Jak ja ich kochałem - Jerzy Antczak - ebook + książka

Jak ja ich kochałem ebook

Antczak Jerzy

4,5

Opis

Wspomnienia Jerzego Antczaka spisane z okazji szczegónej rocznicy 90. urodzin, tworzą niezwykle osobistą księgę życia wielkiego twórcy. Jerzy Antczak, nominowany do Oskara za Noce i Dnie i dwukrotny zdobywca Diamentowych Lwów oraz Nagrody Specjalnej Platynowe Lwy za całokształt twórczości (wtedy też Noce i dnie wybrane zostały polskim filmem 40-lecia), jest żywą legendą polskiego filmu, teatru i Teatru Telewizji. Jak ja ich kochałem to szczegłowy, barwny, pełen zabawnych anegdot i poważnych rozterek wyjątkowy zapis jego życia a poprzez to historii polskiej sceny teatralnej i telewizyjnej od lat 50. do współczesności, oraz  co podkreśla hołd złożony z miłością wszystkim, z którymi był na różnych etapach życia związany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 694

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (30 ocen)
18
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Najukochańszemu ze wszystkich, których kochałem – mojemu synowi Mikołajowi

PROLOG

chciałbym, aby ten film

wyrósł nam

z ziemi

jak ogród…

List

W pewnym momencie pracy nad książką miałem bardzo złe dni. Przerwałem pisanie Jak ja ich kochałem. Rozpocząłem benedyktyński wysiłek grzebania w wycinkach prasowych. I nagle dokonałem odkrycia, które ścięło mnie z nóg. Ze sterty wypłowiałych papierów wydobyłem wycinek prasowy z naklejką: „Tygodnik Powszechny”. Data: 30 maja 1976 roku. Tytuł: Spóźniony list do Marii Dąbrowskiej, autorstwa ks. Mirosława Paciuszkiewicza SJ.

„Noce i dnie to był dla mnie nie tylko film i nie tylko powieść, ale i przygoda z Marią Dąbrowską. Najpierw była jednak powieść. Czytałem ją we wrześniu 1958 roku i wtedy właśnie przeżyłem to, co przeżywali zapewne czytelnicy trylogii Sienkiewicza. Zapragnąłem pomodlić się w intencji bohaterów, odprawić za nich mszę – za Barbarę, Bogumiła, Agnieszkę, Emilkę, Tomaszka i innych.

Żal mi było rozstawać się z nimi. Toteż z przyjemnością przedłużałem z nimi przygodę, robiąc wypisy z mądrej, krzepiącej książki. Byłem szczerze zmartwiony, że przebywam w świecie fikcji literackiej, że nie było Barbary, Bogumiła, Agnieszki. Na dobrą sprawę nie było także Krępy, Serbinowa i Pamiętowa. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć i na swój sposób cierpiałem.

I wtedy właśnie przyszło oświecenie: przecież powieściowe postacie wszystko zawdzięczają swojej autorce, ona je powołała do życia, a więc nie ma powodu do zmartwień. Na zakończenie lektury odprawiłem więc mszę świętą za Marię Dąbrowską, która należy do moich kochanych pisarzy.

Od tamtych dni chodziłem z przekonaniem, że powinienem napisać list do Marii Dąbrowskiej. Nie napisałem go jednak, i to chyba jest jeden z moich grzechów zaniedbania. Dowiedziałem się potem o jej śmierci i do dziś gryzie mnie żal, że moich planów nie zrealizowałem.

Po obejrzeniu filmu sięgnąłem po moje wypisy. Znalazłem w nich między innymi fragment listu Agnieszki do Marcina po śmierci Bogumiła. Odczytałem go tak, jakby Dąbrowska chciała mi pomóc uregulować mój dług wobec niej teraz, gdy nie potrafię już nadrobić zaniedbania:

«…I myślę, że serce ludzkie to pogrzebowa kaplica, w której wciąż stoi jakaś trumna. Niepodobna by tego znieść, gdyby nie przeświadczenie, że wszystko, co umiera, ożywa w innej postaci. Człowiek jest tajemnicą, z tajemnicy przybywa i w tajemnicy odchodzi… Chcieć o tym za dużo wiedzieć, jak księża, wydaje mi się grzechem pychy. Ale wystarczy mi zapomnieć o teologicznych dogmatach, abym wierzyła w nieśmiertelność… nieśmiertelność Tatusia.

Mówią, że to nasza słabość i żal dyktują taką wiarę, boć przybywa ona nie kiedy indziej, tylko w chwilach żałoby. Lecz ile zwykłych, doczesnych tajemnic życia wychodzi na jaw dopiero w godzinie ciężkich przejść i wstrząsających przeżyć. Czemuż by i tajemnica zagrobowa nie miała się odkrywać w takich momentach nam, ludziom zwykłym, niezdolnym widzieć ją w powszednim biegu nocy i dni!

A jeśli to hipoteza osieroconego uczucia, to czyż i w materialnym życiu najryzykowniejsze urojenia i hipotezy nie okazują się w końcu sprawdzalną prawdą? Tatuś żyje i działa, bo inaczej mógłżeby mi się teraz dopiero dać poznać? A ja teraz właśnie dowiaduję się, jakim był człowiekiem».

Przyjaźń zakłada wzajemność. Jeżeli ma być przyjaźń, nie wystarczą moje wyznania, że Dąbrowską zaliczam do najbliższych istot. Musi być odzew. Jest odzew, gdyż autorka żyje i działa.

Działa poprzez swoją spuściznę literacką, a żyje tylko w tym sensie, że trwają jej dzieła, że my ją wspominamy. A jeżeli tak, to mogę napisać ten list: ■

Pani Mario!

Przepraszam, że dopiero teraz się do Pani zwracam, że nie napisałem do Komorowa czy do Warszawy. Wierzę jednak, że ważniejsza od listu była msza święta i modlitwa za Panią i za ludzi z Pani kręgu, którzy w jakiejś mierze trafili do powieści. Świat, jaki stanowią Noce i dnie, Pani zawdzięcza swoje istnienie.

Niebawem w gronie studentów mam prowadzić dyskusję na temat filmu Noce i dnie. Myślę więc o filmie, o powieści i myślę o Pani. Przy okazji odżywają wspomnienia. W Russowie widziałem staw, w którym łowiono ryby na wieczerzę wigilijną opisaną w Uśmiechu dzieciństwa. Widziałem dom, znacznie przebudowany i zamieniony na dom pamiątek po Pani.

Dwa lata mieszkałem w Kaliszu. Chodząc ulicami miasta czy jego peryferiach, myślałem, że Pani tamtędy chodziła. Ile razy jechałem na dworzec kolejowy czy z dworca, mijałem restaurację «Serbinowską» i wtedy niezmiennie przypominał mi się Serbinów. Odwiedzałem osiedle Kaliniec. Jedna z ulic osiedla swoją nazwą przywodziła na pamięć Bogumiła i Barbarę.

Dzisiaj chciałbym się zatrzymać przy tych dwojgu. Film wniósł korekty do wspomnianej lektury i do moich wyobrażeń o małżonkach Niechcicach. Nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego Bogumił był dla mnie przez lata bohaterem bez skazy, krzywdzonym przez Barbarę, która nie wiadomo czego chciała od męża i nie wiadomo dlaczego mroziła jego entuzjazm.

Dlaczego zupełnie zapomniałem o Felicji, dlaczego nie pamiętałem o Ksawuni? Pozostał mi obraz Bogumiła trochę zbliżony do posągowego ujęcia Boryny, Bogumiła idącego przez pole i rozmawiającego z Bogiem: «Z tym samym pługiem idąc, widzisz Boga lub grudę ziemi. Na to samo drzewo patrząc, widzisz cud stworzenia lub widzisz cień od skwaru, liście, owoce, budulec…».

Sądzę, że Pani dużą sympatią obdarzyła tego człowieka. A i w filmie Bogumił (Jerzy Bińczycki) ma takie urzekające niewinne spojrzenie. Tym trudniej żegnać własne wyobrażenie o nim, tym trudniej pogodzić się z tym, że był jednak niewierny. Pozostaje żal, że ludzie gubią pewne wartości i że nie w każdej okoliczności można na nich liczyć. ■

W moim odbiorze film ten zrehabilitował jednak Barbarę, bohaterkę «wiecznego zmartwienia». Utarło się o niej przekonanie, któremu dał wyraz Julian Krzyżanowski w Dziejach literatury polskiej. Losy Barbary to jego zdaniem: «dziwaczna mieszanina histerii i zdrowego rozsądku, tępoty i przenikliwości, dobroci i samolubstwa, zamaskowanego erotyzmu i panowania nad namiętnościami. Jej życie to wdzięczny materiał dla psychoanalizy, a równocześnie coś, co radykalnie odbiega od tradycyjnych wyobrażeń o Polce obywatelce».

I w filmie Barbara jest taka, ale zarazem przeżywa ewolucję ku pewnemu zrównoważeniu. Choć może tu nie tyle ewolucja wchodzi w grę, ile pewna perspektywa. Niemal wszystko, co oglądamy w filmie, jest wspomnieniem. Reżyser i widz patrzą z dystansu. Barbara także. Jest dziwnie spokojna, mądra tym wszystkim, co przeżyła. Już nie spazmuje. Nawet nie jest zaskoczona, że jej nie przyjęto w dworku Toliboskiego. Wyrusza dalej na spotkanie przyszłości. Chciałoby się powiedzieć: «w tajemnicę odchodzi».

Pani Mario, kończę swój list. Chciałbym jeszcze opowiadać o innych przygodach. Nie muszę od razu wszystkiego napisać. Proszę jednak pozwolić, że przytoczę jeszcze jeden fragment z Nocy i dni, który moim zdaniem charakteryzuje klimat powieści i filmu. Jest to myśl o potrzebie kontemplacji: «Czymże byłaby miłość, czymże praca bez takiej chwili zagapienia się, zatopienia w oglądaniu gwiazdy wiosennej. Nigdy życie nie jest bardziej prawdziwe i usprawiedliwione niż w momencie kontemplacji. O, żeby tak wypracować, wywalczyć prawo do takich momentów, dać każdemu czas, możność, potrzebę ich odczuwania».

Może tak już właśnie odczuwa Barbara?

Teraz już naprawdę kończę, dziękuję serdecznie za piękną lekcję patrzenia na życie.

