloo czy o królowej Wiktorii. Dobrze było mu z nimi, przy nich zupełnie odmłodniał. Uniósł nawet ręce, przedstawiając komuś jakiś manewr samolotu, zupełnie tak, jak przed chwilą robił to Brighton. Zapomniał, że przecież jest już rok tysiąc dziewięćset czterdziesty. Poczuł się przez chwilę tak, jak dziesiątki lat temu, gdzieś daleko od starej Anglii, we Flandrii. To nic, że na zewnątrz, na lotnisku, maszyna, która tam stoi teraz, to Spitfire. To przecież nic nie zmienia! Dawniej czekał tam na niego znany mu Snip[5], by o porannym brzasku wznieść się w powietrze i walczyć przeciw niemieckim Fokkerom! No tak, tym razem już na niego nie czeka... Ale Boże, przecież to jest ciągle taka sama walka, wciąż powtarzająca się od nowa, zmienia się tylko maszyna, sceneria i kulisy. Ileż to razy jeszcze się powtórzy? Nagle poczuł, że po ojcowsku pociąga go kontakt z tymi młodymi ludźmi, śmiejącymi się głośno, by zagłuszyć to, co przeżyli dziś i co znów będą przeżywać jutro, pojutrze i wciąż, dopóki... Za chwilę pójdą do baru, by tam śmiać się jeszcze głośniej. Jak dobrze zna to uczucie! Przecież wtedy i dziś w ten sam sposób zagłusza się strach przed śmiercią. Kiedy to wszystko się skończy, już nigdy nie zobaczy się z tymi chłopakami. On pozostawił swoją młodość po drugiej stronie morza, we Flandrii. Było to zaledwie... Ale dokąd to marszałek „odleciał”? Nagle zniknął urok wspomnień. Znów wypatrzył Brightona. Wziął go pod pachę i odprowadził na stronę.

– Douglas, niech pan słucha, chyba pana to zainteresuje, które dywizjony przejdą pod pańskie dowództwo.

– Z pewnością, panie marszałku.

– Oczywiście pozostanie wasz obecny dywizjon. Przypuszczam, że niechętnie rozstawałby się pan ze swym kanadyjskim oddziałem.

– Tego bym rzeczywiście nie chciał. Przywykliśmy do siebie. Chłopcy są z nieco przaśnego ciasta, ale są wspaniali. Można na nich polegać, kiedy znajdziesz się w tłoku[6].

– No, a do tego swojego dywizjonu przejmie pan jeszcze dziewiętnasty i trzysta dziesiąty. Zna ich pan bez wątpienia, prawda?

– Trzysta dziesięć, panie marszałku? To czeski dywizjon – spojrzał na niego Brighton.

– Tak, Czesi! Ale niech pan się nie obawia, to są już doświadczeni piloci. Większość z nich ma za sobą Francję.

– Jakie tam obawy, panie marszałku – pospieszył zapewnić go Brighton. – Poznałem tych chłopaków w Sutton Bridge. Przybyli tam, aby się ćwiczyć na naszych samolotach.

– Znakomicie! Więc pan wie, co pan bierze. Nadają się, a poza tym mają z Hitlerem cholerne rachunki do wyrównania!

– Na pewno nie mniejsze niż my – rzekł szybko Brighton. – Na ile ich poznałem, nie sądzę, żeby dali mu na nie jakiś rabat.

– Skoro już mówimy o Czechach – powiedział marszałek wolno, obserwując błyski na czubkach swych butów. – Musimy sobie coś wyjaśnić, Douglas!

Brighton z uwagą popatrzył na jego twarz. Czyżby ten starzejący się dandys chciał się teraz zwierzyć mu z jakiejś miłosnej przygody na kontynencie? No cóż, to możliwe, mówi się, że...

– Wie pan, jak to jest ! Dziś chodzi nam o naszą głowę. Im zaś chodziło o swoją już dwa lata temu. Mieli pecha, bo stracili ją. Niestety, to myśmy się w Monachium na to zgodzili, jak pan zapewne pamięta. Dlatego nie było dla mnie wcale łatwo wystąpić do czeskiego dowództwa z tym zapytaniem. Wie pan, miałem takie nieodparte uczucie, że może przypomną sobie, cośmy im uczynili i zagrają mi na nosie?

– Bardzo się palą, by dobrać się frycom do skóry – zauważył Brighton.

– Tak, wiem – przytaknął marszałek. – Sami rwą się na front.

Zamilkł. Wodził wzrokiem po grupie młodych ludzi w niebieskich mundurach, jakby kogoś szukał. Być może zamyślił się tylko nad znanym porzekadłem o bożych młynach, które znów mu przyszło na myśl. Potem wzrok jego zahaczył o owe wielkie obrazy przedstawiające szczytowe momenty brytyjskich dziejów. Otrząsnął się.

– No dobra, Douglas, wierzę, że będziesz[7] zadowolony z przydzielonych dywizjonów. Widzi pan, że daję panu to, co mam najlepsze. Zacznie pan z nimi pracę zaraz od jutra. Będę z uwagą obserwował pańskie poczynania!

Podał Brightonowi rękę, spoglądając mu w twarz z uwagą.

– Życzę powodzenia, panie pułkowniku! Anglia tego bardzo potrzebuje w tych dniach...

3

BRIGHTON rozejrzał się po sali. Szukał swych kolegów z dywizjonu. Znalazł ich w końcu. Dyskutowali z ożywieniem, zwracając się jeden do drugiego, gestykulując. Zapewne spierali się o nową taktykę. Było wśród nich kilku naprawdę wysokich, a jeden z nich niemal wszystkich przerastał. Zwracał też na siebie uwagę ryżawą czupryną. Chłopaki mówili przecież na niego Ryży Bill.

Pamiętał rozmowę z nim na początku jego kariery...

– Panie pułkowniku, domagam się przeniesienia do innego lotniczego ugrupowania. Do bombowców czy coś takiego – oświadczył z opuszczoną głową.

Z czymś takim Brighton jeszcze się nie spotkał.

– Co ci chodzi po głowie, Bill? Nie podobają ci się myśliwce? – zapytał.

– Czemu miałyby mi się nie podobać, przecież je sobie wybrałem! – odpowiedział wówczas z rozdrażnieniem Bill, ale chwilę potem spuścił głowę i zamilkł. Nagle wyrzucił z siebie gwałtownie:

– Nie nadaję się do tego, panie pułkowniku!

Zaskoczyło to Brightona. Przecież Bill był dobrym pilotem.

– Ach, tak! A kto ci tych bzdur nagadał? – spytał i nie oczekując odpowiedzi, ciągnął dalej: – Od tego jesteśmy tu przecież my, instruktorzy, by oceniać wasze zdolności!

– Przekonałem się o tym, panie pułkowniku – upierał się przy swoim Bill. – Wykonujemy przecież ćwiczebne pojedynki z karabinami sprzężonymi z aparatem fotograficznym.

– A ty co, mało trafiasz, prawda? Myślisz, że za każdym razem będziesz mieć same trafienia? – Brighton warknął na niego jak buldog, ale Billa to nie wystraszyło.

– Tak nie myślę, panie pułkowniku, ale... Ja w ogóle nie dochodzę do strzału!

Naraz wszystkie zahamowania puściły i Bill zaczął wyrzucać z siebie natłok myśli.

– Moje ćwiczenia! Wie pan, jak to jest, jesteśmy w powietrzu i idziemy naprzeciw siebie na wezwanie stacji naziemnej. Gdy tylko się miniemy, wtedy zaczynamy pojedynek. Ja nie wiem, jak on to robi! Ledwie wchodzę w wiraż, a już go widzę na ogonie. Przecież z nim w ogóle nie wychodzę na pozycję do strzału. Mogę robić, co chcę, a nie pozbędę się go. Na Boga, wydaje mi się czasem, że jest do mnie przywiązany liną. Przyszło mi nawet na myśl, że, być może, jestem za duży do Spitfire’a.

Brighton przez chwilę spoglądał na niego, a potem się roześmiał. Najpierw tylko po cichu, potem na cały głos.

