Jak zmienić swój umysł? - Michael Pollan - ebook + książka

Jak zmienić swój umysł? ebook

Michael Pollan

4,3
54,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z 10 najlepszych książek 2018 roku wg New York Times Book Review.

Słynny amerykański dziennikarz, Michael Pollan, zabiera nas w fascynująca podróżą po historii badań nad psychodelikami, które rozkwitły w latach sześćdziesiątych XX wieku, aby szybko stracić miano obiecujących leków i trafić na listę substancji zakazanych. Aby oddzielić prawdę od mitów, przeszukuje archiwa, ale również spotyka się z grupą psychodelicznych ewangelistów, którzy wieszczyli ich zbawienny wpływ nie tylko na ludzi, ale również porządek społeczny.

Ostatecznie decyduje się na wypróbowanie ich działania na samym sobie. W tym celu zaczyna eksplorować podziemną społeczność terapeutów psychodelicznych, aby znaleźć przewodników, którym gotów będzie zaufać.

"Jak zmienić swój umysł?" to nie tylko barwna opowieść o psychodelicznych podróżach, ale też mocno osadzono w nauce historia o granicach ludzkiego poznania, zagadce świadomości, poszukiwaniu szczęścia i sensu życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 691

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla mojego ojca

Dusza powinna zawsze stać otworem.

EMILY DICKINSON

Prolog: Nowe drzwi

W połowie XX wieku do świata zachodniego gwałtownie wdarły się dwie niezwykłe molekuły, dwa organiczne związki cechujące się uderzająco bliźniaczym podobieństwem. W późniejszym czasie zmieniły one bieg społecznej, politycznej i kulturowej historii, a także osobiste historie milionów ludzi, którzy zdecydowali się wprowadzić je do swoich mózgów. Tak się złożyło, że odkrycie tych rewolucyjnych substancji chemicznych zbiegło się w czasie z innym gwałtownym zdarzeniem, które również wywarło wpływ na losy całego świata: z wybuchem bomby atomowej. Niektóre osoby zestawiały ze sobą te dwa wydarzenia i zwracały uwagę na kosmiczną synchroniczność, która wydawała się je łączyć. Na świat wypuszczono nowe nadzwyczajne energie i nic nigdy nie było już takie jak wcześniej.

Pierwsza z wyżej wspomnianych molekuł pojawiła się w wyniku przypadkowego odkrycia naukowego[1]. Dietyloamid kwasu D-lizergowego, znany powszechnie jako LSD, został zsyntetyzowany przez Alberta Hofmanna w 1938 roku – niedługo po tym, jak fizycy po raz pierwszy rozszczepili atom uranu. Hofmann pracował w szwajcarskiej firmie Sandoz i szukał leku pobudzającego krążenie, a nie środka psychoaktywnego. Dopiero pięć lat później, gdy przez przypadek przyjął maleńką ilość nowej substancji, zdał sobie sprawę, że stworzył coś potężnego – przerażającego, a zarazem cudownego.

Druga ze wspomnianych molekuł istniała natomiast od tysięcy lat, chociaż nikt w rozwiniętym świecie nie zdawał sobie z tego sprawy[2]. Została wyprodukowana nie przez chemika, lecz przez małego i niepozornego brązowego grzyba, i stała się znana jako psylocybina. Rdzenne ludy Meksyku i Ameryki Środkowej przez stulecia spożywały ją jako sakrament. Aztekowie określali wytwarzającego ją grzyba mianem teonanácat, czyli „ciałem bogów”, ale po hiszpańskim podboju jego użycie zostało brutalnie stłumione przez Kościół rzymskokatolicki i zepchnięte do podziemia. W 1955 roku, dwanaście lat po odkryciu LSD przez Alberta Hofmanna, manhattański bankier i mykolog amator Robert Gordon Wasson skosztował magicznych grzybów w mieście Huautla de Jiménez w stanie Oaxaca na południu Meksyku, a dwa lata później opublikował w czasopiśmie „Life” piętnastostronicowy artykuł o „grzybach wywołujących dziwne wizje”[3]. Informacje o pojawieniu się nowej formy świadomości po raz pierwszy dotarły wówczas do ogółu społeczeństwa. (W 1957 roku wiedza o LSD przeważnie nie wykraczała poza środowisko badaczy i ekspertów od zdrowia psychicznego). Przez kilka kolejnych lat ludzie nie zdawali sobie sprawy z doniosłości tego wydarzenia, ale wówczas historia świata zachodniego uległa zmianie.

Trudno przecenić wpływ, jaki wywarły na świat te dwie molekuły. Pojawienie się LSD można powiązać z rewolucją neuronaukową, która rozpoczęła się w latach 50. XX wieku, kiedy to naukowcy odkryli rolę, którą pełnią neuroprzekaźniki w mózgu. Fakt, że maleńka ilość LSD, mierzona w mikrogramach, była w stanie wywołać symptomy przypominające psychozę, zainspirował neuronaukowców do poszukiwania neurochemicznej podstawy zaburzeń psychicznych, którym wcześniej przypisywano psychologiczne pochodzenie. W tym samym czasie psychodeliki znalazły zastosowanie w psychoterapii, w której używano ich do leczenia różnego rodzaju dolegliwości, między innymi alkoholizmu, stanów lękowych i depresji. Przez większą część lat 50. i na początku lat 60. wielu przedstawicieli psychiatrycznego establishmentu uważało LSD i psylocybinę za cudowne leki.

Pojawienie się tych dwóch substancji jest powiązane również z powstaniem kontrkultury w latach 60. ubiegłego wieku, a zwłaszcza z jej charakterystycznym duchem i stylem. Po raz pierwszy w historii młodzież miała swój własny rytuał przejścia: „trip na kwasie”[4]. Wcześniejsze rytuały przejścia zawsze wprowadzały młodych w dorosłość, natomiast ten przenosił ich do krainy umysłu, z której istnienia większość dorosłych nawet nie zdawała sobie sprawy. Jego wpływ na społeczeństwo był, delikatnie mówiąc, wstrząsający.

Mimo tego pod koniec lat 60. fale społecznych i politycznych zmian wywołane przez te molekuły wydawały się słabnąć. W ogromnej liczbie doniesień medialnych zaczęły pojawiać się informacje o ciemnej stronie psychodelików (bad tripach[5], załamaniach psychotycznych, flashbackach[6], samobójstwach), a od 1965 roku entuzjazm otaczający te nowe substancje ustąpił miejsca panice moralnej. Kultura i nauka odwróciły się od psychodelików z równie dużą gwałtownością, z jaką kiedyś się na nie otworzyły. Wcześniej te substancje były legalne w większości miejsc, ale pod koniec dekady zostały zakazane i zepchnięte do podziemia. Przynajmniej jedna z dwóch XX-wiecznych bomb została rozbrojona.

Następnie wydarzyło się coś niespodziewanego i znaczącego. Na początku lat 90. ubiegłego wieku, daleko poza polem widzenia większości z nas, mała grupka naukowców, psychoterapeutów i tak zwanych psychonautów doszła do wniosku, że nauka i kultura utraciły coś cennego. Postanowiła więc to odzyskać.

Obecnie, po kilku dekadach tłumienia i lekceważenia, psychodeliki przeżywają renesans. Nowe pokolenie naukowców, często czerpiących inspirację ze swoich osobistych doświadczeń z tymi substancjami, sprawdza ich potencjał w leczeniu zaburzeń psychicznych, takich jak depresja, stany lękowe, traumy czy uzależnienia. Inni badacze używają ich natomiast w połączeniu z nowymi technikami neuroobrazowania, aby badać związki między mózgiem a umysłem, z nadzieją, że uda im się rozwikłać niektóre z tajemnic świadomości.

Dobrym sposobem na zrozumienie złożonego systemu jest zakłócenie jego funkcjonowania i obserwowanie dalszego rozwoju wydarzeń. Zderzając ze sobą atomy, akcelerator cząstek zmusza je do tego, żeby ujawniły swoje tajemnice. Podając psychodeliki w starannie odmierzonych dawkach, neuronaukowcy są w stanie gruntownie zakłócić normalną świadomość ochotników, rozpuszczając struktury jaźni i wywołując coś, co można określić jako doświadczenie mistyczne. Narzędzia do neuroobrazowania mogą wówczas monitorować zmiany aktywności mózgu i tworzące się układy połączeń. Już teraz ta praca dostarcza zaskakujących informacji o „neuronalnych korelatach” poczucia „ja” i doświadczeń duchowych. Stary komunał z lat 60. mówiący o tym, że psychodeliki oferują klucz do zrozumienia – i „rozszerzenia” – świadomości, nie brzmi obecnie już tak niedorzecznie.

Jak zmienić swój umysł to opowieść o tym renesansie. Przedstawiona tu historia, choć odnosi się do kwestii ogólnospołecznych, ma jednocześnie niezwykle osobisty charakter, którego początkowo w ogóle nie miała. Prawdopodobnie nie dało się tego uniknąć. Gdy gromadziłem informacje o ludziach prowadzących badania nad psychodelikami, miałem coraz większą ochotę na zwiedzenie tego nowego krajobrazu umysłu. Zapragnąłem na własnej skórze doświadczyć zmian w świadomości wywoływanych przez te molekuły i zobaczyć, czego – jeśli w ogóle czegokolwiek – mogą mnie nauczyć o moim umyśle i co mogą wnieść do mojego życia.

***

Był to dla mnie zupełnie nieoczekiwany zwrot wydarzeń. Streszczona tu przeze mnie historia psychodelików nie jest tą, którą osobiście przeżyłem. Urodziłem się w 1955 roku, a więc w połowie dekady, w której te substancje po raz pierwszy pojawiły się w Ameryce, ale o spróbowaniu LSD zacząłem myśleć na poważnie dopiero tuż przed sześćdziesiątym rokiem życia. Takie wyznanie może brzmieć mało wiarygodnie w ustach przedstawiciela generacji baby boomers[7], a ktoś mógłby nawet stwierdzić, że zaniedbałem swój pokoleniowy obowiązek. W 1967 roku miałem jednak zaledwie dwanaście lat, więc byłem zbyt młody, żeby wiedzieć coś konkretnego o „lecie miłości” albo o „kwasowych testach” w San Francisco. Gdybym w wieku czternastu lat chciał pojechać na Woodstock, musiałbym poprosić rodziców, żeby mnie tam zawieźli. Znacznej części lat 60. doświadczyłem za pośrednictwem czasopisma „Time”. Zanim w mojej głowie zdążyły pojawić się myśli o tym, czy powinienem spróbować LSD, czy nie, media zdążyły całkowicie zmienić swoje podejście do tej substancji. Początkowo przedstawiały ją jako cudowny lek psychiatryczny, później jako kontrkulturowy sakrament, a ostatecznie jako środek niszczący umysły młodzieży.

