Jak zabiłam swojego raka - Ania Szubert, Piotr Mieśnik - ebook

Jak zabiłam swojego raka ebook

Ania Szubert, Mieśnik Piotr

4,1

Opis

To historia fotografki gwiazd Ani Szubert, która wygrała wojnę z chłoniakiem, a walkę tę dokumentowała bez żadnej cenzury w mediach społecznościowych. Była nazywana"najradośniejszą pacjentką onkologii". To jednak tylko jedna strona medalu, jej historia - duchowej przemiany i wygranej walki z rakiem - ma też wiele smutnych wątków, o których zdecydowała się opowiedzieć Piotrowi Mieśnikowi (autorowi książki "Wyznania hieny. Jak to się robi w brukowcu"). Ania zwierzyła mu się m.in. z tego, że rak tak naprawdę był czymś... najlepszym, co przydarzyło jej się w życiu. Była uzależniona od morfiny i leków przeciwbólowych. Mężczyźni w jej życiu często mieli na nią gorszy wpływ niż śmiertelna choroba. Seks w chorobie nowotworowej ma szczególny smak. Wielu hejterów życzyło jej śmierci, gdy walczyła z chłoniakiem. Ta książka ma charakter uniwersalnej opowieści o nieszczęściu, walce i zwycięstwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 207

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (32 oceny)
17
7
3
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sandralatuszek

Nie oderwiesz się od lektury

❤️
00

Popularność




Redakcja, korekta, projekt typograficzny i łamanie:

Agata Mościcka

Projekt okładki:

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na okładce:

Anna Szubert

ISBN 978-83-946058-1-0

© Copyright by Anna Szubert 2016

© Copyright by Piotr Mieśnik 2016

© Copyright by The Facto 2016

Wydawca:

The Facto Sp. z o.o.

ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawa

www.thefacto.pl

Skład wersji elektronicznej:Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Książkę dedykuję mojemu ukochanemu Dziadkowi, bo nic więcej powiedzieć Ci już nie mogę, a tyle bym chciała.

To również dla Ciebie, Kubo, i dla wszystkich, którzy „odeszli z balkonu” (dla Jurka, Izy, Krzysia…)

Ania

Mojej Magdzie

(bez Ciebie ta książka nigdy by nie powstała)

Piotrek

Ciało. Ciało, które jest obiektem twojej zazdrości albo twojego pożądania. Chciałabyś mieć takie usta i nogi, żeby dowieść swojej kobiecości. A Ty chciałbyś zdobyć ten tyłek i piersi, żeby choć raz poczuć się jak prawdziwy facet. Szczerze? Możecie sobie tylko pomarzyć. Albo pooglądać. Bo to wszystko jest moje. I tylko moje. Które chcę, gdzie chcę i kiedy tylko zechcę. Wasze matki, żony i kochanki. Wasi mężowie, ojcowie i książęta na białych koniach. Nawet wasze bachory. Nie wybrzydzam i nie przebieram. Biorę wszystkich po równo. Mogę mieć każdego. Bo jam jest rak twój i zawlokę cię do niewoli.

Jak duży jest?

Ma jedenaście centymetrów.

Mówiłaś, że go zabiłaś…

To prawda.

Więc?

On cały czas jest we mnie. Zwapniały. Ale jest.

Jak długo tam jeszcze będzie?

Zawsze.

Na zawsze?

Tak. Aż do śmierci.

Nazywasz go jakoś, mówisz do niego?

Nie.

Niektórzy syczą: „zniszczę cię, ty skurwysynu”. To daje im siłę.

Akurat jego nigdy tak nie nazwałam. Traktuję go po prostu jak wroga.

Skoro nie nazwałaś tak raka, to kogo?

To było, gdy leżałam na onkologii i jeden jedyny raz zwróciłam się do Boga.

I co mu powiedziałaś? Modliłaś się, błagałaś o zdrowie?

Nie. Powiedziałam mu, że jeżeli w ogóle jest, to właśnie on jest największym skurwysynem.

* * *

IROZGRZEWKA ZAMIAST WSTĘPU

To, co tu się wydarzy, przypomni raczej stylem magazyny mody, takie jak „Vogue” albo „Glamour”, z chaotyczną numeracją na co drugiej, co piątej albo co trzeciej stronie. Z wysypującymi się saszetkami perfum i wyłaniającymi się znikąd nagimi kobietami, które chcą sprzedać ci puder.