– A to dobre, jest za długi... – pokręcił głową, a potem spoważniał. – Głuptasie, przecież to, że ktoś znalazł się blisko twojego ogona, nie oznacza jeszcze, że od razu cię trafi – starał się go pocieszyć.

Bill sięgnął pod bluzę battle dressu.

– Może pan sam popatrzeć, panie pułkowniku! – rzucił na stół zwitki filmów z fotokarabinu służące do oceny.

– Wszystko w kręgu. W ten sposób długo bym nie polatał...

Brighton wziął do ręki zwitek i przejrzał jeden z filmów pod światło. Nie było wątpliwości, jasne że to trafienie. Wziął kolejny zwitek, ale tylko po to, żeby mieć czas na wymyślenie w tej sytuacji czegoś sensownego.

– A z kim latałeś w tych pojedynkach? – zapytał.

– Z jednym z tych Czechów, którzy tu przyszli.

– No i wszystko jasne! Większość z nich walczyła już przecież we Francji, mają więc nad wami przewagę – wyjaśnił mu. – Miałeś po prostu pecha, że od razu wpadłeś na ostrzelanego rębajłę, to wszystko! Ale Luftwaffe nie ma wyłącznie takich pilotów, skąd miałaby ich zresztą brać? A i my ich też nie mamy. Wiesz co? Jutro spróbujesz tego z kimś innym, a dopiero potem zdecyduj.

RYŻY Bill pozostał w myśliwcach, stając się doświadczonym pilotem. Szczęście go nie opuszczało. Został dowódcą dywizjonu Spitfire’ów i teraz właśnie kręcił się wśród kolegów po środku sali.

Brighton zmierzał właśnie ku nim. Zrobił kilka kroków, lecz nagle się zatrzymał. Pomyślał chwilę, potem zawrócił w kierunku drzwi. „Lepiej odejść, marszałek mógłby jeszcze cofnąć swoją decyzję”, pomyślał.

Chwytał już za klamkę, gdy odezwał się za nim głośny hałas.

– Hej, Dagy! Dokąd się zmywasz? – wołali koledzy i ruszyli już za nim.

– Do swoich chłopaków, a dokąd? Nie wiecie, że czeka mnie dużo pracy?

– A co z urodzinami? – spytał niewinnie Tucker. – Zapomniałeś o nich? – Wszyscy robili wrażenie bardzo zdziwionych.

– Jakie urodziny? – zdziwił się także Brighton. – Nic mi o nich nie wiadomo!

– On nie wie! Patrzcie go, lisa! Narodziła się pierwsza nowa myśliwska jednostka, on jest jej dowódcą, a mówi, że o niczym nie wie! Czy to nie należy uczcić?

– Tak, musimy to uczcić! – wołali pozostali chórem. – I urodziny i awans!

Major Brighton, od dzisiejszego wieczoru pułkownik, nieustraszony pilot bez nóg, mężczyzna, którego imię wymawiali z podziwem i dumą piloci na lotniskach myśliwskich całej Anglii, zrobił kilka sztywnych kroków po wypolerowanym linoleum. Znów uniósł głowę. Wszyscy go otoczyli i wznosili gromkie okrzyki:

– Attention! Świeżo upieczony pułkownik wygłosi toast!

Dowcipkowali, śmiali się, byli pełni życia. Jednak twarz Brightona pozostała niezwykle poważna.

Powoli toczył wzrokiem od jednego do drugiego, jakby chciał na zawsze wryć w swą pamięć te śmiejące się twarze. Wiedział, że gdy spotkają się w przyszłości, niektórych z nich już zabraknie.

Ale po chwili na jego twarzy znów zagościł zwykły uśmiech. W pomieszczeniu zabrzmiał jego burkliwy głos:

– You’re quite right! Należy to uczcić!

Niezgrabnymi ruchami Beznogi kroczył na czele młodych do bufetu w barze.

4

TEGO rana spadł ciepły deszcz. Pogłaskał gałęzie drzew, obmył dachy domów, napoił trawy na łąkach, a na lotnisku tak wyczyścił asfalt, że błyszczał jak srebro. Rozmawiał cicho z przyrodą i z ludźmi i wszyscy się rozumieli doskonale. Chciało się żyć!

Deszcz w końcu ustał i powiało zapachem letniego dnia. Zapachniała trawa pomiędzy drogami dojazdowymi, pachniały też dachy hangarów. Ptaki beztrosko latały, nie wiedząc jeszcze, co się szykuje...

Już od wczesnego rana wzdłuż całego południowego wybrzeża Anglii jakieś pięćdziesiąt tysięcy par oczu mężczyzn i kobiet z jednostek obserwacyjno-meldunkowych starało się przeniknąć poranną szarość. W lornetkach skierowanych ku przeciwległym brzegom widzieli jednakże tylko mgłę snującą się nisko nad ziemią, stanowiącą zasłonę budzącego się właśnie dnia. Stacjom radarowym w niskich drewnianych barakach pod wysokimi wieżami masztów mgła nie przeszkadzała. W Rye[8] już o pierwszym brzasku dnia jasnowłosa Sidney Pinkham wypatrzyła na obracającym się wskaźniku obrazu pierwszy złowieszczy ślad świetlny. Od tej chwili ruszył natłok meldunków z Rye i z kolejnych stacji do centrum dowodzenia. Na mapach ze znacznikami na stołach w salach operacyjnych lotnictwa myśliwskiego, pojawiło się kilka grup samolotów nad francuskim terytorium. Luftwaffe się zbierała. Jakiś czas oznakowania tkwiły na mapach bez ruchu. Dziewczyny dookoła stołu zmieniały od czasu do czasu na stojakach znaczników dane dotyczące wysokości i ilości samolotów. Dwadzieścia, czterdzieści, osiemdziesiąt plus. Potem te grupy ruszyły. Wszystkie w jednym kierunku. Na północny zachód. Do nich...

Wkrótce pojawiły się już także i w lornetkach posterunków drobne, choć znaczące roje kropek. Dowódcy pospiesznie podnosili słuchawki, by przekazywać raport. Punkty na niebie zwolna rosły, zmieniały się w poziome kreski, potem w pisaną literę „t”, aż wreszcie przybierały postać samolotów.

Centrum analiz dowództwa lotnictwa myśliwskiego zalewały raporty. Czas, odległość, kierunek, współrzędne, wysokość, przybliżona ilość samolotów. Personel porównywał, sprawdzał wszystkie dane, by potem błyskawicznie przekazywać końcowe dane wafkom[9], znajdującym się wokół stołów ze znacznikami w salach operacyjnych. W słuchawkach na uszach ze wskaźnikami z końcówką z magnesu nieustannie pokazują zmieniający się obraz powietrznej bitwy. Na mapie widnieją kolorowe metalowe strzałki przesuwane przez wafki od czasu do czasu. Wraz z nimi przesuwano też znaczki oznaczające zgrupowanie samolotów, nanosząc przy nich cały czas zmieniające się dane. Czasem przyciągały je wskaźnikami do siebie, aby wymienić niektóre dane.

W sali operacyjnej 11 Grupy[10] Myśliwskiej, której przypadło zadanie obrony południowej Anglii, panowała pełna napięcia cisza. Podpułkownik lotnictwa[11] Crane siedział na podwyższeniu naprzeciw rzędu aparatów telefonicznych i paneli informacyjnych, na których świeciły się małe żarówki w różnych kolorach. W napięciu obserwował stół z mapami przed sobą. Ani drgnął, choć pięć czerwonych strzałek, pięć nalotów z różnych kierunków niepowstrzymanie sunęło ku sercu Anglii, do najważniejszego miasta. Naraz wszystko zdało mu się jakoś nierealne. Przecież ten podziemny bunkier był zupełnie jak mały, przytulny teatrzyk. Tam na dole, pod jego nogami milcząco rozwijała się najbardziej podniecająca z gier, jakie człowiek zdołał wymyśleć. Gra na śmierć i życie.

