Jak świadomość związana jest z ciałem - Sontag Susan - ebook

Jak świadomość związana jest z ciałem ebook

Sontag Susan

0,0
39,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Intelektualistka. Kochanka. Pisarka. Aktywistka. Matka. Córka. Polemistka. To różne, choć nie wszystkie wcielenia Susan Sontag w drugim tomie jej dzienników, obejmującym okres rozkwitu i dojrzałości autorki. W tym czasie pisze ona powieść Zestaw do śmierci i kilka ważnych esejów, podróżuje między Stanami Zjednoczonymi i Europą, odwiedza Tanger, jedzie też do Hanoi zniszczonego amerykańskimi bombami. Protestuje  przeciw wojnie w Wietnamie i wykuwa swoją postawę polityczną. Zmaga się z chorobami, przeżywa zawiedzione i spełnione miłości. Intensywnie pracuje, notuje przemyślenia na marginesie obejrzanych filmów i przeczytanych książek. Przez karty dziennika przewijają się dziesiątki artystów i pisarzy, m.in. Jane i Paul Bowlesowie, Peter Brook, Jerzy Grotowski i wreszcie wielki przyjaciel Susan Sontag, Josif Brodski. Pasjonująca lektura dająca głębszy wgląd w życie, odczuwanie i sposób myślenia amerykańskiej pisarki.

Jestem pisarką adwersarzem, autorką polemiczną. Piszę, by opowiedzieć się za tym, co jest atakowane, i by atakować to, co budzi aprobatę. Budzi to jednak we mnie emocjonalny dyskomfort. Nie mam cichej nadziei, że przekonam innych do swoich poglądów, i czuję niesmak, gdy moje mniejszościowe smaki (idee) stają się smakami (ideami) większościowymi: mam wówczas ochotę ponownie ruszyć do ataku. Nie potrafię nie stawać w kontrze do własnych dokonań.(fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 440

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przed­mo­wa

Na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych moja mat­ka nie­zo­bo­wią­zu­ją­co roz­wa­ża­ła po­mysł na­pi­sa­nia au­to­bio­gra­fii. Za­sko­czy­ło mnie to, po­nie­waż za­wsze uni­ka­ła pi­sa­nia o so­bie. Pew­ne­go razu po­wie­dzia­ła dzien­ni­ka­rzo­wi z „The Bo­ston Re­view”: „Pi­sa­nie głów­nie o so­bie by­ło­by dość po­kręt­ną dro­gą do tego, o czym chcę pi­sać. (…) Ni­g­dy nie są­dzi­łam, że moje gu­sta czy wy­da­rze­nia z mo­je­go ży­cia, te po­zy­tyw­ne i ne­ga­tyw­ne, mo­gły­by słu­żyć za przy­kład”.

Mat­ka po­wie­dzia­ła to w 1975 roku, prze­cho­dząc bar­dzo wy­czer­pu­ją­cą che­mio­te­ra­pię. Le­ka­rze mie­li na­dzie­ję – choć, jak po­wie­dział mi je­den z nich, bar­dzo nie­wiel­ką – że je­śli te­ra­pia nie wy­le­czy jej z meta­sta­tycz­ne­go no­wo­two­ru pier­si w czwar­tej fa­zie, któ­ry zdia­gno­zo­wa­no rok wcze­śniej, to przy­naj­mniej za­pew­ni dłu­gi okres re­mi­sji cho­ro­by. (Dzia­ło się to jesz­cze w cza­sach, kie­dy człon­kom ro­dzi­ny pa­cjen­ta mó­wio­no wię­cej o jego sta­nie zdro­wia niż sa­me­mu pa­cjen­to­wi). Co cie­ka­we, gdy tyl­ko wy­zdro­wia­ła na tyle, by znów móc pra­co­wać, na­pi­sa­ła se­rię ese­jów dla „The New York Re­view of Bo­oks”, któ­re póź­niej wy­da­no w po­sta­ci książ­ki O fo­to­gra­fii. Moja mat­ka jest w niej pod wzglę­dem au­to­bio­gra­ficz­nym cał­ko­wi­cie nie­obec­na, a po­nad­to nie­mal w ogó­le nie po­ja­wia się rów­nież w ese­ju Cho­ro­ba jako me­ta­fo­ra, któ­re­go z pew­no­ścią nie na­pi­sa­ła­by, gdy­by nie pa­dła ofia­rą styg­ma­ty­za­cji wią­żą­cej się z ra­kiem za­rów­no w tam­tych cza­sach, jak i dzi­siaj, choć obec­nie styg­ma­ty­za­cja ta przy­bie­ra prze­waż­nie po­stać pięt­na, któ­rym cho­ry na­zna­cza sam sie­bie.