Wciąż uczyłem się w szkole średniej, gdy jeden z naukowców poinformował (błędnie, jak się okazało), że LSD wywołuje uszkodzenia chromosomów[8]; pracownicy mediów, a także mój nauczyciel od edukacji zdrowotnej zadbali o to, żebyśmy wszyscy o tym usłyszeli. Kilka lat później Art Linkletter, gwiazda telewizyjna, rozpoczął kampanię przeciwko LSD, które obarczał winą za to, że jego córka wyskoczyła z okna mieszkania i straciła życie. Ta substancja podobno miała również coś wspólnego z morderstwami, których dokonała sekta Charlesa Mansona. Kiedy na początku lat 70. rozpoczynałem studia, wszystkie doniesienia medialne o LSD wydawały się mieć na celu wywołanie strachu. W moim przypadku zadziałały. Nie jestem więc dzieckiem psychodelicznych lat 60., lecz raczej dzieckiem moralnej paniki wywołanej przez psychodeliki.

Oprócz tego miałem swój osobisty powód, aby trzymać się z daleka od tych substancji: bolesny i pełen niepokoju okres dojrzewania pozostawił we mnie (i co najmniej w jednym psychiatrze) wątpliwości co do stabilności mojego zdrowia psychicznego. Przed pójściem na studia udało mi się osiągnąć nieco większą równowagę wewnętrzną, ale myśl o zakłóceniu pracy własnego umysłu za pomocą substancji psychodelicznej nadal wydawała mi się mało zachęcająca.

Wiele lat później, gdy zbliżałem się do trzydziestego roku życia i czułem się bardziej stabilnie, dwa albo trzy razy spróbowałem magicznych grzybów. Pewien przyjaciel podarował mi słoik pełen wysuszonych i poskręcanych owocników z rodzaju Psilocybe (łysiczka) i przy kilku niezapomnianych okazjach wraz z moją partnerką (a obecnie żoną) Judith połknęliśmy dwa lub trzy z nich, po czym wytrzymaliśmy krótką falę nudności i wspólnie popłynęliśmy w interesującą podróż trwającą cztery lub pięć godzin. Obcowaliśmy wówczas z czymś, co wydawało się być cudownie zmienioną i uwydatnioną wersją dobrze znanej rzeczywistości.

Znawcy psychodelików prawdopodobnie skategoryzowaliby nasze eksperymenty jako „estetyczne doznania” na niskich dawkach, a nie jako głębokie doświadczenia psychodeliczne prowadzące do całkowitej dezintegracji ego. Z pewnością nie opuściliśmy znanego wszechświata i nie przeżyliśmy czegoś, co moglibyśmy określić mianem stanu mistycznego. Było to jednak naprawdę interesujące. Podczas naszego pierwszego eksperymentu w szczególnym stopniu zapadła mi w pamięć nadprzyrodzona jaskrawość zieleni w lasach i aksamitna delikatność żółtawozielonych paproci. Ogarnęła mnie nieodparta chęć wyjścia na świeże powietrze, rozebrania się do naga i znalezienia się jak najdalej od wszystkich przedmiotów wykonanych z metalu albo plastiku. Przebywaliśmy w ustronnym miejscu na wsi, więc mogłem zaspokoić wszystkie te potrzeby. Nie mam zbyt wielu wspomnień z naszej następnej podróży psychodelicznej, którą w pewną sobotę odbyliśmy w Riverside Park na Manhattanie. Pamiętam tylko, że była znacznie mniej przyjemna i nieskrępowana, ponieważ zbyt dużo czasu poświęcaliśmy na rozmyślanie o tym, czy otaczający nas ludzie wiedzą, że znajdujemy się pod wpływem substancji psychoaktywnej.

W tamtym czasie o tym nie wiedziałem, ale różnica pomiędzy tymi dwoma doświadczeniami wywołanymi przez tę samą substancję wynikała z ważnej i wyjątkowej cechy psychodelików: decydującego wpływu „nastawienia” i „otoczenia”. Nastawienie to stan umysłu i oczekiwania wobec podróży psychodelicznej, a otoczenie to zewnętrzne warunki, w których ta podróż się odbywa. W porównaniu z innymi środkami psychoaktywnymi psychodeliki są mało przewidywalne i mogą za każdym razem wpływać na ludzi w inny sposób, ponieważ ich działanie polega zazwyczaj na potęgowaniu wszystkiego, co w danym momencie dzieje się zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz głowy.

Po tych dwóch krótkich tripach słoik z grzybami przez wiele lat stał w tylnej części naszej spiżarni i nikt go nie dotykał. Myśl o poświęceniu całego dnia na doświadczenie psychodeliczne stała się wręcz niewyobrażalna. Pracowaliśmy do późna nad naszymi nowymi karierami zawodowymi, a długie okresy wolnego czasu oferowane przez studia (albo bezrobocie) stały się zaledwie wspomnieniem. W tamtym czasie dostępna była zupełnie inna substancja, która znacznie bardziej pasowała do robienia kariery na Manhattanie: kokaina. Śnieżnobiały proszek spowodował, że pomarszczone brązowe grzyby zaczęły wydawać się nieatrakcyjne, nieprzewidywalne i zbyt wymagające. Gdy pewnego weekendu robiliśmy porządek w kuchennych szafkach, natrafiliśmy na zapomniany słoik i wyrzuciliśmy go do śmietnika razem ze zwietrzałymi przyprawami i przeterminowanymi paczkami z jedzeniem.

Po upływie trzech dekad szczerze żałuję, że postąpiliśmy w taki sposób. Obecnie wiele bym dał w zamian za cały słoik magicznych grzybów. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy przyjmowanie psychodelików w młodym wieku nie jest swego rodzaju marnotrawstwem. Odnoszę bowiem wrażenie, że mogą nam one zaoferować znacznie więcej w późniejszych etapach życia, w których nasze mentalne nawyki i codzienne zachowania stają się znacznie mniej elastyczne. Carl Jung kiedyś napisał, że to nie młodzież, lecz ludzie w średnim wieku potrzebują „doświadczeń numinalnych”, aby pomogły im uporać się z drugą połową ich życia.

Kiedy bezpiecznie wkroczyłem w wiek pięćdziesięciu lat, moja egzystencja opierała się na niezmiennych, ale wygodnych schematach: długim i udanym małżeństwie połączonym z równie długą i satysfakcjonującą karierą. Podobnie jak inni ludzie stworzyłem zestaw w miarę niezawodnych mentalnych algorytmów, dzięki którym potrafiłem uporać się ze wszystkimi wyzwaniami w domu i pracy. Czego brakowało w moim życiu? Nic nie przychodziło mi do głowy. Sytuacja uległa jednak zmianie, gdy dotarły do mnie informacje o nowych badaniach nad psychodelikami. Za ich sprawą zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie przeoczyłem potencjału tych molekuł jako narzędzi pomagających lepiej zrozumieć umysł, a być może również go zmienić.

***

Trzy kluczowe sytuacje przekonały mnie o tym, że tak właśnie było.

Wiosną 2010 roku na pierwszej stronie gazety „New York Times” ukazał się artykuł zatytułowany Hallucinogens Have Doctors Tuning In Again [Halucynogeny wracają do łask wśród lekarzy][9]. Opowiadał o badaczach podających pacjentom onkologicznym duże dawki psylocybiny (substancji czynnej zawartej w magicznych grzybach), aby pomóc im uporać się z „egzystencjalnym cierpieniem” związanym z nadchodzącą śmiercią.

Te eksperymenty odbywały się równocześnie na Johns Hopkins University, UCLA i Uniwersytecie Nowojorskim i wydawały się nie tylko nieprawdopodobne, ale wręcz szalone. Gdyby zdiagnozowano u mnie chorobę terminalną, prawdopodobnie ostatnią rzeczą, na którą miałbym ochotę, byłoby przyjęcie substancji psychodelicznej – czyli utrata kontroli nad moim umysłem, wejście w stan psychologicznej bezbronności i spojrzenie prosto w otchłań. Wielu ochotników twierdziło jednak, że za sprawą jednej nadzorowanej podróży psychodelicznej udało im się zmienić sposób, w jaki postrzegali nowotwór i perspektywę odejścia z tego świata. Kilku z nich wspomniało o całkowitym uwolnieniu się od strachu przed śmiercią. Przyczyny tej transformacji były intrygujące, ale dość niejasne. „Te osoby wykraczają poza podstawowe utożsamienie z własnym ciałem i doświadczają stanów wolnych od ego”, stwierdził jeden z badaczy. „Wracają z nową perspektywą i głęboką akceptacją”.

Włożyłem ten artykuł do jednej z moich teczek i przypomniałem sobie o nim dopiero rok albo dwa lata później, gdy razem z Judith pojechaliśmy na uroczystą kolację do dużego domu położonego na jednym ze wzgórz niedaleko Berkeley. Wraz z kilkunastoma osobami siedzieliśmy przy długim stole i w pewnym momencie kobieta znajdująca się na jego drugim końcu zaczęła opowiadać o swoich tripach na kwasie. Wyglądała na osobę mniej więcej w moim wieku i – jak się później dowiedziałem – była szanowaną psycholożką. Byłem zaabsorbowany inną rozmową, ale kiedy tylko dotarły do mnie fonemy L-S-D, natychmiast nadstawiłem ucha i zacząłem się uważnie przysłuchiwać.

Początkowo założyłem, że kobieta opowiada jakąś wyświechtaną anegdotę z czasów studenckich – myliłem się. Szybko stało się jasne, że opisywany przez nią trip na kwasie miał miejsce zaledwie kilka dni albo tygodni wcześniej i że było to jedno z pierwszych doświadczeń psychodelicznych w jej życiu. Zgromadzone osoby uniosły brwi ze zdziwienia. Owa kobieta i jej mąż, emerytowany inżynier oprogramowania, odkryli, że sporadyczne przyjmowanie LSD stymuluje ich intelektualnie i korzystnie wpływa na ich pracę. Psycholożka miała poczucie, że LSD pomogło jej zrozumieć, w jaki sposób małe dzieci postrzegają świat – ich percepcja nie jest zapośredniczona przez oczekiwania, konwenanse i minione doświadczenia w równie dużym stopniu jak percepcja dorosłych. Kobieta wyjaśniła, że w dorosłym życiu nasze umysły nie postrzegają świata po prostu takim, jakim jest, lecz raczej tworzą różnego rodzaju przypuszczenia na jego temat. Owe przypuszczenia opierają się na dotychczasowych przeżyciach i pozwalają umysłowi oszczędzać czas i energię, na przykład wtedy, gdy próbujemy rozpoznać fraktalny wzór złożony z zielonych kropek znajdujących się w naszym polu widzenia (prawdopodobnie są to liście na drzewie). LSD wydaje się dezaktywować te skonwencjonalizowane i skrótowe mechanizmy działania percepcji, przez co przywraca nam dziecięcą bezpośredniość i poczucie zachwytu w doświadczaniu rzeczywistości. Czujemy się wtedy tak, jakbyśmy wszystko widzieli po raz pierwszy (liście!).