Tyle że on nie był tylko widzem. Znajdował się w samym centrum tego, co rozgrywano na jego oczach. Nie słyszał szumu wywołanego ruchami kobiet przesuwających znaczniki ani ich rozmów czy stuku tych metalowych znaczników na magnetycznych chwytnikach wskaźników, bo jego pomieszczenie oddzielone było od reszty dźwiękoszczelną, przejrzystą ścianą. Nie słyszał żadnych dźwięków. Widział jedynie znaczniki na stole i poruszanie ich przez wafki. Tragikomedia mimiczna...

Dwie nieprzyjacielskie grupy są już pod ogniem, atakują pierwsze dywizjony, które posłał w powietrze. Pozostałe nabierają teraz wysokości.

Podpułkownik lotnictwa przeniósł oczy na panel swych sił lotniczych. Świeciło się tam osiemnaście czerwonych żarówek. Całych osiemnaście dywizjonów z dwudziestu jeden, jakie ma do dyspozycji, posłał już do ataku. Rezerwa? Żałosne trzy dywizjony.

Crane mimowolnie westchnął, odwracając się ku dowódcy grupy. Przyszedł bardzo wcześnie rano, jakby przeczuwał, że dzisiejszy dzień będzie szczególnie znojny. Stał bez ruchu oparty o mur akurat pod tymi czerwonymi żarówkami. Wydawało się, że nawet nie jest obecny duchem. Podpułkownik lotnictwa chciał mu coś powiedzieć, lecz na płycie przed nim zapalił się sygnał telefonu. Crane podniósł słuchawkę.

– Halo, Uxbridge! Mamy nowy ślad. Sześćdziesiąt plus w kierunku od Calais.

– Wysokość?

– Piętnaście tysięcy[12].

– Melduje to jedna stacja?

– Nie, trzy jednocześnie.

Crane zbity z tropu wpatrywał się w stół z oznaczeniami. Niemożliwe! Najwidoczniej to pomyłka i za chwilę ten ślad zniknie, pocieszał się.

Za moment na mapie pojawił się nowy znacznik. Crane przez chwilę czekał w napięciu czy stacje radarowe jednak go nie usuną. Niestety nie! Nalot numer sześć, osiemdziesiąt plus, piętnaście tysięcy... I był w ruchu. Niebawem uświadomił sobie, że zwiększyła się przypuszczalna liczba samolotów.

Przeniósł wzrok na panel. Pomiędzy złowieszczo świecącymi czerwonymi żarówkami zauważył jedynie trzy żółte światełka. Wyglądały, jakby się tam chowały. Jego ostatnia rezerwa. Co teraz?

Nieszczęśliwym wzrokiem przebiegł rząd aparatów telefonicznych, zatrzymując się na ostatnim. Ten czerwony to linia bezpośrednia do premiera. Ale teraz nawet on by mu nie pomógł!

Odwrócił się do wicemarszałka. Spojrzał mu w twarz, a potem znów zwrócił oczy do świetlnego panelu. Wicemarszałek oderwał się od ściany i podszedł ku niemu. Nigdy nie wtrącał się do rozkazów swych dowodzących oficerów, lecz tym razem nie oparł się temu. Ścisnął Crane’a za ramię, zanim coś powiedział.

– Mam już tylko dywizjon Brightona – Crane wydobył z siebie zdanie po chwili milczenia.

– Dzięki Bogu i za to!

– Będę zupełnie bez rezerwy...

– Nie pozostaje nam nic innego, jak mieć nadzieję, że powracające dywizjony jak najprędzej uzupełnią paliwo i przejmą gotowość.

Crane znów spoglądał na stół ze znacznikami. Naraz w myślach pojawiła mu się iskierka nadziei. Może to ze strony Niemców jedynie zwodniczy manewr. Być może przed wybrzeżem zawrócą...

Czekał daremnie. Nie zawrócili. Trasa nalotu zbliżała się do wybrzeża, przecinała je i wciąż pozostawała prostą linią. Z rozpaczliwym zdecydowaniem Crane sięgnął ręką po jeden z telefonów.

W sali operacyjnej Whitehill właśnie Doreen Clifford przesunęła trasę nalotu numer sześć. Wzdrygnęła się, uświadamiając sobie, że niemieckie bombowce zmierzają wprost nad ich głowy. Latają tędy nad Londyn, ale mogły wybrać także i ich lotnisko. Już to kiedyś przeżyli. A dziś lotnisko było zapchane samolotami, doszedł bowiem tutaj kolejny dywizjon. Jacyś cudzoziemcy. Dowodzący oficer angielski próbował śmiesznie mówić w ich języku. Nawet znał już całe zdanie w ich języku: Nekecat český![13]. Sami go tego zdania nauczyli, aby używał go, kiedy będą w radiu mówić w swym języku ojczystym.

Doreen właśnie przyciągnęła podstawkę znacznika nalotu numer sześć. Zmieniała dane odnoszące się do liczby samolotów. Dodawała. W tej chwili na zewnątrz rozległy się syreny alarmowe. Ostrzegały, jęczały, wyły. Dodatkowo wśród jęku syren rozwrzeszczały się lotniskowe megafony.

– Swaney squdron, scramble!

Z niskiego domku na skraju lotniska wybiegła grupa pilotów. Na piersiach połyskiwał w słońcu ostro żółty kolor kamizelek ratunkowych. Rozbiegli się we wszystkich kierunkach ku smukłym Spitfire’om rozstawionym na terenie lotniska. W biegu nakładali czapki pilotki i poprawiali osprzęt.

Kapitan Marek jako ostatni opuścił pomieszczenie, w którym czekali w pogotowiu. Przyjmował jeszcze telefoniczne informacje i rozkazy do lotu.

– Są na dwudziestu tysiącach – zawołał do pozostałych.

– Ile ich jest? – odwrócił się do niego długi Vilda Got.

– Jakaś stówka. Junkersy, Dorniery...

– Myśliwce też?

– Dotąd nie meldowano, ale pewnie będą nad nimi.

Gdy kapitan Marek dobiegał do pozostałych, Vilda stał już na skrzydle swego samolotu. Nigdy nie mógł pojąć, jak ten dryblas może się wcisnąć do maszyny. Na skrzydle wydawał się jeszcze wyższy, niż był w rzeczywistości. Mechanik Vildy zanurzony był po pas w kabinie samolotu. Poprawiał na siedzeniu pasy spadochronu.

Marek zatrzymał się koło nich.

– Zwracaj uwagę na tyły, jesteś ostatni w szyku!

– Nie bój nic, oczywiście... – wyszczerzył się Vilda.

– A poza tym trzymaj się za młodym Zábranem. Zanosi się na to, że dziś po raz pierwszy będzie ostro, więc na niego uważaj...

– Wiesz przecież, że będę – kiwnął głową Vilda.

Wyglądał jakby się śmiał. Ale było to złudzenie spowodowane długą czerwoną blizną, ciągnącą się od ust przez całą twarz, gdzieś tam, pod skórzaną pilotkę. Pozostała mu ta pamiątka z pierwszej jego potyczki. Dobrał się mocno do skóry jednemu Messerschmittowi, ale sam również oberwał. Przeciwnik poderwał nagle maszynę, będąc nieco pod nim. Strasznie trzasnęło, samoloty zaklinowały się, razem spadając na ziemię. Vilda miał szczęście, wyszedł z tego. Tylko ta szrama na twarzy mu pozostała.

– Nie wywijaj tylko zbyt dużo wiraży – zawołał za odchodzącym Markiem. – Bo się nie utrzymam z tyłu! Ta emka[14] jest już dychawiczna.

– Dobra, dobra! Ale proszę, uważaj mi na Zábrana.

Zaterkotały silniki. Ale nie tak czysto od razu. Najpierw kilka suchych stęknięć, potem zaburczały głośniej i w końcu strumień szarego dymu wystrzelił z samolotów. Potem grzmiące burczenie z wolna uspokoiło się, przechodząc do spokojnej, prawidłowej pracy silników.