Chuck Palahniuk, Niewidzialne potwory

Gdy pierwszy raz do niej zadzwoniłem, po chwili bardzo miłej rozmowy wydarła się w słuchawkę: „Czekaj! Zaczekaj no chwilę, bo pies mi gdzieś spierdolił”. Już wtedy niemalże od razu nabrałem przekonania, że się dogadamy. „Kocha zwierzęta” – pomyślałem. Gdy pierwszy raz zapukałem do jej drzwi, otworzyła mi jakaś modelka. W środku tłum ludzi. Muzycy, producenci, celebryci, raperzy… No to nie popracujemy, przebiegło mi przez myśl, gdy koleżanka Ani na dokładkę założyła jedną z jej peruk i zaczęła udawać Dodę podczas koncertu. „W takich warunkach nie ma szans na szczerą rozmowę, nie otworzy się przede mną” – zacząłem budować sobie w głowie zasieki z wątpliwości. I nagle beng! – jak lubią mawiać Ani koleżanki. Gdy zaczęliśmy rozmawiać, wszyscy jakoś ucichli, pochowali się po kątach, pokazując, jak szanują Anię i historię, którą miała mi, a przez to i Wam do opowiedzenia. Jak z perspektywy czasu oceniam naszą współpracę? Po prostu „raz, dwa, jazda na maksa”, choć temat naszej rozmowy był przecież śmiertelnie poważny.

* * *

Kto by uwierzył, że rak, ciężka i bardzo często śmiertelna choroba, tak mocno może zbliżać ludzi…

Jednych zbliża, innych oddala albo całkowicie usuwa z twojego życia. Tak naprawdę rak i to wszystko, co się z nim wiąże, oddaje ci wielką przysługę, choć w pierwszej chwili może to brzmieć cholernie kontrowersyjne. Zrozumiesz to, gdy poznasz całą moją historię i spojrzysz na nią z dystansem. Dzięki takiemu krańcowemu przeżyciu jak śmiertelna choroba, możesz między innymi szybko zinwentaryzować swoje życiowe priorytety, stwierdzić, które są naprawdę ważne, albo w ogóle dopiero je odkryć, ale też wyrzucić do życiowego śmietnika te, które są do dupy i tylko łudzą cię, że warto za nimi gonić. Jesteś w stanie też zweryfikować to, na kim możesz polegać w trudnych chwilach, które to są te prawdziwe przyjaźnie, bo właśnie je poznaje się w biedzie, a rak to bieda życiowych bied. Orientujesz się też, które były fałszywe, gdy ktoś był z tobą tylko interesownie, dlatego że czegoś chciał, na coś po cichu liczył.

Mam nadzieję, że zaliczam się do tej pierwszej grupy. Bo rak nas do siebie zbliżył, a owocem tego jest ta rozmowa. Sprawdziłem: znamy się z Facebooka już jakieś sześć lat, rozmawiamy teraz drugi, a widzimy się pierwszy raz w życiu…

To pewnie dlatego, że ja bardzo mocno angażuję się w te wszystkie społecznościowo-medialne znajomości. Jestem w sieci bardzo aktywna, nikogo nie lekceważę, raczej odpisuję na wiadomości. W obecnych czasach to po prostu równoprawna część naszego życia, normalny sposób na podtrzymywanie i pielęgnowanie kontaktów międzyludzkich. A ja do tego jestem taką trochę internetową ekshibicjonistką. Lubię, gdy moje zdjęcia i wpisy wywołują emocje, czasem skrajne. No i pewnie ciebie kiedyś na tym Facebooku też zaprosiłam.

Albo ja, pracując jako dziennikarska hiena w brukowcu, zaczepiłem ciebie, bo internetowe celebrytki to zawsze był łakomy kąsek dla szukających plotek i skandali ludzi, którzy udawali dziennikarzy.

Ciągnął zatem swój do swego, więc nie chlastaj się tak i miej dla siebie nieco litości. Zresztą miałeś szczęście i załapałeś się. Teraz mam już problem z przyjmowaniem nowych ludzi do grona znajomych, bo wyczerpałam limit.

