Jak to się skończy. Saga część VI - Barbara Rybałtowska - ebook + audiobook

Jak to się skończy. Saga część VI ebook i audiobook

Barbara Rybałtowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Saga rodzinna, opowiadająca historię matki i córki wobec burzliwych dziejów Polski XX i XXI wieku. Uwikłane w historię tworzą wbrew wyzwaniom losu ciepłą i kochającą rodzinę. Pomimo tragicznych zdarzeń, które są ich udziałem patrzą na świat z radością życia, ciepłą życzliwością i humorem. Od pierwszych stron książki wciągają w swój świat.

Cz.6  „Jak to się skończy” (premiera 4 czerwca 2014) – Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte w PRLu, to w ich realiach osadzona jest akcja kolejnej części Sagi. Kasia oddaje się wychowaniu córeczki, ale ciągnie ją na scenę. Trafia do Paryża, poznaje świat rosyjskich kabaretów, jednak szara polska rzeczywistość stawia ją przed kolejnymi wyzwaniami. Paryż nie daje za wygraną, wraca tam raz po raz, rozdarta między sprawami zawodowymi we Francji, a życiem rodzinnym w kraju. Stan wojenny, trudne lata 80. a potem wielkie nadzieje związane z czerwcem 1989 r. i powracające pytanie: jak to się skończy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 54 min

Lektor: Barbara Rybaltowska

Oceny
4,3 (89 ocen)
50
20
13
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BEATAWOJDA

Dobrze spędzony czas

Polecam 🙂
00
ojonka18

Dobrze spędzony czas

ok
00

Popularność




AXIS MUNDI

Projekt okładki: Borys Borowski

Redakcja i korekta: Elżbieta Makowska

Wydanie I 

ISBN e-book: 978-83-61432-79-1

Copyright ©2014 by Axis Mundi, Barbara Rybałtowska

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.

AXIS MUNDI

ul. Koszykowa 31/5

00-553 Warszawa

www.axismundi.pl

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl

Rozdział pierwszy

Mieszkanie w przedwojennej dwupiętrowej kamienicy ministerialnej przy ulicy Mochnackiego, otoczonej ogrodem, niewątpliwie miało wiele zalet i jedną wadę. O niej przekonała się Kasia w ciągu trzech miesięcy od urodzenia Zosi. Nie zainstalowano tam windy. Przedtem, nawet gdy była już w zaawansowanej ciąży, nie miało to znaczenia, ale teraz dźwiganie po schodach na trzecie piętro wózka dziecięcego z zawartością dawało się jej we znaki.

Wprawdzie kilka miesięcy temu zawiadomiono ich o dobiegających końca pracach w ich wyczekiwanym od lat mieszkaniu spółdzielczym, ale zaaferowani zmianami, jakie nastąpiły w ich życiu po pojawieniu się córeczki, nie kwapili się do przeprowadzki, zwłaszcza że poznali już lokalizację i zamieszkanie w świeżo wzniesionym wieżowcu nie nęciło ich zbytnio.

– Wrócę dziś trochę później, mam po pracy konferencję prasową w FSO – powiedział Maciek tamtego dnia, wychodząc.

– Damy sobie radę, nie martw się.

– Nie wątpię. I zadzwoń do spółdzielni. Poproś, żeby przełożyli nasze oglądanie mieszkania na inny dzień. W tym tygodniu nie dam rady.

Kasia, mimo dość licznych obowiązków macierzyńskich, niezmiennie realizowała też polecenia Maćka spisane na pozostawianych jej kartkach. Lubił być szefem, a ona poddawała się temu bez szemrania.

Spółdzielnia mieszkaniowa była niedaleko, przy Słupeckiej. Wystarczyło przejść na drugą stronę Grójeckiej przez plac Narutowicza. Zamiast dzwonić Kasia postanowiła zajrzeć tam idąc na spacer z córeczką.

Urzędnik rozpoznał ją ze sceny. Był na jakimś koncercie czy „Podwieczorku przy mikrofonie”, w którym brała udział. Dzięki temu przełożenie terminu oglądania mieszkania przyszło bez trudu. Tym bardziej, że owo mieszkanie, jak się okazało, nie było jeszcze gotowe do pokazania.

To dziwne, jak mówienie o pewnych sprawach prowokuje uruchomienie działań ich dotyczących. Bo tego właśnie dnia rozpętała się lawina zdarzeń zapowiadających zmiany.

Kiedy Kasia wtaszczyła na górę wózek ze śpiącą córeczką, drzwi otworzyła jej Matylda ze ścierką w ręce. Była podekscytowana.

– Sprzątam, bo o szóstej ma tu przyjść niejaki Janiszewski z Ministerstwa Komunikacji, były podwładny mojego męża. Teraz pracuje na jego stanowisku. Przypomniał sobie nagle o nas.

– Ładnie z jego strony – powiedziała Kasia. – Rozbiorę Zosię, nakarmię ją i pomogę mamie. A w ogóle to co tu sprzątać, przecież w stołowym jest porządek.

– Daj spokój! Nie na tyle, żeby przyjmować w nim gości.

Kasia wzruszyła ramionami. Uznała, że nie warto na ten temat z Matyldą dyskutować. Przed każdymi odwiedzinami kogokolwiek ulegała panice.

Już po wizycie urzędnika stwierdziła, że cała ta poprzedzająca ją nerwowa krzątanina teściowej była zupełnie niepotrzebna. Bo powód jego odwiedzin nie był bynajmniej odruchem serca.

Po kilku latach od śmierci Marcina Kalczyńskiego, męża Matyldy i ojca Zuzy i Maćka, Ministerstwo Komunikacji postanowiło odebrać rodzinie zmarłego pracownika mieszkanie służbowe. Potrzebne im było dla kogoś ważnego teraz w ich hierarchii. Tak więc oczekiwany w dobrej wierze gość pojawił się z nakazem eksmisji. Nieświadoma niczego Matylda, podobnie jak jej syn powitali go z honorami, wzruszeniem i eleganckim poczęstunkiem. Tym trudniej było mu wyartykułować to, z czym się pojawił. Kiedy wreszcie czerwony jak burak, z kropelkami potu na nosie i czole wyłożył jąkając się swą misję, przy stole zapanowała grobowa cisza. Ani Maciek, ani tym bardziej jego matka nie wiedzieli, co powiedzieć. Spoglądali zszokowani to na siebie, to na gościa, z tak głupimi minami, jakby sobie z nich nieelegancko zażartował. I pewnie by się ich reakcją zdziwił, gdyby miał odwagę podnieść na nich oczy.

Kasia obserwowała całą tę scenę z zapartym tchem przez ażurową ściankę regału, który oddzielał część sypialną pokoju od jadalnej, w której się rozgrywała. Czterdziestometrowy salon pozwalał na takie aranżacje, bo miał dwa ogromne weneckie okna, które rozświetlały każde z zaimprowizowanych pomieszczeń. Nie uczestniczyła w rozmowie, bo zdrzemnęła się po nakarmieniu Zosi, śpiącej obok niej.

Cisza przy biesiadnym stole trwałaby nie wiadomo jak długo, gdyby przebudzona nagle kruszynka nie zakwiliła cichutko.

– Kotek miauknął? Mają państwo kotka? – zapytał urzędnik rad, że może zmienić temat i wybrnąć z niezręcznej sytuacji.

Muki Czerepowicz, siedzący dokładnie naprzeciw niego na marmurowej półce nad kaloryferem koło okna, wytrzeszczył na gościa swoje turkusowe oczy syjamczyka i z pogardą odwrócił głowę, udając, że wygląda na ulicę.

– Tak, mamy kota. Siedzi przed panem i milczy, a głos, który pan słyszał, należy do wnuczki pana dawnego szefa, którą skazuje pan na zamieszkanie razem z trzema dorosłymi osobami w dwudziestometrowej kawalerce, szumnie nazwanej w pańskiej eksmisji mieszkaniem zastępczym – wypalił Maciek mało życzliwym tonem.

– Ależ panie redaktorze! Ja sam o niczym nie decyduję! Jestem tylko posłańcem. Niewdzięczna rola... Przykro mi. Takie są przepisy dotyczące mieszkań służbowych.

– Przepisy, przepisy... A ludzie? Jak się mają do tego ludzie?

– Niepotrzebnie pan mnie atakuje. Mogliśmy przesłać państwu nakaz eksmisji pocztą. Przez szacunek dla rodziny naszego nieodżałowanego pana Marcina pofatygowałem się osobiście.

– I co, spodziewa się pan oklasków? Chce pan nasycić oczy widokiem upokorzonych, bezradnych ludzi?