Vilda coś jeszcze próbował powiedzieć, a jego czerwona blizna na twarzy jak zwykle w takim momencie robiła dziwne grymasy, ale jego słowa zginęły we wrzawie silników. Marek już pewnie go nie zrozumiał. Ruszył biegiem do swojego Spitfire’a.

Koło samolotu zapanowało dzikie ożywienie. Mechanicy szybko podbiegali, odłączali wspomagania startu i usuwali klocki spod kół. Niektórzy dotąd stali na skrzydłach, a nogawki spodni trzepotały im dziko w wirze powietrza od śmigła, włosy zaś rozwiewane były na wszystkie strony. Gorliwie pomagali pilotom regulować osprzęt. Byli troskliwi, robili to wręcz po matczynemu. Chcieli mieć swój udział w wielkim starciu, które czekało na pilotów gdzieś tam, w górze. Białe chmury cicho pędziły nad ich głowami, a wiatr znosił je ku morzu. Oni właśnie w tym kierunku mieli polecieć...

– Wszystko w porządku? – zapytał Marek mechanika, który pomagał mu wejść do kabiny.

– Chodzi jak zegarek, panie kapitanie! – zapewnił go Zmatlík, przekładając mu pasy mocujące przez ramiona. Potem szybko zeskoczył ze skrzydła.

Zanim uruchomił starter, Marek znów zamachał do Vildy, pokazując na samolot Zábrana.

– Nie zapomnij o Petrze, uważaj na niego!

Vilda z pewnością go nie słyszał, ale kiwał głową, dobrze wiedząc, o co Markowi chodzi. Dla jasności dwoma uniesionymi kciukami dał znak „ok”, znał bowiem jego troskę o nowicjuszy.

Marek podniósł obroty silnika, na twarz nałożył maskę tlenową z mikrofonem i wpiął wtyczkę radia. Raz jeszcze zwiększył obroty silnika i dał mechanikowi znak, że wszystko jest w porządku.

Przyciągnął drążek sterowy do brzucha, lewą dodając gazu. Spitfire ruszył ku pasowi startowemu, a kolejne samoloty ustawiały się w rzędzie za nim. Ruszali para za parą. Koła podwozia samolotów jeszcze kilka razy przelotnie dotknęły ziemi, zanim oderwały się od czarnego asfaltu. Samoloty szybko wznosiły się w górę ku tym białym chmurom, które frunęły ku morzu.

Na całym lotnisku panowało ożywienie. Grzmiały głośniki, biegali mechanicy i amunicyjni, silnik wyły, a po runwayu lotniska rozpędzały się kolejne grupy samolotów, startując i lecąc za pozostałymi w wiosenne niebo.

Przed budynkami na skraju lotniska przystawały grupki pilotów, którzy akurat nie mieli lotu, obserwując start swych kolegów. Okna biur i jadalni pełne były dziewczęcych głów. Wafki oderwały się od pracy, aby popatrzeć, jak to jest, kiedy leci się umierać. Ufryzowane głowy ze współczuciem zwracały się za odlatującymi samolotami.

Mechanicy jeszcze przez chwilę pozostali w pustych boksach samolotowych. Wydawali się teraz jakoś zagubieni na tej na wpół pustej przestrzeni lotniska. Nadal śledzili zmniejszające się ciemne plamki na nieboskłonie. Wyglądali jak dzieci, którym ktoś odebrał ulubioną zabawkę. Patrzyli i milczeli.

„Połamcie karki!”, myśleli sobie w duchu. Słyszeli to życzenie od pilotów. Podobno pomagało.

Wiedzieli, że grzmot silników, okrzyki, rozkazy wykrzyczane przez megafony to jedynie gra wstępna. Najważniejsza rozgrywka miała teraz miejsce gdzieś tam dalej i wyżej. Lotnisko za chwilę ucichnie, gdy tam, na zewnątrz, zacznie się walka. I oni czuli, że tym razem musi być ona ważniejsza od innych potyczek i że na pilotach spoczywa brzemię wielkiej odpowiedzialności...

Z budynku dowództwa wybiegł pułkownik Woodhall. Wyglądał na zmęczonego, ale szeroko się uśmiechał.

– Good day, sir! – zbliżający się lotnicy pozdrawiali go jeden przez drugiego.

– Good day, good day! – kiwał głową pułkownik, spiesząc w kierunku lotniskowej sali operacyjnej. Po chwili zniknął w podziemiach.

Lotnisko się uspokoiło, ale w oddali słychać było jeszcze głos syren alarmowych. Stary Vorel stał na opustoszałym lotnisku, spoglądając za samolotami. Pozostał z nich już tylko rząd kropek nad horyzontem. Wyglądały jak rozciągnięte stado ptaków. Ptaki też nie wszystkie powracają...

– Nigdy tego nie pojmę – zwrócił się do Zmatlíka. – Zawsze śmieją się i żartują, gdy idą w górę. Człowiek mógłby pomyśleć, że czeka ich tam Bóg wie jaka zabawa. – Z wolna odwróciwszy się, ruszył w kierunku hangarów. Zmatlík stał jeszcze przez chwilę bez ruchu. Potem ni stąd ni z owąd mocno kopnął zabezpieczający kołek.

– Akurat – powiedział, udając się za Vorelem. – Robią to tylko po to, żeby nie musieć myśleć o czymś innym. O tym, co ich tam czeka.

Przez chwile szli, milcząc obok siebie.

– Zachowują się tak jak człowiek, który gwiżdże, żeby się nie bać w ciemnym lesie – powiedział Vorel.

Zmatlík wsadził ręce do kieszeni swojego usmarowanego kombinezonu i szedł ze spuszczoną głową.

– Vorel, wie pan, co sobie myślę? – powiedział po chwili. – Oni chyba chcą odstraszyć tym swoim zachowaniem kostuchę! Przynajmniej ja tak to sobie tłumaczę... A potem, kiedy wieczorem dają sobie w gardło, to także w tym celu.

Obaj mężczyźni weszli w półmrok wielkiego hangaru.

5

DYWIZJON 312 połączył się w powietrzu z dalszymi dywizjonami, które startowały z sąsiedniego lotniska. Na ich czele stał podpułkownik Brighton ze swym kanadyjskim dywizjonem.

Jeszcze widać było lotnisko, gdy kapitan Marek już zwolnił bezpiecznik karabinu maszynowego i działka oraz skalibrował celownik. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem po tablicy przyrządów pokładowych i spojrzał na zewnątrz.

To fascynujące uczucie, widzieć całą tę potężną grupę lecącą w uporządkowanym szyku po jasnym, wiosennym niebie. Nad ich głowami ujrzał warstwę rozproszonych białych obłoków. Wydało mu się, że pędziły one razem z nimi. W dole widział zieleń, a przed nim błyszczało morze. Dokoła spokój i słoneczny blask. Czy w ogóle jest tu jakaś wojna? Nie do wiary, że w tej świetlistej, spokojnej scenerii za chwilę ludzie będą się zabijać.

W kabinie było cicho, radio milczało, jedynie od czasu do czasu w słuchawkach słychać było trochę trzasków. Cisza wywoływała szczególne napięcie. To była cisza przed burzą. W najbliższych chwilach coś musi się wydarzyć i w tej ciszy każdy czeka na to z olbrzymim napięciem.

– Swan leader, Swan leader! – wezwała Brightona naziemna stacja kontrolna. – Jakieś sto bandytów przekracza wybrzeże w obszarze Hastings, wysokość dwadzieścia tysięcy!

– Ok, ok – odpowiedział Brighton. – Jesteśmy przygotowani, by ich przywitać! – Głos miał na co dzień niezbyt miły, ale kiedy mówił przez radio, miało się wrażenie, że warczy najeżony buldog.

Marek uważnie rozejrzał się po horyzoncie. Nagle ich dostrzegł: mnóstwo ciemnych kropek na białym tle chmur! Było ich zbyt dużo, by mogli to być nasi. Przełączył na nadawanie.

– Bandyci na dziewiątej, na naszej wysokości!