Nieśmiało zapytałem kobietę, czy planuje coś napisać o tych koncepcjach, które przykuły uwagę wszystkich osób siedzących przy stole. Roześmiała się i spojrzała na mnie w taki sposób, jakby chciała powiedzieć: „Ależ jesteś naiwny”. LSD jest substancją kontrolowaną zaliczaną do kategorii 1 (schedule 1), co oznacza, że rząd postrzega ją jako środek psychoaktywny o wysokim potencjale nadużywania, pozbawiony uznanych zastosowań medycznych. Niewątpliwie dla kogoś, kto ma tak wysoką pozycję społeczną, głupotą byłoby publikować jakiekolwiek sugestie, że psychodeliki mogą cokolwiek wnieść do filozofii lub psychologii – że tak naprawdę mogą być cennym narzędziem do zgłębiania tajemnic ludzkiej świadomości. Poważne badania nad psychodelikami zostały w mniejszym lub większym stopniu usunięte z uniwersytetów pięćdziesiąt lat temu, niedługo po tym, jak harwardzki projekt psylocybinowy zainicjowany przez Timothy’ego Leary’ego roztrzaskał się i wybuchł w 1963 roku. Wydawało się, że nawet Berkeley nie jest gotowe na wskrzeszenie badań nad psychodelikami, a przynajmniej – jeszcze nie.

Trzecia kluczowa sytuacja: rozmowa przy stole przywołała w mojej pamięci mgliste wspomnienie o tym, że kilka lat wcześniej ktoś przysłał mi w e-mailu artykuł naukowy o badaniach nad psylocybiną. W tamtym czasie byłem zajęty innymi sprawami, więc nawet nie otworzyłem pliku, ale szybkie wyszukiwanie terminu „psylocybina” natychmiast pomogło mi wydobyć go z wirtualnej sterty nieprzeczytanych wiadomości na moim komputerze. Wysłał go do mnie jeden z jego autorów. Nazywał się Bob Jesse i nigdy wcześniej o nim nie słyszałem; prawdopodobnie przeczytał jakiś mój tekst o psychoaktywnych roślinach i uznał, że mogę być zainteresowany. Artykuł ukazał się w czasopiśmie „Psychopharmacology” i został napisany przez ten sam zespół badaczy, który podawał psylocybinę pacjentom onkologicznym na Johns Hopkins University. Jak na recenzowaną publikację naukową nosił bardzo nietypowy tytuł: Psilocybin Can Occasion Mystical-Type Experiences Having Substantial and Sustained Personal Meaning and Spiritual Significance [Psylocybina może wywoływać doświadczenia mistyczne o znacznym i długotrwałym osobistym znaczeniu i duchowej doniosłości][10].

Mniejsza o słowo „psylocybina”. Znacznie bardziej rzuciło mi się w oczy, że na stronach czasopisma o farmakologii znalazły się słowa „mistyczny” i „duchowy”. Tytuł wskazywał na intrygujący kierunek badań stanowiący pomost między dwoma światami, które przyzwyczailiśmy się traktować jako niemożliwe do pogodzenia: nauką a duchowością.

Tym razem z fascynacją wczytałem się w artykuł badaczy z Johns Hopkins. Trzydziestu ochotnikom, którzy nigdy wcześniej nie używali psychodelików, podano tabletkę zawierającą albo syntetyczną wersję psylocybiny, albo „aktywne placebo” (w tym badaniu był to metylofenidat, czy też Ritalin) mające rozbudzić w nich błędne przeświadczenie, że dostali substancję psychodeliczną. Następnie leżeli na kanapie z oczami zasłoniętymi opaską i słuchali muzyki przez słuchawki. (Opaska na oczy i słuchawki sprzyjają głębszej introspekcji podczas podróży psychodelicznej). Przez cały czas towarzyszyło im dwoje terapeutów. Po mniej więcej trzydziestu minutach w umysłach osób, które otrzymały psylocybinę, zaczynały dziać się niezwykłe rzeczy.

Badanie pokazało, że wysoka dawka tej substancji może w bezpieczny i niezawodny sposób być używana do „wywoływania” doświadczenia mistycznego – opisywanego zazwyczaj jako rozpuszczenie jednostkowego ego i pojawiające się później poczucie zjednoczenia z naturą lub wszechświatem. Zapewne nie jest to żadna nowość dla użytkowników substancji psychodelicznych ani dla badaczy, którzy po raz pierwszy badali je jeszcze w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. Kiedy jednak wspomniany artykuł ukazał się w 2006 roku, nie było to oczywiste ani dla współczesnej nauki, ani dla mnie.

W przedstawionych wynikach najbardziej niezwykłe było to, że uczestnicy badania oceniali swoje doświadczenie psylocybinowe jako jedno z najbardziej znaczących przeżyć i porównywali je do „narodzin pierwszego dziecka albo śmierci rodzica”. Dwie trzecie osób uznało sesję psychodeliczną za jedno z pięciu „najbardziej doniosłych duchowo doświadczeń” w ich życiu, a jedna trzecia za najbardziej doniosłe spośród tego rodzaju doznań. Czternaście miesięcy później te wyniki zmniejszyły się tylko odrobinę. Ochotnicy informowali o znaczącej poprawie ich „osobistego samopoczucia, satysfakcji życiowej i pozytywnych zmianach zachowania”, które potwierdzili ich przyjaciele i członkowie rodzin.

Choć w tamtym czasie nikt o tym nie wiedział, za sprawą tego artykułu rozpoczął się na dobre renesans badań nad psychodelikami. W bezpośredni sposób doprowadził on bowiem – na Johns Hopkins i kilku innych uniwersytetach – do szeregu eksperymentów dotyczących wykorzystania psylocybiny do leczenia różnego rodzaju dolegliwości, między innymi stanów lękowych i przygnębienia u pacjentów onkologicznych, uzależnienia od nikotyny i alkoholu, zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych, depresji oraz zaburzeń odżywiania. Znamiennym aspektem całej tej linii badań klinicznych jest założenie, że kluczem do zmiany ludzkiego umysłu nie jest samo farmakologiczne działanie substancji, ale rodzaj wywołanego przez nią mentalnego doświadczenia, które wiąże się z tymczasowym rozpuszczeniem jednostkowego ego.

***

Nie miałem wówczas pewności, czy kiedykolwiek przytrafiło mi się jakieś „doniosłe duchowo” doświadczenie, a tym bardziej nie byłem w stanie stworzyć rankingu tego rodzaju przeżyć. Artykuł z 2006 roku wzbudził więc we mnie ciekawość, ale również sceptycyzm. Wielu ochotników twierdziło, że uzyskało dostęp do alternatywnej rzeczywistości, do „innego świata”, w którym nie obowiązują standardowe prawa fizyki, a przeróżne przejawy kosmicznej świadomości albo boskości zdają się być realne.

Wszystkie te informacje były dla mnie dość trudne do przyjęcia (czy nie dotyczyły po prostu narkotycznych halucynacji?), a jednocześnie intrygujące; jakaś część mnie chciała traktować to jako prawdę, czymkolwiek dokładnie „to” było. Byłem tym zaskoczony, ponieważ nigdy wcześniej nie uważałem się za osobę szczególnie uduchowioną, a tym bardziej mistyczną. Prawdopodobnie wynikało to po części z mojego światopoglądu, a po części z mojego zaniedbania: nie otrzymałem religijnego wychowania i nigdy nie poświęcałem zbyt dużo czasu na zgłębianie tajników duchowych ścieżek. Zasadniczo jestem materialistą filozoficznym, który uważa, że materia stanowi fundament świata i że za pomocą rządzących nią praw fizyki powinniśmy być w stanie wytłumaczyć każde zdarzenie. Skłaniam się ku naukowym wyjaśnieniom zjawisk i wychodzę z założenia, że istnieje wyłącznie świat materialny. Zdaję sobie jednak sprawę z ograniczeń naukowo-materialistycznej perspektywy i wierzę, że przyroda (w tym również ludzki umysł) wciąż skrywa w sobie niezgłębione tajemnice, do których nauka wydaje się niekiedy odnosić w arogancki i niesłusznie lekceważący sposób.

Czy to możliwe, że jedno doświadczenie psychodeliczne – coś wywołanego wyłącznie połknięciem tabletki albo kwadratowego papierka – jest w stanie podać w wątpliwość tego rodzaju światopogląd? Czy jest w stanie zmienić nasz sposób myślenia o śmiertelności? Czy jest w stanie trwale zmienić ludzki umysł?

Te rozmyślania zawładnęły moją wyobraźnią. Czułem się trochę tak, jakby w dobrze znanym pomieszczeniu (czyli moim własnym umyśle) ktoś nagle pokazał mi drzwi, których z jakiegoś powodu nigdy wcześniej nie zauważyłem. Na dodatek ludzie budzący we mnie zaufanie (naukowcy!) twierdzili, że po drugiej stronie znajduje się zupełnie nowy sposób myślenia – i bycia! Wystarczyło jedynie nacisnąć klamkę i przekroczyć próg. Kto nie byłby zaintrygowany czymś takim? Nie starałem się zmienić mojego życia, ale myśli o uzyskaniu dodatkowej wiedzy na jego temat i rzuceniu nowego światła na mój stary świat zaczęły w coraz większym stopniu zajmować mój umysł. Być może jednak w moim życiu brakowało czegoś, czego po prostu nie potrafiłem nazwać.

Wiedziałem już trochę o tego rodzaju drzwiach, ponieważ wcześniej w mojej karierze zawodowej zdarzyło mi się pisać o psychoaktywnych roślinach. W książce The Botany of Desire [Botanika pragnienia] dość dużo miejsca poświęciłem ludzkiemu pragnieniu wywoływania zmian w świadomości i byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się o jego uniwersalności. Nie istnieje na świecie ani jedna kultura (no dobrze, jedna istnieje[11]), która nie używałaby określonych roślin do zmieniania treści umysłu – czy to do uzdrawiania, czy do wywoływania stanu odurzania, czy do praktyk duchowych. Fakt, że tak osobliwy i pozornie szkodliwy popęd może istnieć obok naszych pragnień dotyczących pożywienia, piękna i seksu (mających znacznie bardziej oczywisty sens ewolucyjny), domagał się wyjaśnienia. Najprostsze wytłumaczenie było takie, że substancje psychoaktywne pomagają zmniejszyć ból i znudzenie. Jednakże potężne emocje, skomplikowane tabu i rytuały otaczające wiele z tych psychoaktywnych gatunków sugerują, że mamy do czynienia z czymś więcej.

Dowiedziałem się, że nasz gatunek od dawna dość powszechnie korzysta z roślin i grzybów, które mogą wywoływać radykalne zmiany w świadomości i służą jako narzędzia do uzdrawiania umysłu, jako elementy rytuałów przejścia i jako środki do komunikowania się z nadprzyrodzonymi sferami, czyli światami duchowymi. Używano ich już w starożytności i otaczano czcią w wielu kulturach, ale jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że mogą mieć jeszcze jedno zastosowanie: wzbogacać zbiorową wyobraźnię (kulturę) o nowe pomysły i wizje, które garstka ludzi wynosi ze swoich wewnętrznych podróży.