No ale za to twój prywatny profil obserwuje ponad trzydzieści tysięcy followerów. Ale mniejsza z tym. Skoro już się w końcu widzimy i rozmawiamy, to chciałem ci powiedzieć, że masz naprawdę ekstra włosy. Normalnie wolę brunetki, ewentualnie rude, ale ten blond…

Dziękuję, to bardzo miłe. Tylko że to jest peruka. Wiesz, niby też włosy, tyle że sztuczne…

Głupio mi i się czerwienię…

Uczcijmy to zatem półminutą ciszy…

A to dobre, tylko że przez ten twój sarkazm śmieję się, zamiast spłonąć teraz ze wstydu i próbować zapaść się pod ziemię.

Jeszcze piętnaście sekund. Dasz radę, wytrzymasz. Dobra, nie łam się. Nie tylko ty zaliczyłeś taką wpadkę. Zresztą przyznam ci się, że nawet mojemu synkowi zdarzało się powiedzieć: „Mamo! Załóż perukę, bo jak ty się tak ludziom pokażesz”. I chyba sam też nie za bardzo chciał mnie oglądać bez włosów, nie podobałam się mu.

Mów do mnie jeszcze, to bardzo podnoszące na duchu, że nie jestem jedynym idiotą na świecie.

No to na otarcie twoich męskich łez anegdotka telewizyjna. Krótko po zakończeniu ostatniej sesji radioterapii odwiedziłam studio „Dzień dobry TVN”, a tam tuż po wejściu na wizję Jarosław Kuźniar przywitał się ze mną bardzo serdecznie i powiedział z zachwytem: „To niesamowite, że kiedyś ich nie było”. Oczywiście nie trudno się domyślić, że byłam tam wtedy w tej samej, długiej blond peruce, co teraz. Po kilku miesiącach chemii i naświetlania radioterapią moje prawdziwe włosy są bardzo króciutkie i słabe. Raczej aż tak bym się wam w nich nie spodobała.

Ej, będę bronił Kuźniara. Onieśmieliłaś go, to jasne, palnął bez zastanowienia jak ja, ale ze szczerą intencją i podziwem. Zresztą o twoich włosach, a właściwie ich chwilowym braku, rozmawiać będziemy pewnie jeszcze nieraz…

…bo w końcu to korona każdej kobiety. Tak przynajmniej w dzieciństwie mówiła mi moja mama. Uważam, że to bardzo trafne spostrzeżenie. Tak więc chwilowo jestem królową pozbawioną korony, ale pracuję nad jej odzyskaniem.

Nie znałem tego określenia. Widzę i słyszę, że robi się ciekawie i wielowątkowo. Zresztą przeczuwając to, dałem na początek naszej rozmowy bardzo pasujący do sytuacji cytat z książki Chucka Palahniuka Niewidzialne potwory.

Czyli tej jedynej książki w całym moim życiu, której nie dałam rady przeczytać do końca.

Na rozmowę o niej też przyjdzie pora, ale nie tylko na Niewidzialne potwory, ale również te ukryte w twoim ciele i gdzieś głęboko w twojej głowie.

Jesteśmy umówieni.

Zanim wsiądziemy do tego życiowego rollercoastera, powinniśmy przygotować choćby tor, po którym będziemy się poruszać. Jesteś gotowa?

Zawsze i od zawsze. Let’s get ready to rumble!

* * *

IIW GARDEROBIE PRZED WALKĄ ŻYCIA

Proszę – mówi. – Opowiedz mi moje życie. Powiedz mi, jak się tu znalazłyśmy.

Chuck Palahniuk, Niewidzialne potwory

Liczne wywiady, tony autografów, wizyty w zakładach pracy. No dobra, tam jeszcze cię nie było, ale telewizje śniadaniowe odhaczyłaś już chyba wszystkie. O twojej walce ze śmiertelną chorobą zrobiło się naprawdę głośno.