– All right, widzę ich! – krzyknął Brighton i zaczął wznosić się z całą grupą, chcąc uzyskać wygodne przewyższenie nad „rzeką” niemieckich samolotów.

Marek rozejrzał się po eskadrze. Spojrzał do tyłu, gdzie na prawym skrzydle był Zábran. Z pewnością także już ich widział. Przeżyje ciężkie chwile. Znał to uczucie, doznał go już we Francji. Zacznie się od mrowienia wzdłuż krzyża, potem pobiegnie w górę, krew nabiegnie do głowy, która wydaje się nabrzmiewać i potem nagle odpływa do rąk. Ręce sztywnieją, lecz tylko na chwilę. Nagle to mija, tylko od czasu do czasu przebiegnie gdzieś po ciele dreszcz. A wszystko do chwili, gdy zacznie się walka. Wtedy nie ma już czasu na lęk. Wtedy nie ma już czasu na nic. Jedynie na śmierć. Na to zawsze czasu jest dość.

Nagle zrobiło się Markowi strasznie żal Zábrana. Przecież to jeszcze chłopiec, niecałe dziewiętnaście lat. Włączył nadajnik.

– Dobrze Piotrze! Trzymasz się szyku! – wiedział, że odzywając się do niego, odwróci jego uwagę od myśli pełnych obaw, że doda mu w ten sposób odwagi.

Zábran uniósł kciuk, na znak, że zrozumiał. Może nawet się uśmiechnął. Nie widać było jego twarzy, ale tak czy siak Marek wiedział, że był to jedynie wymuszony uśmiech. Taki, jak po zastrzyku u dentysty.

Grupy atakujących zbliżyły się. To nie były już kropki. To już były wyrównane rzędy bombowców, których kabiny lśniły w promieniach słońca.

Brighton zwrócił swoją grupę do ich flanki. Bombowce, ze swymi grubymi nosami, robiły się coraz większe i większe, a na ich bokach rozpoznawano już czarno-białe krzyże. Dywizjon Brightona znalazł się nad skrajem niemieckiej grupy. Zaraz się zacznie, za chwilę Spifire’y rzucą się w dół. Ale Brighton nic, leciał dalej, po chwili znalazł się już nad środkiem grupy bombowców. I naraz, jakby sam diabeł w niego wstąpił, ustawił samolot wprost na dziób, pikując w dół, wprost w grzmiącą masę maszyn.

– Naprzód, chłopaki! Dalej! – zawołał, lecąc prosto do gniazda os pod sobą. Rzucił się w dół sam, ponieważ eskadra nie zdążyła dotrzymać mu kroku, tak szybki był to atak.

Na przednich krawędziach skrzydeł jego samolotu widoczne były rozbłyski karabinów, a pierwsze białe gwiazdki skakały już na grzbiecie najbliższego Junkersa. Ten szybko zrobił unik w bok, a na Brightona trysnęły ogniste linie ze wszystkich stron, tkając wokół niego pomarańczową pajęczynę śmierci. Ale Brighton przeleciał przez nią i już był gdzieś w dole, pod bombowcami.

Dywizjon myśliwców poszedł w jego ślady, nurkując w dół jak stado jastrzębi. Każdy wybierał sobie swój cel. Bombowce dziko się miotały, niektóre pozbyły się już ładunku i postanowiły wracać do domu. Groźnie zwarte szeregi zaczęły się rozpadać. Niebo stało się areną wielu pojedynków, olbrzymiego zamętu, huku, strzelaniny. Co za dziki taniec! Tak tańczy się ze śmiercią, gdy stawką jest własne życie...

Marek znów przypomniał sobie o Zábranie. Zobaczył jego uśmiechniętą twarz z jasną czupryną ustawicznie spadającą mu na czoło. A pod nią ujrzał jego wielkie, zdziwione oczy. Zdziwione tym, gdzie nagle się znalazł. Z ławki szkolnej wprost pod ogień! „Najprawdopodobniej grałby teraz gdzieś z chłopakami w piłkę nożną”, pomyślał Marek. „Ale zamiast tego musi zabijać, jeśli nie chce pozwolić samemu dać się zabić. Prosty wybór! Dobrze, że Vilda będzie miał na niego oko. Vilda? To całkiem inny typ. Wysoki, szczupły brunet, z trochę smutnym spojrzeniem. I do tego ta jego szrama ciągnąca się przez pół twarzy! Na Vildzie można było jednak polegać, z pewnością nie zostawi on Zábrana na lodzie.”

Marek rzucił spojrzenie na całość sytuacji, następnie pchnął drążek w przód. Spitfire jak wystrzelona strzała pognał w dół, tam gdzie zniknął Brighton.

Przed oczami mignął mu nagle cień. Rozpoznał długi, szczupły kadłub, żółty nos. Szybko przełączył na nadawanie.

– Messerschmitty! Uwaga na Messerschmitty! – ostrzegał pozostałych.

Musiały podejść od strony słońca, dlatego ich wcześniej nie zauważyli. Teraz część dywizjonu rzuciła się na nie! Marek miał na celowniku Dorniera. Popuścił nieco stery, starając się celować do niego z wyprzedzeniem ze swoich karabinów maszynowych. Nacisnął przycisk spustu. Krótko, dla próby. Pociski świetlne przeszły tuż za celem. Pilot nałożył poprawkę na celownik, starając się celować tym razem bardziej przed cel.

Kątem oka dostrzegł jeszcze mignięcie kolejnej sylwetki. To Messerschmitt w szybkim locie nurkującym, a za nim Spitfire, na którym zauważył wykwity strzałów u wylotów karabinów maszynowych. Pociski mignęły również koło „jego” Dorniera, którego ktoś zaatakował skądś z boku. Był trochę nad nim, atakował z lewej. „To pewnie Zábran”, przeleciało Markowi przez głowę. Rozpoczął strzelaninę ze zbyt dużej odległości. Tak zwykle robią wszystkie prawiczki. Teraz podlatywał do bombowca, znikając za chwilę z jego drugiej strony.

Marek był już blisko celu, Dornier wypełniał nieomal cały jego celownik. Cel skręcił nagle, ale Marek poleciał za nim. Nagle błysnęło coś w wieżyczce strzelca bombowca, a koło Spitfire’a przeleciały żółte kreski. Wtedy Marek nacisnął spust. W kabinie zadudniło, samolotem szarpnęło, to przemówiły karabiny.

Z Dorniera wytrysnął mały obłoczek szarego dymu, który rósł, potężniał, ciemniał. Coś śmignęło mu przed oczami, chyba kawałek skrzydła. Dornier szybko pochylił się na bok i zaczął spadać. Smuga gęstego dymu pozostawała za nim, rozciągając się stale. Dornier wyglądał jakby zawisł na niej, a przecież wciąż spadał i spadał...

Nagle coś się poruszyło na spadającym samolocie. Ktoś z załogi rozpaczliwie próbował wydostać się z pasów. Już był w połowie na zewnątrz, po chwili prąd powietrza złamał go na skraju burty i zmiótł na zewnątrz. Oderwał się od maszyny i niemal natychmiast nad nim rozwinął się biały kwiat spadochronu.

Ale człowiek z Dorniera zrobił to za wcześnie! Spadochron szybko zatrzepotał i zaczepił o stery. Samolot runął w dół, wlokąc za sobą skazanego teraz na śmierć członka załogi. Prąd powietrza miotał nim, kręcił, rzucał. Niczego nie mógł już zrobić, aby się uratować. Czasami znikał w zasłonie dymu, pojawiając się ponownie po chwili z szeroko rozstawionymi nogami. Rozpaczliwie starał się uchwycić rękoma za linki spadochronu, na których wisiał. Ale samolot go nie puszczał, trzymał mocno swą ofiarę. Należała przecież do niego, to jego załoga! Nie pozwoli go sobie wyrwać, ma pozostać z nim do tragicznego końca, który czeka ich tam, głęboko w dole, pod nimi...