***

Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro pojawiło się we mnie intelektualne uznanie dla potencjalnej wartości psychodelików, stałem się bardziej chętny do ich spróbowania. Nie jestem pewien, na co dokładnie czekałem. Być może na odwagę albo odpowiednią okazję, na którą nigdy nie mogłem sobie pozwolić jako człowiek zapracowany i starający się przestrzegać prawa. Kiedy jednak potencjalne korzyści związane z używaniem psychodelików porównałem z potencjalnym ryzykiem, z zaskoczeniem odkryłem, że strach przed tymi substancjami jest niewspółmierny do realnego zagrożenia. Najbardziej nagłośnione niebezpieczeństwa w wielu przypadkach są albo wyolbrzymione, albo fikcyjne. W zasadzie nie jest możliwe, aby ktoś umarł z powodu przedawkowania LSD lub psylocybiny, a na dodatek żadna z tych substancji nie wywołuje uzależnienia. Gdy zwierzęta mają okazję ich spróbować, robią to tylko jeden raz i nie mają ochoty na drugą dawkę. Co więcej, regularne przyjmowanie tych substancji przez ludzi powoduje, że ich wpływ na psychikę szybko słabnie[12]. Prawdą jest, że pod wpływem psychodelików niektórym przytrafiają się przerażające doświadczenia, które u osób z grupy ryzyka mogą doprowadzić do różnego rodzaju psychoz. Jeśli więc ktoś ma predyspozycje do zaburzeń psychicznych albo wie o ich występowaniu w swojej rodzinie, nie powinien nigdy zażywać tych substancji. Przyjęcia na oddział pomocy doraźnej związane z psychodelikami zdarzają się jednak niezwykle rzadko, a wiele przypadków początkowo zdiagnozowanych jako załamanie psychotyczne okazuje się zaledwie krótkotrwałymi atakami paniki[13].

Jest również prawdą, że pod wpływem psychodelików ludzie są bardziej narażeni na zrobienie głupich i niebezpiecznych rzeczy: wejście na jezdnię pomiędzy przejeżdżające samochody, zeskoczenie z dużej wysokości, a nawet (w rzadkich przypadkach) popełnienie samobójstwa. Bad tripy są jak najbardziej realne i bywają jednym z „najbardziej wymagających doświadczeń w życiu”, a przynajmniej tak wynika z dużego badania sondażowego, w którym zapytano osoby używające psychodelików o ich doświadczenia[14]. Powinniśmy jednak rozróżniać to, co może się wydarzyć, gdy ktoś używa tych substancji w niekontrolowanych sytuacjach, bez zwracania uwagi na otoczenie i nastawienie, od tego, co dzieje się pod odpowiednim nadzorem w warunkach klinicznych, po starannych badaniach przesiewowych. Odkąd w latach 90. ubiegłego wieku wskrzeszono usankcjonowane badania nad psychodelikami, naukowcy podali je niemal tysiącowi ochotników i nie odnotowali ani jednej poważnej reakcji niepożądanej[15].

***

Jeden z neuronaukowców opisał doświadczenie psychodeliczne jako „potrząśnięcie śnieżną kulą”. W pewnym momencie myśl o tego rodzaju przeżyciu zaczęła wydawać mi się bardziej atrakcyjna niż przerażająca, choć nadal wywoływała we mnie pewien niepokój.

Po ponad półwieczu mniej lub bardziej nieprzerwanego obcowania z naszą jaźnią – tym stale obecnym głosem w głowie, tym bezustannie komentującym, interpretującym, etykietującym i broniącym „ja” – znamy ją prawdopodobnie nieco zbyt dobrze. Nie mam tutaj na myśli jakiejś głębokiej samowiedzy. Chodzi mi raczej o fakt, że wraz z upływem czasu mamy tendencję do optymalizowania i konwencjonalizowania naszych reakcji na wszystkie sytuacje, które przynosi życie. Każdy z nas tworzy szybkie sposoby na dostosowywanie się do codziennych doświadczeń i radzenie sobie z nimi, a także na rozwiązywanie problemów. Bez wątpienia sprzyja to adaptacji i pomaga wykonywać zadania przy minimalnym wysiłku, ale w ostatecznym rozrachunku staje się rutyną. Przytępia naszą świadomość i sprawia, że nasza uwaga słabnie.

Nawyki niewątpliwie są użytecznymi narzędziami. Za ich sprawą nie musimy bowiem wykonywać skomplikowanych operacji mentalnych za każdym razem, gdy mamy do czynienia z nowym zadaniem albo nową sytuacją. Jednocześnie jednak powodują, że nie musimy przez cały czas pozostawać świadomi otaczającego świata – nie musimy obserwować, myśleć, odczuwać, a później działać w przytomny sposób. (Odbierają nam więc wolność i mogą prowadzić do powstawania kompulsji). Jeżeli chcecie przekonać się o tym, jak bardzo nawyki oddzielają nas od doświadczenia, udajcie się w podróż do kraju, którego nie znacie. Nagle się przebudzicie! Zaczniecie od nowa tworzyć algorytmy codziennego życia. To właśnie dlatego metafory, w których doświadczenie psychodeliczne porównywane jest do podróży, są tak trafne.

Nawyki zwiększające skuteczność dorosłego umysłu są bardzo pomocne, ale powodują, że nie dostrzegamy chwili obecnej. Bezustannie przeskakujemy od jednej rzeczy do następnej, podchodzimy do naszych doświadczeń w podobny sposób jak program oparty na sztucznej inteligencji. Nasze mózgi przez cały czas interpretują dane dotyczące teraźniejszości w kategoriach znanych z przeszłości, cofając się w czasie do odpowiedniego wydarzenia, a następnie używając go do tworzenia przypuszczeń, które mają pomóc w przewidzeniu przyszłości i poradzeniu sobie z nią.

Podróże, sztuka, kontakt z naturą, praca i niektóre substancje cieszą się naszym uznaniem między innymi dlatego, że wywoływane przez nie doświadczenia są w stanie zablokować wszystkie mentalne ścieżki prowadzące w przyszłość i przeszłość, dzięki czemu możemy zanurzyć się w strumieniu teraźniejszości, która jest wprost cudowna. Zachwyt stanowi produkt uboczny tej swobodnej i czystej percepcji, którą dorosły umysł nie jest zainteresowany. (Jest taka nieskuteczna!) Niestety, przez większość czasu jestem zaabsorbowany myślami o niedalekiej przyszłości, a moją psychikę wypełniają niespokojne oczekiwanie i (zbyt często) niepokój. Dobra wiadomość jest taka, że rzadko czuję się zaskoczony. Zła natomiast taka, że rzadko czuję się zaskoczony.

Próbuję tutaj opisać coś, co postrzegam jako standardowy tryb działania świadomości. Funkcjonuje dość dobrze i niewątpliwie pomaga nam wykonywać codzienne zadania. Ale co, jeśli nie jest to ani jedyny, ani najlepszy sposób przechodzenia przez życie? Badania nad psychodelikami opierają się na założeniu, że ta wyjątkowa grupa molekuł zapewnia nam dostęp do innych trybów świadomości, które mogą zaoferować nam jakieś konkretne korzyści – czy to terapeutyczne, czy duchowe, czy twórcze. Psychodeliki niewątpliwie nie są jedynymi drzwiami prowadzącymi do innych form świadomości (wspomnę w tej książce również o kilku niefarmakologicznych alternatywnych opcjach), ale wydają się być jedną z klamek, które najłatwiej jest nam chwycić i nacisnąć.

Cała idea poszerzania naszego repertuaru świadomości nie jest zupełnie nowa: hinduizm i buddyzm są nią przesiąknięte, a związane z nią intrygujące precedensy można znaleźć nawet w zachodniej nauce. William James, pionier amerykańskiej psychologii i autor książki Doświadczenia religijne, odważył się na eksplorację tych wewnętrznych wymiarów ponad sto lat temu. Powrócił stamtąd z przekonaniem, że nasza codzienna świadomość na jawie „jest tylko pewnym szczególnym typem świadomości, poza którym, oddzielone odeń tylko cieniutką błonką, leżą formy potencjalne świadomości zgoła odmiennych”[16].

Zdałem sobie sprawę, że James pisze o nieotwartych drzwiach w naszych umysłach. „Bodźcem”, który otworzył przed nim te wrota i ukazał mu wymiary istniejące po drugiej stronie rzeczywistości, było przyjęcie podtlenku azotu. (W tamtym czasie badacze mieli już dostęp do meskaliny, czyli substancji psychodelicznej pozyskiwanej z kaktusa nazywanego pejotlem, ale James najwyraźniej był zbyt bojaźliwy, żeby jej spróbować).

„Żaden opis całokształtu wszechświata nie może być zupełny, jeśli pomija te inne formy świadomości”. James uważał, że istnienie tych innych stanów jest równie realne jak tusz na papierze. Doszedł również do wniosku, że „W każdym razie nie pozwalają [one – przyp. red.] na przedwczesne zamknięcie porachunków z rzeczywistością”.

Gdy pierwszy raz przeczytałem powyższe zdanie, uświadomiłem sobie, że punkt widzenia Jamesa bardzo do mnie przemawia. Jako zagorzały zwolennik materializmu i dorosły człowiek mający już swoje lata zdążyłem w znacznym stopniu zamknąć swoje porachunki z rzeczywistością. Być może zrobiłem to zbyt wcześnie.

Lektura książki Jamesa zachęciła mnie do tego, żeby ponownie je otworzyć.

***

Jeżeli codzienna świadomość na jawie jest tylko jednym z wielu potencjalnych sposobów konstruowania świata, być może zwiększanie „neuronalnej różnorodności” ma w sobie pewną wartość. Mając to na uwadze, podczas pracy nad niniejszą książką podszedłem do opisywanej tematyki z kilku różnych perspektyw i skorzystałem z kilku sposobów prowadzenia narracji. Znajdują się w niej odniesienia do historii społecznej i naukowej, historii naturalnej, dziennikarstwa naukowego oraz studiów przypadków opisujących doświadczenia ochotników i pacjentów. Mniej więcej w połowie książki przedstawiam również opis moich osobistych eksperymentów i poszukiwań w formie relacji z podróży mentalnych.

Moja opowieść o dawnych i obecnych badaniach nad psychodelikami nie jest oczywiście wyczerpująca. Temat psychodelików – postrzegany z perspektywy zarówno nauki, jak i historii społecznej – jest zbyt obszerny, aby można go było upchnąć w jednej książce. W swojej narracji nie próbuję przedstawić wszystkich postaci odpowiedzialnych za renesans psychodeliczny, lecz koncentruję się na niewielkiej grupie pionierów, którzy wchodzą w skład określonego środowiska naukowego. Dokonania wielu innych badaczy siłą rzeczy przedstawiam więc mniej szczegółowo. Warto również podkreślić, że dla zachowania spójności narracji skupiam się wyłącznie na kilku wybranych substancjach i kompletnie pomijam pozostałe. Bardzo mało piszę tutaj chociażby o MDMA (znanym również jako ecstasy), które rokuje ogromne nadzieje na leczenie zespołu stresu pourazowego (post-traumatic stress disorder), czyli PTSD. Niektórzy naukowcy zaliczają tę substancję do psychodelików, ale przeważająca część badaczy tego nie robi, postanowiłem więc pójść za przykładem większości. MDMA wpływa na ludzi za pośrednictwem innych ścieżek w mózgu, a na dodatek ma zupełnie inną historię społeczną niż tak zwane „klasyczne psychodeliki”. Koncentruję się tutaj przede wszystkim na tych substancjach, które przykuwają obecnie najwięcej uwagi ze strony badaczy: psylocybinie i LSD. W rezultacie znacznie mniej miejsca poświęcam innym środkom psychodelicznym, które są równie interesujące i potężne, ale trudniejsze do przebadania w laboratorium – na przykład ayahuasce.