Ks. Mirosław Paciuszkiewicz SJ”. ■

Postscriptum

Jest mi bardzo przykro, że przeoczyłem ten list i trudno mi znaleźć na to usprawiedliwienie. Postanowiłem odszukać ks. Paciuszkiewicza, aby po wielu latach spóźnionym listem podziękować mu za jasność myśli. Udaję się po pomoc do Internetu, wywołuję nazwisko księdza Paciuszkiewicza i… oto, co przeczytałem wybite tłustym drukiem:

„W wieku 79 lat zmarł 3 września 2010 roku w Warszawie ojciec Mirosław Paciuszkiewicz – jezuita, znany duszpasterz osób żyjących w związkach niesakramentalnych, były redaktor naczelny «Przeglądu Powszechnego» i moderator Stowarzyszenia «Przymierze Rodzin» w Warszawie. W kapłaństwie spędził 56 lat”.

Dlaczego nie odkryłem tego listu wcześniej, abym mógł za życia księdza Paciuszkiewicza wyrazić mu swój podziw i wdzięczność? Umęczony do bólu nie mogłem się nad niczym skupić, aż w końcu sięgnąłem po inspirację do mojego zdjęciowego archiwum. ■

Do „Nocy i dni” trzeba chyba dojrzeć!

Ich wielkości także, w pozornej

nieefektywności, w tym, co ukryte

w najgłębszych warstwach. Mam

świadomość, czego się podjąłem,

trzęsą mi się ręce, mam tremę –

a jednocześnie czuję się właśnie jak

alpinista przed wspinaczką, gdy go

pytają: po co? Nie odpowiadam.

Chcę wejść na górę, nie myślę,

czy odpadnę. Chcę wejść i spojrzeć

na świat stamtąd, skąd patrzyła

Dąbrowska. Ona całe życie pisała

„Noce i dnie”, udało jej się osiągnąć

takie szczyty, że na ludzkie życie, na

życie swego narodu spojrzała

z lotu ptaka. Nie inscenizujemy

tego filmu. My go hodujemy,

pielęgnujemy jak ogrodnik ogród,

jak rolnik pole. Przyrody nie można

inscenizować, trzeba jej pozwolić

– samej – włączyć się w nasze życie.

Pytają mnie – dlaczego robię ten film? Pytają alpinistów – dlaczego zdobywają te szczyty, odpadają ze ścian, giną? Po prostu chcą wejść na szczyt. Ja też. Ktoś może nie lubić „Nocy i dni”, ale nikt nie zaprzeczy, że w tej książce zawarte jest po prostu kilkadziesiąt lat życia Polaków, los całego pokolenia.

Cztery pory roku. Ziemia, którą trzeba uprawiać. I przemijanie: czas, działanie czasu na materię. Film obejmuje czterdzieści lat życia. Nie tylko bohaterów, lecz i ludzi, którzy ich otaczają. Utarło się, że bohaterami „Nocy i dni” jest dwoje ludzi, Bogumił i Barbara. Ale przecież wraz z nimi idzie naprzód wszystko, idzie ku czemuś nieuchronnemu. Do kresu ludzkiego przeznaczenia.

Żyli, pracowali, dorabiali się…

I umarli… To właśnie owa piękna i wstrząsająca ballada o ludzkim bytowaniu. W literaturze jest niewiele książek utkanych z tak niematerialnych rzeczy: polskich mgieł, polskiego błota, ze śniegu, wichru… Suma tych elementów wtopionych w los człowieka jest czymś tak fascynującym…

CZĘŚĆ PIERWSZA

Skąd to natchnienie?

Kilka lat temu młoda dziennikarka postanowiła stworzyć dla telewizji mój portret. Pierwsze zadane mi pytanie brzmiało: „Skąd to natchnienie?”. Nie miałem chwili wahania skąd. Niemal wszystko, czym karmiłem przez lata moją sztukę, ma swój początek na Wołyniu. A ściślej: we Włodzimierzu Wołyńskim. Ale czy to, co robiłem w sztuce, było dziełem natchnienia? Może to brzmieć staroświecko, ale tak.

Wierzę w potęgę natchnienia. W błogosławiony stan iluminacji. Ożywiona niewidzialnymi bodźcami, wywołuje drzemiące w kufrze pamięci emocje, które każą robić tylko to, a nie co innego, oraz nadawać dziełu kształt taki, a nie inny. Tak, początek mojej drogi do sztuki związany jest z Włodzimierzem.

Mała mieścina, jakby żywcem zdjęta z płócien Marca Chagalla, licząca trzy tysiące mieszkańców, z czego dziewięćdziesiąt procent to ludzie wyznania mojżeszowego, trudniący się głównie usługami dla wojska. Stacjonowały tu trzy garnizony: 27 Pułk Artylerii Lekkiej, Szkoła Podchorążych Rezerwy Artylerii oraz 23 Pułk Piechoty. ■

Magia przeznaczenia

Sięgając pamięcią wstecz, pierwsze doznania mogę zarejestrować od szóstego roku życia, a więc gdzieś tak od 1935 roku. Od tej daty po dzień dzisiejszy życie moje obfituje w wydarzenia, których logika oszałamia. Wszystko jest zagęszczone, ale najbardziej zdumiewa konsekwencja, z jaką te zdarzenia łączą się, tworząc w pełni ukształtowany monolit, czyli – moją gotowość do otwierania i zamykania różnych etapów! Kiedy dzisiaj patrzę wstecz, doznaję wrażenia, że był to okres zaskakujących zwrotów. Przeznaczenie niemal prowadziło mnie na smyczy.

„Człowiek nie ma wyboru. Nosi w sobie swój los. Musi iść tam i robić to, na co skazało go przeznaczenie. Nikt nie stoi ponad przeznaczeniem. Zjawy senne są po to, aby ostrzegać, wydawać polecenia, grozić. Człowiek mając wypisany swój los raz na zawsze, musi go tylko odczytywać i wypełniać punkt po punkcie”. Tych kilka zdań, usłyszanych wiele lat temu od profesor Łopatyńskiej (o której będę więcej mówił w innym miejscu), uformowało moją filozofię patrzenia na wydarzenia dotyczące życia człowieka.

Oczywiście dzisiaj moja kariera jest faktem dokonanym, gdzie niewiele już można zmienić, a jedynie interpretować. Ale gdy patrzę na czasy, kiedy we wczesnym dzieciństwie wszystko wyłaniało się z chaosu, słowa te pomagają mi lepiej rozumieć, a właściwie odczuwać, jaki sens miało wtedy i nadal ma dla mnie słowo „los”.

Przywiązywałem wielką wagę do snów. Od dziecka nakładały mi się one na realność dnia. W koszmarach sennych widziałem postacie, o których istnieniu mówiła profesor Łopatyńska. Pojawiały się, aby przestrzegać lub doradzać. Obecność pani Lidii w mym życiu będzie miała dla mojej kariery artystycznej niemal decydujące znaczenie.

Jak mówił Platon: „Nic nie dzieje się bez przyczyny”. Patrząc wstecz na niemal matematyczną precyzję wydarzeń mojego życia, spróbujmy ustalić, czy były one dziełem przypadku, czy prowadzono mnie jednak… ■

Na smyczy przeznaczenia

Kto lub co było bezpośrednim sprawcą decyzji, bo przecież przeznaczenie musi mieć twarze ludzi, którzy wykonują jego polecenia?

No właśnie, jakie to były twarze?

W czasie odpływu inwencji sięgam na chybił trafił po jakąś książkę. Otwieram ją na stronicy, której dotknie wskazujący palec, i czytam, wierząc, że odnajdę coś, co mnie odbuduje. Podobnie stało się i tym razem. Wyciągnąłem z półki książkę Anny Piwkowskiej zatytułowaną Achmatowa, czyli kobieta. Jest to biografia wybitnej rosyjskiej poetki, której życie przypadło na dwie epoki: czas carskiej Rosji, kiedy w wieku osiemnastu lat zaświeciła na niebie poezji jak meteor, aby nie zgasnąć do końca życia; oraz drugi okres, panoszenia się bolszewizmu, z kapturowymi sądami, fabrykowaniem procesów i mordami, których ofiarą stał się jej mąż Mikołaj Gumiłow. Był poetą, krytykiem, białogwardyjskim oficerem, odznaczonym dwukrotnie Krzyżem Świętego Jerzego za odwagę. Został rozstrzelany w 1921 roku wskutek prowokacji i ohydnych donosów. A oto słowa, które zapamiętałem z dziennika Achmatowej:

„Dwadzieścia procent w każdych wspomnieniach sfałszowanych jest przez wyobraźnię, bowiem każda pamięć pamięta co innego. I pamięta inaczej. Pamięć ludzka ma to do siebie, że niczym reflektor wyświetla pojedyncze momenty, pozostawiając wokół nieprzenikniony mrok…”.

I dalej: „Wspomnienia można pisać dwojako. Bardzo wylewnie, pielęgnując na kartach wszystkie, nawet najdrobniejsze epizody z życia, bojąc się, aby nie uronić czegoś, co mogło mieć decydujące znaczenie.

To jeden ze sposobów. Drugi natomiast to próba znalezienia milowych słupów, które wyznaczają drogę życiową bohatera biografii, prowadząc go do jakiejś wybranej kulminacji, pozostawiając napisanie ostatniego rozdziału losowi, który zamyka doczesną wędrówkę człowieka”.

Achmatowa miała rację. Nawet przy najdoskonalszej pamięci nie sposób wywołać pełnej prawdy wydarzeń z dalekiej czy nawet najbliższej przeszłości. Ale ja jednak spróbuję dokonać rzeczy karkołomnej, wbrew temu, czego dowodzi Achmatowa: 1) Zrobię wszystko, aby przywołać w najbardziej wiarygodnym kształcie ludzi, bez których udziału nie byłbym tu, gdzie jestem. 2) Opiszę wydarzenia, które stanowiły najważniejsze ogniwa w mojej karierze. Ożywię ich klimat i znaki czasu. 3) Wreszcie, ustalę, jakie przeżycia odłożyły się w mojej emocjonalnej pamięci, stając się karmą dla przyszłych artystycznych dokonań.

Zdaniem Achmatowej: „Każda pamięć pamięta co innego i pamięta inaczej”. No właśnie. Czy w mojej pamięci był taki moment, który można nazwać „początkiem drogi do sztuki?”. Otóż bez wahania odpowiadam: Jest ich wiele! A oto pierwszy z nich: ■

Urodziłem się w teatrze

Urodziłem się w miasteczku, w którym były trzy wspaniałe teatry. Bo czymże jest garnizon wojskowy, gdzie aktorzy ubrani są w kostiumy, innego kroju i wyglądu niż ubiór w cywilnym życiu? Gdzie wszystko odbywa się według z góry ustalonego scenariusza, a raczej regulaminu, który trzeba respektować modlitewnie, niczym role w teatrze, nie zmieniając nawet przecinka?