Przy­po­mi­nam so­bie je­dy­nie czte­ry tek­sty, w któ­rych jako pi­sar­ka otwar­cie po­ru­sza­ła kwe­stie au­to­bio­gra­ficz­ne. Pierw­szym z nich jest opo­wia­da­nie Pro­ject for a Trip to Chi­na opu­bli­ko­wa­ne w 1973 roku na krót­ko przed jej pierw­szą po­dró­żą do Chin. W znacz­nej mie­rze sta­no­wi­ło ono me­dy­ta­cję na te­mat wła­sne­go dzie­ciń­stwa oraz ojca, przed­się­bior­cy, któ­ry więk­szą część nie­spra­wie­dli­wie krót­kie­go ży­cia spę­dził w Chi­nach, gdzie zmarł, kie­dy moja mat­ka mia­ła czte­ry lata. (Ona sama ni­g­dy nie to­wa­rzy­szy­ła ro­dzi­com w żad­nej z po­dró­ży do bry­tyj­skiej kon­ce­sji w mie­ście no­szą­cym dziś na­zwę Tien­cin – zo­sta­wia­li ją pod opie­ką krew­nych i nia­ni). Dru­gim tek­stem z au­to­bio­gra­ficz­ny­mi ele­men­ta­mi jest opo­wia­da­nie Ungu­ided Tour opu­bli­ko­wa­ne w „The New Yor­ke­rze” w 1977 roku. Trze­ci to opo­wia­da­nie Pil­gri­ma­ge, wy­dru­ko­wa­ne w tym sa­mym cza­so­pi­śmie dzie­sięć lat póź­niej. Opo­wia­da o wi­zy­cie u ży­ją­ce­go na uchodź­stwie w Los An­ge­les Tho­ma­sa Man­na, z któ­rą jako na­sto­lat­ka uda­ła się w 1947 roku do jego domu w Pa­ci­fic Pa­li­sa­des. Hi­sto­ria ta sta­no­wi jed­nak przede wszyst­kim hołd zło­żo­ny pi­sa­rzo­wi, któ­re­go moja mat­ka bar­dzo w owych cza­sach po­dzi­wia­ła, na­to­miast, co cha­rak­te­ry­stycz­ne, ele­men­ty au­to­por­tre­tu po­ja­wia­ją się wy­łącz­nie w trze­cim pla­nie. Do­szło wów­czas, jak pi­sa­ła, do spo­tka­nia „wsty­dli­wej, roz­go­rącz­ko­wa­nej, upo­jo­nej li­te­ra­tu­rą dziew­czyn­ki z ży­ją­cym na uchodź­stwie bo­giem”. I wresz­cie au­to­bio­gra­ficz­ne frag­men­ty po­ja­wia­ją się pod ko­niec trze­ciej po­wie­ści mo­jej mat­ki, Mi­ło­śni­ka wul­ka­nów, wy­da­nej w 1992 roku, w któ­rej otwar­cie – w spo­sób, w jaki ni­g­dy wcze­śniej nie pi­sa­ła i nie wy­po­wia­da­ła się w wy­wia­dach – mówi o by­ciu ko­bie­tą; kil­ka uryw­ko­wych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa znaj­du­je się rów­nież w ostat­niej po­wie­ści, W Ame­ry­ce, wy­da­nej w 2000 roku.