Chciałbym napisać jeszcze kilka słów o terminologii. Kategoria molekuł, obejmująca między innymi psylocybinę i LSD (a także meskalinę, DMT i niektóre inne substancje), wzbudziła zainteresowanie kilka dekad temu i od tamtego czasu nazywano te cząsteczki na różne sposoby. Początkowo określano je mianem halucynogenów, czyli „środków powodujących halucynacje”. Wywołują one jednak tak wiele innych efektów (a na dodatek rzadko prowadzą do halucynacji w ścisłym tego słowa znaczeniu), że badacze szybko zaczęli szukać bardziej precyzyjnych i wyczerpujących określeń. O tych poszukiwaniach opowiem w rozdziale trzecim. W książce będę używał przede wszystkim terminu „psychodeliki”, który ma jednak pewną wadę[17]: jako że zyskał ogromną popularność w latach 60., obarczony jest sporym kontrkulturowym bagażem. Aby uciec przed tego rodzaju skojarzeniami i uwypuklić duchowe właściwości tych substancji, niektórzy badacze zaproponowali termin „enteogeny”, który wywodzi się od greckich słów oznaczających „wewnętrzną boskość”. Według mnie taka nazwa jest jednak zbyt emfatyczna. Pomimo swoich związków z latami 60. XX wieku, ukuty w 1956 roku termin „psychodeliki” jest poprawny z etymologicznego punktu widzenia. Wywodzi się z języka greckiego i oznacza po prostu „objawiający umysł”, a dokładnie tę właściwość wydają się posiadać te niesamowite molekuły.

[1] Albert Hofmann, LSD… moje trudne dziecko: historia odkrycia „cudownego narkotyku”, tłum. Krzysztof Lewandowski, Cień Kształtu, Warszawa 2016.

[2] Valentina Pavlovna Wasson, Robert Gordon Wasson, Mushrooms, Russia and History, vol. 2, Pantheon Books, New York 1957.

[3] Robert Gordon Wasson, Seeking the Magic Mushroom, „Life”, 13 maja 1957. Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty w tłumaczeniu Macieja Lorenca [przyp. red.].

[4] Trip – slangowe określenie doświadczeń wywołanych przez środki psychoaktywne [przyp. tłum.].

[5] Bad trip – slangowe określenie nieprzyjemnych i dezorientujących doświadczeń spowodowanych działaniem psychodelików [przyp. tłum.].

[6] Flashback – określenie zmian percepcji pojawiających się po długim czasie od przyjęcia substancji psychoaktywnej [przyp. tłum.].

[7] Pokolenie urodzone w USA w latach 1946–1964 podczas powojennego wyżu demograficznego [przyp. tłum.].

[8] Maimon M. Cohen, Kurt Hirschhorn, William A. Frosch, In Vivo and in Vitro Chromosomal Damage Induced by LSD-25, „New England Journal of Medicine” 1967, vol. 277, no. 20.

[9] John Tierney, Hallucinogens Have Doctors Tuning In Again, „New York Times”, 12 kwietnia 2010. (Nawiązanie do znanego sloganu z lat 60. autorstwa Timothy’ego Leary’ego: „Turn On, Tune In, Drop out” [Włączcie się, dostrójcie się, odpadnijcie] – przyp. tłum.).

[10] Roland R. Griffiths, William A. Richards, Robert Jesse i in., Psilocybin Can Occasion Mystical-Type Experiences Having Substantial and Sustained Personal Meaning and Spiritual Significance, „Psychopharmacology” 2006, vol. 187, no. 3.

[11] Inuici wydają się być wyjątkiem potwierdzającym tę regułę, ale tylko dlatego, że na zamieszkiwanych przez nich terenach nie rośnie żadna roślina psychoaktywna (a przynajmniej jeszcze nie).

[12] David J. Nutt, Drugs Without the Hot Air: Minimising the Harms of Legal and Illegal Drugs, UIT Cambridge, England 2012. To właśnie dlatego ludzie, którzy „mikrodawkują” psychodeliki, nigdy nie przyjmują ich codziennie.

[13] Pål-Ørjan Johansen, Teri Suzanne Krebs, Psychedelics Not Linked to Mental Health Problems or Suicidal Behavior: A Population Study, „Journal of Psychopharmacology” 2015, vol. 29, no. 3.

[14] Theresa M. Carbonaro, Matthew P. Bradstreet, Frederick S. Barrett i in., Survey Study of Challenging Experiences After Ingesting Psilocybin Mushrooms: Acute and Enduring Positive and Negative Consequences, „Journal of Psychopharmacology” 2016, vol. 30, no. 12. W badaniu odkryto, że 7,6 procent respondentów poszukiwało pomocy w poradzeniu sobie z „jednym lub kilkoma psychologicznymi symptomami, które przypisywali oni swoim wymagającym doświadczeniem psylocybinowym”.

[15] Prywatna korespondencja z dr. Matthew W. Johnsonem.

[16] William James, Doświadczenia religijne, tłum. Jan Hempel, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2001, s. 298. Kolejne cytaty z Jamesa pochodzą z tego samego źródła [przyp. red.].

[17] Erika Dyck, Psychedelic Psychiatry: LSD from Clinic to Campus, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2008, s. 1–2.

Rozdział pierwszy Renesans

Gdybyśmy chcieli z jakąkolwiek precyzją wskazać początek trwającego obecnie renesansu badań nad psychodelikami, dobrym punktem wyjścia byłby rok 2006. Rzecz jasna nie było to oczywiste dla wielu ludzi w tamtym czasie. Nie doszło wtedy bowiem do żadnej gwałtownej zmiany historycznej, która wynikałaby z ustanowienia nowego prawa, unieważnienia regulacji albo ogłoszenia nowego odkrycia. W 2006 roku miały jednak miejsce trzy niepowiązane ze sobą wydarzenia – pierwsze w Bazylei w Szwajcarii, drugie w Waszyngtonie D.C., a trzecie w Baltimore w stanie Maryland – które dla uważnych obserwatorów stanowiły zapowiedź nadchodzącego przełomu.

Pierwszym z nich były obchody setnej rocznicy narodzin Alberta Hofmanna, szwajcarskiego chemika, który w 1943 roku przez przypadek odkrył, że pięć lat wcześniej stworzył psychoaktywną molekułę, znaną później jako LSD. Obchody można uznać za historyczną klamrę, która spięła przeszłość z przyszłością. Były o tyle niezwykłe, że solenizant wziął w nich czynny udział. Rozpoczynając drugie stulecie swojego życia, Hofmann wydawał się pozostawać w niezwykle dobrej kondycji[18]: miał żwawe ciało i błyskotliwy umysł i aktywnie uczestniczył w uroczystościach, które składały się z ceremonii urodzinowej oraz trzydniowego sympozjum. Rozpoczęło się 13 stycznia, dwa dni po setnych urodzinach Hofmanna (który ostatecznie dożył 102 lat). Gdy mierzący zaledwie półtora metra, przygarbiony, chudy mężczyzna w czarnym garniturze i krawacie powoli przeszedł przez scenę i zajął swoje miejsce, oklaskiwało go dwa tysiące osób wypełniających salę w Centrum Kongresowym w Bazylei.

W pomieszczeniu znajdowało się dwustu dziennikarzy z różnych części świata, a także ponad tysiąc uzdrowicieli, eksperymentatorów, mistyków, psychiatrów, farmakologów, badaczy świadomości i neuronaukowców. Życie większości tych ludzi uległo głębokiej przemianie za sprawą niezwykłej molekuły, którą Hofmann uzyskał z pewnego grzyba pół wieku wcześniej. Zjechali się z całego świata, żeby świętować jego urodziny, a także wysławiać stworzoną przez niego substancję, którą jego przyjaciel Walter Vogt, szwajcarski poeta i fizyk, nazwał „jedynym radosnym odkryciem XX wieku”[19]. Zgromadzone osoby prawdopodobnie nie uznałyby tego określenia za przesadę. Jeden z amerykańskich naukowców obecnych na sali stwierdził, że wielu z nich przyjechało do Bazylei, aby „oddać cześć” Albertowi Hofmannowi. Całe wydarzenie rzeczywiście miało znamiona obrzędu religijnego.

Praktycznie wszyscy w pomieszczeniu znali na pamięć historię odkrycia LSD, ale Hofmann został poproszony o opisanie jej po raz kolejny. (Przedstawił ją szczegółowo w swojej pamiętnej książce LSD… moje trudne dziecko z 1979 roku). Był młodym chemikiem zatrudnionym w laboratoriach firmy Sandoz[20], a jego praca polegała na izolowaniu związków chemicznych z leczniczych roślin i poszukiwaniu nowych leków. Jednym z jego zadań było syntetyzowanie różnych molekuł z alkaloidów wytwarzanych przez sporysz, czyli grzyba, który może wyrastać na zbożach (najczęściej na życie). Ludziom od czasu do czasu zdarzało się zjeść chleb upieczony z tych zainfekowanych ziaren i wydawali się wtedy obłąkani albo opętani. (Jedna z teorii dotyczących procesów czarownic z Salem głosi, że zachowania oskarżonych kobiet mogły wynikać z zatrucia sporyszem). Akuszerki od dawna używały jednak sporyszu do wywoływania porodów i hamowania krwotoków poporodowych, więc pracownicy firmy Sandoz mieli nadzieję, że uda się im stworzyć dochodowy lek z alkaloidów pozyskanych z tego grzyba. Jesienią 1938 roku Hofmann zsyntetyzował dwudziestą piątą molekułę w ramach tego projektu i nadał jej nazwę „dietyloamid kwasu lizergowego”, w skrócie LSD-25. Wstępne badania z użyciem tej substancji przeprowadzono na zwierzętach, wyniki nie były jednak zbyt obiecujące (zwierzęta stawały się niespokojne, ale nie działo się im nic więcej), więc odłożono ją na półkę.

Leżała tam przez pięć lat[21], aż w końcu pewnego kwietniowego dnia 1943 roku, w samym środku wojny, Hofmanna naszło „szczególne przeczucie”[22], że LSD-25 zasługuje na drugą szansę. W tym miejscu jego opowieść nabiera odrobinę mistycznego charakteru. Wyjaśnił, że jeżeli jakaś substancja nie rokowała żadnych nadziei i skreślano ją z programu badań, pracownicy laboratorium nigdy więcej do niej nie wracali. Hofmannowi jednak „podobała się struktura chemiczna molekuły LSD” i coś mu podpowiedziało, że „substancja ta może mieć jeszcze inne właściwości niż te ujawnione po pierwszych badaniach”. Kiedy po raz drugi zsyntetyzował LSD-25, wystąpiła kolejna tajemnicza anomalia. Hofmann zawsze skrupulatnie przestrzegał wszystkich środków ostrożności, gdy pracował z tak toksycznymi substancjami jak alkaloidy sporyszu. Odrobina LSD-25 musiała jednak w jakiś sposób wniknąć przez skórę do organizmu, ponieważ jego praca „została nagle przerwana niezwykłym doznaniem”.