– Bynajmniej, ale przecież musieli się państwo z tym liczyć. Ministerstwo ze swej strony sprawdziło wszystko podejmując konieczne kroki. Wiadomo nam, że państwo młodzi należą do spółdzielni mieszkaniowej, a pani Matylda dostaje od nas mieszkanie zastępcze.

– Jak to pan powiedział, o naszej przynależności do spółdzielni „wiadomo nam”? Bardzo pięknie! Bardzo pięknie! Jesteśmy do tego inwigilowani!

Janiszewski wstał, sięgnął po rękę Matyldy, ucałował ją i powiedział:

– Nic tu po mnie. Chciałem być przyzwoity. Nie było mi miło zostać zwiastunem tych wieści, mimo to podjąłem się niewdzięcznej roli. Składam wyrazy szacunku i ubolewania, ale w tej sprawie jestem tak samo bezradny jak państwo. Dobranoc.

Sam zdjął swój płaszcz z wieszaka w przedpokoju. Maciek nie odprowadził go do drzwi. Matylda posłała mu załzawione spojrzenie. Spuścił oczy.

– Przepraszam – wyszeptał i wyszedł.

Ruchliwy zazwyczaj Maciek siedział jak skamieniały. Wpatrywał się tępo w dokument eksmisji.

Cała ta sytuacja wydawała się Kasi nierealna. Wzięła dziecko na ręce i podeszła do Matyldy.

– Nic ci nie jest? – zapytała. – Gdzie są twoje krople na serce?

– Na toaletce – odpowiedziała i zwróciła się do syna: – To ile nam zostało czasu?

– Co ty mówisz, Matyldo? Jak to, ile nam zostało czasu – przestraszyła się Kasia.

– Mama myśli o przeprowadzce. Trzeba będzie zobaczyć to mieszkanie zastępcze. Nie martw się mamo. W razie czego zamieszkasz z nami.

Długo jeszcze w ten wieczór rozmawiali o tym, co ich czeka w ciągu dwóch miesięcy, bo w takim czasie musieli zwolnić mieszkanie.

Matylda starała się zachować spokój. Powtarzała w kółko, że przecież powinna była się spodziewać takiego obrotu spraw. I tak udało się im nie ruszać z miejsca przez kilka lat. Tłumaczyła to sobie i swemu synowi, jak mogła, byle go uspokoić. Wiedziała, podobnie jak jej synowa, że nie jest on stworzony do porażek życiowych. Nie potrafi ich znosić spokojnie ani stawić im czoła.

Rano jednak trzeba było ją zawieźć na pogotowie. Trafiła na oddział kardiologiczny szpitala przy Hożej. Po tygodniu wróciła do domu uspokojona i wyciszona.

Przyjechała z Krakowa Zuza. Jak twierdziła po to, żeby pożegnać się z mieszkaniem ojca, skoro ma być im odebrane. A tak naprawdę postanowiła zabrać matkę na święta Bożego Narodzenia do siebie, żeby w nowym otoczeniu odpoczęła od czekających ją zmian.

Zuza była inicjatorką pomysłu, żeby wszyscy razem obejrzeli przydzieloną Matyldzie kawalerkę i zaplanowali, co można do niej zabrać i jak ją urządzić.

– W ten sposób – powiedziała – mama będzie spokojniejsza wiedząc, co ją czeka, i nie zostanie z tym sama.

– No wiesz – zaoponował Maciek – a my to co? Myślisz, że moglibyśmy zostawić ją z tym samą?

– Nie myślę tak, ma się rozumieć, ale im nas będzie więcej, tym lepiej.

Mieszkanie zastępcze, które obejrzeli wspólnie, nie wyłączając Zosi w beciku, miało jedną podstawową zaletę. Znajdowało się w tym samym rozbudowanym budynku przy ulicy Żelaznej, tuż przy jej zbiegu z Alejami Jerozolimskimi, w którym rodzina Kalczyńskich mieszkała przed wojną. Wcześniej nie skojarzyli sobie tego, bo zmylił ich adres, który w dokumencie przydziału brzmiał: ulica Chmielna 73.

Odkąd w Śródmieściu w Warszawie stoi Pałac Kultury, mało kto pomięta, że Chmielna, a teraz Rutkowskiego, pełna sklepików aż po Nowy Świat, ma swój dalszy ciąg za placem Defilad w stronę Dworca Głównego. Tak więc Kalczyńscy szukając adresu nowego lokum pojechali najpierw na Kruczą i skręcili w lewo w Chmielną obok nowych wieżowców. I tu konsternacja. Numery biegnące w górę od Nowego Światu do Marszałkowskiej kończyły się na dużo mniejszym, niż mieli na dokumencie.

– Że też nie sprawdziłem tego na planie! – uderzył się w piersi Maciek i wyciągnął plan Warszawy ze schowka. – A więc tak, trzeba wrócić i wjechać od Żelaznej.

– Obok naszego dawnego domu? – ożywiła się Matylda.

– Tak, to musi być gdzieś tam.

Jeszcze raz skręcając z Alej Jerozolimskich zatrzymali się przed kamienicą, w której mieszkali przed wojną. Popatrzyli na okna na pierwszym piętrze, poopowiadali sobie po raz kolejny o rozkładzie apartamentu, o pokojach w amfiladzie i długim korytarzu, po których mały Maciek ze skye terrierem Blackiem gonili się bez przerwy. Powzruszali się i skręcili w Chmielną. Szybko zorientowali się, że dobrnęli do celu.

Dawna kamienica została przebudowana na wielki czworobok uzupełniony o sześciopiętrowe domy stanowiące monolit. Nowy twór niezbyt pasował do stylowego frontonu, był toporny i przaśny, ale fakt, że obie budowle połączono w jedną całość, usposobił doń życzliwie Matyldę. Była podekscytowana.

– No patrzcie, kto by pomyślał, że wrócę tu na stare lata?! Życie jest doprawdy nieprzewidywalne! Czuję w tym rękę Boga! – entuzjazmowała się.

Weszli do wskazanej w dokumencie bramy, odczytali z tabliczki informację, że mieszkanie numer 68 znajduje się na szóstym piętrze i weszli do windy. Z trudem się w niej we czworo plus Zosia zmieścili. Winda skończyła swój kurs na piątym piętrze. Do szóstego trzeba było dotrzeć stromymi i wąskimi schodami.

– Musimy się zastanowić, jakie meble tu zabrać, duża szafa mamy raczej tędy nie przejdzie – zauważyła Zuza.

Maciek nad głową Zuzy zrobił do niej minę ostrzegającą przed zniechęcaniem matki. Ona jednak była w dobrym nastroju, wynikającym z odkrycia, gdzie znajduje się jej przyszłe mieszkanie. O tym, żeby go nie przyjąć, i tak nie mogło być mowy. Oferta była tylko jedna.

Kluczem wyjętym z koperty otworzyli drzwi i całe królestwo ukazało się ich oczom. Znaleźli się od razu w pomalowanym na biało kwadratowym niewielkim pokoju. Naprzeciw okna znajdowała się w nim otwarta wnęka kuchenna wielkości szafy, a obok niej drzwi do łazienki. Prawie całą jedną ścianę zajmowało okno z parapetem z grubej deski. Wnęka kuchenna nie była znowu taka duża – trochę ponad dwa metry... Jedna ze ścian była drewniana, okazała się przesuwanymi drzwiami do dużej szafy.

– Mieszkanko dla lalek – powiedziała Matylda. – Dobrze, że chociaż jasne, no i w tym domu... To jest jego niewątpliwą zaletą.

Towarzyszące jej osoby milczały. Trudno im było sobie wyobrazić, jak można się tu zaasymilować po zamieszkiwaniu w przestronnych pokojach stylowej kamienicy przy Mochnackiego.

Zuza wyjęła z torebki notatnik i miarkę, naszkicowała plan mieszkania i pozapisywała dokładnie wszystkie jego wymiary.

Wyjrzeli za okno. Widać było z niego wieżę Pałacu Kultury, ale trzeba było się wychylić, żeby ją zobaczyć. W dole widniała, jak w tunelu, wąska uliczka prowadząca do Chmielnej, niskie dachy domów po jej drugiej stronie. Żadnych drzew, żadnej zieleni z okien nie było widać.

Wszyscy oprócz Matyldy byli przygnębieni. Ona była skłonna przymknąć oczy na niedostatki swojego nowego lokum z powodu jego przynależności do budynku, który zapisał się złotymi zgłoskami w jej pamięci.