Jakie to były teatry? Pierwszy to słynna na całą Polskę Szkoła Podchorążych Rezerwy Artylerii. Wszyscy członkowie tej szkoły byli elitą polskiej młodzieży z cenzusem, czyli po maturze. Ale specjalny ton tej placówce nadawali potomkowie polskiej arystokracji. Młodzi Potoccy, Radziwiłłowie, Lubomirscy…

Mówiąc o niezwykłości podchorążówki, zacznijmy od uniformu. A więc długie buty z cholewami, sięgającymi poza kolana, ozdobione ostrogami i tak starannie wyglansowane, że można się było w nich przeglądać. Dalej, mundur, opięty jak na manekinie, przylegający do każdego skrawka ciała, skrojony po mistrzowsku przez izraelickich mistrzów igły.

No i na koniec główna ozdoba, czyli ciężka artyleryjska szabla zwisająca luźno do pół uda na skórzanych szlejach, przyozdobionych kutasem, przy chodzeniu pętająca się wokół nóg. Szabli często używano do pojedynków, które acz niedozwolone, były często praktykowane, lub do zwykłych ulicznych burd, kiedy fantazja i szpan brały górę nad rozsądkiem. ■

Mój teatr

Drugim teatrem, w świetle blichtru i szpanu podchorążówki nieco niższego gatunku, był 23 Pułk Piechoty, w którym służył mój ojciec. Słowo „piechur” spychało ten „teatr” do kategorii prowincjonalnego. W przeciwieństwie do gwiazdorów podchorążówki, którzy z pychy niemal unosili się w powietrzu, dzwoniąc ostrogami, jego aktorzy musieli stąpać po ziemi w sznurowanych kamaszach, podbitych gwoździami, które dudniły prostacko.

Piechurów pozbawionych ozdobnych akcesoriów, takich jak ostrogi czy szabla, nazywano pogardliwie „szarakami”. Zapominając, że według prawideł sztuki wojennej, respektowanej przez wszystkie armie świata, „ziemia zdobyta jest wtedy, kiedy stanie na niej noga piechura”.

Wreszcie trzeci „teatr” to elitarny 27 Pułk Artylerii Lekkiej. Jego członkowie również chodzili w butach z cholewami specjalnego kroju, z ostrogami, i mieli szable u boku.

Urodziłem się w miejscu, które było ogromną sceną z dwunastoma tysiącami aktorów. Każdy z nich, zgodnie z wojskowym regulaminem, miał do odegrania rolę. Tak jak w teatrze. Prowadzącą. Główną. Średnią. Małą. Epizodyczną. Teatr z walką o pierwszeństwo był „małym piwkiem” w porównaniu z rywalizacją wojskową, w której obowiązują dyktatorskie rygory! I bezdyskusyjne decyzje zakutych w kajdany regulaminów „zupaków”, jak nazywano bezdusznych dowódców.

A jednak w tej nieludzkiej hierarchii wartości główny ton miastu nadawali podchorążowie. Capstrzyki, parady, najbardziej wyszukane prezentacje „szpanu” miały jeden cel: wywoływać uniesienia, powalać, zmuszać do standing ovation. Kiedy przy dźwiękach dętej orkiestry szli z pochodniami przez miasto, po grzbiecie pełzały ciary. Wtedy chyba po raz pierwszy zobaczyłem, co w teatrze znaczy oświetlenie. Szare, pozornie martwe i nieefektowne kształty w blasku światła nabierały innego wymiaru. ■

Początki oszołomstwa

Urok wojska porywał mnie, niemal oszałamiał jak narkotyk. Święta pułkowe, uroczyste przysięgi, defilady, gry wojenne, a potem same manewry, podczas których w pocie czoła doskonalono wojenne rzemiosło – wszystko to wsiąkało w moją duszę. Ojciec udawał się na manewry z całą rodziną, tak więc ani na chwilę nie rozstawałem się z wojskowymi gwiazdorami i ich regulaminowym szpanem.

Od najmłodszych lat żyłem poniekąd w nierealnym świecie. Codzienne zdarzenia zdawały się mnie nie dotyczyć. Oczywiście dostrzegałem je, ale tylko sprawy, którymi interesowałę się bezpośrednio, potrafiły pochłonąć moją uwagę bez reszty. Wszystko inne pozostawało daleko za mną. Stany te były powodem zmartwień rodziców.

Mama wiele razy próbowała przywoływać mnie do rzeczywistości, kazała słuchać poleceń. Robić nie to, co mi dyktuje fantazja, a to, co nakazują obowiązki. Bez skutku… W przeciwieństwie do brata, który był uporządkowany, pedantyczny, skupiony, ja byłem rozlatany, nerwowy, gubiący wątek. Chyba nieraz obawiano się u mnie początków zaburzeń psychicznych. I to wywoływało chmurę troski na twarzach mamy i ojca. Ale moją uwagę pochłaniał bez reszty ten dziwny świat, gdzie dorośli bawili się jak dzieci.

Czołgali się w kurzu i błocie, pokonywali w pełnym rynsztunku tor przeszkód, rowy z wodą, które trzeba było przebrnąć wpław, unosząc karabin wysoko ponad głową, no i wreszcie niewolniczo ćwiczyli krok defiladowy, unosząc nogi na przepisową wysokość, w rytmie wulgarnych słów kaprala.

Wtedy to zapoznałem się z żargonem świata wojskowego, który bardzo mi się podobał. Zwróciłem uwagę na to, że po każdej serii wulgaryzmów efekty wysiłków były coraz lepsze. Lekcje obscenicznego języka wojskowego zapadły we mnie głęboko. Toteż czasami w mojej robocie reżyserskiej sięgałem do tych wzorców dla dodania sobie animuszu.

Dość wcześnie dostrzegłem też, że ostateczny rezultat rodził się pod dyktando jednego człowieka, który nadawał ton całości. I bardzo często, patrząc z boku na zbiorowy wysiłek żołnierzy, marzyło mi się, aby stanąć na ich czele i wydać komendy! ■

Postanowiłem, tak jak ojciec, zostać wojskowym

W rodzinie ojca, poczynając od dziadka Romana, wszyscy byli przesądni do śmieszności i wierzyli we wróżby. Kiedy w 1914 roku ojciec zgłosił się na ochotnika do wojska i szedł na wojnę, wybrał się do słynnej w Częstochowie wróżki Leokadii, aby mu powiedziała, co go czeka. Usłyszał: „Wrócisz cały i zdrowy i na starość umrzesz w łóżku”.

Nie opowiadał, co robił na wojnie. Zapamiętałem takie zdanie: „Zabijanie, choćby to był wróg, jest czymś obrzydliwym”. Z wojny wrócił przyozdobiony Krzyżem Walecznych. W 1923 roku wstąpił do Oficerskiej Szkoły w Bydgoszczy.

Jako słuchacz ostatniego roku, jadąc w 1925 roku na święta do rodzinnego domu w Częstochowie, spotkał w pociągu dwie urodziwe kobiety. Była to babcia Musikowa i mama, która w chwili tego spotkania miała dziewiętnaście lat. Zakochał się w niej bez pamięci. Niebawem poprosił ją o rękę i oświadczyny zostały przyjęte.

Niestety na przeszkodzie stanęły mu rygorystyczne przepisy regulaminu szkoły. Jej słuchacz miał prawo do ślubu dopiero po skończeniu studiów i nominacji na stopień oficerski. Ojciec złożył więc prośbę o wyjątkowe potraktowanie sprawy.

Ale wojsko nie toleruje wzniosłych odruchów. Rozkaz komendanta szkoły brzmiał: „Albo rezygnacja ze ślubu, albo opuszczenie szkoły ze stopniem chorążego”. Była to „żelazna ranga”, zamykająca mu drogę do dalszych awansów na całe życie. Ojciec wybrał małżeństwo i w stopniu chorążego został przydzielony do 23 Pułku Piechoty we Włodzimierzu Wołyńskim.

Koszary pułku ojca były zlokalizowane w pomieszczeniach, gdzie w czasach carskiej Rosji stacjonował wyborowy gwardyjski pułk cara Mikołaja I. Mieszkanie rodziców było okazałe. Mieściło się w parterowym kompleksie i składało z pięciu pomieszczeń. Ozdobą całości był olbrzymi salon z brzuchatym piecem w stylu starorosyjskim. Utrzymywał ciepło czterdzieści osiem godzin! A zimy na Wschodzie w tym czasie biły rekordy, normą było czterdzieści stopni poniżej zera.

Pewnej takiej zimy, kiedy podobno nawet oddech zamarzał, dwudziestego piątego grudnia 1929 roku, kilka minut przed północą, przyszedłem na świat. ■

Kapitan Izydor Kantor

Kapitan Izydor Kantor, syn rabina z Łucka, był odpowiedzialny w pułku za „kulturę i propagandę”. Obdarzony zapamiętaniem i obsesją sztuki we wszystkich jej wymiarach, stał się oszalałym organizatorem życia artystycznego garnizonu.

Kapitan Kantor był w wieku ojca, a więc miał wtedy czterdzieści lat. Jego czarne, przenikliwe oczy ukryte były pod ciężkimi powiekami. Ale w chwilach szczególnych unosił je i wtedy spojrzenie nabierało niepokojącego blasku, który niemal obezwładniał. Czarne zmierzwione włosy nieustannie przeczesywał długimi palcami.

Na zdjęciu ogólnego planu ja siedzę na koniu. Na drugim planie, w grupie, widzimy (patrząc od lewej strony) moją mamę, ojca, żonę kapitana Kantora Sarę oraz jego samego. Kapitan Kantor grał fenomenalnie na skrzypcach, tak jak i jego żona. Ponadto posiadał dwa atrakcyjne dary: zajmował się numerologią oraz czytaniem przyszłości z kart.

Jego dostęp do czytania ludzkich losów i trafność przepowiedni zjednały mu tabuny wielbicieli. W trzech garnizonach wojskowych Włodzimierza miał przynajmniej kilka tuzinów chętnych do poznania przyszłości. Byli wśród nich koledzy wojskowi różnych rang i wyznań oraz ich żony. Przyjeżdżali do niego na seanse artyści z całej Polski, a nawet dygnitarze z Warszawy.

Wiedza i tajemnicze szyfry kart przechodziły w rodzinie cadyka Mosze Kantora z ojca na syna. Beneficjent musiał być zawsze rodzaju męskiego, a przekazanie tej wiedzy miało następujący rygor: tylko jedna osoba w rodzinie mogła pozyskać wgląd do tajemnicy. Musiała posiadać bardzo specyficzne predylekcje, które gwarantowały uczciwość w czytaniu ludzkich losów. Gdyby ktoś oddał te dary w niewłaściwe ręce albo sprzedał tajemną wiedzę, miała dosięgnąć go klątwa. ■

Wizjoner

Działalność kapitana Kantora szła w wielu kierunkach. Razem z żoną stworzył kwartet, grający utwory muzyki klasycznej, organizował wieczory poetyckie, opracowywał scenariusze uroczystości pułkowych. Rocznice jedenastego listopada i trzeciego maja według jego pomysłów stawały się wspaniałymi kostiumowymi spektaklami.