6

MAREK nie czekał na nieunikniony koniec swej ofiary. Szybko wzbił samolot w górę, widząc przed sobą trzy białe kopułki spadochronów. Cicho unosiły się ku ziemi, jakby nie chciały mieć już nic wspólnego z szalonym korowodem śmierci wokół siebie. Przyciągnął jeszcze bardziej drążek sterowy. Samolot opasał wielki łuk. Znalazłszy się na plecach, Marek dostrzegł przez chwilę kawałek błękitnego nieba. Było zupełnie niegroźne, takie, jakie bywało tam, daleko, w domu, nad polną miedzą pośród kłosów żyta. Jak dawno to było? Dwa lata temu czy dziesięć? A może raczej sto? Czy w ogóle coś takiego widział w przeszłości? Spoglądał na błękit i skowronki. Nie, to nie skowronki, to ludzie w samolotach. Krążyli, rzucali się w dół i znów prędko wzbijali się w górę, a jeden gonił drugiego. Ich pieśnią był ryk silników i szczekanie karabinów. To myśliwce walczyły między sobą na śmierć i życie.

Marek przywrócił samolot do normalnego położenia. Zniknął błękit, znów zobaczył ziemię. Tam się coś błyskało! To wybuchały niemieckie bomby! Dodał gazu, musiał dołączyć do pozostałych. Niebezpiecznie jest pozostać samotnie w takiej walce zbyt długo.

Ledwie myśl ta zaświtała mu w głowie, gdy dogoniła go wiązka rozżagwionych kresek. Za plecami coś zgrzytnęło. Prędko przyciągnął drążek, by wydostać się z ostrzału. Znów przed oczyma mignął mu żółty nos. Messerschmitt! Leciał w dół jak pocisk. Markowi nawet nie przyszło do głowy, by ruszać za nim, miał on zbyt dużą prędkość.

Zerknął w pokładowe lusterko. Za nim kolejny Messerschmitt manewrował, przygotowując się do ataku. Marek natychmiast zrobił zwrot i poleciał wprost na niego. Samoloty zbliżały się do siebie z ogromną prędkością. Bez celowania strzelił krótką serią, na więcej nie starczyło mu czasu, zderzenie czołowe bowiem zbliżało się w mgnieniu oka. Zaledwie samoloty jakimś cudem zdołały się wyminąć, Marek zawrócił szybko, żeby znaleźć się za przeciwnikiem. Ten z żółtym nosem starał się zrobić to samo. Podczas wirażu Marek zobaczył za sobą kolejny samolot. Na chwilkę się ucieszył, myśląc że to Spitfire, który rzucił mu się na pomoc. Ale wnet dostrzegł jego charakterystyczny żółty nos. Messerschmitt! Chyba ten, który przed chwilą coś mu odstrzelił, a teraz wrócił... Byli we trzech w jednym kręgu, a każdy z nich czekał na dogodną możliwość do oddania strzału.

Marek przyciągnął drążek do siebie, by dogonić tego przed nim, a równocześnie wyjść z celownika tego z tyłu. Krąg stale się zmniejszał, złapią go chyba w kleszcze! Byli już bardzo wysoko, w kabinie poczuł chłód, ale mimo to na czoło wystąpił mu pot. Wiedział, że jeśli nic się nie zmieni, to ten z tyłu prędzej czy później złapie go na celownik.

Pozostał mu jeden manewr. Szybko dodał pełen gaz i wyrównał stery na tej samej wysokości, co goniący go samolot, zrobił ciasny wiraż i minął o włos ścigającego go Messerschmitta. Znalazł się w końcu na zewnątrz kręgu śmierci! Przycisnął gaz jeszcze raz, aby zwiększyć prędkość. Oba Messerschmitty rzuciły się za nim.

Ale Marek właśnie na to czekał! Jeszcze przytrzymał przez chwilę na kursie Spitfire’a w locie na tej samej wysokości, co goniące go samoloty, aby sprowokować je do wycelowania w niego. Odliczał w duchu: Raz... Dwa... Trzy... Teraz! Zanim nacisnęli spust, nagle zmniejszył gaz, pociągając jednocześnie za drążek. Spitfire wyskoczył w górę! Marek skrzyżował stery[15], żeby samolot jeszcze bardziej zwolnił. Serce podskoczyło mu do gardła, ale Niemcy dali się na to nabrać. Nie zdążyli zareagować na tyle szybko, żeby zmniejszyć prędkość wraz z przeciwnikiem. Marek ujrzał jak właśnie pod niego wlatywali.

Kopnął nagle orczyk, dodając gaz. Teraz miał ich przed sobą! Ustawił celownik na tego z tyłu i strzelił krótką serią. Zaatakowany poleciał na łeb, na szyję w dół. Drugi poszedł w jego ślady, ale pilot nieco spóźnił się z wystrzałem. Marek ruszył za nim.

Zwiększona szybkość sprawiła, że końce skrzydeł rysowały białe kreski w powietrzu. W głowie mu szumiało, a w uszach tak trzaskało, że musiał przełykać ślinę. Miał wrażenie, że jego żołądek znalazł się nagle poza ciałem. Musiał jednak ten stan jeszcze przez chwilę wytrzymać. Już podchodził na odległość skutecznego strzału. Spitfire cały drżał, a Messerschmitt pozostawał jeszcze rozmazany w celowniku. Marek z wysiłkiem stabilizował samolot, aby lepiej wycelować. W końcu nacisnął spust. Nie mógł spudłować z takiej odległości. Widział jak pociski biją w Messerschmitta, odskakując od niego jako rozpalone gwiazdki. To eksplozje pocisków zapalających.

Naraz Messerschmitt rozpadł się na oczach Marka na kilkanaście części. Najpierw odleciały mu skrzydła. Zaczęły kołysać się, najpierw delikatnie, a po chwili zamachały szybciej, jak ptak, który uczy się latać. Nagle oddzieliły się od kadłuba, a prąd powietrza porwał je pod maszynę Marka.

Dziwnie podniecony Marek zdecydował się gwałtownie na lot pionowy i znów mierzył w górę. Przez chwilę jeszcze spoglądał na miejsca, gdzie zniknęły kawałki z żółtym dziobem. Rozglądał się za białą kopułą spadochronu. Nagle coś sobie uświadomił. Przecież właśnie życzył sobie, żeby pilot z tego wyszedł. Chociaż był Niemcem i nieprzyjacielem... Ale się nie pojawiał. Widział jedynie ciemną, rozpływająca się z wolna spiralę dymu. Wiatr cicho znosił ją ku morzu...

Rozejrzał się po niebie. Naraz zrobiło się dziwnie puste... Jeszcze przed chwilą pełne samolotów, huku silników, wirowania, miotania goniących się sylwetek. Myśliwce tkały ognistą sieć śmierci, a wraz z nią rozkwitały kwiaty. Czerwone, czarne, białe. Dym, ogień i jedwab spadochronów. Ten korowód śmierci trwał chyba z dziesięć minut i tak jak się nagle zaczął, tak nagle się skończył. Aktorzy odeszli, niebo zostało puste. Milczało. Serce Marka głośno waliło.

Na górze po prawej była grupa Spitfire’ów. Teraz już spokojnie krążyły, czekając na kolegów. Tak się kończy każda walka, ale tylko niewielu z nich utrzymuje się w gromadzie. Ci pokiereszowani byli w drodze do domu lub wylądowali gdzieś awaryjnie. Inni, ścigani, oddalili się dość mocno i teraz rozglądali się za drogą do domu. Niektórzy już nigdy nie znajdą drogi z powrotem. Ich ciała płonęły teraz w szczątkach samolotów na ziemi.

Marek skierował się za resztą eskadry. Dopiero teraz poczuł jakie ma spuchnięte wargi, jak mu zaschło w gardle, a pod skórzaną pilotką i po plecach ściekają mu strumienie potu. Po całym ciele przebiega dziwne drżenie. Czy to radość ze zwycięstwa? Nie czuł niczego takiego. Raczej spokój, że się z tego wydostał. Ale, choćby było to nie wiadomo co, nad wszystkim unosił się pewien szczególny, niewyjaśniony smutek. Nie wiedział z jakiego powodu. Takie dziwne uczucie, jakby nagle stanął przed trybunałem ludzkości. Badawcze spojrzenia wpatrywały się gdzieś do wnętrza jego ciała.