– Słońce raczej ci nie dokuczy – zauważyła Zuza. – Okno wychodzi na wschód. Trzeba będzie zawiesić gęste zasłony, żebyś się za wcześnie nie budziła.

– Chwała Bogu, że to nie południe lub zachód, usmażyłabym się w tej klatce – odrzekła niezrażona Matylda.

Kalczyńscy w niewesołych nastrojach wrócili do domu. Jeszcze tego popołudnia Maciek odwiózł siostrę i matkę na dworzec. Kiedy wrócił, położył się przodem do ściany, co było nieomylnym znakiem, że jest w depresji, i zasnął. Zawsze tak robił, odsypiał zmartwienia obrażony na cały świat. Kładąc się prosił, żeby Kasia obudziła go na kąpiel dziecka, ale ona postanowiła dać mu tego wieczora spokój. Sama zajęła się Zosią, a kiedy ją uśpiła, zadzwoniła do Zamościa do matki. Rozmawiały przez telefon prawie codziennie, ale nie widziały się od dawna. Odkąd Teofil stał się mniej sprawny, Zofia przestała podróżować, bała się go zostawiać samego. Była wprawdzie w domu Pelasia, która tak samo jak w ubiegłym roku nie została przyjęta na studia, mimo dobrze zdanego egzaminu. Znowu zabrakło jej punktów za pochodzenie, zaangażowanie społeczne i inne bzdety. Od listopada pracuje w biurze urzędu miasta, więc od rana do godziny czwartej po południu nie ma jej w domu.

– Co tam słychać, córeczko? – usłyszała Kasia głos matki. – Jak tam moja imienniczka rośnie?

– Trzyma główkę prosto, rozgląda się i gaworzy do lalki. Jest dzielna jak jej babcia. Ale poza tym mamy same kłopoty. W ciągu dwóch miesięcy musimy opuścić mieszkanie. Mówiłam ci, że ono jest służbowe, a ojciec Maćka nie żyje już prawie osiem lat.

– I cóż wy, biedaki, zrobicie?

– Matylda na wieść o tym wylądowała w szpitalu. Dlatego nie dzwoniłam. Ale sytuacja jest już opanowana. Zuza zabrała ją do siebie na święta. Obejrzeliśmy oferowaną jej kawalerkę. Jest malusieńka, na szóstym piętrze. Winda dochodzi tylko do piątego piętra, potem trzeba się wspinać po wąskich, stromych schodach jeszcze jedno piętro. Wiesz, to całe blokowisko jest dobudowane do przedwojennej kamienicy, w której Kalczyńscy mieli apartament przed wojną.

– Co ty powiesz? Niesamowite, co za zbieg okoliczności.

– Właśnie. Dzięki temu Matylda zaakceptowała tę klitkę, z sentymentu do dawnych czasów. Upatruje w tym jakiegoś znaku, zrządzenia losu.

– A wy? Gdzie będziecie mieszkać?

– Czekamy na przydział. Byłam w spółdzielni, zobaczymy naszą przystań jeszcze przed świętami.

– Więc nie wiesz gdzie ona jest, jak wygląda?

– Wiem, że będą to dwa pokoje z kuchnią, o powierzchni około czterdziestu metrów kwadratowych. Reszcie przyjrzymy się na miejscu.

– Czterdzieści metrów? Nie za wielkie na trzy osoby.

– Och, mamusiu, nie każdy ma tyle szczęścia co ty. Przy twoich stu czterdziestu metrach wszystko będzie wydawać się ciasne. Tu, w Warszawie, wszyscy są stłoczeni jak śledzie.

– A więc w święta będziecie sami?

– Wyjeżdżamy.

– Z takim małym dzieckiem? A dokąd to?

– Maciek chce jechać w góry.

– Nonsens. Zosia jest za mała.

– Też mi się tak zdaje, ale przekonać Maćka do zmiany postanowienia nie jest łatwo.

– Przyjedźcie do nas. Będziemy w komplecie. Nawet Piotruś dostaje urlop z wojska.

– Nie wiem, czy to się uda. Spróbuję namówić Maćka.

Rzeczywiście nie było to łatwe, ale po kilku burzliwych rozmowach i wsparciu lekarki Zosi Maciek się poddał.

Rozdział drugi

Pojechali na święta do Zamościa. Stawili się tam wszyscy. Oni, Ania z synkiem i mężem oraz Piotrek. Bliźniaczy brat Pelasi, ostrzyżony krótko, w mundurze z naszywkami kaprala, przyciągał wzrok, taki się z niego zrobił przystojniak. Pelasia ani na moment nie chciała odejść od Zosi, a synek Ani, Norbert, trzymał się jej spódnicy.

Skoro najmłodsza z sióstr z zapałem zajęła się dziećmi, Kasia z Anią zaoferowały swoją pomoc w kuchni. Razem z dziećmi przebywało w domu dziesięć osób, trzeba było nieźle się krzątać, żeby wszystkim zapewnić odpowiednią ilość świątecznych specjałów. Tak się utarło w domu Zofii, że to ona zajmowała się gotowaniem. Córki dawniej nie bardzo kwapiły się do wyręczania jej w kuchni. Ale przed świętami było inaczej. Kasia i Ania prowadziły już własne domy, do których chętnie przenosiły zwyczaje żywieniowe matki. Odkąd miała telefon, ciągle instruowała młode gospodynie, jak się to i owo gotuje.

W przygotowaniu świąt od dawna chętnie uczestniczyły wszystkie. To był magiczny czas. Przy lepieniu uszek do barszczu i pierogów słuchały opowieści matki, jak to było dawniej w rodzinie. Jak gotowano, świętowano, celebrowano. Jak elegancko bywało we dworze u babci Piaseckiej, jak biednie na zsyłce. Słuchali o choince z tui w Afryce, o lepioszce kukurydzianej w Kirgizji, o tym, co można było czymś zastąpić, a o czym tylko pomarzyć. W pracach kuchennych zawsze uczestniczyli na równi z dziewczętami Piotrek i Teofil, który kroił karpie, zdejmował z nich łuski, po czym mył te łuski, suszył i po kilka opakowywał celofanem, żeby każdemu dać do portfela pakiecik na szczęście w finansach na cały rok.

Teraz Teofil siedział wprawdzie przy wielkim stole w kuchni, bo ostatnimi czasy było to jego ulubione miejsce, ale jego obecność była symboliczna. Przyklęknąwszy na jednym kolanie opierał się łokciami o blat i palił papierosa za papierosem głuchy na prośby Zofii, żeby dał temu spokój i nie zatruwał dymem siebie i innych.

Nie słuchał, co się do niego mówi, nie wtrącał się do rozmów. Tylko patrzył i palił bez opamiętania. Obecny fizycznie, faktycznie był jednak wycofany, jakby przebywał w innej, nierzeczywistej przestrzeni. W czasie dwóch dni pobytu Kasi i Maćka odezwał się do nich tylko raz, w przedwigilijny wieczór, kiedy wyjęli małą z kąpieli. Przyglądając się im powiedział bardziej do siebie niż do nich: „ładna dziewczynka”.

W dzień wigilijny przed południem Zofia ubrała się, żeby wyskoczyć po ostatnie zakupy – pieczywo, jakieś jarzynki i kilka drobiazgów, których brakowało.

– Wszyscy powinniśmy wyjść – powiedział Maciek. – Przecież święta nie są po to, żeby bez przerwy siedzieć przy stole.

– Ale wszyscy nie możemy – oponowała Zofia. – Jest jeszcze tyle do zrobienia przed kolacją wigilijną.

– E tam! – przerwał jej Maciek. – Jest armia ludzi do roboty, a powietrze nikomu nie zaszkodzi. Przed ratuszem postawili choinkę, trzeba ją zobaczyć. Przeczytałem też w waszej lokalnej gazecie, że Rotunda w tym roku będzie oświetlona.

– Rotunda jest za daleko. Dzisiaj nie ma na to czasu. Zresztą ktoś musi zostać z Teofilem.

– A Teofilowi nie należy się trochę powietrza?

– On nie da rady. Od dawna tak daleko nie chodzi.

Maciek najwyraźniej był w swoim żywiole. Nareszcie mógł kimś dyrygować, coś organizować. Prace w kuchni i pogaduszki nie są dla niego. To urodzony przywódca i człowiek czynu, jak sam lubi o sobie mówić. Musiał się biedak wczoraj wynudzić – pomyślała Kasia.

– Ja też pójdę z wami – oświadczył niespodziewanie Teofil. – Już się ubieram.

– Pomogę ci, tatusiu – zaofiarowała się Pelasia.