Kapitan Kantor był wizjonerem. A ponieważ miał do dyspozycji niezliczoną ilość rekwizytów i aktorów, niemal każda jego produkcja kipiała życiem, jak wielkie malarskie płótna Matejki. Mam przed oczyma widowisko z okazji jedenastego listopada 1937 roku. Dzień ten był szczególnie celebrowany przez wojsko, bowiem przypominał o radosnej chwili, kiedy po stu trzydziestu latach niewoli Polska odzyskała niepodległość.

W 1937 roku miałem osiem lat i dość dobrze zarejestrowałem szczegóły rodzenia się widowiska. Kantor znalazł oparcie w moim tacie i majorze Lucjanie Burtanie. Był to dawny oficer carskiej konnej gwardii, a potem uczestnik walk o niepodległość Polski w latach 1914–1920. Odznaczono go Krzyżem Virtuti Militari, którego nigdy nie odpinał od munduru.

W Szkole Podchorążych odpowiadał za doskonalenie techniki jazdy konnej. Ponadto razem z moim ojcem zasłynął cyklem niezwykłych wykładów. Brali w nich na warsztat postacie Napoleona, Juliusza Cezara oraz Aleksandra Wielkiego i dokonywali analizy ich największych bitew, komentując ich uzdolnienia militarne oraz dyspozycje psychofizyczne.

Kiedy w 1938 roku, w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, marszałek Rydz-Śmigły, aby pokazać Niemcom potęgę polskiego oręża, postanowił zorganizować pod Łuckiem wielkie manewry na niespotykaną dotąd skalę, kapitan Kantor był jednym z autorów scenariusza oraz głównym inscenizatorem.

Byłem na tych manewrach. Ten genialny obraz Wojciecha Kossaka to alegoria tego, co tam widziałem. Huk kopyt i ryk z tysiąca gardzieli jeźdźców trzymających szable w dłoni przypominał niemal trzęsienie ziemi.

Przyglądanie się z bliska dyrygenturze kapitana Kantora było dla mnie bez wątpienia początkiem budzenia się moich reżyserskich inklinacji. ■

Pomnik z miłości

Koszary 23 Pułku Piechoty były zlokalizowane w pomieszczeniach, w których w czasach carskiej Rosji stacjonował wyborowy gwardyjski pułk cara Mikołaja I. Pierwszym dowódcą tego pułku był książę Iwan Galicyn, ożeniony z aktorką o imieniu Nina. Niestety nie pamiętam jej scenicznego nazwiska. Była podobno zjawiskowo piękna i wybitnie utalentowana. Po objęciu przez męża funkcji dowódcy pułku przeniosła się razem z nim do Włodzimierza. Nie zrezygnowała jednak z zawodu i kilka miesięcy w roku spędzała w Moskwie albo w Petersburgu na występach, odnosząc wielkie sukcesy.

I nagle stała się tragedia. W czasie konnej galopady po polach koń, biorąc przeszkodę, potknął się i wyrzucił Ninę z siodła. Padając na ziemię, uderzyła głową o kamień i poniosła śmierć na miejscu. Książę Galicyn postanowił uczcić pamięć ukochanej żony i zbudował w środku koszar przepiękny teatr, do którego zapraszał na gościnne występy trupy aktorskie z Moskwy i Petersburga. ■

12 maja 1935 roku umiera marszałek Piłsudski

Kraj ogarnęła żałoba. Ale ledwie ucichły rozchodzące się z Wawelu echa dźwięków dzwonu Zygmunta, odprowadzających marszałka na wieczny spoczynek do Krypty Srebrnych Dzwonów, jak Polska długa i szeroka odbywały się uroczyste akademie ku czci zmarłego wodza.

Wydarzenie, które opiszę, odbyło się pod koniec maja. W teatrze zaplanowano uroczystość.

Scenariusz akademii przygotowanej przez kapitana Kantora jak zawsze skrzył się pomysłami. Oboje z żoną grali fenomenalnie na skrzypcach. Ich występ stanowił jeden z ważnych punktów programu. Ale to zakończenie miało poderwać widownię z krzeseł i wywołać jej euforię. Przy dźwiękach orkiestry dętej wojskowy chór miał wykonać słynną legionową pieśń: My, pierwsza brygada.

Kiedy przebrzmiały ostatnie strofy, światła miały zgasnąć, aby punktowy reflektor mógł wyłapać wyłaniającego się z szeregów wojska kilkuletniego chłopca, który podejdzie na przód sceny i wyrecytuje wierszyk specjalnie ułożony na tę uroczystość. Miał go wykonać syn majora Krzymuskiego, Stasio, mój kolega z przedszkola, posiadający talent recytatorski.

Nasza przedszkolanka miała zwyczaj czytania jakiejś bajki albo krótkiego opowiadania i potem kazała je powtarzać w dosłownym brzmieniu, aby gimnastykować w ten sposób naszą pamięć. W tych ćwiczeniach jako jedyny w klasie potrafiłem powtórzyć je słowo w słowo.

Nieoczekiwanie los chwycił w pazury smycz mojego życia. Do naszego domu wpadł zrozpaczony kapitan Kantor. Krzyczał:

– Tragedia! Stasio dostał biegunki i nie może wystąpić. Jedyny ratunek to Jurek! Wiem, że w ciągu dwóch godzin nauczy się tekstu wierszyka.

Po chwili zostałem poinformowany przez mamę, że muszę wystąpić na akademii, aby zastąpić chorego Stasia.

Byłem dzieckiem nerwowym i nieśmiałym. Każde zabranie głosu w przedszkolu, w obecności kolegów, było katastrofą! Pociły mi się ręce, trzęsły nogi, a strach rozsadzał piersi.

Mama na ten występ ubrała mnie w marynarski uniform, z pięknym kołnierzem opadającym na ramiona. Na głowie miałem marynarską czapkę. ■

Przedsmak aktorskich uniesień

Stałem z tyłu sceny i z tremy aż dygotałem. Czułem, jak serce rośnie mi w piersi, podchodzi do gardła, a splot słoneczny żołądka zaczyna wywoływać mdłości, rodząc osłabienie bliskie omdlenia.

Na szczęście kapitan Kantor skończył swój występ z żoną i żegnany huraganem braw znalazł się przy mnie. Objął mnie czule ramieniem i przytulił do piersi. Czując bliskość jego ciała, zacząłem poskramiać panikę. Pomogły mi dźwięki orkiestry i słowa pierwszej zwrotki pieśni:

Legiony to żołnierska nuta,

Legiony to ofiarny stos.

Legiony to żołnierska buta,

Legiony to straceńców los.

My, pierwsza brygada,

Strzelecka gromada,

Na stos rzuciliśmy swój życia los,

Na stos, na stos.

Męskie głosy stopione w jedno z blachą orkiestry wdarły się do mojej duszy i wywołały ciarki. A początek drugiej strofy:

O, ile mąk, ile cierpienia,

O, ile krwi, przelanych łez…

– zaczął wypychać z piersi strach, rodząc pragnienie, by jak najszybciej stanąć na przodzie sceny i tak, jak zaplanował kapitan Kantor, odczekać dłuższą chwilę, po czym zacząć recytację.

Czułem przypływ uniesienia i bezgłośnie razem z chórem doszedłem do ostatniej śpiewanej zwrotki, która porywała mnie najbardziej.

Mówili, żeśmy stumanieni,

Nie wierząc w to, że chcieć to móc!

Leliśmy krew osamotnieni,

A z nami był nasz Drogi Wódz.

Ostatni refren, „My, pierwsza brygada, strzelecka gromada…”, był jednym ogłuszającym forte fortissimo chóru i orkiestry, a kiedy przebrzmiały słowa: „Rzuciliśmy swój życia los na stos, na stos”, nieoczekiwanie cała sala podjęła od nowa słowa trzeciej zwrotki:

Mówili, żeśmy stumanieni,

Nie wierząc w to, że chcieć to móc!…

Kapitan popchnął mnie do przodu i powiedział: „Idź już!”. Wyłoniłem się z tłumu w chwili, kiedy cała sala stała i przez łzy uniesienia kończyła ostatnie dwie linijki.

Rzuciliśmy swój życia los

Na stos, na stos!

Z tego, co potem usłyszałem od kapitana Kantora i rodziców, ukazanie się małego chłopca w marynarskim uniformie wywołało szok. Podobno odczekałem z aktorskim wyczuciem pauzę, po czym zacząłem recytację.

Dziadku, chociaż ciebie nigdy nie widziałem,

Jednak z głębi duszy kocham sercem małem!

Wiem, że miałeś długie wąsy,

A na głowie maciejówkę!

I żeś bolszewikom sprawił takie lanie,

Jak mój tatuś, gdy zły rano wstanie!

Ostatnie słowa wywołały ryk śmiechu, a po nim huragan oklasków. ■

Chata za wsią

Powieść Ignacego Kraszewskiego Chata za wsią powstała w roku 1842. Wielokrotnie adaptowano ją na potrzeby teatru, opery i filmu.

Melodramatyczna fabuła opowiada o nieszczęśliwych losach Cygana Tumrego oraz córki wiejskiego gospodarza Lepiuka – Motruny. Kapitan Kantor postanowił wystawić Chatę za wsią w teatrze, siłami amatorskimi, we własnej adaptacji. Zrobił to dla naszej Józi, w której się podkochiwał. Podobnie jak ja. Tyle że ja miałem nad nim przewagę wiedzy o anatomii jej ciała.

Jak opisywałem w Nocach i dniach mojego życia, dzięki podglądaniu przez dziurkę od klucza jej miłosnych zapasów z ordynansem ojca, Kulikiem, znałem wiele szczegółów pysznego ciała ukraińskiej piękności, takich jak olbrzymie piersi ze sterczącymi sutkami oraz mięsiste uda z łonowym trójkątem pokrytym czarną zasłoną.

Był rok 1938, a więc miałem już dziewięć lat. Chodziłem do drugiej klasy i doznania zmysłowe, które budziła we mnie Józia, stały się wyuzdane! W erotycznych snach widziałem siebie na miejscu Kulika. Dokonywałem tych samych czynności, osiągając szczyty rozkoszy.