W serce? W duszę?

Ale był już zbyt zmęczony, aby o tym myśleć.

7

NAD lotniskiem Marek dodał gazu i zniżył samolot. Potem zrobił tryumfalną beczkę nad lotniskiem. Przeleciał kawałek na plecach, potem znów powrócił do normalnego położenia i tak aż na drugi koniec lotniska. Następnie wyciągnął samolot w górę, aby wytracić szybkość i już za chwilę zniżał lot. Dokładnym dolotem podchodził do skraju pasa startowego, skrzyżował stery i już za chwilę jechał po czarnym asfalcie.

Beczka zwycięstwa nad lotniskiem była niepisanym prawem myśliwców po osiągnięciu zwycięstwa. Pilot wykonywał ją z ochotą, było to bowiem uzewnętrznieniem wybuchu radości. Nie dlatego, że udało mu się zestrzelić nieprzyjacielski samolot, ale dlatego, że miał to już za sobą, bo powrócił.

Ale on dziś radości nie czuł. To szczególne uczucie, raczej mieszanina tęsknoty i osamotnienia, nie opuszczało go do tej pory. Sam sobie wydawał się dość śmieszny, zachowując się jak jakiś żółtodziób. „Beczkę” zrobił tyko po to, żeby chłopcy nie pomyśleli, że jest nadęty.

Nie był sam, jeszcze kilku kolejnych pilotów krążyło zwycięsko nad lotniskiem. Dojechał na stanowisko, gdzie czekał już na niego Zmatlík. Marek wyłączył silnik, odsunął kopułę kabiny. Potem odłączył przewody radiowe i tlenowe, rozpiął pasy. Na koniec zdjął pilotkę. Czoło błyszczało mu od potu. Przeczesał palcami zlepione potem włosy.

– To miał pan szczęście, panie kapitanie – wyszczerzył się w uśmiechu Zmatlík, który widział jego zwycięskie manewry nad lotniskiem.

– Miałem – odrzekł Marek z wahaniem, mając na myśli coś zupełnie innego, niż Zmatlík. Nieobecnym wzrokiem popatrzył na deskę rozdzielczą. W stygnącym silniku trzaska, tracący obroty żyrokompas cyka, jakby gdzieś tam, wewnątrz było ptasie gniazdo. Kiedy się zatrzymywał, widział już, że trzy Spitfire’y są w domu. Teraz pomyślał o Zábranie.

– Te trzy, co już dotarły... Czy między nimi jest Zábran?

– Nie, Zábrana jeszcze tu nie ma. Na razie brakuje czterech.

Marek otworzył boczne drzwiczki i wyszedł na skrzydło. Nogi mu zdrętwiały. Wysunął jedną, kilkukrotnie nią wymachując. Potem wykonał ćwiczenie drugą nogą.

– Jakiś spóźnialski jeszcze przyleci – powiedział i zeskoczył na ziemię.

Zmatlík obchodził samolot, robiąc przegląd. Tu, czy tam, dotykał metalowej płaszczyzny dłonią. Z miłością, jak chłop poklepujący swego konia.

– Mocno pana nafaszerowali – rzekł.

– Wiem, słyszałem jak dzwoniło. Ale silnik jest w porządku.

Marek sprawdził po kieszeniach, czy nie ma papierosów. Zmatlík doskoczył, proponując swoje. Przypalił mu. Marek wciągał dym głęboko, a potem pomalutku wypuszczał. Słychać było jak ktoś sprawdzał obroty silnika. To nocna eskadra. Przygotowywali się na wieczór.

– A jak Got, jest tutaj? – spytał Marek ze spuszczoną głową, wbijając wzrok w czubki butów. Zmatlík nie przeczuwał jak chciwie czeka na tę odpowiedź. Jeśli Got wylądował, z Zábranem jest źle. Łatwy rachunek. Dwa i jeden daje cztery, jak ironicznie mawiają między sobą.

– Porucznik Got? Nie, nie ma go między nimi!

Marek podniósł głowę. Zmatlík współczująco spojrzał mu w twarz. Co jest z tym starym? Wygląda, jakby się ucieszył.

– No, to Vilda jeszcze Zábrana przyciągnie ze sobą! Na pewno go przyciągnie...

Postukał palcem wskazującym w papierosa, wchodząc wolno do pokoju operacyjnego.

Do budynku zmierzali ze wszystkich stron również pozostali piloci. Szli powoli, z głowami zwieszonymi. Czy nieśli jakieś niewidzialne brzemię? W tej chwili nikt nie chciał rozmawiać. Dopiero później, kiedy ciężar napięcia nieco opadnie, zaczną dzielić się swymi przeżyciami. Potem będą aż nazbyt głośni, a każdemu potrzebne będą też ręce, a nawet całe ciało, żeby swym kolegom wyjaśnić, jaka to była mordęga z tym Junkersem, że był już jak sito, a przecież uparcie szedł w dalej, ale że w końcu jednak go dostał. Innego wzięły w obroty Messerschmitty, aż mu się z kombinezonu kurzyło i ten sobie nawet porządnie nie postrzelał. Tamtemu zaś Messerschmitt wleciał wprost pod celownik, nawet nie wie jak. Wystarczyło tylko nacisnąć spust. A widziałeś tego naszego? Myślę, że był to „Véčko”, a może „Ypsilon”. W ogóle nie miał szans, zaraz cały stanął w płomieniach.

W drzwiach baraku pilotów czekał telefonista.

– Do pana telefon, panie kapitanie! Operacyjny.

Marek zdejmował pilotkę, biorąc słuchawkę.

– Whitehill, Marek przy telefonie.

– Tu Hugo. Dzwonię z Tangmer, jeślibyście mnie może poszukiwali.

– Jesteś cały?

– Tak, w porządku...

– A samolot?

– Trochę mu brakuje. Messerschmitt uciął mi kawałek steru, musiałem zaraz lądować.

– Więc mam ci posłać transport?

– Nie, niczego nie posyłaj. Już tutaj działają, jutro przylecę. Nie chcę, żebyście ponosili z mojego powodu niepotrzebne koszty, dlatego dzwonię.

– Masz na myśli transport?

– Ależ jaki transport! Mam na myśli wieczór w „Pod Czerwonym Sercem”. Pewnie byście stawiali za mnie kolejkę, a ja tymczasem jestem cały.

Jego żarty dziś nie odpędziły trosk Marka.

– A ty dorwałeś kogoś?

– Jesteśmy fifty-fifty. Uszkodzony Junkers, ale nie mogłem go już dobić, bo Messerschmitty zabrały się za mnie, więc rano będę na miejscu. A jak eskadra?

– Brakuje nam trzech, kiedy odliczę ciebie. Ale jeszcze ktoś może wrócić, dopiero co lądowaliśmy.

W słuchawce przez chwilę zapadła cisza.

– Jesteś tam?

– No, jestem. Ale nie czekaj na wszystkich trzech.

– Widziałeś kogoś?

– Jeden Spitfire oberwał. Ktoś z naszej eskadry, miał „NN”...

– Zábran! To mógł być młody Zábran...

– Mógł.

– A spadochron?

– Gdzie tam! Nie miał szans, eksplodowały zbiorniki...

– Mówisz, że na pewno od nas?

– No tak, na pewno. Ten jest już skreślony! Więc słuchaj, jutro jestem na miejscu. Cześć!

8

MAREK trzymał jeszcze słuchawkę, kiedy usłyszał huk silnika. Przez chwilę nasłuchiwał uważnie.

– To Spitfire! – krzyknął.

Dopiero teraz odłożył słuchawkę, podchodząc do okna.

– Chyba Got lub Štěrba!

– A dlaczego nie Zábran? – ktoś zaprotestował. – Jego też jeszcze tu nie ma.

