Jak nauczyłem się ośmiu języków obcych - Zygmunt Broniarek - ebook

Jak nauczyłem się ośmiu języków obcych ebook

Zygmunt Broniarek

3,8

Opis

Niewielka książeczka wydana po raz pierwszy w 1977 roku pod tytułem Jak się nauczyłem sześciu języków (od tego czasu nauczył się jeszcze dwóch) nic nie straciła na wartości. Autor: dziennikarz, publicysta, felietonista ... i gawędziarz, przedstawił w niej jak jeszcze przed II wojną światową przystąpił do nauki języków. Utrzymana w anegdotycznej formie, zawiera szereg konkretnych wskazówek, które czytelnikowi mogą ułatwić zdobycie tej znakomitej umiejętności.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 99

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (138 ocen)
53
32
32
18
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ripli22

Nie oderwiesz się od lektury

Użyteczna, można poznać kilka metod uczenia się języków obcych.
10
ANN000

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra i inspirująca książka, z mnóstwem świetnych i przydatnych wskazówek na temat nauki języków obcych.
10
PolaKS

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna lektura. Pokazuje jak można nauczyć się języków nawet w bardzo trudnych warunkach. Dziś, gdy mamy niemal nieograniczony dostęp do obcojęzycznych tekstów, filmów itd. potrzebna jest jedynie determinacja.
10
AStrach

Dobrze spędzony czas

Postać nietuzinkowa, moc umysłu i intelektu.
00
dziezyknatalia

Całkiem niezła

6/10
00

Popularność




Zygmunt Broniarek

JAK nauczyłem się ośmiu języków

Text © Copyright by Wojciech Broniarek

Projekt okładki: MB&MA

Ilustracja na okładce: Fotolia/ Zarya Maxim

978-83-922502-2-2

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie i kopiowanie całości

lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody

właściciela

Wstęp

W niedzielę, 25 lutego 1990 roku w weekendowej rezydencji prezydentów amerykańskich zwanej Camp David (od imienia wnuka Dwighta D. Eisenhowera, Davida, który, notabene, oże­nił się z córką Richarda Nixona, Julie) miała się odbyć wspólna konferencja prasowa prezydenta George’a Busha i kanclerza RFN, Helmuta Kohla.

Camp David położony jest w odległości około 90 kilometrów na północ od Waszyngtonu, niemal nad granicą stanu Maryland ze stanem Pennsylvania, w pobliżu miasteczka Thurmont. Dwa dni wcześniej, tj. 23 lutego, powróciłem z wielkiej wyprawy do stanów Wyoming, Idaho i Montana, czyli z Gór Skalistych, gdzie w lokalnych komitetach spraw zagranicznych wygłaszałem pogadanki na temat Polski, Europy Wschodniej, Związku Ra­dzieckiego oraz wszechświata, bo dzisiaj wszystko ze wszystkim się kojarzy.

Zamiast jednak dowiedzieć się od razu, dokładnie, jak trafić do Camp David, zdałem się na swój własny instynkt. Uważa­łem, że jeżeli przyjadę tam odpowiednio wcześnie, to nie tylko dowiem się wszystkiego na miejscu, ale jeszcze zdążę w sali pra­sowej zająć jedno z pierwszych miejsc. Pomysł zaaprobowała moja żona, Elżbieta, która, siadając za kierownicę, powiedziała! Będziemy dwie godziny przed wszystkimi.

Jednakże, kiedy przyjechaliśmy do Thurmont, okazało się, że jedyną informacją, jaką zdobyliśmy, była wiadomość o istnie­niu Ośrodka Gościnnego, ale nie dla gości, przybywających do Camp David, tylko dla turystów, zwiedzających Park Narodowy Gór Catoctin, w którym Camp David jest położony.

Pojechaliśmy do Ośrodka Gościnnego. Tam policjantka par­kowa (a jakże, w USA istnieje i policja federalna, i policja sta­nowa, i policja uniwersytecka, i policja parkowa, nie mówiąc o prywatnej policji i służbach ochronnych), otóż pani policjantka parkowa połączyła się z ochroną Białego Domu i przekazała mi informację, bym udał się natychmiast do restauracji „Cozy” („Przytulna”) w miasteczku Thurmont, skąd autobus prasowy zabierze dziennikarzy do Camp David.

Ale autobus prasowy już odjechał. Zaczęliśmy się błąkać. Napisu żadnego, choćby najmniejszego, na drogach nie było, bo Biały Dom wcale nie chce reklamować Camp David. 85 procent turystów, przybywających do Parku Narodowego Gór Catoctin, nie wie, że właśnie tu się znajduje Camp David. Jeździmy więc po różnych drogach, ruchu prawie nie ma, bo to niedziela, nie można o nic zapytać, bo nikogo nie ma. Dostaję gorączki, drżączki, paraluszu, odczuwam suchość w gardle, irytuję się i wście­kam, że się tak urządziłem. Wreszcie mówię do żony:

— Wraca­my do miasta.