No ale nie zapominaj też o tych dużo poważniejszych rzeczach niż tylko uśmiechanie się w błysku fleszy i świetle kamer. Zostałam przecież twarzą kampanii „Pokonać raka”, brałam udział w seminariach i wykładach o zdrowiu i profilaktyce nowotworów, ale nie myśl, że ja tylko lubię i umiem dużo gadać. Za tymi wszystkimi słowami i pięknymi zdaniami idzie w parze również działanie. Jeszcze zanim przez myśl mi kiedykolwiek w ogóle przeszło, że mogłabym być chora, i to poważnie – udzielałam się dosyć mocno charytatywnie. A niedawno, już po wygranej walce z nowotworem, robiłam choćby zdjęcia do sportowego kalendarza, z którego sprzedaży pieniądze trafiły do znanej w całej Polsce fundacji „Rak’n’Roll”.

Kojarzę tę kampanię, o której mówisz nieskromnie, że zostałaś jej twarzą. Z tego, co pamiętam, a to akurat pamiętam dobrze, na plakacie było dużo więcej niż tylko twoja twarz. Długie nogi na kilkunastocentymetrowych szpilach, burza włosów, kuszące duże usta. Pomyślałem sobie wtedy: „Cholera, co taka żyleta może mieć wspólnego z rakiem!?”.

No widzisz, a tylko fotograf, który robił tę sesję, wie, że dla mnie była ona chyba najtrudniejszą w życiu.

Dlaczego?

Nie miałam kompletnie siły. Ciągle się przewracałam. Naprawdę się bałam, że się tam połamię. Po kolejnych sesjach chemio- i radioterapii byłam już tak skrajnie wykończona, że nie miałam siły nawet stać, o chodzeniu w ogóle nie wspominając. A jak sam przecież zauważyłeś, w trakcie tej sesji nosiłam szpile, zresztą megafajne i bardzo seksowne, ale też cholernie wysokie. Zdrowa dziewczyna miałaby problem, żeby się na nich utrzymać.

Zanim jednak wzięłaś udział w tej kampanii, zanim Polacy dowiedzieli się o twojej wygranej walce z chorobą, wiodłaś diametralnie inne życie. Skąd w ogóle pojawiłaś się w Warszawce?

Jestem pyrą.

No to chyba super-pyrą, znając ze zdjęć twoją zajawkę na wszystkich tych superbohaterów i Star Warsy. Zresztą sama chyba w jednym ze wpisów określałaś się mianem He-Mana nakręconego do walki, gdy wszystko szło po twojej myśli.

No, może być (śmiech). A tak już na poważnie, to pochodzę z Leszna Wielkopolskiego, gdzie tak jak w całej Wielkopolsce na ziemniaki mówimy po prostu pyry.

Szybki research w Google’u i… mam. Jakieś sześćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców, bez szału i szczególnych atrakcji. Jak wyglądało twoje życie w takim małym mieście, zanim kilka lat temu zaczęłaś przebojem wdzierać się na stołeczne celebryckie salony?

Między Lesznem a Warszawą jeszcze trochę się działo, a właściwie, jak sięgnę mocniej pamięcią, to nie trochę, a naprawdę bardzo dużo. Bo był niezwykle ważny w moim życiu osobistym Poznań, był przełomowy zawodowo Kraków, no i był wreszcie Sopot, który tak naprawdę wywrócił wszystko, co było przed nim, do góry nogami.

* * *

Nasze przyjście na świat czyni z naszych rodziców Boga. Zawdzięczamy im nasze życie, a oni mają nad nami władzę. A potem dojrzewanie robi z nas Szatana, bo chcemy czegoś więcej.

Chuck Palahniuk, Niewidzialne potwory

* * *

Ok, zróbmy choć jedną rzecz tak, jak należy. I zacznijmy od samego początku. Jak wyglądał twój rodzinny dom? Rodzice byli raczej z tych ostrych i wymagających, czy tych wyluzowanych i przyjacielskich?

Wychowywali mnie dziadkowie.

Czy to znaczy, że…

Nie, tu akurat na szczęście życie nie napisało czarnych scenariuszy: moi rodzice żyją i mają się dobrze. Po prostu ich życiowe tory tak się poukładały, no a siłą rzeczy również moje, że wszyscy razem podjęli kiedyś decyzję, że lepiej dla mnie będzie, jeśli zostanę wychowana przez dziadków, notabene, wspaniałych i kochanych ludzi. Jestem z rozbitej rodziny, jakich wiele w Polsce. Mój tata i moja mama rozstali się, kiedy miałam zaledwie trzy lata, a teraz każde z nich jest szczęśliwe, żyjąc osobno.