Hofmann pojechał do swojego domu, położył się na kanapie i, jak opisuje, „w stanie podobnym do snu, z oczami zamkniętymi […], chłonąłem zmysłami nieprzerwany strumień fantastycznych obrazów i niezwykłych kształtów z mocną, kalejdoskopiczną grą kolorów”. W takich właśnie okolicznościach – w neutralnej Szwajcarii, podczas najmroczniejszego okresu drugiej wojny światowej – doszło do pierwszego tripu na LSD w historii świata. Był to również jedyny trip na LSD wolny od jakichkolwiek oczekiwań.

Hofmann był zaintrygowany i kilka dni później postanowił przeprowadzić eksperyment na samym sobie, co w tamtym czasie było dość powszechną praktyką. Zachowując nadzwyczajną ostrożność, przyjął 0,25 miligrama (miligram to jedna tysięczna grama) LSD rozpuszczonego w szklance wody. W przypadku jakiejkolwiek innej substancji byłaby to maleńka porcja, ale, jak się później okazało, LSD jest jednym z najpotężniejszych znanych nam środków psychoaktywnych i wykazuje aktywność nawet w dawkach mierzonych w mikrogramach – czyli w tysięcznych częściach miligrama. Naukowcy starali się wyjaśnić, w jaki sposób tak niewielka ilość molekuł może wywierać tak przemożny wpływ na nasz umysł, co zmotywowało ich do poszukiwania (ostatecznie odnalezionych) receptorów w mózgu i endogennej substancji – nazwanej serotoniną – która aktywuje je niczym klucz włożony do zamka w drzwiach. W ten sposób odkrycie Hofmanna przyczyniło się do powstania współczesnej neuronauki w latach 50. ubiegłego wieku.

Warto jednak zaznaczyć, że pierwszą w dziejach ludzkości podróż na LSD pod wieloma względami można uznać za bad trip, ponieważ Hofmann był przekonany, że bezpowrotnie pogrążył się w szaleństwie. Niedługo po przyjęciu LSD powiedział swojej asystentce laboratoryjnej, że chce wrócić do domu. W trakcie wojny obowiązywały jednak ograniczenia dotyczące używania samochodów, ale jakimś cudem udało im się dojechać tam na rowerze (współcześnie miłośnicy LSD co roku 19 kwietnia obchodzą tak zwany Bicycle Day). Hofmann natychmiast położył się na łóżku, a jego asystentka wezwała lekarza. Swój stan opisał następująco: „Znane przedmioty i meble zmieniały się w groteskowe, przepełniające lękiem formy. Wszystko było w ciągłym ruchu, poruszone jakby wewnętrznym niepokojem”[23]. Doświadczył dezintegracji zewnętrznego świata i rozpuszczenia własnego ego. „Zawładnął mną demon, który wziął w posiadanie moje ciało, umysł i duszę. Podskakiwałem i krzyczałem, próbując uwolnić się od niego, ale wkrótce tonąłem znów, leżąc bezradnie na sofie”[24]. Hofmann był przekonany, że może już na zawsze oszaleć albo nawet umrzeć. „Moje ego było zawieszone gdzieś w przestrzeni i widziałem swoje martwe ciało leżące na kanapie”[25]. Kiedy jednak lekarz przyjechał na miejsce i go zbadał, okazało się, że jego wszystkie parametry życiowe – tętno, ciśnienie krwi, oddech – mieszczą się w normie. O tym, że coś jest nie w porządku, świadczyły tylko jego źrenice, które były rozszerzone do granic możliwości.

Kiedy działanie substancji zaczęło słabnąć, Hofmman poczuł tak zwany afterglow[26], który często pojawia się tuż po doświadczeniu psychodelicznym i stanowi dokładne przeciwieństwo alkoholowego kaca. Wyszedł do swojego ogrodu po wiosennym deszczu i ujrzał następujący widok: „Wszystko się skrzyło i lśniło czystym światłem. Świat zdawał się być jak nowo stworzony”[27]. W późniejszym czasie badacze odkryli, że doświadczenia wywoływane przez psychodeliki w znacznym stopniu są kształtowane przez oczekiwania człowieka, który je przyjmuje. Działanie żadnej innej grupy środków psychoaktywnych nie jest w tak dużym stopniu podatne na wpływ użytkownika. Opisane przez Hofmanna doświadczenia na LSD jako jedyne nie były „skażone” jakimikolwiek wcześniejszymi relacjami, warto więc zauważyć, że nie zawierają żadnych dalekowschodnich ani chrześcijańskich elementów, które niedługo później stały się integralną częścią tego rodzaju przeżyć. Nie zmienia to jednak faktu, że wielu ludzi pod wpływem psychodelików również ma poczucie, że znane im przedmioty ożywają, a świat jest „jak nowo stworzony”. Dekadę później Aldous Huxley niezwykle obrazowo opisał w Drzwiach percepcji ten sam moment adamowego zachwytu.

Hofmann wrócił ze swojej podróży z przekonaniem, że to LSD w jakiś sposób znalazło jego, a nie odwrotnie. Doszedł również do wniosku, że pewnego dnia będzie ono miało wielką wartość dla medycyny, zwłaszcza dla psychiatrii, ponieważ może dostarczyć badaczom czegoś w rodzaju modelu doświadczenia schizofrenicznego. Początkowo nie przyszło mu do głowy, że jego „trudne dziecko” – jak ostatecznie je określił – stanie się również „rekreacyjnym narkotykiem”, którego wiele osób zacznie nadużywać.

Jednocześnie jednak uważał, że masowe przyjmowanie LSD przez młodzież lat 60. było zrozumiałą reakcją na pustkę materialistycznego, uprzemysłowionego i zubożałego duchowo społeczeństwa, które utraciło jakikolwiek kontakt z naturą. Ten mistrz chemii (zapewne najbardziej materialistycznej dziedziny spośród wszystkich dyscyplin naukowych) po swoich doświadczeniach z LSD-25 stwierdził, że może być ono dla naszej cywilizacji nie tylko potencjalnym narzędziem terapeutycznym, ale również duchowym balsamem, który tworzy szczelinę w „strukturze materialistycznej racjonalności”[28] (tego określenia użył Jonathan Ott, który był przyjacielem i tłumaczem Hofmanna).

Błyskotliwy chemik stał się kimś w rodzaju mistyka głoszącego ewangelię o duchowej odnowie i ponownym połączeniu z przyrodą, a wielu poszło później jego śladem. Gdy tamtego dnia w Bazylei wręczono mu bukiet róż, powiedział zgromadzonym: „Poczucie jedności ze wszystkimi żyjącymi istotami powinno w większym stopniu przeniknąć do naszej świadomości i zrównoważyć materialistyczne i bezsensowne postępy technologiczne, abyśmy mogli powrócić do róż, do kwiatów, do przyrody – czyli tam, gdzie nasze miejsce”[29]. W sali rozległy się głośne oklaski.

Sceptycznie nastawieni świadkowie tego wydarzenia mogliby uznać niskiego mężczyznę stojącego na scenie za założyciela nowej religii, a słuchaczy za jej wyznawców. Zgromadzona publiczność pod jednym ważnym względem różniła się jednak od wszystkich grup religijnych. Zazwyczaj tylko założyciel religii i ewentualnie kilku pierwszych akolitów może rościć sobie prawo do autorytetu, który bierze się z bezpośredniego doświadczenia świętości. Wszyscy późniejsi wyznawcy muszą zaspokoić się stosunkowo rozcieńczoną mieszanką opowieści, sakramentalnej symboliki i wiary. Upływ czasu zmniejsza początkową moc nowej religii, a kontakt z boskością zaczyna być zapośredniczony przez kapłanów. W przypadku Kościoła psychodelicznego mamy natomiast do czynienia z niezwykłą obietnicą, że każdy człowiek w dowolnym momencie może uzyskać dostęp do fundamentalnego religijnego doświadczenia za pomocą sakramentu, którym jest psychoaktywna molekuła. Wiara nie jest wtedy do niczego potrzebna.

Uroczystości w Bazylei miały jednak charakter nie tylko duchowy, ale również – co może wydawać się dość osobliwe – naukowy. Podczas weekendowego sympozjum, po obchodach setnych urodzin Hofmanna, badacze z różnych dyscyplin (między innymi neuronauki, psychiatrii, farmakologii, badań nad świadomością oraz nauk humanistycznych) zgłębiali oddziaływanie wynalezionej przez niego substancji na społeczeństwo i kulturę, a także jej potencjał w poszerzaniu naszej wiedzy o umyśle i leczeniu kilku nieustępliwych chorób psychicznych. Na terenie Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych zatwierdzono już kilka projektów badawczych dotyczących wpływu psychodelików na ludzi, a naukowcy uczestniczący w sympozjum wyrazili nadzieję, że długa przerwa w badaniach nad środkami psychodelicznymi wkrótce dobiegnie końca. Co prawda ludzie zajmujący się tą dziedziną wydają się być szczególnie narażeni na irracjonalny entuzjazm, ale w 2006 roku pojawił się dobry powód do tego, aby sądzić, że atmosfera naprawdę zaczyna się zmieniać.

***

Drugie przełomowe wydarzenie z 2006 roku miało miejsce zaledwie pięć tygodni później, gdy Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych pod kierownictwem nowego prezesa Johna G. Robertsa jednomyślnie zadecydował, że UDV, mała religijna grupa używająca jako sakramentu halucynogennego wywaru o nazwie ayahuasca, może importować go do USA, mimo że zawiera on dimetylotryptaminę, czy też DMT, a więc kontrolowaną substancję z kategorii 1[30]. To orzeczenie opierało się na uchwalonej w 1993 roku Ustawie o przywróceniu wolności religijnej (Religious Freedom Restoration Act), która przyznawała rdzennym Amerykanom prawo (na podstawie wolności religijnej zagwarantowanej w pierwszej poprawce do konstytucji) do używania pejotlu w ich ceremoniach kultywowanych przez nich od wielu pokoleń. Podczas procesu dotyczącego UDV administracja Busha utrzymywała, że wyłącznie rdzenni Amerykanie, przez wzgląd na swoją „unikatową relację” z rządem, mają prawo używać psychodelików w celach religijnych, ale nawet w ich przypadku stan może ograniczyć tę możliwość.

Sąd Najwyższy rozsądnie odrzucił ten argument i na podstawie ustawy z 1993 roku stwierdził, że w razie braku ważnego interesu stanowego rząd federalny nie może zabraniać uznanym grupom religijnym korzystać ze środków psychodelicznych w ich obrzędach. Ewidentnie odnosiło się to również do stosunkowo nowych i małych ugrupowań zorganizowanych wokół tego psychoaktywnego wywaru, który ayahuasqueros określają mianem „roślinnej medycyny”. UDV jest chrześcijańską grupą spirytystyczną założoną w 1961 roku w Brazylii przez José Gabriela da Costę, zbieracza kauczuku czerpiącego inspirację z objawień, których dwa lata wcześniej doświadczył po otrzymaniu ayahuaski od amazońskiego szamana. Kościół ten składa się podobno z 17 tysięcy członków pochodzących z sześciu krajów, ale w 2006 roku należało do niego zaledwie 130 Amerykanów. (UDV jest akronimem od União do Vegetal, co oznacza Unię Roślin. Nazwa ta wzięła się od tego, że ayahuascę przyrządza się poprzez gotowanie razem dwóch amazońskich gatunków roślin: Banisteriopsis caapi i Psychotria viridis).