Próby odbywały się w sali teatralnej w godzinach wczesnowieczornych. Od czasu sukcesu oratorskiego miałem u kapitana Kantora i jego żony specjalne względy i dzięki temu mogłem uczestniczyć w procesie powstawania przedstawienia. ■

Aza

Józia grała Cygankę Azę. Pewną swojej urody, okrutną w osiąganiu życiowych celów. Na co dzień, w domu, gęste, czarne jak heban włosy rozdzielone nad czołem splatała w gruby warkocz, którym okalała głowę, tworząc rodzaj korony, albo przerzucała go niedbale przez ramię. Ale ten rysunek twarzy Józi wydał się kapitanowi Kantorowi za nobliwy dla postaci Azy. Kazał jej rozpuścić włosy.

I tutaj po raz pierwszy zobaczyłem, jak fryzura potrafi zmienić wizerunek. Grube loki opadły na ramiona i nagle twarz, nie tracąc piękna rysów, wyostrzyła się. Stała się jeszcze piękniejsza, ale nieoczekiwanie prowokująca. Jej czarne oczy zapłonęły jakimś diabelskim żarem, który mnie najpierw poraził, a potem obezwładnił bez reszty.

Zapomniałem wspomnieć o ustach. Były pełne, lekko rozchylone, a nad górną wagą wysypywał się czarny meszek. Co tu gadać! Każdy szczegół jej twarzy, rozłożyste biodra i kołyszący chód powalały. Na pewno tej nocy trzymałem ją w ramionach, zastępując Kulika.

Rozpuszczenie włosów Józi wydało się kapitanowi Kantorowi niewystarczające. Na następną próbę kazał jej założyć „słynny stanik”, w którym królowała na przyjęciach w naszym domu. Wycięty śmiało na przodzie, obciskał jej bujne piersi do granicy wytrzymałości materiału.

Na jej partnera, Cygana Tumrego, kapitan wyznaczył Kulika. Ordynans ojca pasował jak ulał do tej postaci. Wysoki, rozrośnięty w barach, włosy krótko ostrzyżone po wojskowemu, oczy czarne jak węgiel, nos lekko zakrzywiony. W jego twarzy czaiła się dziwna chmurność.

W jednej z miłosnych scen kapitan kazał Tumremu zedrzeć z ramion Azy stanik, odkrywając jej nagie piersi. W przeciwieństwie do Józi, która nie miała oporów, Kulik był skrępowany. Wtedy kapitan Kantor jak tygrys wskakiwał na scenę i przeobrażał się w ognistego kochanka. Chwytał Józię w ramiona. Przyciskał do piersi i pokazywał, jak Tumry ma ją całować i przygotowywać do aktu miłosnego.

Ich szarpanina budziła we mnie erotyczne podniecenie. Oddalała zazdrość. Kazała tłumaczyć, że jest to przecież na niby. Bo ja, po powrocie do domu, bez przeszkód wezmę we śnie Józię w ramiona, tak jak Tumry brał Azę, i będę z nią robił, co mi się podoba.

Przedstawienie okazało się wielkim wydarzeniem i powtarzano je trzykrotnie! Azę Józi uznano za wielką kreację aktorską! Jej uroda i „zarąbistość”, jak by to można było dzisiaj określić, wzbudziły zbiorowy efekt pożądania. Chodziłem dumny jak paw, jakbym to ja był sprawcą jej sukcesu.

Kochałem ją i pożądałem bez granic. ■

Miłosny obłęd

Dla Azy w Chacie za wsią kapitan Kantor wymyślił romans, do słów swojej żony, Sary, która posiadała ogromny talent rymotwórczy. Tematem były cygańskie oczy, które „jak noże wbijają się w serce kochanka, robiąc go ich niewolnikiem”. Okazało się, że Sara napisała te słowa w złą godzinę. Bo oto kapitan Kantor zakochał się w Józi do nieprzytomności.

Ponieważ uważałem kapitana Kantora za swojego rywala, śledziłem bardzo szczegółowo grę jego uczuć i narastanie miłosnego obłędu w stosunku do Józi. Któregoś wieczora, po skończonym koncercie, kiedy Józia roznosiła na tacy kieliszki z alkoholem, kapitan Kantor, wyraźnie mocno podpity, chwycił nagle za skrzypce i stanął przed nią na rozkraczonych nogach. Zaczął grać wstęp do romansu i krzyknął:

– Śpiewaj!

Józia wybuchnęła śmiechem. Kapitan poczuł się urażony. Patrzył Józi głęboko w oczy i krzyczał:

– Nie chcesz śpiewać? Dobrze.

Wypił jeszcze dwa kieliszki, po czym wyrzucił z piersi pierwsze słowa romansu: „Wszystkiemu winne twoje oczy, które jak nóż rozdarły moją pierś”.

Wkrótce jego miłosny obłęd zaczął przybierać już niekontrolowane rozmiary. Pewnego razu przy kolacji, kiedy Józia usługiwała przy stole, nagle wstał, wyciągnął z kieszeni sznur pięknych korali i zawiesił je na jej szyi. Ten gest ją zaskoczył. Ale po chwili zerwała korale i wcisnęła mu je szorstko w dłonie.

Widziałem całą scenę przez uchylone drzwi salonu. Kapitan trzymał korale długo w dłoni, po czym cisnął je na ziemię. Tego wieczora upił się niemal do nieprzytomności. Tupał. Płakał.

Od tego dnia zaczął pić na umór. Na skraju delirium przychodził do nas ze skrzypcami. Grał w kółko romans z Chaty za wsią. Powtarzał obsesyjnie sekwens słów o „nożach, które wbijają się w serce kochanka, robiąc go ich niewolnikiem”. Sytuacja chwilami stawała się bardzo przykra. Po raz pierwszy zobaczyłem z bliska człowieka szarpanego miłosnym zapamiętaniem, które odarło go z ambicji i wstydu. ■

Kapitan Kantor zmienia skórę

Pewnego dnia zamiast w wojskowym uniformie przyszedł do nas w odzieniu, w którym krzyżowały się dwa style. Długie, marszczone buty i hajdawery puszczone głęboko w cholewy kłaniały się tradycji szlacheckiej. Natomiast od pasa w górę, z uwagi na aksamitną kamizelkę ze złotymi guzami do tużurka, a raczej chałata, pozostał Żydem. Był trzeźwy, dziwnie spokojny. W jednej ręce trzymał futerał ze skrzypcami, a w drugiej skórzaną teczkę. Poprosił ojca o rozmowę sam na sam. Zaskoczony jego transformacją, podsłuchiwałem, co mówili.

Zwrócił się do ojca z prośbą, aby teczka, w której znajdują się rękopisy jego pięciu sztuk teatralnych, oraz skrzypce, bezcenny Stradivarius, mogły być przechowane w naszym domu. Niezwykle podniecony wyznał ojcu, że całe życie chciał zostać autorem sztuk teatralnych. Jak Szekspir. Niestety jego sztuki nie wzbudziły zainteresowania. Wszędzie były odrzucane. Chciał je spalić, ale ciągle wierzył w ich wartość.

Kapitan Kantor opuścił pokój ojca w radosnym nastroju. Jakby znalazł spokój duszy. Pożegnał się czule z moją matką, mnie wziął w ramiona i długo trzymał przy piersi, po czym niemal wybiegł z pokoju. ■

Śmierć kapitana Izydora Kantora

Wiadomość o jego samobójczej śmierci przyniósł ordynans Gawryła. Wieczorem kapitan prosił go, aby następnego dnia rano przyszedł do teatru, bo będzie miał mu do przekazania coś bardzo ważnego. Gawryła posłusznie wykonał polecenie. Kiedy stanął na widowni, zobaczył na scenie leżące ciało.

Kapitan Kantor odebrał sobie życie, strzelając w serce. Obok niego leżała koperta zaadresowana do chorążego Władysława Antczaka. Rozdygotany Gawryła obudził ojca wczesnym rankiem i wręczył mu list. A oto jego dokładna, niemal co do litery, treść:

Kochany Władku!

Pamiętasz, jak kiedyś rozważaliśmy, czy po naszym odejściu jest coś po tamtej, drugiej stronie? Bo jeżeli nie ma nic, no to cóż? Będzie to jeszcze jeden z żartów Pana Boga! Ale jeżeli Bóg istnieje naprawdę, zapytałbym Go wprost: Powiedz mi, Panie, dlaczego nie dałeś mi talentu pisarza utworów scenicznych, a kazałeś odnosić wielkie sukcesy w tym, czego nie kochałem, co robiłem z przymusu!

Ojciec mój, cadyk Mosze Kantor, uważał, że Bóg obdarzył mnie ogromnym talentem muzycznym. Dał mi skrzypce Stradivariusa odziedziczone po jego dziadku i chciał, abym został, tak jak on, wielkim muzykiem. Przyjąłem skrzypce i pod przysięgą obiecałem ojcu, że zostanę wirtuozem. Niestety, oszukałem go. Przerwałem studia muzyczne w Wiedniu i poszedłem na wojnę. Zabijać. Mordować!

A potem już wiesz. Fruwałem wysoko na falach uwielbienia. Niemal noszono mnie na rękach. Ale to było nie to. Ja pragnąłem zostać polskim Szekspirem. Tak… zawiodłem ojca… A w naszych prawach Talmudu samobójcza śmierć to więcej niż zbrodnia. Życie człowieka może odebrać tylko Bóg, który nam je dał.

My, Żydzi, jesteśmy mściwi. Mój ojciec, ortodoksyjny cadyk, nie wybaczy mi tego nigdy. Moje szaleństwo dla waszej służącej to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Niepowodzenie – jej odmowa – było kulminacją zmarnowanego życia. Musiałem postawić kropkę nad i.

Zgodnie z doktryną Talmudu jako morderca samego siebie powinienem znaleźć się w piekle i być smażony w kotle z innymi łotrami. Ale powiem ci szczerze: Nie boję się biblijnego piekła. Myślę, że piekło jest tu, na ziemi!

I na koniec powiem, dlaczego dokonałem remanentu życia w teatrze. Przemówiła próżność. Chciałem raz w życiu zagrać główną rolę w sztuce, którą sobie sam napisałem, i zagrałem na deskach teatru, który nie chciał wystawiać moich sztuk!

To, co mówię, jest melodramatyczne. Wiem… ale wszystkie sztuki o wielkich uczuciach, prowadzących do rzeczy ekstremalnych, takich jak śmierć, są zawsze na krawędzi banału. Czy może być coś bardziej trywialnego jak umrzeć z miłości?

Ja umarłem nie z obłędnego szału do tej Ukrainki, pięknej i budzącej pożądanie. Umarłem z zemsty, że los sobie ze mnie zakpił i nie dał mi tego, czego pragnąłem najbardziej – zostania polskim Szekspirem.

To jest tak trywialne, że aż śmieszne.