Jedziemy. Aż tu nagle, widzimy na skrzyżowaniu samochód, który się zatrzymuje na nasz widok. Nie, to nie znajomy. To ktoś, kto także poszukuje Camp David. Zatrzymał się na wszel­ki wypadek, licząc na łut szczęścia. Pytamy młodego mężczyznę, który właśnie wracał z kościoła, gdzie jest Camp David. Ze śmiechem odpowiedział:

— Tam, za rogiem.

Dojeżdżamy więc do upragnionej policyjnej bariery. Poka­zuję policjantowi parkowemu, szczupłemu chłopakowi, który w niczym nie przypomina policyjnych gigantów z filmów, legityma­cję prasową Białego Domu. On łączy się za pomocą „walkie-talkie” z Biurem Prasowym Białego Domu, które z tej okazji prze­niosło się do Camp David, i z trudem wymawia moje nazwisko. Na to ja:

— Niech pan powie, że to Ziggy, tak mnie nazywają w Wa­szyngtonie.

— Jak ta postać z komiksów?

— Tak.

Policjant mówi więc to, o co go proszę, ale używa skrótu na­stępującego: AKA. Nie, to nie AK. To „Also Known As”, czyli „znany także jako”, czyli Broniarek, pseudonim Ziggy. Skrótu AKA używa się w odniesieniu do pisarzy, aktorów i przestęp­ców.

Do Camp David zabiera nas ze skrzyżowania samochód poli­cyjny. Dojeżdżamy do dużego, drewnianego budynku, który wygląda jak elegancka remiza strażacka. Znajduje się tu zaim­prowizowana sala prasowa wraz z odpowiednią sceną.

Przybywam w ostatniej chwili, a więc nie mogę nawet ma­rzyć, by otrzymać miejsce w jednym z pierwszych rzędów. Do­brze, że jest jeszcze wolne krzesło niemal na samym końcu, co oznacza, że nie będzie szansy zadania jakiegokolwiek pytania. Za każdym bowiem razem, kiedy taka szansa powstanie i wyroś­nie przede mną las rąk dziennikarzy amerykańskich i zachodnio-niemieckich to ani Bush, ani Kohl, mojej ręki nawet nie zauwa­żą. A przecież obaj mężowie stanu, w czasie swoich dwudnio­wych rozmów, bardzo wiele uwagi poświęcili sprawie zjednocze­nia Niemiec i sprawie Polski, a zwłaszcza jej granicy.

Bush i Kohl wchodzą na scenę. Różnica między nimi jest olb­rzymia. Bush — wysoki, szczupły, ma wygląd arystokraty i jak arystokrata w niedzielę przed południem — ubrał się wprawdzie w garnitur i nosi krawat, ale ma brązową sportową koszulę w kratkę. Natomiast Kohl — to czołg, wyrośnięty zarówno wzwyż, jak i wszerz, z piersią potężnie wypiętą, ubrany w elegancki gar­nitur i w białą koszulę.

Najpierw przemawia Bush, po nim, po niemiecku — Kohl. Tłumaczenie odbywa się przez słuchawki. Wszelkie konferencje prasowe mają wspólną cechę: tuż po zakończeniu słowa wstęp­nego, w momencie, kiedy ma się zacząć zadawanie pytań, nastę­puje zawsze moment ciszy. Jeżeli więc jesteś reporterem, nie re­prezentującym wielkich amerykańskich, a w tym przypadku, również zachodnioniemieckich środków masowego przekazu, to korzystaj z tej jednej, jedynej, chwili, zwłaszcza, gdy znajdujesz się na końcu sali. Po tym — nastąpi lawina pytań, a ty pozosta­niesz bez szans.

Wyskakuję więc ze swego krzesła jak z procy, wiem jednak, że jeżeli zadam pytanie po angielsku, nie tylko inni dziennikarze zakrzyczą mnie, ale Kohl może mnie nie zrozumieć — tłumaczenie zajmie trochę czasu, powstanie zamieszanie, i odpowiedzi nie otrzymam.

Natomiast Kohl będzie musiał zareagować na język niemiecki. Krzyczę więc: Ich bin ein polnischer Journalist und Sie, Herr Bundeskanzler, haben gesagt... (Jestem polskim dziennikarzem, a pan, panie kanclerzu federalny, powiedział...)

Pierwszy cel osiągnąłem. Kohl słucha. Słucha także Bush, który mnie zna i który patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem, bo albo nie wie, że umiem mówić po niemiecku, albo nie rozumie, co mówię. Sens mojego pytania jest następujący: „Powiedział pan, panie kanclerzu federalny, w swoim słowie wstępnym, że choć granicę polsko-niemiecką może zatwierdzić ostatecznie tyl­ko parlament ogólnoniemiecki, to pan nie uważa, iż będzie to stanowić okazję do przesuwania granicy. Czy oznacza to, że uz­naje pan tę granicę za ostateczną?”

Kohl odpowiada dokładnie, jak w słowie wstępnym. Nie wy­chyla się ani na jotę. Praktycznie więc może się zdawać, że nie osiągnąłem niczego, i sam tak myślę w tym momencie. Czeka mnie jednak niespodzianka.