„Moje ży­cie to mój ka­pi­tał, ka­pi­tał wy­obraź­ni”, po­wie­dzia­ła w przy­wo­ła­nym wcze­śniej wy­wia­dzie w „The Bo­ston Re­view”, do­da­jąc, że lubi „ko­lo­ni­zo­wać”. Wy­po­wiedź ta była o tyle in­try­gu­ją­ca, że moja mat­ka zu­peł­nie nie in­te­re­so­wa­ła się pie­niędz­mi i nie pa­mię­tam, by kie­dy­kol­wiek wcze­śniej w pry­wat­nej roz­mo­wie uży­ła ja­kiejś fi­nan­so­wej me­ta­fo­ry. Wy­da­je mi się jed­nak za­ra­zem, że w ten spo­sób bar­dzo traf­nie opi­sa­ła swo­je ży­cie jako pi­sar­ki. Za­sko­czy­ła mnie jej chęć na­pi­sa­nia au­to­bio­gra­fii, po­nie­waż, sko­ro je­ste­śmy już przy fi­nan­so­wych po­rów­na­niach, przed­się­wzię­cie to by­ło­by dla niej nie tyle ska­pi­ta­li­zo­wa­niem od­se­tek, ile czer­pa­niem z że­la­znych re­zerw, a więc czymś cał­ko­wi­cie nie­roz­sąd­nym, czy to w dzie­dzi­nie fi­nan­sów, czy za­rzą­dza­nia twór­czym ma­te­ria­łem na po­wie­ści, opo­wia­da­nia i ese­je.

Po­mysł ten osta­tecz­nie spa­lił na pa­new­ce. Moja mat­ka na­pi­sa­ła Mi­ło­śni­ka wul­ka­nów, uzna­jąc, że w ten spo­sób wró­ci­ła do roli po­wie­ścio­pi­sar­ki, za któ­rą prag­nęła się uwa­żać na­wet w cza­sach, gdy two­rzy­ła naj­lep­sze ze swych ese­jów. Suk­ces książ­ki dał jej pew­ność sie­bie, któ­rej, jak twier­dzi­ła, bra­ko­wa­ło jej od cza­su wy­da­nia w 1967 roku po­przed­niej książ­ki, Ze­staw do śmier­ci. Ze­staw… otrzy­mał mie­sza­ne re­cen­zje, któ­re bar­dzo roz­cza­ro­wa­ły mat­kę. Po Mi­ło­śni­ku wul­ka­nów za­an­ga­żo­wa­ła się na dłuż­szy czas w spra­wy Bo­śni i ob­lę­żo­ne­go Sa­ra­je­wa – był to te­mat, któ­ry cał­ko­wi­cie ją po­chło­nął. Wresz­cie jed­nak wró­ci­ła do pro­zy, nie wspo­mi­na­jąc już wię­cej, o ile mi wia­do­mo, o pi­sa­niu tek­stów au­to­bio­gra­ficz­nych.

Gdy po­pusz­czam wo­dze fan­ta­zji, wy­obra­żam so­bie cza­sem, że dzien­ni­ki mo­jej mat­ki – ni­niej­szy ich tom jest dru­gim z trzech – nie tyl­ko peł­nią funk­cję au­to­bio­gra­fii, do któ­rej na­pi­sa­nia ni­g­dy w koń­cu nie za­sia­dła (a gdy­by to zro­bi­ła, stwo­rzy­ła­by za­pew­ne tekst wy­so­ce li­te­rac­ki i frag­men­ta­rycz­ny w ro­dza­ju wiel­ce przez nią po­dzi­wia­nej Self-Con­scio­usness Updi­ke’a), lecz tak­że wiel­kiej au­to­bio­gra­ficz­nej po­wie­ści, któ­rej ni­g­dy nie za­mie­rza­ła na­wet na­pi­sać. Je­śli da­lej po­cią­gnąć tę fan­ta­zję, pierw­szy tom dzien­ni­ków, Od­ro­dzo­na, sta­no­wił­by bil­dung­sro­man, hi­sto­rię o do­ra­sta­niu – jej wer­sję Bud­den­bro­oków, by przy­wo­łać Man­na, lub jej Mar­ti­na Ede­na Jac­ka Lon­do­na, po­wieść, któ­rą czy­ta­ła jako na­sto­lat­ka i do koń­ca ży­cia cie­pło wspo­mi­na­ła. Ni­niej­szy tom, któ­ry po­sta­no­wi­łem za­ty­tu­ło­wać jed­nym z pa­da­ją­cych w nim zdań – Jak świa­do­mość zwią­za­na jest z cia­łem – był­by hi­sto­rią o prze­peł­nio­nej ener­gią i na­zna­czo­nej suk­ce­sa­mi do­ro­sło­ści. O trze­cim, ostat­nim to­mie, nie będę się na ra­zie wy­po­wia­dał.