– Zábran? – powtórzył Marek w zamyśleniu. – Jeden z naszych Spitfire’ów spłonął. Właśnie opowiedział mi o tym Babáček. Siedzi w Tangmere. A Zábran uczestniczył w tym po raz pierwszy...

– Żółtodzioby miewają szczęście. Jak w mariaszu!

Samolot już wylądował i podjeżdżał na swoje stanowisko. Piloci stłoczyli się przy drzwiach, obserwując go w milczeniu. Silnik kilka razy czknął, śmigło się zatrzymało. Pilot uniósł się w kabinie. Wydał im się szczupły, wysoki.

– To Vilda! – zawołał ktoś do środka pomieszczenia.

Pilot zeskoczył ze skrzydła. Teraz, kiedy już znalazł się na ziemi, wyglądał na dużo mniejszego. Zdjął pilotkę. Czupryna gęstych, jasnych włosów opadła mu łukiem na czoło.

– Zábran! To Petr Zábran! – wołali jeden przez drugiego.

– A co, nie mówiłem? Żółtodzioby mają zawsze szczęście!

– Więc jednak Zábran! – powiedział Marek. – Czyli Got i Štěrba to ci, którzy...

Nie kończy. Pozostali też milczą. Co tu mówić? Dziś Vilda i Pepik, jutro ten czy ów, pojutrze... Po prostu każdego to czeka i każdy to wie. „Każdego”, myślą wszyscy. „Tylko może nie mnie”, taką mają nadzieję w skrytości ducha. „Mnie się to przecież zdarzyć nie może!” Chyba tylko z tą nadzieją mogą ciągle latać.

Zábran wszedł, czupryna kołysała mu się nad czołem. Na twarzy zrobiły mu się dołeczki, uśmiechał się. Nieco skruszony, nieco zmęczony, ale ten uśmiech! W oczach płonęła mu jeszcze adrenalina!

– Troszkę błądziłem – przyznał się i zmieszany przekładał pilotkę z ręki do ręki. Głos się mu odrobinę załamywał.

– Cieszę się, że się znalazłeś, plutonowy. Byłoby gorzej, gdybyśmy to my musieli cię szukać. – Zmarszczki na chudej twarzy Marka ani drgnęły, ale oczy pełne były radości.

– A Vildę... – Marek zawahał się na chwilę. – Porucznika Gota nie widziałeś?

– Widziałem! Ale na samym początku. Jeszcze kiedy strzelałem do Dorniera.

– To doszedłeś do bombowców? – spytał ktoś.

– No... tak trochę.

– A trafiłeś?

– Nawet nie wiem. Ledwie zdołałem się uratować po pierwszym ataku, gdy nagle skoczyły na mnie Messerschmitty. Tak, że właściwie to nie wiem.

Zábran spojrzał na pilotkę w swoich rękach.

– Bardzo mu chyba nie zaszkodziłem – powiedział to takim tonem, jakby mu w ogóle na tym nie zależało.

– A zaszkodziłeś! Coś jednak zaszkodziłeś – powiedział kapitan Marek z powagą.

Zábran spojrzał szybko ku niemu.

– Sądzi pan? – oczy mu zapłonęły.

– Śledziłem twój atak. Musiałem dobić Dorniera, ponieważ widziałem, że masz dość innej pracy.

– Myśli pan więc, że ja...

– Z pewnością! Widzisz, i to za pierwszym razem! Ucieszyłem się. Wiedz, że mamy go na pół, do spółki.

Marek wie, że Zábran nie zaszkodził szczególnie Dornierowi, ale żal mu go było, więc musiał dodać mu animuszu.

– I mówisz, że porucznika Gota potem już nie widziałeś?

– Nie, już nie. Ktoś był za mną, a właściwie za tym Messerschmittem, który do mnie walił. On mnie z tego wydostał, zdjął go. Ale nie wiem, kto to był.

– To musiał być Vilda! – powiedział Marek.

– Porucznik Got?

– Tak, miał cię przecież pilnować.

– Pan porucznik miał mnie pilnować?

Nagle Zábran wyglądał, jakby oklapł. Zmieszany przestąpił z nogi na nogę i zaczął miętosić pilotkę. Zwisający przewód łączący do radia stukał o ksylolitową podłogę[16].

– No, niezupełnie pilnować – poprawił się Marek. – Miał się o ciebie troszczyć. – I zaraz sobie uświadomił, że Zábrana to dotknęło.

– Troszczyć się o mnie? – powtórzył ciszej Zábran.

– Krótko mówiąc, miał nieco na ciebie uważać. Właściwie współpracować z tobą.

– To jest... To pan porucznik miał pecha. Za nim były dwa kolejne Messerschmitty. Widziałem je, gdy rwałem do góry.

Zábran milczał chwilę. Był poruszony, dopiero teraz wszystko sobie układał w duchu.

– A potem?

– Zaraz potem pchnąłem drążek w dół, przydusiłem, żeby sobie jednego z nich wybrać. I naraz... Naraz coś straszliwie się przede mną rozbłysło. Wprost przed moimi oczyma. Od razu zrobiła się z tego ogromna ognista kula.

Znów przez chwilę milczał. Po jego przyspieszonym oddechu widać było, jak bardzo jest poruszony. O śmierci prędzej się pomyśli, niż opowie.

– To był ten Spitfire, co mnie chronił – powiedział. – Nie wiedziałem, kto w nim był, ale kiedy mówi pan, że porucznik Got miał na mnie uważać...

Marek milcząco odwrócił się do stołu i zaczął studiować książkę zgłoszeń. Pozostali tez milczeli. Co mieli powiedzieć?

Co w ogóle da się zrobić dla martwych? Dawniej ludzie się modlili, oni już tego nawet nie potrafią. Więc milcząco spoglądali przez okno na zewnątrz.

Zábran ruszył do swojej szafki, ale zatrzymał się jeszcze obok stołu przed Markiem.

– W tamtej chwili myślałem sobie, panie kapitanie, że to był pan...

Marek spojrzał w wielkie niebieskie oczy i dostrzegł w nich coś na kształt usprawiedliwiania się. Pewnie tak wyglądał, kiedy mówił do nauczyciela: „Proszę się nie gniewać, nie mam zadania domowego”. Dostrzegł w tych oczach jego dziewiętnaście lat i bezgraniczną ciekawość, ale też zdziwienie, co życie potrafi zgotować...

Zauważył, że Zábran uśmiechnął się nieśmiało.

– Widzisz, chrzest ogniowy masz za sobą! – klepnął go Marek po plecach. Poczuł, że są one mokre od potu.

Zábran wrzucił swój aparat do szafki, ale zaraz wrócił. Źrenice miał jeszcze rozszerzone, wciąż przeżywał swój pierwszy bój. Czuł potrzebę podzielenia się nim z kimś.

– Wie pan, ten ogień – powiedział. – Wydawało mi się, że poczułem jego żar. Byłem z tego powodu tak wstrząśnięty, że długo nie wiedziałem, co właściwie robić. Rzuciłem Spitfire’a w dół, chciałem uciec dalej, jak najdalej od tej potworności! Poderwałem samolot tuż nad ziemią. Zanim znów nabrałem z nim wysokość, niebo było puste.

Marek zaczął pisać raport z walki. Zegar swym metalicznym tik–tak podkreślał ciszę panującą w pomieszczeniu. Wyczerpani piloci siedzieli wciśnięci w głębokie fotele. Dookoła nich walały się części lotniczego wyposażenia. W kącie stał stolik z gramofonem, na którym leżały jeszcze płyty z melodiami, które nastawiali sobie przed lotem. Nikt teraz nie zwracał na nie uwagi, każdy chciał zostać sam ze sobą. Bóg jeden wie o czym myśleli, pewnie o niczym, a może o wszystkim. Jednak wspólne było im jedno uczucie. Wydawało im się niewiarygodne, że w tak krótkim czasie pomiędzy startem a lądowaniem, mogło zdarzyć się tak wiele...

Czas płynął obok nich, a na zewnątrz za oknami kipiało życie, zupełnie tak samo jak zawsze.