Odkąd Teofil zaczął chorować, Pelasia opiekowała się nim bardzo czule. Goliła go, pomagała w ubieraniu, podawała lekarstwa. Gdyby matka na to pozwoliła, karmiłaby go jak dziecko, ale Zofia uważała, że taka nadopiekuńczość uczyni z jej męża kalekę. Teraz też Pelasia najpierw pomogła ubrać się ojcu, potem poszła po swoje palto, żeby poczekać z nim na dworze, aż inni będą gotowi. Bo ku zadowoleniu Maćka wszyscy zapałali nagle chęcią spacerowania: Piotr, który lubił się tu wysypiać po porannych apelach o świcie w swojej jednostce, Ania z mężem i Norbercikiem, a także Kasia, która ubrała córeczkę w puchowy kombinezon, posmarowała jej buzię kremem i włożyła ją do wózeczka, otulając kołderką. W czasie gdy zakładała palto, Maciek wyprowadził wózek na zewnątrz.

Jeszcze nie byli wszyscy gotowi, kiedy spanikowana Pelasia, która dopiero co wyszła za ojcem, otworzyła z rozmachem drzwi i zapytała:

– Mamo, czy tata tu wrócił? Bo widziałam, jak wychodził, śpieszyłam się, żeby do niego dołączyć, a jego nigdzie nie ma.

– A Maciek? Może jest z Maćkiem? On przed chwilą wyszedł z wózkiem.

– Jak to wyszedł? Nie ma go tam.

– Powariowaliście? – roześmiała się Zofia. – Pewnie są już pod ratuszem. Przecież się nie rozpłynęli.

– Och, kto jak kto, ale Maciek to potrafi – powiedziała Kasia.

– Co ty opowiadasz, dziecko?

– On zawsze gna przed siebie nie oglądając się, czy ktoś za nim nadąża. Już nie raz się pogubiliśmy. Zwłaszcza wtedy, gdy ja pchałam wózek.

– Teraz on jest z wózkiem, nie bój się, nie zginie ci.

Rozmawiając tak weszli na plac Mickiewicza. I od razu zobaczyli Maćka z wózkiem zmierzającego ku schodom ratusza, na którego pierwszym podeście ustawiona była choinka. Ale Teofila tam nie było. Nie mógł zaplątać się w tłumie, bo oprócz dwojga dzieci w wieku szkolnym i pojedynczych przechodniów nikt się przy choince nie gromadził. Było puściej niż normalnie w ciągu dnia; wiadomo, ludzie zajęci przygotowaniami do Wigilii.

– Może jest na schodach albo gdzieś za kolumienkami pod schodami. Podbiegnę tam, żeby go znaleźć – odezwała się Pelasia.

– Ty szukaj po prawej stronie, ja po lewej – zaproponował Piotrek.

– A my popilnujemy od frontu – zadeklarowała się Ania z mężem.

– No to szukajcie go, a ja tymczasem załatwię pieczywo – powiedziała Zofia i weszła do piekarni „U Turka”, przy której się właśnie znalazła. Za chwilę wyszła z torbą pełną bułek i chlebów. Odebrała je tylko, bo były wcześniej zamówione, i dołączyła do Kasi i Maćka przyglądających się choince. Ania z mężem biegali za Norbertem, który ganiał po placu jak piesek spuszczony ze smyczy.

Zofia ułożyła torby z pieczywem w pojemniku u dołu wózka Zosi i oświadczyła, że idzie na rynek po resztę zakupów.

– A my chyba przejdziemy się na Rotundę? – obstawał przy realizacji swojego planu Maciek.

– Jest za zimno. Zosia może odmrozić sobie buzię. Jest za malutka na długie spacery po mrozie – oponowała Kasia.

– Nic jej nie będzie, opatulona jest jak cebulka – upierał się jej mąż.

– Nie zaryzykuję. Zresztą chcę zobaczyć, co z Teofilem.

– Co ma być z Teofilem? Przecież to dorosły człowiek. Może poszedł po papierosy.

– O ile wiem, od pewnego czasu nigdzie sam nie chodzi.

– No to nareszcie się wyrwał. Robicie z igły widły.

– Daj spokój. Oni są z nim na co dzień, lepiej wiedzą, czy są powody do niepokoju.

Tymczasem jedno po drugim pojawili się przed ratuszem bez Teofila i coraz bardziej zaniepokojeni.

– Nie było go tutaj? Nie poszedł z mamą do domu? – pytali.

– Mama poszła na rynek po jarzyny – poinformowała ich Kasia.

– Okrążyliśmy ratusz, weszliśmy nawet za bramę z tyłu po przeciwnej stronie. Nigdzie go nie było – mówiła Pelasia.

– Zajrzałem też do kawiarni – dodał Piotrek.

Bliźniacy zaczęli się zastanawiać, gdzie jeszcze można by poszukać ojca, a Kasia postanowiła:

– My zostaniemy tu, na placu, pospacerujemy w kółko, zatrzymamy go, gdyby się pojawił.

Jednak Teofila wciąż nie było. Pelasia z Piotrem penetrowali podcienia wokół całego wielkiego rynku, zaglądali do sklepów i bram, ale wracali co chwilę bez niego.

– Słuchajcie, a gdzie Ania i Włodek z dzieckiem? – zainteresowała się nagle Pelasia – Może on jest z nimi.

– Pobiegli do domu, bo Norbert przewrócił się w jakimś ścieku. Miał mokre nogi – odpowiedziała jej Kasia.

– Wobec tego sprawdźmy, czy tata nie stoi pod domem, bo może już wrócił.

– Ja zobaczę – zadeklarowała najstarsza siostra. – Myślę, że dla Zosi dość już tego spaceru. Jeszcze mi się zaziębi. Wy szukajcie dalej.

Maciek wzruszył ramionami.

– Czy wy wszyscy nie przesadzacie? Na jego miejscu też bym się urwał, gdyby mnie tak pilnowano – zażartował.

– Mówisz jak dziecko – zganiła go Kasia. – Przecież on jest chory.

– Ale w pełni władz umysłowych. Robicie z niego idiotę.

– Nie przychodzi ci do głowy, że mógł przecenić swoje siły?

Pojawiła się przy nich zdyszana matka i zapytała: – Znaleźliście Fila?

Maciek odebrał od niej torbę z zakupami.

– Ależ nakupiłaś – zauważył.

– Przy takiej gromadzie ludzi zawsze jest czegoś za mało.

– Bez przesady. Nie będziemy bez przerwy jeść – skomentował to Maciek.

– Jest Teofil? – ponowiła pytanie Zofia.

– Wciąż go szukają – odparła Kasia.

– O Boże! Że też zgodziłam się, żeby wychodził. Nie powinnam była na to pozwolić! Idę do domu. Może czeka pod drzwiami.

– My też tam idziemy. Uspokój się mamuś, Piotrek i Pela go w końcu znajdą.

– A może on zasłabł, wpadł pod samochód?

– Już by nas ktoś zawiadomił.

– Tego nam tylko brakowało, i to w samą Wigilię!

– A ja wam mówię, że martwicie się na zapas – upierał się Maciek.

– Gdzie on mógł pójść? – zastanawiała się Zofia.

– Może na uczelnię? – zasugerowała Kasia.

– Przecież od roku tam nie pracuje. Po co miałby tam iść?

– Dla wspomnień, czy ja wiem... Mnie by ciągnęło do dawnych miejsc.

– Ale tam dzisiaj nikogo nie ma. Na pewno.

– To co z tą Rotundą? – obstawał przy swoim Maciek. – Moglibyśmy pojechać tam samochodem...

– Jesteś jak dziecko! – oburzyła się Kasia. – Nic, tylko Rotunda! Światełek nie widziałeś?

– Jedź z nim, bo ci nie da spokoju – szepnęła do niej matka.

– A Zosia? Co będzie, jak się obudzi?

– Zajmiemy się nią.

– Ale ja też się martwię Teofilem. Nie zostawię cię z tym tylko dlatego, że Maciek musi realizować swoje ustalenia.

– Nie widzisz, jakie to dla niego ważne? Jest Wigilia i niech wszyscy mają to, czego pragną.

Ach ta moja mama! – pomyślała Kasia. – Nigdy nie zapomina o tym, co czują inni. Żeby miała nie wiem jakie kłopoty, liczy się z bliźnimi. I powiedziała głośno:

– Dobrze, mamuś, postaram się, żeby to nie trwało długo. Zaraz wracamy. Maciek chodź, jadę z tobą.

– Tylko ty? – zapytał rozczarowany.

– Chodź, jedźmy już. Oni wszyscy tu mieszkają. Zdążą jeszcze zobaczyć.