Mimo wszystko nie mogę nie zapytać, bo nie jest to jednak codzienna sytuacja, dlaczego zdecydowali się wtedy oddać cię dziadkom?

To było tak, że gdy się urodziłam, oni mieli po jakieś dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata. Podejrzewam, że nie byli jeszcze gotowi na takie poważne życiowe wyzwanie, na cały ten ciężar związany z wychowywaniem dziecka i odpowiedzialnością za nie. I tak naprawdę to pewnie moja babcia, która jest kobietą nieco apodyktyczną i bardzo przebojową, zdecydowała, że wezmą mnie na wychowanie. Bo tak dla wszystkich będzie lepiej. Dla dziadków, dla rodziców, no i dla mnie.

Twoi rodzicie to były jakieś niebieskie ptaki, hippisi czy coś w tym stylu?

Nie, to raczej zwykli ludzie bez żadnych odlotów i fanaberii. Tata w przeszłości prowadził różne sklepy, zajmował się też handlem bielizną, samochodami. Zresztą później moja choroba otworzyła zupełnie nowy rozdział naszych relacji. Z całą pewnością dużo lepszy i pełniejszy od tego, co było wcześniej. Z kolei mama w przeszłości prowadziła między innymi kwiaciarnię. Musisz wiedzieć, żeby zrozumieć niektóre rzeczy, o których opowiem ci później, że to kobieta, i kiedyś, i teraz, bardzo elegancka, w pełni świadoma swojej wartości. Z tych „najpiękniejszych w mieście”, ogniskujących na sobie uwagę wszystkich. Pamiętam, jak kiedyś, będąc jeszcze małą dziewczynką, publicznie zwróciłam się do niej „mamo”. Ona wzięła mnie wtedy zdecydowanie na bok i powiedziała cicho, ale stanowczo: „Zapamiętaj sobie raz na zawsze, w towarzystwie mów do mnie Beata”. Ale nie myśl, że wspominam teraz o tym, jak o jakiejś traumie, która gdzieś podświadomie we mnie siedzi. To było po prostu świadectwo jej stylu bycia, który trochę w swoim dorosłym życiu przejęłam też i ja. A mój syn także czasami mówi teraz do mnie po imieniu. I to właśnie od mamy nauczyłam się całej tej kobiecości, tego, jak być piękną, jak dbać o siebie i jak zwracać na siebie uwagę. Wyniosłam to wszystko z rodzinnego domu, a straciłam niestety później w szpitalu na onkologii.

Skoro w dzieciństwie nie spędzałaś z rodzicami większości czasu, to jacy wobec ciebie byli dziadkowie? No bo że kochający, to już wiem, ale wymagający i surowi, czy raczej cię rozpieszczali?

No to teraz musisz dać mi chwilkę i to znacznie dłuższą niż pół minuty ciszy. Będę płakać. Właściwie to całkiem mogę się rozkleić. To dla mnie bardzo trudny temat.

Dlaczego? Co się stało?

To przez historię związaną z moim dziadkiem. On był moją najukochańszą osobą na świecie. Jego śmierć w dosyć dziwnych i nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, mimo upływu czasu boli mnie ciągle tak samo. To potężna strata i luka w moim życiu, której wciąż w żaden sposób nie potrafię zapełnić. I nie łudzę się, że kiedykolwiek może się to udać. Zresztą później opowiem ci też o tym, jaki zaskakujący wpływ jego śmierć i to, co wydarzyło się tuż przed nią, miało na moje onkologiczne leczenie, bo to jest historia i zbieg okoliczności, w jaki naprawdę niezwykle trudno komukolwiek uwierzyć. Dobra, ale po kolei, walczmy z tym naszym małym chaosem. Wiesz, co jest w tym wszystkim najciekawsze?

Cały zamieniam się w słuch, bo podejrzewam, że znowu czymś mnie zaskoczysz.

Najciekawsze jest to, że ten fantastyczny mężczyzna, którego kochałam najbardziej na świecie, tak naprawdę nawet… nie był moim biologicznym, a niektórzy powiedzieliby: prawdziwym, dziadkiem. Bo on był drugim mężem mojej babci. A mimo to obdarzył mnie takim uczuciem, które naprawdę trudno mi opisać w tej chwili słowami. Nie musiał mówić ani powtarzać, że mnie kocha, bo całym sobą, nieustannie dawał temu świadectwo.