Kło­pot z ni­niej­szą książ­ką po­le­ga na tym, że moja mat­ka, do cze­go sama się ocho­czo i z dumą przy­zna­wa­ła, przez całe ży­cie była stu­dent­ką. Oczy­wi­ście w Od­ro­dzo­nej bar­dzo mło­da Su­san Son­tag świa­do­mie two­rzy­ła – lub ra­czej od-twa­rza­ła – sie­bie jako oso­bę, któ­rą chcia­ła się stać, w miej­scach od­le­głych od świa­ta, w któ­rym się uro­dzi­ła i wy­cho­wa­ła. W ni­niej­szym to­mie nie ma już nic o fi­zycz­nym ucie­ka­niu z Ari­zo­ny i Los An­ge­les dzie­ciń­stwa do Uni­ver­si­ty of Chi­ca­go, Pa­ry­ża i No­we­go Jor­ku w po­szu­ki­wa­niu speł­nie­nia (na­le­ży wy­raź­nie od­róż­nić je od szczę­ścia, któ­re moja mat­ka ro­zu­mia­ła zu­peł­nie ina­czej i, oba­wiam się, nie sta­no­wi­ło ono dla niej źró­dła, z któ­re­go po­tra­fi­ła­by głę­bo­ko za­czerp­nąć). Lecz wiel­kie suk­ce­sy pi­sar­skie, któ­re mat­ka opi­su­je w tym to­mie, prze­by­wa­nie w to­wa­rzy­stwie pi­sa­rzy, ar­ty­stów i in­te­lek­tu­ali­stów wszel­kiej pro­we­nien­cji – od Lio­ne­la Tril­lin­ga przez Pau­la Bow­le­sa, Ja­spe­ra John­sa, Jo­si­fa Brod­skie­go i Pe­te­ra Bro­oka po Gy­ör­gy Kon­ráda – a tak­że go­to­wość do wy­ru­sze­nia w po­dróż do­słow­nie w każ­dej chwi­li, nie sta­ły w sprzecz­no­ści z jej ob­ra­zem jako stu­dent­ki. Moż­na stwier­dzić, że wręcz go utrwa­la­ły.

Przy re­dak­cji dru­gie­go tomu pa­mięt­ni­ków moją uwa­gę przy­ku­ło zwłasz­cza to, że moja mat­ka z ła­two­ścią prze­miesz­cza­ła się po­mię­dzy róż­ny­mi świa­ta­mi. Czę­ścio­wo zdol­ność tę za­wdzię­cza­ła am­bi­wa­len­cjom i sprzecz­no­ściom obec­nym we wła­snej my­śli, któ­re moim zda­niem nie tyl­ko jej nie umniej­sza­ją, lecz czy­nią głęb­szą, bar­dziej in­te­re­su­ją­cą i, w grun­cie rze­czy, mniej po­dat­ną na… tak, na in­ter­pre­ta­cję. Jesz­cze waż­niej­sze, jak są­dzę, jest jed­nak to, że o ile moja mat­ka nie cier­pia­ła głup­ców (a jej de­fi­ni­cja głu­po­ty była, naj­de­li­kat­niej mó­wiąc, eku­me­nicz­na), o tyle przy lu­dziach, któ­rych au­ten­tycz­nie po­dzi­wia­ła, nie wy­stę­po­wa­ła w roli na­uczy­ciel­ki, któ­rą za­wsze pra­gnę­ła być, lecz stu­dent­ki. Dla­te­go też w mo­jej opi­nii naj­moc­niej­sze frag­men­ty Jak świa­do­mość zwią­za­na jest z cia­łem do­ty­czą po­dzi­wu dla róż­nych osób, zwłasz­cza jed­nak do Ja­spe­ra John­sa i Jo­si­fa Brod­skie­go, któ­rych sza­no­wa­ła z zu­peł­nie róż­nych po­wo­dów. Lek­tu­ra tych frag­men­tów pro­wa­dzi do lep­sze­go zro­zu­mie­nia tych z ese­jów mo­jej mat­ki – mam na my­śli głów­nie tek­sty o Wal­te­rze Ben­ja­mi­nie, Ro­lan­dzie Bar­the­sie i Elia­sie Ca­net­tim – któ­re są przede wszyst­kim hoł­dem.