Maciek sprawdził, czy ma w kieszeni kluczyki do samochodu. Najwyraźniej odzyskał humor. Dla niego najważniejsze było to, żeby coś się działo, a działo się wtedy, kiedy miał okazję coś zaaranżować i pociągnąć za sobą innych.

Gdyby nie wzięli samochodu i poszli piechotą, wycieczka na Rotundę zajęłaby im tam i z powrotem ze dwie godziny. To kultowe cmentarzysko dzieci lubelszczyzny i innych ofiar wojny położone jest około dwa kilometry od miasta. W połowie drogi do stacji kolejowej skręca się w prawo i idzie wzdłuż krętej rzeki Łabuńki otaczającej mury twierdzy. W tym roku władze miasta wpadły na pomysł, żeby wstawić tam na okres świąteczny choinkę i oświetlić światełkami cały cmentarz. Kiedy przedwczoraj jadąc z Warszawy zobaczyli z daleka łunę tej iluminacji, Maciek zaplanował sobie, że zobaczy to z bliska. Chociaż światła efektowniej wyglądają wieczorem, mało go to obchodziło, byle zrealizować swój plan.

Kasia miała do niego cichy żal o to, że jest taki bezwzględnie uparty i nie zważając na okoliczności obstaje przy swoim. Nie wiedziała, że za chwilę będzie błogosławić tę jego inicjatywę. Dojeżdżali już prawie do parkingu, kiedy zobaczyli wolno idącego, a właściwie drepczącego mężczyznę. Był lekko pochylony do przodu i zamyślony. W splecionych z tyłu dłoniach trzymał rękawiczki.

– Przecież to Teofil! – krzyknęła Kasia. – Cofnij trochę, Maciek.

– Rzeczywiście! – powiedział Maciek. – Popatrz, no popatrz! Zawędrował aż tu.

Zatrzymał samochód, a potem cofnął go trochę, aż zrównali się z idącym. Pogrążony w myślach Teofil zachowywał się tak, jakby ich nie zauważył.

Kasia wyskoczyła z samochodu i objęła go.

– Jesteś, chwała Bogu, jesteś! Tak się martwiliśmy. Wszyscy cię szukają.

– Przecież mówiliście, że pójdziemy na Rotundę, to poszedłem.

– I nie czekałeś na nas?

Nic dziwnego, że nie mogli go znaleźć. Kiedy wyszedł z domu i poszedł niżej w stronę kolegiaty, szybko skrył się za otaczającym ją murowanym ogrodzeniem. Oni wszyscy poszli w przeciwnym kierunku, na plac Mickiewicza otaczający ratusz. Od jego wyjścia upłynęła co najmniej godzina. Mimo powolności marszu, dotarł aż tak daleko.

– Zawracamy. Wsiadaj Teofilu – zadysponowała Kasia.

– Zmarzły mi ręce – poskarżył się.

– To czemu nie założyłeś rękawiczek? Trzymasz je przecież. Słuchaj, czy ty nie pomyślałeś, że możemy się martwić? Nie oglądałeś się za siebie? Nie dziwiło cię to, że nikt nie idzie za tobą?

– Zamyśliłem się.

– Skoro Teofil się znalazł i dojechaliśmy tak daleko, zobaczmy tę dekorację, zanim zawrócimy – powiedział Maciek.

– Tak – poparł go szczęśliwie odnaleziony Teofil. – Zobaczmy!

– Niech wam będzie... – poddała się Kasia. – Ach, ci mężczyźni! Myślą tylko o sobie! Byle jak najszybciej, bo w domu jest panika i nerwy. Najwyższy czas z tym skończyć.

Zostawili samochód na parkingu i doszli do Rotundy. Choinka stała nad dziedzińcem, ale iluminacji nie było. Widocznie włączano ją o zmierzchu. I słusznie. Dopiero wtedy jest efekt.

Rozczarowani mężczyźni posuwali się do samochodu w tempie Teofila. Kasia dwa razy szybciej. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie zobaczy bliskich i uciszy ich niepokoje.

Tego wieczoru Wigilia u Rembiszów była spóźniona. Musieli ochłonąć, zanim mogli ukończyć przygotowania. Zofia, która niedawno umierała z niepokoju, jak to się skończy, biorąc opłatek do ręki powiedziała:

– Magia tego święta jest niezwykła. Pomyślcie tylko: jesteśmy tu wszyscy i możemy się sobą cieszyć!

Rozdział trzeci

Pod koniec lutego Kalczyńscy poprzenosili się do nowych mieszkań. Nastrój Matyldy, odkąd zamieszkała w swoim – jak to nazywała – „gospodarstwie dla lalek”, nie był już taki dobry, jak po ustaleniu, że wraca na dawne miejsce. Zaczęła narzekać na strome schody, na niefunkcjonalność małego lokalu. Irytowała ją głęboka i krótka wanna w ciasnej łazience, a zwłaszcza to, że nie ma tam umywalki.

Ze swoich mebli zabrała tylko tapczan, okrągły stolik z dwoma wysokimi, obitymi skórą krzesłami i stylową toaletkę. Nic więcej by się nie zmieściło. W ściennej szafie dały się na szczęście upchać jej ubrania, obrusy i bielizna. Jednakże pamiętające lepsze czasy karakuły i inne płaszcze zmuszona była trzymać na wieszaku umieszczonym na drzwiach.

– To, co mnie najpierw ucieszyło – mówiła – a mianowicie powrót do dawnego domu, teraz stało się moim przekleństwem. Ustawicznie porównuję nasze przedwojenne życie do teraźniejszego wydziedziczenia i zniewolenia ograniczeniami bytowymi.

Nowe lokum młodych Kalczyńskich w świeżo wybudowanym wieżowcu na obrzeżach Ochoty mieściło się na pierwszym piętrze, miało dwa niewielkie pokoje i kuchenkę z oknem do jednego z nich.

Kiedy wstawili nową lodówkę, ledwie można było się w tej kuchni obrócić. Podobnie w łazience po wstawieniu pralki i wirówki. Mieszkanie było jasne i miało windę, blisko ich drzwi. Trochę hałasowała, ale nie trzeba było targać wózka z dzieckiem po schodach.

Najszybciej ze wszystkich zaasymilował się w tym mieszkaniu Muki. Jego rozkład najwyraźniej przypadł mu do gustu. Z zadowoleniem kursował w kółko z przedpokoju przez całe mieszkanie. Szybko nauczył się przesuwać łapą ruchomą szybę okna do kuchni i wskakiwać stamtąd na stół, kiedy tylko mu coś zapachniało. Z najwyższej półki regału obserwował ruchy lokatorów przy wejściu do budynku, a kiedy ktoś do nich przychodził, zajmował miejsce strategiczne w przedpokoju, skąd bacznie pilnował drzwi do wszystkich pomieszczeń.

W mniejszym pokoju Zosi bywał rzadko, odkąd panienka leżąc na brzuchu zaczęła na niego polować i jak tylko zbliżył się do drabinek jej łóżeczka, ciągnęła go za ogon. Czasami gdy spała, opierał się łapami o brzeg łóżeczka i wąchał ją poruszając chrapkami. Kiedy nie spała, często wodziła za nim oczkami i popiskiwała radośnie na jego widok. On ignorował ją lub udawał, że to robi. Bywał jednak bardzo niespokojny w czasie jej kąpieli. Sam tego nie lubił, więc uważał, że jego opiekunowie krzywdzą berbecia. Mała była wprawdzie konkurencją, zawłaszczała całą ich uwagę, ale codzienne moczenie jej w wodzie uznał za przesadę. Toteż protestował przeciw tym praktykom nerwowym dreptaniem wokół wanny i głośnym miauczeniem. Kąpiele to były jedyne chwile, kiedy nie wahał się okazać małemu intruzowi odrobiny zainteresowania.

Poza tym wiedział swoje: Zosia to konkurencja i trzeba jej pokazać, że go nie obchodzi.

Nadarzyła się ku temu okazja, kiedy panienka skończyła pięć miesięcy. Niedawno stała się szczęśliwą posiadaczką wygodnego fotelika plastikowego, w którym przypięta paskami siedziała teraz przez większość dnia. Takich cudeniek próżno było szukać na krajowym ubogim rynku. Zosia odziedziczyła ten skarb po starszym od niej synku pewnej koleżanki mamy, która miała krewnych w Kanadzie.

Był to pożyteczny przedmiot. Zamiast trzymać Zosię na rękach, Kasia przypinała ją do fotelika i stawiała obok siebie. Dziecko miało dobrze ustawiony kręgosłup, machało rączkami i nóżkami obserwując z zainteresowaniem działania mamy. Odkąd mała zaczęła ząbkować, dostawała do rączki coś do gryzienia. Tamtego dnia była to skórka chleba.