Chcesz mi opowiedzieć, jak odszedł? Zdradzić szczegóły tego, co się stało?

Tak, wszystko ci opowiem, ale jeszcze nie teraz. Muszę choć trochę ochłonąć. Może być tak, że będziemy musieli zrobić do tego tematu kilka podejść, a i tak nie gwarantuję, że obejdzie się bez łez. Musisz podjąć takie zawodowe ryzyko.

Spokojnie, zaczekam cierpliwie, aż będziesz na to gotowa. Wróćmy teraz jeszcze raz do czasów dzieciństwa i młodości w Lesznie.

Byłam jedynaczką, a to wydaje mi się ważne także w kontekście mojej późniejszej choroby. Dla rodziny to pewnie jest jeszcze większa tragedia, gdy dziecko ma się tylko jedno, ono zapada na śmiertelnie groźną chorobę i za chwilę rodzice już mogą nie mieć nikogo, w czyich oczach dojrzeliby siebie i ten błysk sensu, że po coś jednak jesteśmy na tym świecie. A wracając do mnie, jak to z jedynaczkami zazwyczaj bywa, byłam rozpuszczona jak dziadowski bicz. Ale równoważyłam to tym, że zawsze świetnie radziłam sobie w szkole, byłam wzorową uczennicą, przewodniczącą samorządu szkolnego, a potem poszłam do dobrego liceum. No i co najważniejsze w kontekście mojej pracy zawodowej – miałam bardzo fajne hobby, bo od wczesnego dzieciństwa robiłam zdjęcia. Najpierw małą małpką, taką idiot cam, jakie zabiera się na wakacje, w której żeby zrobić dobre zdjęcie, wystarczy trafić palcem w spust migawki, bo wszystkie parametry techniczne aparat sam ustawia za ciebie.

Co fotografowałaś? Widoczki, zwierzęta?

Od samego początku robiłam zdjęcia koleżankom. I tak mi zostało do dziś z tymi kobietami. Romantyczne krajobrazy i słodkie zwierzaczki to nigdy nie była moja bajka. A dziewczyny zrobione przeze mnie zdjęcia wrzucały do internetu, zazwyczaj chwaliły się nimi na serwisie Fotka.pl.

Im dłużej rozmawiamy, tym mocniej wyłamujesz się ze stereotypu ładnej, głośnej, ale niezbyt rozgarniętej celebrytki. Studiowałaś coś na jakiejś uczelni czy postawiłaś tylko i wyłącznie na praktykę i szkołę życia?

Mam za sobą trzy lata na socjologii komunikacji kulturowej na oddziale Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Lesznie. Ale to nie były studia, które by mnie tak naprawdę interesowały, które rozpaliłyby we mnie jakiś intelektualny żar.

Bo gdyby nie presja rodziny, zdroworozsądkowe podejście i chłodne zawodowe kalkulacje, które tak często warunkują wybór studiów, to poszłabyś na…

Wtedy pewnie na dziennikarstwo albo psychologię kliniczną. Teraz myślę, że zdecydowałabym się na Akademię Sztuk Pięknych. Wydaje mi się jednak, że już jej chyba nie potrzebuję. Poza papierkiem, poza dyplomem niewiele więcej mogłabym z tych studiów wyciągnąć. Praktyka wzięła górę i to jest naprawdę szkoła wyższa, do tego mocno prestiżowa.

Dlaczego w końcu rzuciłaś studia? Byłabyś teraz panią socjolog.

Miałam wtedy okres poważnego buntu, chciałam iść do pracy. Sama na siebie zarabiać, być wolna i w pełni niezależna. Uważam, że każdy z nas dostaje jakiś talent w życiu i szczęśliwy jest ten, komu udaje się go odkryć i kto ma tyle samozaparcia i determinacji, żeby podążać w tym kierunku. Ja miałam talent do fotografii i na szczęście odkryłam go w sobie, chociaż na początku wcale nie było lekko i trzeba było mocno zagryzać zęby, żeby móc się realizować w tej dziedzinie.

W końcu jednak zostawiłaś małpkę dla takich jak ja idiotów i wzięłaś w dłoń profesjonalny sprzęt, z którym śmigasz do dziś.