Wyżej wspomniana decyzja Sądu Najwyższego zainicjowała w Ameryce coś w rodzaju religijnego odrodzenia wokół ayahuaski. Obecnie do UDV przynależy mniej więcej 525 amerykańskich obywateli, którzy utworzyli wspólnoty w dziewięciu miejscach. Aby zapewnić im regularne dostawy, członkowie Kościoła zaczęli na Hawajach uprawiać rośliny potrzebne do przygotowania napoju i bez żadnych komplikacji wysyłać je do grup z kontynentalnych stanów USA. Warto jednak zaznaczyć, że w ostatnich latach wzrosła również liczba Amerykanów, którzy uczestniczą w ceremoniach ayahuascowych poza UDV. Codziennie wieczorem gdzieś w Ameryce odbywa się prawdopodobnie kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset tego rodzaju sesji (najwięcej z nich ma miejsce w rejonie zatoki San Francisco i na Brooklynie). Wygląda na to, że przynajmniej tymczasowo zrezygnowano z federalnych oskarżeń dotyczących posiadania albo importowania ayahuaski.

Można odnieść wrażenie, że za sprawą decyzji z 2006 roku Sąd Najwyższy otworzył religijną ścieżkę – prawdopodobnie wąską, ale mocno zakorzenioną w Karcie Praw – prowadzącą do prawnej akceptacji substancji psychodelicznych, a przynajmniej w sytuacjach, w których są one używane jako sakrament w ramach wspólnot religijnych. Dopiero za jakiś czas się okaże, na ile szeroka i jak często uczęszczana stanie się ta ścieżka. Warto jednak zastanowić się nad tym, co zrobi rząd albo Sąd Najwyższy, gdy jakiś amerykański odpowiednik José Gabriela da Costy również będzie chciał założyć religię, bazując na swoich psychodelicznych objawieniach, i używać środków psychoaktywnych jako sakramentu. Zajmowanie się tego rodzaju sprawami niektórzy członkowie społeczności psychodelicznej określają mianem prawoznawstwa dotyczącego „wolności poznawczej”. Ta dziedzina wciąż jest niewielka i ograniczona (do religii), ale została oficjalnie zaaprobowana, dzięki czemu przyczyniła się do powstania kolejnej szczeliny w strukturze „wojny z narkotykami”.

***

Spośród trzech wydarzeń, które w 2006 roku pomogły wyrwać badania nad psychodelikami ze snu trwającego od kilku dekad, zdecydowanie najbardziej dalekosiężne skutki miało opublikowanie w czasopiśmie „Psychopharmacology” artykułu, o którym zdążyłem już wspomnieć w prologu. Bob Jesse przysłał mi ten tekst w e-mailu, ale wtedy go nawet nie przeczytałem. Ukazanie się tego artykułu miało również wyraźnie duchowy wydźwięk, mimo że opisany w nim eksperyment został przeprowadzony przez rygorystycznego i bardzo szanowanego naukowca: Rolanda Griffithsa. Mało kto się spodziewał, że tak poważny badacz mógłby zainteresować się psychodelikami. Griffiths postanowił jednak przebadać zdolność psylocybiny do wywoływania przeżyć o charakterze duchowym i tak się złożyło, że źródłem inspiracji były dla niego własne doświadczenie mistyczne.

Jego przełomowy artykuł Psilocybin Can Occasion Mystical-Type Experiences… opisuje wyniki pierwszego od kilku dekad (a być może pierwszego w historii) rygorystycznie zaprojektowanego badania klinicznego z użyciem placebo i podwójnie ślepej próby, mającego sprawdzić psychologiczne efekty wywołane przez substancję psychodeliczną. Artykuł wzbudził duże zainteresowanie ze strony dziennikarzy, a doniesienia medialne na jego temat w większości przypadków były tak entuzjastyczne, że można było odnieść wrażenie, iż moralna panika, która wybuchła wokół psychodelików w drugiej połowie lat 60., wreszcie zaczęła dobiegać końca. Pozytywny ton tych reportaży w znacznym stopniu wynikał z tego, że za namową Griffithsa czasopismo poprosiło kilku światowej sławy badaczy środków psychoaktywnych (niektórzy z nich byli odznaczonymi żołnierzami zaangażowanymi w wojnę z narkotykami) o skomentowanie badania, dzięki czemu dziennikarze mogli wysłuchać wielu wypowiedzi o ideologicznym charakterze.

Wszyscy komentatorzy uznali publikację artykułu za niezwykle istotne wydarzenie. Jednym z nich był Herbert D. Kleber, który niegdyś kierował Wydziałem ds. Nadużywania Narkotyków Uniwersytetu Columbia, a jeszcze wcześniej pełnił funkcję zastępcy Williama Bennetta, który był kimś w rodzaju narkotykowego cara za rządów George’a H. W. Busha. Kleber pochwalił artykuł Griffithsa za rygor metodologiczny i przyznał, że badania nad psychodelikami mogą zaoferować „ogromne możliwości terapeutyczne”[31], które „zasługują na wsparcie National Institutes of Health” (Narodowych Instytutów Zdrowia, NIH>). Charles „Bob” Schuster, który pracował dla dwóch republikańskich prezydentów jako dyrektor National Institute on Drug Abuse (NIDA), zwrócił uwagę, że termin „psychodeliczny” odnosi się do doświadczenia poszerzającego umysł, po czym wyraził „nadzieję, że ten przełomowy artykuł poszerzy również zakres prowadzonych badań”[32]. Zasugerował, że ta „fascynująca” grupa substancji i wywoływane przez nią doświadczenia duchowe mogą okazać się pomocne w leczeniu uzależnień.

Artykuł Griffithsa i jego odbiór pomogły uwypuklić ważną różnicę pomiędzy tak zwanymi klasycznymi psychodelikami (takimi jak psylocybina, LSD, DMT i meskalina) a bardziej rozpowszechnionymi związkami psychoaktywnymi, cechującymi się dużą toksycznością i wysokim potencjałem uzależniającym. Wpływowi współcześni amerykańscy badacze narkotyków na łamach jednego z wiodących czasopism w swojej branży zasygnalizowali, że środki psychodeliczne należy traktować zupełnie inaczej niż inne substancje, a jeden z komentatorów stwierdził: „Gdy używa się ich we właściwy sposób, mogą one wywoływać niezwykłe i potencjalnie korzystne efekty, które z pewnością zasługują na dokładniejsze przebadanie”[33].

Historia powstawania tego artykułu rzuca nowe światło na napiętą relację między nauką a innym obszarem ludzkich dociekań, do którego naukowcy od dawna odnoszą się z lekceważeniem i z którym na ogół nie chcą mieć nic wspólnego: duchowością. Kiedy bowiem Griffiths projektował pierwsze współczesne badanie z użyciem psylocybiny, postanowił skupić się nie na jej potencjalnych zastosowaniach terapeutycznych (a taką właśnie ścieżkę wybrało wcześniej wielu badaczy w nadziei, że uda im się zrehabilitować inne zakazane substancje, takie jak MDMA), lecz raczej na duchowych doświadczeniach wywoływanych przez nią u tak zwanych zdrowych ochotników. Cóż dobrego mogło z tego wyniknąć?

W artykule redakcyjnym towarzyszącym tekstowi Griffithsa psychiatra Harriet de Wit, ekspertka w dziedzinie nadużywania narkotyków, spróbowała odnieść się do napiętych relacji między nauką a duchowością i napisała, że dążenie do doświadczeń „uwalniających człowieka z ograniczeń codziennej percepcji i codziennych myśli podczas poszukiwania uniwersalnych prawd i oświecenia” jest nieodłącznym elementem naszego człowieczeństwa, ale mimo to „cieszy się niewielką wiarygodnością w świecie mainstreamowej nauki”[34]. Zasugerowała, że nadszedł czas, aby nauka „dostrzegła te niesamowite subiektywne przeżycia […], nawet jeśli czasami pociągają za sobą twierdzenia dotyczące najwyższych rzeczywistości, które znajdują się poza jej zasięgiem”.

***

Niewykluczone, że Roland Griffiths jest ostatnim naukowcem, u którego można by spodziewać się zainteresowania psychodelikami, co niewątpliwie pomaga wyjaśnić jego sukces w przywracaniu naukowego szacunku wobec badań nad tymi substancjami. Ma mniej więcej 180 centymetrów wzrostu i ponad siedemdziesiąt lat. Jest chudy jak patyk, plecy ma zawsze idealnie wyprostowane, a jedynym niezdyscyplinowanym elementem jego wyglądu jest czupryna siwych włosów, tak zbitych, że wydają się od dawna stawiać opór grzebieniowi. Wygląda jak zwyczajny, poważny, sumienny i metodyczny człowiek – a przynajmniej dopóki nie zaczyna mówić o najbardziej fundamentalnych kwestiach, które ewidentnie go ekscytują.

Urodził się w 1944 roku i dorastał w El Cerrito w rejonie zatoki San Francisco w Kalifornii. Studia licencjackie ukończył na Occidental College (jego przedmiotem kierunkowym była psychologia), a następnie studiował psychofarmakologię na Uniwersytecie Minnesoty. Gdy przebywał w stanie Minnesota pod koniec lat 60. XX wieku, znalazł się pod silnym wpływem Burrhusa F. Skinnera – radykalnego behawiorysty, który przyczynił się do tego, że psychologia odwróciła się od analizowania stanów wewnętrznych i subiektywnych doświadczeń, aby skoncentrować się na zewnętrznym zachowaniu i sposobach jego warunkowania. Behawioryzm, choć w niewielkim stopniu interesuje się eksploracją głębin ludzkiej psychiki, okazał się być użyteczny w badaniu takich zachowań jak zażywanie środków psychoaktywnych czy popadanie w uzależnienie. Tego rodzaju zagadnienia stały się specjalnością Griffithsa, ale substancje psychodeliczne nie odegrały żadnej roli w jego formalnej i nieformalnej edukacji. Zanim rozpoczął studia doktoranckie, głośny projekt badań nad psychodelikami zainicjowany na Harvardzie przez Timothy’ego Leary’ego zdążył się już rozpaść w atmosferze skandalu. Griffiths stwierdził: „Moi mentorzy jasno dali mi do zrozumienia, że są to substancje, które nie mają przed sobą żadnej przyszłości”.