Kasia postawiła fotelik z córeczką na podłodze i zaczęła obierać jarzyny na zupę, uśmiechając się i przemawiając czule do dziecka. W tym czasie do kuchni wszedł bezszelestnie, jak koty mają w zwyczaju, Muki. Napił się wody ze swojej miski, ale jakoś dziwnie ociągał się z wyjściem, chociaż zazwyczaj czynił to natychmiast po zaspokojeniu pragnienia. Teraz jakby się wahał, zerkał to na dziecko, to na swoją panią. Najwyraźniej coś kombinował. Mama Zosi udała więc, że go nie widzi. Spojrzał na nią jeszcze raz ukradkiem, żeby się w tym upewnić i podjął decyzję. Oparł obie przednie łapki na rączce dziecka, żeby ją unieruchomić, zębami wyrwał z niej skórkę chleba, wypluł ją szybko i umknął do pokoju z zadartym ogonem. Zosia zaniosła się płaczem.

– Ach ty łobuzie, ty zbóju! – zawołała za nim matka. – To taki z ciebie zazdrośnik?

Utuliła małą w żalu, dała jej nową skórkę do żucia i zamknęła drzwi do kuchni. Muki wskoczył na krzesło przy stole i przez szybę okna do kuchni śledził rozwój wypadków. Nie próbował jednak przesuwać jej łapą. Chował się też, kiedy pani na niego patrzyła. Wielki był z niego cwaniak. Taki kotopiesoczłowiek.

Zosia była zdrowym i pogodnym dzieckiem. W wieku ośmiu miesięcy potrafiła już trzymając się drabinek stanąć w łóżeczku i dreptać w kółko. Lubiła skupiać na sobie uwagę, toteż pokrzykiwała: „Tio tio ja!”, „Pa pa pa” – zarządzała co jakiś czas. Tak brzmiały wedle niej początki refrenów piosenek często śpiewanych jej przez mamę. Potrafiła je już jako tako powtarzać, a nawet chwytała melodię modnych Orkiestr dętych. W każdym razie czyściutkim odtwarzaniem trzech pierwszych nut tego szlagieru – „pa pa pa” – wprawiała w podziw i zdumienie znajomych odwiedzających ich dom. Cieszyła się z aplauzu i chętnie się popisywała.

Jak dotąd jej mama sama dawała sobie radę z opieką nad nią. O pracy na scenie na razie nawet nie myślała, wystarczyło jej to, że od czasu do czasu napisała komuś jakiś tekst piosenki czy monolog. Nawiązała też kontakt z jednym z muzycznych czasopism.

Po kilkukrotnym odmówieniu udziału w koncertach telefony na ten temat nękały ją coraz rzadziej.

– To zdumiewające, jak łatwo wypada się z obiegu! – mówiła kiedyś do męża. – Wystarczy raz czy dwa odrzucić propozycję i przestajesz istnieć.

– Chyba nie zamierzasz rezygnować ze sceny? – zaniepokoił się Maciek.

– Pewnie kiedyś do tego wrócę, jeśli to będzie możliwe. Na razie Zosia jest wszystkim, co się dla mnie liczy. Moim teatrem, spełnieniem i szczęściem. Zresztą pracuję pisząc. Jeśli to, co muszę zrobić przy niej i dla niej, nie jest pracą.

– To się nie liczy. Wszystkie kobiety to robią. To normalne – powiedział Maciek wzruszywszy ramionami.

– Czy ty aby, mój mężu, nie zamieniasz się w męskiego szowinistę?

– Daj spokój. Ja tylko troszczę się o ciebie. To, co robisz teraz, jest, sama przyznaj, mniej spektakularne od tego, co robiłaś kiedyś.

– Mnie to bawi.

– Ciebie... inni tak tego nie widzą.

Otóż to! – myślała z lekkim rozżaleniem. – Czy ja kiedykolwiek zdołam usatysfakcjonować mojego nadaktywnego męża? Jego kobieta musi błyszczeć, a poza tym sekundować mu w nienasyconym apetycie na życie.

Zauważyła ze smutkiem, że przez ostatnie miesiące cieszy się, gdy jest on w pracy. W niedziele ledwo nadąża ze wszystkim. Wstaje wtedy przed piątą rano, szykuje jedzenie na cały dzień, jest gotowa i spakowana, żeby na hasło męża wyruszyć „na powietrze”. Starym zwyczajem jadą w wolne dni za miasto, z dzieckiem, kotem i całym majdanem. Bo wolne dni trzeba wykorzystać.

– Prędko, prędko, szkoda czasu – niecierpliwi się jej mąż.

– Czemu służy ten pośpiech? Niepotrzebne nerwy i już! – narzeka i słyszy w odpowiedzi:

– Nie bądź taką heterą. Zrzędzisz i zrzędzisz.

Kładzie więc uszy po sobie. Kto chce być heterą? Na pewno nie ona.

Ku zdumieniu Maćka przed miesiącem stanęła okoniem w pewnej uciążliwej dla niej kwestii. Odmówiła wyjazdów z dzieckiem na wszelkie rajdy i zawody. Od roku jej mąż stał się niekwestionowanym autorytetem w organizowaniu prasowego biura obsługującego takie imprezy. A że zyskują one coraz większą popularność na świecie i nawet w Demoludach, niemal co tydzień Maciek ma w ten sposób zagospodarowaną niedzielę. Na początku chętnie w tym uczestniczyła. Ale wtedy byli jeszcze sami. Z dzieckiem nie jest to ani łatwe, ani bezpieczne. Kasia zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie samotne przebywanie jej męża w tym środowisku niesie ich związkowi. Te wszystkie efektowne dziewczyny kręcące się przy rajdowcach i jej mąż tak wrażliwy na kobiecą urodę... Ale przecież nie zamierza „dać się zwariować”. Musi znaleźć jakiś złoty środek, żeby żyć spokojnie. Co prawda nieraz jak zły sen stają jej przed oczami upiorne bliźniaczki towarzyszące im w podróży poślubnej, ale nie zmogły jej w końcu, to i z tymi iluzorycznymi zagrożeniami jakoś wszystko się ułoży – pocieszała się i tuliła uśmiechniętą córeczkę.

– Jesteś nagrodą za wszystko, co mnie spotkało i spotka, wiesz Koliberku? – mówiła do niej.

A Zosia uśmiechała się jeszcze szczerzej, pokazując swoje dwa ząbki.

Matylda ma dzisiaj zły dzień – zawyrokowała w myślach jej synowa. Przywędrowała do niej z Ochoty pieszo, w ramach spaceru, pchając przed sobą wózek. Jej dobra wola nie została należycie doceniona.

Poprzedniego wieczoru razem z Maćkiem i Zosią byli na kolacji u teściowej. Maciek pochwalił się jej, że już niedługo, w maju, będzie dziennikarzem towarzyszącym ekipie kierowców fabrycznych FSO na Zawodach Krajów Europy Wschodniej w Budapeszcie. Podobnie jak zimą na rajdzie Monte Carlo.

Wtedy była to trudna podróż i wielkie wyzwanie. Matylda na wieść o Monte Carlo ożywiła się bardzo. Dla niej wiązało się to ze wspomnieniami sprzed wojny, kiedy razem z mężem odbyli podróż po Lazurowym Wybrzeżu.

– Jeśli mógłbyś mi przywieźć gałązkę mimozy, byłabym szczęśliwa – zwróciła się do syna.

– Mimoza zimą? – zdziwiła się Kasia.

Okazało się, że wtedy właśnie mimoza tam kwitnie. Bo Maciek spełnił życzenie matki i zasuszona gałązka nadal stoi w małym wazoniku na toaletce.

Patrząc na nią Kasia poczuła ukłucie w sercu. Wręczając matce zieloną roślinkę o aksamitnych żółtych kulkach kwiatu pochwalił się wtedy:

– A wiesz mamo, że tańczyłem tam z najpiękniejszą dziewczyną na balu?

– Co ty powiesz? Zaprosiła cię do tańca? – zdziwiła się jego żona, czując się jak smagnięta biczem.

– To ja ją zaprosiłem, ma się rozumieć.

– Na czym więc polega sukces?

– Gratuluję, synu. Dobrze, że nie miałeś przy sobie żony.

Maciek spojrzał na Kasię, zobaczył łzy w jej oczach i zreflektował się.

– Mylisz się mamo. Zatańczyłbym z moją żoną, bo gdyby tam była, ona byłaby najpiękniejsza.