Wy­obra­żam so­bie, że ni­niej­szy tom moż­na z po­wo­dze­niem na­zwać po­li­tycz­ną bil­dung­sro­man, bio­rąc pod uwa­gę to, że sta­no­wi za­pis kształ­ce­nia i doj­rze­wa­nia au­tor­ki. W po­cząt­ko­wych par­tiach książ­ki moją mat­kę wy­peł­nia­ją gniew, a za­ra­zem prze­ra­że­nie spo­wo­do­wa­ne sza­leń­stwem woj­ny roz­pę­ta­nej przez Ame­ry­kę w Wiet­na­mie, prze­ciw któ­rej mat­ka ak­tyw­nie pro­te­sto­wa­ła. Są­dzę jed­nak, że na­wet ona skrzy­wi­ła­by się na wspo­mnie­nie pew­nych rze­czy, któ­re pi­sa­ła pod­czas wi­zy­ty w bom­bar­do­wa­nym przez ame­ry­kań­skie woj­ska Ha­noi. Za­mie­ści­łem jed­nak te no­tat­ki bez wa­ha­nia, po­dob­nie jak wie­le in­nych za­pi­sków na roz­ma­ite te­ma­ty, któ­re wpra­wia­ły mnie w kon­ster­na­cję lub były dla mnie oso­bi­ście bo­le­sne. Je­śli cho­dzi o Wiet­nam, do­dam tyl­ko, że po­twor­no­ści woj­ny, któ­re spra­wi­ły, że mat­ka za­ję­ła skraj­ne po­zy­cje, nie były by­naj­mniej wy­two­rem jej wy­obraź­ni. Być może wy­po­wia­da­ła się nie­roz­waż­nie, lecz fak­tem jest, że woj­na ta pro­wa­dzi­ła do strasz­li­wych po­twor­no­ści i pod tym wzglę­dem mia­ła wów­czas nie­chyb­nie ra­cję.

Moja mat­ka ni­g­dy nie prze­sta­ła sprze­ci­wiać się woj­nie. Za­czę­ła jed­nak ża­ło­wać swo­jej wia­ry w eman­cy­pa­cyj­ną moc ko­mu­ni­zmu – nie tyl­ko w po­sta­ci ra­dziec­kiej, chiń­skiej czy ku­bań­skiej, lecz jako ustro­ju – i w prze­ci­wień­stwie do wie­lu jej ko­le­gów po pió­rze (po­zo­sta­nę w tej ma­te­rii dys­kret­ny, lecz uważ­ny czy­tel­nik bę­dzie wie­dział, o któ­rych pi­sa­rzy tam­te­go po­ko­le­nia cho­dzi), pu­blicz­nie się tej wia­ry wy­par­ła. Nie mogę stwier­dzić z całą pew­no­ścią, że do­zna­ła­by tej od­mia­ny ser­ca i umy­słu, gdy­by nie przy­jaźń z Jo­si­fem Brod­skim, bę­dą­ca być może je­dy­nym głę­bo­kim emo­cjo­nal­nym związ­kiem w jej ży­ciu. Nie spo­sób prze­ce­nić wpły­wu Brod­skie­go na moją mat­kę – czy to w za­kre­sie es­te­ty­ki, po­li­ty­ki czy ludz­kich spraw – po­mi­mo fak­tu, że na pe­wien czas przed śmier­cią po­ety od­da­li­li się od sie­bie. Na łożu śmier­ci w no­wo­jor­skim Me­mo­rial Ho­spi­tal, przed­ostat­nie­go dnia ży­cia, wal­cząc o każ­dy od­dech i każ­dą chwi­lę, gdy na­głów­ki pra­so­we krzy­cza­ły o tsu­na­mi w Azji, mat­ka mó­wi­ła tyl­ko o dwóch oso­bach – mat­ce i Brod­skim. Pa­ra­fra­zu­jąc By­ro­na, wła­sne ser­ce było jej try­bu­na­łem.