Tak, to było w czasie, gdy zaczęłam trochę podróżować po Polsce. Koniec końców wylądowałam w Krakowie. Tam na poważnie zajęłam się organizowaniem sesji fotograficznych. Choć nie był to jeszcze okres, w którym miałabym już z górki. Znalazł się tam jeden taki zakompleksiony i zazdrosny geniusz z aparatem, który cały czas podśmiewał się ze mnie, że nie mam szans, że nie uda mi się i nigdy nie będę profesjonalnie robiła zdjęć.

I niech zgadnę, jak to zazwyczaj w takich sytuacjach bywa…

No pewnie! Wjechał mi na ambicję jak cholera. W sumie to może nawet powinnam być mu wdzięczna, bo dzięki temu musiałam coś udowodnić jemu, światu, a przede wszystkim sobie. Oprócz determinacji, w którą byłam uzbrojona, sprzyjał mi też los. Poznałam tam innego fantastycznego fotografa – Roberta. To właśnie od niego wszystkiego się nauczyłam, on był moim mentorem. I już wtedy ktoś mądry powiedział mi, że dostałam wędkę i tylko ode mnie zależy, czy za jej pomocą nałowię sobie pełno ryb.

Tyle że łowiących jest zazwyczaj mnóstwo. Jak udało ci się wybić z tego tłumu?

Wiesz, tak naprawdę na początku moją przewagą nad innymi, jak to się w marketingu określa, przewagą konkurencyjną było to, że wszystko robiłam całkiem sama. Multifunkcyjna Szubi samosia. Sama stylizowałam modelki, sama malowałam dziewczyny, no i potem pstrykałam im zdjęcia. I tak kroczek po kroczku, zlecenie po zleceniu i sesja po sesji zaczęło się to jakoś kręcić. Najpierw trzysta złotych, potem czterysta i pięćset za sesję. Było coraz lepiej.

Ale to już nie były fotki dla koleżanek do serwisów randkowych, takich jak Fotka.pl.

No nie, już nie. Choć specyfika pozostała nieco podobna. Robiłam i do dziś robię głównie zdjęcia modowe, zdjęcia glamour oraz portrety. W tamtym czasie zaczęło się pojawiać coraz więcej zleceń komercyjnych. W późniejszym okresie, tuż przed samym szpitalem, było ich tak dużo, że zaczynało mnie to męczyć. Występowałam też czasem sama jako modelka, bo niektórzy zleceniodawcy o to zabiegali.

Bizzare Studio to nazwa twojej firmy, która kiedyś wpadła mi w ucho i nadal tam brzęczy w dość intrygujący sposób. Skąd się wzięła?

Mam odpowiedzieć szczerze?

Tylko szczerze. Tak jak się umówiliśmy. Inaczej nasza rozmowa byłaby pozbawiona sensu.

Tak naprawdę to ta nazwa powstała przez błąd. I przyznaję się: przez mój wielki błąd. W jakimś totalnym amoku w pracy napisałam na szybko zamówienie do webmastera i oczywiście przez ten rozgardiasz w mojej głowie pomyliłam się: zamiast bizarre (z ang. dziwaczny – przyp. red.), wpisałam bizzare. Żeby wyjść z tego z twarzą, śmiałyśmy się potem z koleżanką, że będziemy to oficjalnie tłumaczyć jako skrót od „biznes i art”. Więc nie mów nikomu o naszej mistyfikacji i zachowaj to dla siebie. A ja ci jeszcze powiem, że koniec końców okazało się, że ten błąd ma jednak pewną zaletę, której wartości nie mogłyśmy przecenić.

Jaką?

Spróbuj wpisać w internetową wyszukiwarkę słowo bizarre. Chwilę po wciśnięciu przycisku „szukaj” zaczniesz tonąć w morzu najróżniejszych stron porno. I to dosyć dziwnego porno. A tak, nie mamy tej wymagającej konkurencji.

* * *

Zanim jednak założyłaś własną firmę, porzuciłaś Kraków i wróciłaś w rodzinne strony, tyle że nie do Leszna, a do Poznania. A tam w twoim życiu pojawiło się dwóch bardzo ważnych mężczyzn.

Tak, najpierw