Kłamał, to oczywiste, ale pięknie. Uzyskał więc przebaczenie.

O tym wszystkim przypomniała sobie Kasia, kiedy zaczęły rozmawiać o rychłym wyjeździe Maćka do Budapesztu. Przychodząc tu dzisiaj z dzieckiem miała nadzieję, że zrobi Matyldzie miłą niespodziankę, że ta będzie rozpływać się w zachwytach nad wnuczką, ale wizyta nie potoczyła się tak, jak się tego spodziewała. Teściowa ucieszyła się na ich widok, pogłaskała dziecko po głowie, ale pilno jej było przekazać synowej pewne nauki, którymi widać na wieść o tym, że syn jedzie za granicę, nabiła sobie wczoraj głowę.

– Nie chciałam tego mówić przy Maćku, ale mam do ciebie prośbę.

– Słucham mamo. Zrobię z radością o cokolwiek poprosisz.

– Spodziewam się. Otóż przed wyjazdem twego męża nie męcz go prośbami o to, żeby przywiózł ci to czy tamto. To jest jego praca, jego pieniądze i niech on ma z tego przyjemność.

– A nie przychodzi mamie do głowy, że czasem największą przyjemnością jest dzielenie się wszystkim z kimś bliskim?

– Więc jednak będziesz zawracać mu głowę?

– Ani myślę, ale...

– Żadne ale! Powinien kupić coś sobie.

– A swemu dziecku? Bo ja nic nie potrzebuję, ale Zosia...

– Zosia nic jeszcze nie rozumie. Jej jest wszystko jedno.

Całe szczęście! – pomyślała Kasia. – Czy ja też będę taką matką egoistką? Nie daj Boże...

Matylda jakby czytając w jej myślach wykładała dalej swoje teorie:

– Niedługo mnie zrozumiesz. Każda matka chce dla swojego dziecka tego, co najlepsze.

Pod warunkiem że wie, co rzeczywiście jest dla niego najlepsze – myślała pouczana. Nie było sensu dalej dyskutować na ten temat.

A przecież lubiła Matyldę i rozmowy z nią, oczywiście gdy nie dotyczyły jej syna, bo wtedy cała mądrość życiowa starszej pani, inteligencja i rozsądek przepadały z kretesem. Zupełnie jakby stawała się kimś innym. Inaczej było, kiedy wymieniały myśli o przeczytanych książkach, o teatrze, o jej życiu przed wojną. Wtedy ją uwielbiała. Nie mogła sobie wymarzyć lepszego kompana. Natomiast Matylda jako mama Maćka była nieznośna.

Kasia patrzyła ze smutkiem na jej kształtną twarz, piękne oczy i wytworną sylwetkę i zastanawiała się, ilu ta piękna kobieta musiała doznać rozczarowań i upokorzeń, jeśli z syna uczyniła sobie zadośćuczynienie za wszystkie swoje krzywdy. Najwyraźniej marzyło się jej, żeby odegrał się na kobiecym rodzie za całe zło, które ją ze strony mężczyzn spotkało. Przełknęła więc przykre wskazówki teściowej, postanawiając puścić je w niepamięć. Chociaż gospodyni z uporem maniaka wracała do swoich racji, młoda kobieta starała się zmienić temat, być ponad to, ale wbrew sobie tłumaczyła się w duchu.

Czy ona tego nie widzi? – myślała. – Przecież jestem ostatnią osobą, która chciałaby w jakikolwiek sposób być ciężarem dla jej syna. Od czasu, kiedy opuściłam „Mazowsze”, nie kupiłam sobie nic nowego, poza stanikami, bo jako karmiąca matka w dawne się nie mieszczę. Nie wydałam też nic na stroje ciążowe, uszyła mi je mama. Wyręczam Maćka w różnych wydatkach; pomagają mi w tym tantiemy z ZAiKS-u, za wykonania publiczne tego, co piszę. Stać mnie na utrzymywanie domu i nie zawracam mu tym głowy, zatem te wszystkie insynuacje są głęboko niesprawiedliwe. Jednak on też powinien wreszcie poczuć się odpowiedzialny za rodzinę. Stanowczo Matylda ma swój zły dzień i niepotrzebnie tu dziś przyszłam. No cóż, chciałam dobrze...

– Poradzisz sobie bez Maćka? – zaczęła nagle z innej beczki.

– Jakoś będę musiała.

– Może powinnam na czas jego nieobecności przenieść się do ciebie, chociaż my, starzy, jak koty przyzwyczajamy się do miejsca.

– Jeśli mama zechce, zapraszam. Jeśli nie, jakoś dam radę. Zakupy robię przy okazji spacerów.

– Stanowczo powinnaś mieć kogoś do pomocy.

– Na przychodne. Bo nie wyobrażam sobie nikogo obcego w tym małym mieszkanku.

– Co za czasy – westchnęła starsza pani. – Co za czasy... a przed wojną...

No i popłynęła opowieść o tym, jak przed wojną Julka prowadziła ich dom, a głowa rodu, jej mąż Marcin Kalczyński, na same drugie śniadania zostawiał sobie z pensji osiemset złotych. A to nie była mała suma.

Tę opowieść i inne, które teraz usłyszała, Kasia znała na pamięć, ale wolała to od pouczeń wypowiadanych przedtem. Rozumiała zresztą, że nie tylko zgorzknienie, ale i przedwojenna mentalność sprawiały, że w teraźniejszości Matylda gubiła się w relacjach małżonków. Żona w jej pojęciu pozycję i stabilizację zawdzięczała mężowi, powinna więc być uległa i spełniać rolę reprezentacyjną, a także zapewniać mu spokój „na tyłach”, czyli dbać o to, by mógł rozwijać skrzydła do działania.

Rozdział czwarty

Wróciła do domu w sam raz o takiej porze, żeby zdążyć przygotować obiad przed powrotem męża z pracy. Wiosna na dobre rozpanoszyła się w Warszawie. Zakwitł maj. W przeddzień wyjazdu Maćka do Budapesztu Kasia odebrała telefon.

– A czy to świeżo upieczona mama? – rozległ się w słuchawce melodyjny głos Awy Brzeskiej.

– Awa! Jakże się cieszę! Skąd dzwonisz?

– Z Saskiej Kępy.

– Jesteś w Polsce?

– Jestem, od wczoraj. I umieram z niecierpliwości, żeby zobaczyć twoją córeczkę, czyli moją potencjalną synową. Mam tu dwóch zabójczo przystojnych kandydatów do jej ręki.

– Nie za starzy dla niej?

– Już zaczynasz wybrzydzać? Lepszych nie znajdziesz.

– Nie wątpię. Ale serio, Awa, kiedy się zobaczymy?

– Kiedy zechcesz. Za godzinę?

– Pośpiesz się. Czekam z otwartymi ramionami.

– Na kogo tak czekasz? – zainteresował się Maciek.

– Wyobraź sobie, że Awa Brzeska z dziećmi jest w Polsce. Zaraz tu będzie. Nie mam w domu nic słodkiego. Przypilnuj Zosi, wyskoczę na dół do sklepu.

Maciek nastroszył się. Nie lubił zmian w swoich planach.

– Ojej, już mi dajesz zadania! Przecież dopiero co wróciłem z pracy. Poza tym muszę się pakować. Nie mogłaś zaprosić jej na pojutrze, po moim wyjeździe?

– Nie, nie wierzę, że to mówisz! Nie widziałyśmy się dwa i pół roku! Nie martw się pakowaniem. Wszystko ci przygotowałam.

Ale do Maćka to nie przemawiało. Przed każdym swoim wyjazdem był tak zdenerwowany, że graniczyło to z szaleństwem. A wciąż gdzieś jeździł. Powinien był już do tego przywyknąć. Niestety... Taką już miał naturę. Nie potrafił w żaden sposób przystosować się do jakiejkolwiek zmiany. Z czego to wynikało, trudno odgadnąć. Przecież nie był pesymistą, żeby tak bardzo bać się niewiadomego. Widać jednak się bał, bo jak inaczej wytłumaczyć tę jego wściekłość, dosłownie – wściekłość! Nie wolno było w takich razach żartować, śmiać się, rozmawiać o czymś innym niż jego plany na najbliższe godziny. Tak było zawsze przed niedzielnym wypadem do pobliskich lasów. Dopiero kiedy siadał za kierownicą, odprężał się, jakby całe zamieszanie, którego był sprawcą, nie miało miejsca. Podobnie reagował, kiedy śpieszył się na pociąg, samolot czy cokolwiek innego, czym miał podróżować. Ponadto – i to ją śmieszyło – ten jej globtroter zachowywał się jak wariat przy przekraczaniu granicy. Był wtedy potencjalnym kandydatem do aresztowania za podejrzenie przemytu czy nie wiadomo czego, bo aż emanowało z niego poczucie winy. Gdyby nie było to tak irytujące, mogłoby być nawet komiczne, ale kto by odważył się otwarcie z tego śmiać? Na pewno nikt z jego bliskich. Swoiste rajzefiber już i tym razem brało go w posiadanie i Kasia zaczęła się bać, czy jej spotkanie z dawno nie widzianą przyjaciółką nie skończy się katastrofą.