Ostatnia wola

A teraz proszę, abyś wypełnił takie moje prośby:

Po pierwsze: Pragnę być pochowany na naszym wojskowym cmentarzu w koszarach 23 Pułku. Pod murem, w miejscu dla samobójców. Możesz zawiadomić ojca, ale cadyk Mosze Kantor nie przyjedzie. Jestem dla niego przeklęty dwukrotnie. Raz, że nie zostałem wirtuozem. Dwa, że odebrałem sobie życie.

Po drugie: Zaopiekuj się troskliwie Sarą. Jest ona bezradna jak pisklę wyrzucone z gniazda. Po moim pogrzebie będzie musiała opuścić nasze piękne mieszkanie. Trzeba więc będzie wynająć coś na mieście. Ale do tego będą potrzebne pieniądze.

Mam trochę oszczędności, ale to będzie mało. Dlatego proszę, abyście obaj, ty i major Burtan, zaproponowali Ickowi Birmanowi kupno mojego Stradivariusa. Ten lichwiarz i właściciel lombardu od wielu miesięcy molestował mnie o te skrzypce dla swojego piętnastoletniego syna, geniusza muzycznego. Potwierdzam to, bo słyszałem go wiele razy.

Birman ma duże pieniądze i możecie od niego zażądać pięćdziesięciu tysięcy złotych w gotówce. Z tej sumy trzydzieści tysięcy ma otrzymać Sara, a pozostałe dwadzieścia tysięcy rozdzielicie tak:

Dziesięć tysięcy dla Przewodniczącej Rodziny Wojskowej, żony majora Burtana, pani Matyldy. Pieniądze te mają być przeznaczone na wykup miejsca dla stworzenia Przytułku dla Zwierząt, o który ona i inne panie od lat zabiegają. Pozostałe dziesięć tysięcy przeznaczam dla Gimnazjum Żydowskiego we Włodzimierzu.

Po trzecie: Tobie daję wszystkie kody do czytania z kart. Ale pamiętaj o jednym. Kiedy uznasz, że nadeszła pora, wiedzę i kody przekaż tylko komuś, kto posiada czystość uczuć i mocno rozwinięty szósty zmysł. Myślę, że powinien to być Jurek. Kocham go jak moje własne dziecko i widzę dla niego jasną przyszłość w sztuce! Niestety, nie potrafię określić gatunku. Może aktor… ale chyba bardziej reżyser.

To byłoby wszystko. Kochający Cię jak rodzonego brata

Izydor Kantor, kapitan

PS: A teraz kilka słów dla kraju i dla Ciebie:

W wojnie, która wkrótce wybuchnie, Polska padnie. Ty ją przeżyjesz. Najpierw wrócisz do miejsca urodzenia, a potem przeniesiesz się na małą wieś. Będziesz cierpiał z rodziną niedostatek. Nawet głód. I kiedy sytuacja wyda ci się bez wyjścia, w połowie roku, może trochę później, zjawi się człowiek z przeszłości o nazwisku na literę B. Jego pojawienie się odmieni Twój los. Będziesz dowodził dużą grupą ludzi. Tak jakby pułkiem.

Odniesiesz wielkie sukcesy. Uda Ci się wszystko, czego się dotkniesz. Chociaż nie… Widzę jakieś ciemne plamy… Tak jakby zagrożenie życia… Nie. Wszystko zakończy się dobrze i umrzesz w łóżku!

Przepraszam, że myśli moje są chaotyczne, ale pistolet jest już nabity i morda jego lufy patrzy na mnie niecierpliwie, nie mogąc się doczekać, kiedy pociągnę za cyngiel… (Widzisz, mój kochany Władku, ciągle te niewyżyte ciągoty pisarskie).

Niestety w złym smaku! Do zobaczenia.■

Wyjaśnienie

Czytelnik może zadać pytanie, skąd po tylu latach znam nie tylko treść tego dramatycznego listu, ale niemal dokładnie jego sformułowania. Już wyjaśniam.

Ponieważ list ten, jak i jego autor, byli czymś wyjątkowym, ojciec zachował go i trzymał niczym relikwię w szufladzie swojego biurka, pośród kilku innych bardzo ważnych dokumentów.

Z podsłuchanych rozmów ojca z matką i majorem Burtanem wiedziałem o tym liście. Zresztą Icek Birman, który kupił skrzypce za ogromną sumę pięćdziesięciu tysięcy złotych, wielokrotnie przychodził do ojca i odgłosy jego targów o cenę dochodziły bez podsłuchiwania do mojego pokoju. Ponadto list ten musiał być mu okazany jako dowód, że ojciec razem z majorem Burtanem otrzymali od kapitana Kantora prawo do sprzedaży Stradivariusa. Nic więc dziwnego, że jego treść pożerała moją ciekawość i zrobiłem wszystko, aby się do niego dorwać.

Któregoś dnia bezczelnie zajrzałem do szuflady biurka ojca. Znalazłem list i przeczytałem ze łzami w oczach. Ręce mi się trzęsły z wrażenia. Od maleńkości miałem skłonności obsesyjne, toteż wracałem do listu kilka razy. Niepotrzebnie. Bóg obdarzył mnie darem zapamiętywania i już po dwóch pierwszych czytaniach wchłonąłem jego treść.

Moja pamięć nie wietrzeje z upływem lat, co niekiedy jest męczące. Mam mózg zaśmiecony wydarzeniami, które powinny być usunięte raz na zawsze. A one tkwią jak drzazga. I nagle, nie wiadomo dlaczego, zaczynają ropieć i boleć od nowa. Jedyna korzyść z tego „daru”, a może „kalectwa”, to fakt, że mogę pisać te wspomnienia bez notatek.

Ojciec traktował list kapitana jak talizman. Kiedy szedł na wojnę, miał go w sztabowej torbie. Potem, w czasie walki z okupantem, też nigdy się z nim nie rozstawał. W trzecim roku wojny, kiedy miałem czternaście lat, powiedziałem ojcu o mojej duchowej więzi z kapitanem Kantorem. Wzruszony tata dał mi do przeczytania list. Wtedy rozkleiłem się i przyznałem, że znam go na pamięć. W maju 1945 roku ojciec został aresztowany. Zabrano mu wszystkie osobiste notatki. Wśród nich list od Kantora.

Pewnego dnia 1952 roku, w którym kończyłem Szkołę Aktorską, ojciec, czując początki choroby wieńcowej, przekazał mi kody i tajemnice czytania kart. Do dziś nie ustaję w stawianiu ich sobie, a czasami i innym. Kapitan Kantor pozostał w moim sercu na zawsze.

Cześć Twojej pamięci, Kapitanie! ■

Kres wędrówki Sary Kantor

Major Lucjan Burtan kochał sztukę. Szczególnie teatr i muzykę. Jego żona Matylda, z domu hrabianka Łoś, świetna pianistka po Petersburskim Konserwatorium, grała wspaniale klasyków. Jej koncerty w sali teatru przyciągały tłumy. Matylda grała nie tylko muzykę poważną, ale również rosyjskie romanse. Mój ojciec wiele razy towarzyszył jej grą na gitarze. Używała jakichś niezwykłych perfum. Kiedy piszę teraz o niej, ożywa w mojej pamięci najpierw delikatny bukiet zapachu i dopiero z tego subtelnego oparu wyłania się jej zjawiskowa twarz. Bo była piękna, jak wierna kopia żony Puszkina.

Matylda zaproponowała Sarze Kantor, aby zamieszkała nieodpłatnie w ich wielopokojowym mieszkaniu. Uszczęśliwiona Sara przyjęła jej propozycję. Styczeń 1939 roku był śnieżny i mroźny. Sara już w kilka dni po pogrzebie męża zaczęła chodzić na jego grób. Każdego ranka, o świcie, wymykała się z domu i biegła na wojskowy cmentarz, ulokowany na terenie 23 Pułku Piechoty. Był on miejscem spoczynku dla zmarłych ze wszystkich trzech garnizonów. Okna naszego mieszkania wychodziły na ujeżdżalnię, a tuż za nią był mur, zza którego wychylały się cmentarne krzyże. Każdego dnia wspinałem się na mur, aby choć z daleka zobaczyć Sarę. Stała godzinami bez ruchu i wydawała z piersi gardłowe dźwięki, które można było wziąć za modlitwę, a może rozmowę ze zmarłym.

Te jej wędrówki na cmentarz skończyły się tragicznie. Dostała zapalenia płuc i w ciągu tygodnia umarła. Życzeniem jej było spocząć pod murem samobójców, obok męża. ■

Ostatnia wola Sary

Tuż przed śmiercią, w chwilach przytomności, Sara podyktowała Matyldzie i majorowi Burtanowi swą ostatnią wolę. Poleciła zwrócić swoje skrzypce, na których grała, cadykowi Mosze Kantorowi. Natomiast sumę trzydziestu tysięcy złotych, jakie otrzymała ze sprzedaży Stradivariusa, przeznaczyła, podobnie jak jej mąż, dla Gimnazjum Żydowskiego, ze specjalnym podkreśleniem: „Na stypendia dla wybitnie uzdolnionych muzycznie”.

Śmierć kapitana Kantora i Sary odłożyły się czarnym kirem na mojej duszy. Wychodziłem na olbrzymie łęgi za koszarami i tam, z dala od wszystkiego, padałem twarzą do ziemi i zanosiłem się głuchym płaczem.

A kiedy wydawało się, że w koszarach nie może wydarzyć się już nic bardziej bolesnego niż przeżycia ostatnich tygodni, nastąpiła katastrofa! ■

Klątwa cadyka Mosze Kantora

Matylda i major Burtan jako wykonawcy woli Sary zawiadomili cadyka Mosze o decyzjach jego synowej. Ten bez zwłoki przyjechał do Włodzimierza w asyście dwóch rabinów i rozpętał piekło.

Ta kopia obrazu Maurycego Gottlieba przypomina mi do złudzenia cadyka Kantora, który w pierwszym rzędzie uznał sprzedaż Stradivariusa za rabunek. Bowiem jego syn, Izydor Kantor, oszukał go, złamał przysięgę, wobec czego on, jego ojciec, cadyk Mosze Kantor z Łucka, wnosi o unieważnienie tej sprzedaży i domaga się, aby skrzypce w trybie natychmiastowym do niego wróciły.

Kulminacja tej sceny odbyła się w naszym domu. Major Burtan oświadczył cadykowi w krótkich żołnierskich słowach, że sprzedaż skrzypiec odbyła się zgodnie z wolą jego syna, co jest potwierdzone na piśmie. Poprosił mojego ojca o okazanie mu listu.