W 1972 roku ukończył studia doktoranckie i od razu zatrudnił się na Johns Hopkins University, gdzie pracuje do dziś. Zdobył uznanie jako badacz zgłębiający mechanizm uzależnienia od wielu różnych legalnych i nielegalnych środków, między innymi opiatów, leków uspokajających (takich jak Valium), nikotyny, alkoholu i kofeiny. Pracował dzięki licznym grantom od National Institute on Drug Abuse i pomógł utorować drogę rodzajowi eksperymentów, w których zwierzę (często pawian albo szczur) za pomocą dźwigni może samodzielnie podawać sobie dożylnie różne substancje. Ta kategoria badań jest niezwykle użyteczna dla naukowców zajmujących się zjawiskiem wzmocnienia, uzależnieniami, preferencjami („lunch czy więcej kokainy?”) i zespołem abstynencyjnym. Griffiths napisał między innymi pięćdziesiąt pięć artykułów o uzależniających właściwościach kofeiny, przez co wywarł ogromny wpływ na ten obszar badań i pomógł nam zrozumieć, że kawę należy traktować bardziej jako narkotyk niż jako artykuł spożywczy. Przyczynił się również do tego, że „zespół odstawienia kofeiny” znalazł się w najnowszym wydaniu Diagnostycznego i statystycznego podręcznika zaburzeń psychicznych, czy też DSM-5. Gdy w 1994 roku ukończył pięćdziesiąty rok życia, świetnie radził sobie w życiu zawodowym i był jednym z czołowych naukowców w swojej dziedzinie.

W tym samym roku w jego karierze nastąpił jednak zaskakujący zwrot spowodowany dwoma nieoczekiwanymi odkryciami. Pierwszego z nich dokonał za sprawą przyjaciela, który zapoznał go z siddha jogą. Choć w swojej pracy naukowej Griffiths skłaniał się ku orientacji behawiorystycznej, zawsze interesował się czymś, co filozofowie nazywają fenomenologią – czyli poznawaniem subiektywnego doświadczenia świadomości. Pierwsze próby medytacji podjął jeszcze w czasach studenckich, ale z obecnej perspektywy wspomina to następująco: „Nie byłem w stanie wysiedzieć w bezruchu, ponieważ doprowadzało mnie to do szaleństwa. Trzy minuty dłużyły mi się jak trzy godziny”. Kiedy jednak w 1994 roku podjął kolejną próbę, coś się w nim otworzyło. Zaczął regularnie medytować, jeździć na odosobnienia medytacyjne i zgłębiać różne dalekowschodnie tradycje duchowe. Czuł, że wnika „coraz głębiej w tę tajemnicę”.

Gdzieś po drodze przytrafiło mu się doświadczenie mistyczne, które skromnie określił jako „zabawny rodzaj przebudzenia”. Kiedy wspomniał o tym podczas naszego pierwszego spotkania w jego gabinecie, byłem odrobinę zaskoczony, więc nie dopytywałem o szczegóły – ale nawet, gdy poznałem go trochę lepiej, wciąż nie miał ochoty mówić o tym, co dokładnie wtedy się stało. Nigdy nie doznałem stanów mistycznych, więc nie potrafiłem stworzyć sobie jakiegokolwiek wyobrażenia na ich temat. Griffiths powiedział mi tylko, że wspomniane doświadczenie przytrafiło mu się podczas jego praktyki medytacyjnej i pokazało mu coś, „co znajdowało się daleko poza materialistycznym światopoglądem. Tak naprawdę – mówi – nie mogę rozmawiać o tym przeżyciu z moimi kolegami po fachu, ponieważ wiąże się ono z metaforami i przypuszczeniami, z którymi nie do końca czuję się komfortowo jako naukowiec”.

To, czego dowiadywał się o „tajemnicach świadomości i egzystencji” za sprawą swojej praktyki medytacyjnej, z czasem stało się dla niego bardziej frapujące niż jego działalność naukowa. Zaczął czuć się nieco wyalienowany:

Żadna z bliskich mi osób nie była zainteresowana tymi kwestiami, które mógłbym ogólnie zaklasyfikować jako zagadnienia duchowe, a religijnych ludzi po prostu nie potrafiłem zrozumieć. Byłem pełnoetatowym pracownikiem akademickim, publikowałem jak szalony i biegałem z jednego ważnego spotkania na kolejne, a jednocześnie miałem głębokie poczucie, że jestem oszustem.

Griffiths stopniowo tracił zainteresowanie badaniami, wokół których zorganizował całe swoje dorosłe życie.

Mogłem zbadać jakiś nowy środek uspokajający, dowiedzieć się czegoś nowego o receptorach mózgowych, wejść w skład kolejnego zespołu ekspertów w FDA – Agencji ds. Żywności i Leków (Food and Drug Administration) – i pojechać na następną konferencję, ale co z tego? Na poziomie emocjonalnym i intelektualnym bardziej mnie ciekawiło, dokąd może prowadzić ta druga ścieżka. Moje badania nad środkami psychoaktywnymi zaczęły wydawać mi się bezsensowne. W godzinach pracy ograniczałem się do robienia niezbędnego minimum i nie mogłem się doczekać, aż wieczorem wrócę do domu, żeby pomedytować.

Do pisania podań o kolejne granty motywowało go wyłącznie to, że traktował je jako „projekty usługowe” dla swoich studentów i stażystów na stypendiach podoktorskich.

W badaniach nad kofeiną Griffiths był w stanie wykorzystać swoją ciekawość wobec własnego doświadczenia (dlaczego czuł się zmuszony do picia kawy każdego dnia?) i na jej podstawie obrać produktywny kierunek dociekań naukowych. Nie potrafił jednak znaleźć sposobu, aby zrobić to samo ze swoją pogłębiającą się ciekawością wobec wymiarów świadomości, które otworzyła przed nim medytacja. „Nie miałem pojęcia, jak mógłbym je zbadać w naukowy sposób”. Griffiths był znudzony i miał poczucie, że znalazł się w kropce. Zaczął nawet myśleć o porzuceniu badań naukowych i wyjeździe do aśramy w Indiach.

Mniej więcej w tym czasie zadzwonił do niego Bob Schuster, stary przyjaciel i kolega po fachu, który nieco wcześniej odszedł ze stanowiska kierownika w National Institute on Drug Abuse. Schuster zasugerował mu rozmowę z młodym mężczyzną Bobem Jessem, którego poznał niedawno w Esalen Institute. Jesse od jakiegoś czasu organizował małe spotkania badaczy, terapeutów i religioznawców w tym legendarnym ośrodku odosobnieniowym w Big Sur, aby dyskutować o duchowym i terapeutycznym potencjale substancji psychodelicznych oraz o tym, w jaki sposób można przywrócić im społeczne uznanie. Nie był lekarzem ani naukowcem, lecz inżynierem komputerowym i wiceprzewodniczącym działu rozwoju w firmie Oracle. Postawił sobie jednak za cel wskrzeszenie badań naukowych nad psychodelikami, które traktował jako narzędzia pomocne nie tylko w medycynie, ale przede wszystkim w rozwoju duchowym.

Griffiths wcześniej opowiedział Schusterowi trochę o swojej praktyce duchowej i zwierzył mu się z tego, że czerpie coraz mniej satysfakcji z prowadzenia konwencjonalnych badań nad środkami psychoaktywnymi. „Powinieneś porozmawiać z tym facetem. Opowiada o ciekawych pomysłach dotyczących pracy z enteogenami”, stwierdził Schuster. „Niewykluczone, że macie ze sobą coś wspólnego”.

***

W historii drugiej fali badań nad psychodelikami Bob Jesse zapisał się jako jeden z dwóch amerykańskich naukowców outsiderów (będących tak naprawdę amatorami i błyskotliwymi ekscentrykami), którzy niestrudzenie i często zakulisowo pracowali, aby te badania zainicjować. Obydwaj znaleźli swoje powołanie wskutek transformacyjnych doświadczeń psychodelicznych, które rozbudziły w nich przekonanie, że tego rodzaju substancje mogą uzdrowić nie tylko jednostki, ale również całą ludzkość. Obydwaj doszli również do wniosku, że najlepszym sposobem na zrehabilitowanie psychodelików jest prowadzenie wiarygodnych badań naukowych nad ich właściwościami. W wielu sytuacjach ci badacze amatorzy najpierw sami wymyślali eksperymenty, a następnie znajdowali (i finansowali) naukowców, którzy zgadzali się je zrealizować. W artykułach naukowych często wymienieni są na liście autorów, zazwyczaj na ostatniej pozycji.

Drugim z nich jest Rick Doblin, który zajmuje się tą dziedziną dłużej i jest znacznie bardziej znany. Założył organizację Multidisciplinary Association for Psychedelic Studies (MAPS) w mrocznym okresie 1986 roku, czyli rok po delegalizacji MDMA. W tamtym czasie większość sceptyków była przekonana, że nie ma żadnej nadziei na wskrzeszenie badań nad psychodelikami.

Doblin urodził się w 1953 roku i jest zaskakująco wytrwałym człowiekiem. Niedługo po ukończeniu studiów w New College of Florida w 1987 roku zaczął lobbować na rzecz tego, aby rząd zmienił swoje podejście do psychodelików. W czasach studenckich eksperymentował z LSD, a później z MDMA, po czym stwierdził, że jego życiowym powołaniem jest prowadzenie terapii psychodelicznej. MDMA zostało jednak zakazane w 1985 roku, a jedynym sposobem na zrealizowanie tego marzenia była zmiana federalnych przepisów i regulacji. Doblin postanowił więc zacząć od napisania doktoratu z polityki publicznej w Szkole Kennedy’ego na Uniwersytecie Harvarda, na którym zapoznał się z zawiłościami procesu zatwierdzania leków przez FDA. W swojej rozprawie doktorskiej opisał trudną drogę do oficjalnej akceptacji, do której dążą obecnie psylocybina i MDMA.

Doblin jest rozbrajająco (zapewne mimowolnie) szczery i otwarcie rozmawia z dziennikarzami o swoich formatywnych doświadczeniach psychodelicznych, a także o swojej politycznej strategii i taktyce. Podobnie jak Timothy Leary, wydaje się być najszczęśliwszym spośród wszystkich bojowników. Zawsze jest uśmiechnięty i podchodzi do swojej pracy z ogromnym entuzjazmem, którego prawdopodobnie nie spodziewalibyście się zobaczyć u człowieka walącego głową w ten sam mur przez całe swoje dorosłe życie. Doblin pracuje w nieco dickensowskim biurze na poddaszu swojego pełnego zakamarków domu kolonialnego w Belmont w stanie Massachusetts. Jego biurko jest zawalone aż po sam sufit niestabilnymi stertami manuskryptów, artykułów z gazet, zdjęć i pamiątek gromadzonych w ciągu ponad czterdziestu lat. Niektóre z tych przedmiotów pochodzą jeszcze z początków jego kariery, a więc z czasów, w których stwierdził, że najlepszym sposobem na zakończenie religijnych konfliktów będzie wysłanie tabletek z MDMA do grupy światowych przywódców duchowych. Ta substancja słynie bowiem z tego, że jest w stanie budzić empatię i rozpuszczać międzyludzkie bariery. Mniej więcej w tym samym okresie wysłał również sto dawek MDMA do ludzi, którzy pracowali w radzieckiej armii i prowadzili negocjacje w sprawie kontroli zbrojeń z prezydentem Reaganem.