– Wiesz co, Maćku? – wpadła nagle na pomysł. – Jesteś zmęczony. Jak wrócę ze sklepu, prześpij się chwilę, a potem, gdy Awa pójdzie, szybko cię spakujemy. Ona tu długo nie zabawi, bo przed osiemnastą jedzie po Rafała na lotnisko.

– No dobrze – zgodził się bez oporu. – Naprawdę jestem zmęczony.

Sam wiedział, że w jego stanie spotkanie z przyjaciółką żony może być niewypałem.

Że też nie jest jej ciekawy po tylu latach – myślała Kasia. – Jak to możliwe? Wiedziała jednak doskonale, że zadaje sobie pytanie retoryczne, bo jej mąż tak obsesyjnie koncentrował się na zadaniu, jakie sobie postawił, że spojrzenie w bok było dla niego niemożliwe. Nie miał podzielności uwagi, ot co. Z jednej strony to poniekąd ułomność, z drugiej znów chyba cecha geniusza. Czego to można dokonać skupiając się na czymś do tego stopnia.

Maciek położył się i natychmiast zasnął. Regenerować się też potrafił jak nikt inny. Tymczasem Zosia się obudziła, matka nakarmiła ją i nie zdążyła jeszcze sprzątnąć ze stołu, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.

Otworzyła im z dzieckiem na ręku. Dwaj czteroletni, śliczni chłopcy, kopie Rafała, wbiegli do mieszkania i natychmiast zajęli się kotem, który też wyszedł im na spotkanie. Przyjaciółki padły sobie w objęcia. Zosia, lekko przestraszona, przyglądała się Awie, ale jeszcze bardziej ciekawili ją koledzy.

– Ależ ty jesteś słodka! Cały Maciek! Widzicie chłopcy, to jest Zosia. Podoba się wam?

– Podoba. Ale i tak się z nią nie ożenimy, tylko z tobą, mamo.

– Wiem kochanie. Dziękuję ci. Przywitaj się z ciocią Kasią.

– Ty jesteś naszą ciocią?

– Można by to tak nazwać.

– To dlaczego się nie znamy?

– Ja was znam od urodzenia, a potem wyjechaliście, więc mnie nie pamiętacie.

– No właśnie. Najwyższy czas to naprawić! – powiedziała Awa.

– Przyjechałaś na dłużej? Nie mów, że nie.

– Niestety, tylko na dwa tygodnie. Ale mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.

– Zamieniam się w słuch.

– Wyjedziesz ze mną na okres mojego pobytu w Polsce do naszego ośrodka wczasowego. Już to załatwiłam i nie przyjmuję odmowy. Nie będzie gotowania ani zakupów. Nic, tylko leniuchowanie. Wreszcie sobie pogadamy.

– Zwariowałaś? A dziecko?

– Dzieci zabieramy ze sobą, to ośrodek rodzinny... Inaczej nie będziemy mogły się nagadać.

– Poczekaj Ava, jesteś szalona. Co to za wasz ośrodek? Wasz własny?

– Rodzinny Ośrodek Wypoczynkowy Pracowników Służb Zagranicznych – to pełna jego nazwa. Znajduje się niedaleko Warszawy, w Konstancinie.

– A co ja mam z tym wspólnego?

– Będziesz tam jako moja kuzynka.

– A jak się wyda?

– Daj spokój, Kasiu, nie wybrzydzaj.

Cała Awa – pomyślała Kasia. – Kto za nią nadąży? Wszystko robi z zaskoczenia, jakby bez namysłu i paradoksalnie jest w tym swoim działaniu nieprawdopodobnie skuteczna. Nagle się zakochuje i trafia w dziesiątkę. Pół żartem, pół serio wychodzi za mąż i nikt nie widział lepszego związku. Zostaje nagle choreografem i zdobywa aplauz i szacunek środowiska. Zakłada się, że pisanie to żadna sztuka i... sukces! A teraz wymyśliła ten ich wspólny wyjazd. Dokąd to? No tak: do Rodzinnego Ośrodka Wypoczynkowego Pracowników Służb Zagranicznych czy czegoś w tym rodzaju.

– Witaj Awa – rozlega się głos Maćka, który jakby nagle wyrósł spod ziemi i cmoknąwszy Awę w policzek, mówi: – Wszystko słyszałem, świetny pomysł. Martwiłem się, że Kasia sobie tutaj sama nie poradzi. W dodatku bez samochodu, bo muszę go wstawić do warsztatu. Kiedy wyjeżdżacie?

– Jutro – odpowiada Awa.

– To świetnie. Odwiozę was po śniadaniu.

– No widzisz? – Awa ściska Kasię. – Zostałaś przegłosowana.

– Ale ja...

– Nie masz nic do gadania. A teraz znikam. Czas na mnie. Chłopcy, zakładajcie kurtki, jedziemy po tatę na lotnisko!

– Bierzemy kota do ośrodka? – zapytał jeden z bliźniaków.

– Kot jedzie do babci Matyldy – mówi Maciek i zakłada buty. – Pojadę do niej pożegnać się i zawiozę go.

– A skąd wiesz, że mama go zechce? Mówiła mi, że boi się, gdy on u niej wskakuje na okno. Szóste piętro...

– Mama nie chce Mukiego? Niemożliwe! Ucieszy się, zobaczysz. Okno może mieć zamknięte. Kupiłem jej siatkę na lufcik przeciw komarom. Kot się przez nią nie przeciśnie.

– W głowie mi się kręci.

– Spakuj rzeczy Zosi, swoje i... moje. Ja jadę do mamy.

– Nie wierzę w ten mój wyjazd z Zosią. Co za szalony pomysł!

– Ale dobry, musisz to przyznać, odpoczniesz od gotowania, sprzątania, nagadacie się z Awą...

Maciek ubrał się, zabrał miski kota, kuwetę oraz ich właściciela. Zapakował to wszystko do samochodu i pojechał do matki.

Awa zabrała chłopców, żeby razem z nimi odebrać swego męża z lotniska, a Kasia wstawiła Zosię do kojca i zaczęła się krzątać. Początkowo kręciła się bezładnie, nie wiedząc, od czego zacząć. Potem usiadła i sporządziła na kartce plan działania metodą swojego męża. Nauka nie poszła w las – pomyślała i roześmiała się do siebie. W duchu przyznała, że w tym szaleństwie jest metoda.

Zrobiła wykaz potrzebnych rzeczy dziecka i swoich, obliczyła, ile tego potrzebuje na wszystkie dni pobytu w ośrodku i pakowanie stało się prostsze. Wypchane walizki i torby ustawiała w przedpokoju. Kiedy Maciek wrócił, pozostały do włożenia do toreb już tylko jego rzeczy.

– Będę musiała jeszcze wieczorem zatelefonować do Awy. Nie wiem przecież, jak ten ośrodek przystosowany jest do pobytu w nim niemowląt. Czy mam brać łóżeczko, kojec, a w ogóle to wariactwo podejmować takie decyzje, gdy się ma małe dziecko...

– Daj spokój, Kasiu, gdyby tego nie sprawdziła, nie namawiałaby cię na ten wyjazd. Chyba jest odpowiedzialna.

– No jest, jest! Tylko że to powstało tak nagle.

Niedługo potem Awa uprzedziła jej telefon i rozwiała wszelkie wątpliwości. Tak więc jedynym zmartwieniem przed zmianą miejsca było uzbrajanie się przed nerwowymi wybuchami męża, zanim wsiądą do samochodu. Ale w tym była już wyćwiczona.

Główna aleja w kurorcie, prowadząca do tężni, z pewnością nie była tak zadbana jak przed wojną, ale drzewa przybrane młodym majowym listowiem i tak nadawały jej odświętny widok. Zresztą nie tylko one, nie tylko wiosna była tu ozdobą. Po obu stronach alei wyglądały zza drzew pałacyki i wille, tak inne niż nowe domy w miastach. Jedne zaniedbane, nieliczne odnowione, ale każda z tych budowli miała jakąś historię i tajemnicę.