Mosze Kantor przeczytał wskazany paragraf i zaczął krzyczeć, że jego syn Izydor, kiedy pisał te słowa, był niespełna rozumu, czemu on się nie dziwi, bo wojsko to bandycka instytucja. W związku z tym uznaje on decyzję syna za wymuszoną! Darł na sobie chałat, wydawał dzikie okrzyki w jidysz. Na koniec zażądał zwrócenia mu skrzypiec w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pod groźbą klątwy!!

I w tym momencie stała się rzecz przerażająca. Major Burtan chwycił cadyka za klapy, przyciągnął go do piersi i ryknął mu prosto w twarz:

– A wiesz, ty parszywy parchu, gdzie ja mam twoją klątwę? – Wskazał na swoją tylną część ciała. – Twoją klątwę mam tu… głęboko w dupie!

Potem złapał starca za oba ramiona i kopniakiem wyrzucił za próg. W powietrzu zawisło coś złowieszczego. ■

Klątwa cadyka się sprawdza!

Dwa tygodnie po tych przykrych wydarzeniach, w czasie maneżu, jeden z podchorążych, Zamoyski albo Lubomirski, zaczął marudzić, że nie musi ćwiczyć tego, co potrafił wykonać od dziecka w rodzinnych majątkach. Ponadto nie zamierza występować w cyrku.

Major Burtan stracił kontrolę nad nerwami:

– Gdybym miał tak durny łeb jak podchorąży, to bym sobie w niego strzelił!

Na co młody arystokrata trzasnął obcasami i zameldował:

– Rozkaz, panie majorze!

W chwilę potem w ubikacji odebrał sobie życie, strzelając w usta.

Samobójstwo to odbiło się ponurym echem w całym Włodzimierzu. Rodzina młodego arystokraty domagała się postawienia Burtana przed sądem polowym, zdegradowania go i usunięcia dyscyplinarnie z wojska. Dowództwo pułku z uwagi na jego zasługi oszczędziło mu hańbiącego procesu i doradziło, aby sam poprosił o natychmiastowe zwolnienie ze służby czynnej.

Kompletnie załamany, odszedł z wojska i zamieszkał na Białozowszczyźnie, w otoczeniu ukraińskich wsi, gdzie znajdowało się gniazdo osadników wojskowych. Słyszałem, jak rodzice mówili między sobą, że się rozpił i pani Matylda żyła w ciągłej obawie, że może targnąć się na swoje życie. ■

Kult Kapuścińskiego

W naszym domu panuje kult tego genialnego pisarza, stworzony i latami troskliwie pielęgnowany przez Jadzię. Kolekcjonowała jego książki od niepamiętnych czasów. Dyskutowaliśmy o nich nieustannie. Jego myśli i piękne widzenie świata weszły w krwiobieg naszego domu. Jadzia stała się zagorzałą propagatorką twórczości Mistrza. Uznawała go za geniusza, a jego słowa traktowała jak wersety z Biblii.

Obdarzona, tak jak jej mama, nadwyżką uczuć, nie wyobrażała sobie, że światły człowiek mógłby nie przeczytać Hebanu, Wojny futbolowej, Cesarza czyLapidariów – książek, które urodziło wielkie serce tego wybitnego pisarza. Zmuszała przyjaciół i znajomych do ich czytania, niekiedy wręczając egzemplarz z własnej półki, aby telefonicznie lub przy spotkaniach godzinami o nich rozmawiać.

Pamiętam dzień, kiedy Jadzia przyniosła do domu Imperium, dokładając to arcydzieło do zbieranej przez nią kolekcji książek Kapuścińskiego.

Imperium rosyjskie pozbawiło nas wolności dwukrotnie. Raz w rozbiorach, rodząc nienawiść w kilku pokoleniach Polaków. Drugi raz, kiedy zniewolenie naszego kraju w wyniku hańby jałtańskiej tak głęboko poraniło nasze dusze, że nie możemy się wyzbyć pragnienia zemsty. Jak pisze Włodzimierz Wolski w Marszu powstańców: „Są w nas krwi zdroje, których nic nie zetrze, bo z nich w narodzie krwawa łza”. Istotnie, łzy narodu z powodu cierpienia zamieniły się w nienawiść nie tylko do ideologii, ale do wszystkiego, co rosyjskie.

Tymczasem Kapuściński dokonuje rzeczy niezwykłej! Nie chowając pod dywan naszych cierpień, jakie zadała nam Rosja, zmienia perspektywę odczuwania. Pisze wstrząsające dzieło, ukazujące mechanizmy Imperium bez nienawiści. Nie wydaje wyroków. Próbuje zrozumieć nasz straszny, skłócony, pełen okrutnych wojen i mordów świat.

Oczarowanie Jadzi Kapuścińskim zaczęło się wiele lat temu, kiedy z okazji jakiejś uroczystości związanej z wyróżnieniami prasowymi miała okazję go spotkać i zamienić kilka słów. Potwierdziła, co mówiono o jego pięknych oczach, uśmiechu i uroku osobistym.

Któregoś dnia Jadzia nagle krzyknęła do mnie:

– Kapuściński ma wywiad!

Nie miałem nigdy okazji widzieć go z bliska. Nigdy nie zdarzyło mi się słuchać go choćby przez radio. A o tym, jak mówił, krążyły legendy! Usiadłem przed telewizorem. Było to krótko przed jego śmiercią. Wyglądał niedobrze. Ale to, co w nim uderzało, to jego piękne oczy. To zaś, co mówił, było wyznaniem kogoś, kto jak nikt na świecie rozumie i czuje cierpienia człowieka.

Zapamiętałem zdanie, które chyba wyrazi to wszystko, co zostawił tego dnia w moim sercu: „Wartość majątku, jaki posiada trzystu pięćdziesięciu ośmiu najbogatszych na świecie ludzi, równa się sumie dochodów uboższych czterdziestu pięciu procent mieszkańców świata”.

Skąd Kapuściński znajdował w sobie tyle dobroci, zrozumienia i wybaczania? Przyznał kiedyś, że dlatego tak chętnie przebywa w biednych krajach, gdyż znajduje w nich coś z Polesia. A urodził się w Pińsku, stolicy Polesia. Znam to miejsce. ■

Moje Polesie

Śledząc dzieciństwo Ryszarda Kapuścińskiego, przeczytałem taką informację: „Ryszard Kapuściński urodził się w Pińsku, przy ulicy Błotnej. Jego rodzice, Maria i Józef, byli nauczycielami na wsi”.

Co za dziwny zbieg okoliczności. W czasie pobytu na Polesiu kilka razy odwiedziliśmy Pińsk. Dobrze pamiętam jego nastrój, prosto z płócien Chagalla. Jako dziewięcioletni chłopiec byłem tam z ojcem na manewrach 23 Pułku. Mieszkaliśmy w nędznej wiejskiej chacie. Ciągle widzę twarze jej właścicieli, sterane walką o byt.

Dobroć i miłosierdzie Ryszard Kapuściński wyniósł z nędzy Polesia. W wywiadach telewizyjnych z determinacją, wręcz obsesją, walczył o prawa do życia biednych. Błagał świat, aby stał się choć odrobinę lepszy. Niestety. Widziałem, jak odpływa od niego nadzieja, że jest to możliwe. Szkoda wielka, że nie spotkałem Kapuścińskiego, aby z nim porozmawiać o wielu sprawach osobiście. Myślę, że znaleźlibyśmy wspólny język. My, ludzie z kresów Polski! ■

Docenić Kapuścińskiego

Według relacji Kapuścińskiego jego ojciec, Józef Kapuściński, uciekł z transportu do Katynia, ukrywał się, działał w AK, a potem został przypadkowo odnaleziony przez rodzinę. W świetle tego wydarzenia rozumiem go coraz lepiej. Człowiek, który doznał od życia tylu rzeczy nadprzyrodzonych, patrzył z bliska na ludzką biedę i sam jej zasmakował, musi pochylać głowę przed „Nieznaną Siłą”, jak ją nazywał Kapuściński, która może wszystko.

Przed kilku laty Artur Domosławski napisał książkę zatytułowaną Kapuściński – non-fiction. Podważył w niej wiele faktów, o których pisał Kapuściński. Zarzucił mu naginanie rzeczywistości dla budowania swojej osobowości. Domosławski pyta: Kim naprawdę był Ryszard Kapuściński? Wreszcie ustala, że pracował dla służb specjalnych, co mu ułatwiało wyjazdy zagraniczne. A zatem – karierowicz.

Domosławski nie odmawia Kapuścińskiemu talentu. Ale gdzie może, tam go pobrudzi. I aby uwiarygodnić swoje pomówienia, cytuje jednego z jego przyjaciół, który tłumaczył, że Rysiek, by osiągnąć zamierzone cele, musiał stworzyć samego siebie. Zbudować oblicze nieustraszonego reportera.

Wykalkulował sobie, że bez takiej legendy nikt nie będzie słuchał pisarza z jakiejś odległej Polski. To także tłumaczy, dlaczego Kapuściński z uporem utrzymywał, że jego ojciec cudem tylko uniknął śmierci w Katyniu, choć fakty tego nie potwierdzają.

Nie będę dłużej zatrzymywał się przy panu Domosławskim ani dochodził, co nim kierowało. Pozwolę sobie natomiast przywołać kilka reakcji na śmierć Ryszarda Kapuścińskiego. Świat pochylił głowę przed jego geniuszem. Gazety prześcigały się w laudacjach. „Cesarz reportażu”, „Papież reportażu”. My, Polacy, możemy być dumni, że jeden z nas stał się sumieniem świata. Pisano: „Ryszard Kapuściński jest wielkim pisarzem. Nie reportażystą, za jakiego się go uważa, czy nawet jak on często sam siebie traktuje”.

W wydaniu książkowym Lapidarium, na tylnej stronie okładki, znajduje się taki cytat: „Kiedy nasze wnuki będą chciały studiować okrucieństwo dwudziestego wieku, kiedy będą chciały dowiedzieć się, dlaczego kolejne rewolucje zdradzały swoje obietnice, przynosząc na ich miejsce chciwość, chaos i strach, powinny czytać Ryszarda Kapuścińskiego”. ■

Kapuściński i ja

A teraz muszę powrócić do wydarzenia z życia Kapuścińskiego, które jest niemal wiernym odbiciem moich losów i tego, co ja przeżyłem. Przypominam, że Domosławski pisał:

„Kapuściński utrzymuje, że jego ojciec uciekł z transportu do Katynia. Ukrywał się i potem działał w AK. Matka z Ryszardem i jego siostrą uciekli spod okupacji sowieckiej. Mama sprzedała wszystko, co mieli w domu, wynajęła furmankę i pojechali w stronę Warszawy, aby szukać ojca. Znaleźli go przypadkowo. Jadąc przez Sieraków, matka krzyknęła do przechodzącego drogą mężczyzny i to był ojciec”.