Ser­ce nie­rzad­ko zła­ma­ne: znacz­ną część tego tomu wy­peł­nia­ją ob­szer­ne wy­nu­rze­nia o utra­cie ko­cha­nej oso­by. W pew­nym stop­niu pro­wa­dzi to do po­wsta­nia fał­szy­we­go ob­ra­zu ży­cia mo­jej mat­ki. Bie­rze się on stąd, że mia­ła ona skłon­ność do czę­ste­go wy­ko­ny­wa­nia wpi­sów w dzien­ni­ku, gdy była nie­szczę­śli­wa, jesz­cze częst­sze­go, gdy tkwi­ła na sa­mym dnie roz­pa­czy, a rzad­kie­go, gdy wszyst­ko było w po­rząd­ku. Lecz o ile pro­por­cje emo­cji za­war­tych w no­tat­kach nie są zgod­ne z rze­czy­wi­sto­ścią, są­dzę, że brak szczę­ścia w mi­ło­ści prze­kła­dał się na rów­nie waż­ną część oso­bo­wo­ści mo­jej mat­ki jak głę­bo­kie po­czu­cie speł­nie­nia, któ­re czer­pa­ła z pi­sar­stwa, oraz pa­sja, z jaką – zwłasz­cza w chwi­lach wol­nych od pi­sa­nia – od­da­wa­ła się cią­głe­mu stu­dio­wa­niu i przyj­mo­wa­niu roli do­sko­na­łej czy­tel­nicz­ki wiel­kiej li­te­ra­tu­ry i ad­mi­ra­tor­ki wiel­kich dzieł sztu­ki, te­atru, fil­mu i mu­zy­ki. Tak za­tem dzien­ni­ki te, praw­dzi­wie za­świad­cza­jąc o mo­jej mat­ce, czy­li o ży­ciu, ja­kie pro­wa­dzi­ła, opi­su­ją dro­gę do utra­ty eru­dy­cji i z po­wro­tem. To, że nie pra­gną­łem, by jej ży­cie w ten spo­sób wy­glą­da­ło, nie ma żad­ne­go zna­cze­nia.

Moją re­dak­cję dzien­ni­ków znacz­nie ulep­szył Ro­bert Walsh, któ­ry wiel­ko­dusz­nie zgo­dziw­szy się za­opi­nio­wać jej osta­tecz­ną wer­sję, wska­zał znacz­ną licz­bę błę­dów i luk.

Od­po­wie­dzial­ność za wszel­kie po­zo­sta­łe uster­ki po­no­szę oczy­wi­ście tyl­ko i wy­łącz­nie ja.

Da­vid Rieff

1965

[Nie­da­to­wa­ne luź­ne kart­ki:]

Ję­zyk sta­je się cią­giem mar­twych, „bia­łych” dźwię­ków

* * *

Oso­ba, któ­ra (jako czło­wiek) ma (?) to­na­cję do­sko­na­łą

* * *

Nie ob­cho­dzi mnie, czy ktoś jest in­te­li­gent­ny; przy każ­dym spo­tka­niu, kie­dy dwie oso­by za­cho­wu­ją się wo­bec sie­bie na­praw­dę po ludz­ku, po­wsta­je „in­te­li­gen­cja”

* * *

Pi­sa­rze są­dzą, że sło­wa zna­czą to samo –

* * *

[S.S. w la­tach sześć­dzie­sią­tych czy­ni­ła w dzien­ni­kach licz­ne no­tat­ki, lecz z bie­giem lat da­to­wa­ła je co­raz bar­dziej nie­dba­le lub w ogó­le tego nie ro­bi­ła. Po­niż­sze za­pi­ski po­cho­dzą z ze­szy­tu ozna­czo­ne­go 1965 – Po­wieść, za­pi­ski ze­bra­ne