Bush słucha tłumaczenia odpowiedzi Kohla przez słuchawki. Po moim pytaniu, pada pytanie jednego z dziennikarzy amery­kańskich, na które odpowiada prezydent. I natychmiast dodaje: „Jeżeli zaś chodzi o granicę polsko-niemiecką, to Stany Zjedno­czone, zgodnie z Aktem Helsińskim, uważają ją za ostateczną.”

Czyli — pomaga mi. Oczywiście — nie ze względu na moją osobę, tylko dlatego, że taka jest polityka USA wobec naszej granicy. Ale nie jest wykluczone, że bez mojego pytania zadane­go po niemiecku, sprawy tej nie poruszono by na tej konferencji prasowej.

Zdarzenie w Camp David jest tylko drobnym potwierdze­niem znaczenia znajomości języków obcych. Nie muszę tego tu­taj uzasadniać, ponieważ słuszność tego stwierdzenia jest oczy­wista. Ale chciałbym, zwracając się szczególnie do młodzieży, podkreślić podstawową prawdę: cała moja dziennikarska karie­ra oparta jest na znajomości języków obcych. Wcale nie pomogło mi w niej wykształcenie wyższe (nie było ono zresztą specja­lnie głębokie, ukończyłem bowiem tylko trzyletnią Szkołę Głó­wną Handlową w Warszawie), natomiast języki obce i pewne umiejętności techniczne, jak stenografia i pisanie na maszynie — okazały się bezcenne. Bez nich nie dotarłbym ani do Białego Domu, ani do Pałacu Elizejskiego, ani do Pałacu Królewskiego w Sztokholmie, ani do Włoch, Portugalii, Mozambiku, Boliwii, czy czterdziestu innych krajów.

Ale znajomość języków obcych — to nie tylko wielka pomoc w zawodzie dziennikarskim i praktycznie w każdym innym — to również szansa poznania nowych światów, o których istnieniu nawet się nie wie.

W czasie okupacji, na kompletach, prowadzonych przez moją szkołę — Gimnazjum i Liceum im. Władysława IV w Warsza­wie — religii uczył nas ksiądz Barański. Mawiał on do nas tak: „W niebie panuje zasada absolutnej szczęśliwości. Absolutnie szczęśliwy będzie ten, kto nie ma żadnego wykształcenia, i ten, kto skończył cztery fakultety. Ale szczęście tego drugiego będzie pełniejsze niż szczęście pierwszego, ponieważ znajdzie on w nie­bie odpowiedzi na wszystkie pytania, które powstały w jego umyśle w czasie kształcenia się na ziemi. Co więcej, ten pierw­szy, ten bez wykształcenia, nie będzie nawet wiedział o zakresie szczęścia tego z czterema fakultetami.”

Zdaję sobie oczywiście sprawę, jakie motywy kierowały księ­dzem Barańskim; chciał nas po prostu zachęcić do nauki. Ale per analogiam, można jego wypowiedź odnieść do problemu znajomości języków obcych. Ktoś, kto zna np. niemiecki, ale nie zna włoskiego, nie ma nawet pojęcia, jakie skarby kryje literatu­ra włoska, bo przecież tylko podstawowe dzieła tej literatury są tłumaczone na inne języki, podczas, gdy ogromna ich większość dostępna jest wyłącznie w oryginale. Dotyczy to również tak utylitarnych dziedzin, jak prasa. Znając włoski, odkrywamy to, o istnieniu czego wcześniej nie wiedzieliśmy.

Nauka języka obcego kształci nasz umysł. Przede wszystkim pamięć, ale również umiejętność kojarzenia różnych pojęć, co przydaje się zwłaszcza wtedy, kiedy zna się więcej niż jeden ję­zyk obcy. Wreszcie — uczenie się języków obcych jest wielką przygodą, w czasie której dokonuje się coraz to nowych odkryć. Na przykład. Wydaje mi się, że znam dobrze angielski — obcuję z tym językiem od 1937 roku — a dopiero teraz dowiedziałem się, że na określenie „wyboru” ma on nie tylko słowo „choice” (od francuskiego „choisir”) i nie tylko „election” (także od fran­cuskiego „election” i łacińskiego „electio”), ale i „wale” (od nie­mieckiego „wahlen”); sięgnijcie po, doskonały zresztą, słownik angielsko-polski Jana Stanisławskiego, ale znaczenia tego nie znajdziecie. Według niektórych autorytetów, uczenie się języka obcego kształci umysł lepiej niż matematyka.

Niniejsza książeczka jest opowieścią o tym, jak się uczyłem języków obcych. Może przyda się ona Czytelnikowi, w czasie, w którym porozumienie z mieszkańcami innych krajów interesuje wielu Polaków.

Wskazówki

1. Jeżeli, w dzisiejszych czasach, chcesz coś osiągnąć, musisz znać języki obce.

2. Podstawowym językiem obcym jest angielski. Jeżeli nie znasz żadnego języka obcego, nie marnuj czasu na uczenie się francuskiego, niemiec­kiego, włoskiego itd., zanim nie nauczysz się angielskiego.

3. Dopiero po nauczeniu się angielskiego, ucz się innych języków obcych.