Jak już wspominałem, tę decyzję losu Kapuściński nazywał „Nieznaną Siłą”. Moja wiara w jej potęgę bardzo nas zbliża. Tyle że ja tę „nieznaną siłę” nazywam losem. Kapuściński wyraźnie unika słowa „los” albo „przeznaczenie”. Jest to przejaw jego dobroci, która nie pozwala mu pogodzić się z tym, że coś może być nieodwracalne. I musi się zdarzyć nieuchronnie.

Mówił: „Zło działa szybko, gwałtownie, z nagłą miażdżącą siłą. Natomiast dobro z reguły działa wolniej, potrzebuje czasu, aby się objawić i dać świadectwo. Więc dobro często się spóźnia i przegrywa. Ale kiedyś musi wygrać! Ciągle chcę w to wierzyć”.

Ja jestem jednak fatalistą. „Człowiek (…) nosi w sobie swój los. Musi iść tam i robić to, na co skazało go przeznaczenie”. Te słowa usłyszane od profesor Lidii Łopatyńskiej uformowały moją filozofię patrzenia na wydarzenia dotyczące życia człowieka. Profesor powiedziała więcej: „W sztukach przeznaczenia wszystko ma swoje miejsce i cel. Jak u Szekspira! A o wszystkim decyduje zbieg dwóch słów: «gdyby nie…». Ktoś pojawia się na chwilę, wypełnia swoje zadanie i znika, ustępując miejsca komuś innemu. Bo gdyby tego nie zrobił lub gdyby się nie zjawił, nie zaistniałyby możliwości spełnienia się decyzji przeznaczenia”. Według profesor Łopatyńskiej każda z figur pojawiająca się u boku protagonisty ma do odegrania swoją rolę, napisaną mistrzowskim piórem.

Profesor mówiła prawdę. Chciałbym to potwierdzić. ■

Nieustanny wyrzut sumienia

Piszę te wspomnienia u schyłku moich dni. Motywem przewodnim jest wyznanie miłości tym, których kochałem. Książkę tę poprzedzają Noce i dnie mojego życia, gdzie przywoływałem wydarzenia z bliskiej i bardzo odległej przeszłości. Życie mam tylko jedno i nic nie odmieni łańcucha wydarzeń, które ułożyły się w mój los. W obydwu książkach sytuacje są te same, bohaterowie ci sami. Co więc budzi mój niepokój i rodzi wyrzuty sumienia?

Achmatowa przestrzegała: „Dwadzieścia procent w każdych wspomnieniach jest sfałszowanych przez wyobraźnię. Bowiem każda pamięć pamięta co innego. I pamięta inaczej. Pamięć ludzka ma to do siebie, że niczym reflektor wyświetla pojedyncze momenty, pozostawiając wokół nieprzenikniony mrok”.

Przeczytałem to wyznanie i ogarnęła mnie panika. Czy reflektor mojej pamięci wyświetlił w moich wspomnieniach wszystkie ich niuanse? Czy w obawie przed dłużyznami literackimi nie poddałem się reżimowi skrótów? W myśl nakazu, że jeżeli coś ma być nowoczesne i komercyjne, musi być opowiedziane dynamicznie, w rodzaju „sraczki” literackiej…

Kochany Czytelniku, Noce i dnie mojego życia pisałem dwanaście lat temu. I dręczy mnie niepokój, że wtedy mój reflektor pamięci, o którym mówiła Achmatowa, wyświetlił tylko pojedyncze momenty, pozostawiając wokół nieprzenikniony mrok.

Nie wydobyłem z tego mroku wszystkiego, co się działo w mojej duszy. Przekroczyłem już dziewięćdziesiąty rok życia. Mam świadomość, że już nigdy więcej nie wrócę w formie zapisu do wydarzeń, które miały decydujące znaczenie dla mojej osobowości i zawodu reżysera. I dlatego teraz spróbuję wydobyć z pamięci to wszystko, co w poprzedniej książce pominąłem, albo – jak chce Achmatowa – „zafałszowałem” przez ułomności wyobraźni, a dzisiaj, dla pełnego rysunku mojego życia, wydaje mi się nieodzowne.

Zaczynam na nowo od tytułu: ■

Koniec mojego świata!

Pierwszego września 1939 roku rozpoczęła się wojna światowa, obracając w perzynę piękno mojego świata, który tak bardzo kochałem. Jakaż to dziwna decyzja losu, że właśnie ja, któremu sztuki wizualne filmu i telewizji przysporzyły tyle radości i szczęścia, doznałem pierwszego szoku wojennego w czasie oglądania filmu…

W koszarach, w dużym budynku, oczywiście jak wszystko inne zbudowanym z czerwonej cegły, mieścił się teatr i zarazem kino. Tutaj po raz pierwszy widziałem Królewnę Śnieżkę, komedie z Flipem i Flapem oraz inne „filmowe obrazy”.

Pierwszego września 1939 roku oglądałem film w reżyserii Konrada Toma zatytułowany Ułan księcia Józefa. Dokładnie w chwili, kiedy szwadrony szwoleżerów w pełnej gali, przy dźwiękach orkiestry defilowały przed księciem Józefem, rozległ się przejmujący ryk syreny, a po chwili zgasł projektor i ktoś krzyknął: „Wszyscy opuścić salę!”.

Będąc już wraz z tłumem widzów na zewnątrz, usłyszałem warkot samolotu, unoszącego się bardzo wysoko. Podniosłem głowę w momencie, gdy spod kadłuba samolotu oderwały się jakieś dwa podłużne kształty. Nagle ktoś dał komendę: „Padnij!” i równocześnie rozległ się przejmujący świst. Padłem na twarz. Po chwili w krótkich odstępach czasu nastąpiły dwie potężne eksplozje. Długo nie odrywałem twarzy od ziemi, czekając na dalsze wybuchy, a ponieważ nie następowały, klęknąłem na oba kolana i zadarłem głowę do góry.

Samolot ze złowieszczym warkotem silników odlatywał znad koszar. Wstałem. Ludzie biegali w różnych kierunkach. Niektórzy tam, gdzie padły bomby. Pobiegłem razem z nimi. Na skraju leja leżał człowiek w mundurze. Miał rozerwany brzuch, z którego krew wypychała wnętrzności. Próbował wciskać je obiema rękami do środka. Chyba jeszcze żył, bo zakrwawione usta charczały: „Ludzie… koledzy… ratujcie…”. Nagle przerwał. Z gardła bluznęły potoki krwi. Zrobiło mi się niedobrze i zacząłem biec w stronę domu. ■

Pamięć zapachu

Kiedy wpadłem do mieszkania, zacząłem wymiotować. Niedługo po mnie przyszedł ojciec. Powiedział, że te dwie bomby zabiły trzech żołnierzy i może to być początek nalotów na koszary. Postanowił wywieźć nas na Białozowszczynę, do majora Burtana, który jak wielu innych emerytowanych oficerów dysponował tam własną działką z daczą, w rzeczywistości będącą kilkusetletnim dworem.

Ojciec miał na głowie hełm, ubrany był w nowy mundur i żółto-brązowe buty, coś w rodzaju wojskowych kamaszy. Pas i koalicyjka były tego samego koloru. Z prawej strony pasa zwisał w nowej skórzanej kaburze rewolwer. Wszystkie te akcesoria wydzielały zapach świeżej skóry.

Pamięć zapachu ma ogromną siłę. Wiem to od dziecka. Ile razy ojciec wynajmował dorożkę, przy wsiadaniu do niej uderzała mnie dziwna woń. Pytałem: „Tatusiu, co tak pachnie?”. Odpowiadał: „Skórzane obicia siedzenia, uprząż… Ten zapach to aromat, który jest duszą dorożki. Każdy przedmiot, mieszkanie, a nawet wydarzenia mają swój specyficzny aromat, jedyny, niepowtarzalny…”

Zgadzam się z ojcem. Gdyby mnie ktoś poprosił dzisiaj, abym jak najkrócej określił zapach mobilizacji, odpowiedziałbym bez wahania: „Pachniała świeżym juchtem!”.

Ojciec i jego nowy ordynans, Ukrainiec Gawryła, następca Kulika, w nowych mundurach i hełmach na głowie byli podobni do siebie i rozsiewali ostry zapach juchtu, który łącząc się z wonią materiału mundurowego, tworzył „mobilizacyjny bukiet”!

Prawie cały skład osobowy 23 Pułku został przerzucony wcześniej na granicę zachodnią. Ojciec z nieznanych mi powodów pozostał w koszarach razem z batalionem dowodzonym przez majora Budarkiewicza. Zaszeregowanie ojca i charakter jego obowiązków były okryte tajemnicą. Później dowiedziałem się, że zajmował się szkoleniem oddziałów do zadań specjalnych. ■

Szmul Pinkwas

Następnego dnia wczesnym rankiem zajechał przed ganek półkoszek zaprzężony w dwa konie. Na koźle siedział Szmul, z którego usług ojciec często korzystał. Skopiowałem go w postaci Szymszela z Nocy i dni, w którym to filmie posadziłem z nim Barbarę na taki sam półkoszek, tyle że zaprzęgnięty w jednego zabiedzonego konia.

Ojciec kazał pakować tylko najpotrzebniejsze rzeczy, zapowiadając nasz rychły powrót do koszar. Polecił ordynansowi załadować dwie skrzynki sucharów wojskowych oraz trzy pudła konserw. Mama z Józią upychały woreczki z kaszą, mąką i cukrem. Ponadto co chwilę targały jakąś walichę z ubraniami. Ja zabrałem z sobą łyżwy oraz dwa słoiki miodu.

Kiedy już spakowani szykowaliśmy się do wyjścia, babcia postawiła na stole dwa lichtarze. Zapaliła świece, położyła zegarek u stóp krzyża, kazała nam wszystkim klęknąć, uniosła twarz w stronę Chrystusa i powiedziała: „Ojcze Niebieski, spraw, aby ominęło nas zło. I przynieś nam wszystkim spełnienie pragnień”. Po czym dodała: „A teraz niech każdy pomodli się tak, jak czuje”.

Wiara babci pozwoliła nam uniknąć lodów Syberii. ■

Pożegnanie

Ojciec odprowadził nas do bramy wyjazdowej. Wartownik otworzył drewniane wrota, półkoszek wytoczył się na zewnątrz i Szmul skierował konie w prawą stronę, na Werbę. Dzień zapowiadał się piękny, słoneczny, ale w naszych duszach panował mrok.

Czując to, ojciec zdjął hełm z głowy i oddał go Gawryle. Biorąc każdego z nas w ramiona, tulił do piersi i usadzał w półkoszku. Na końcu pożegnał się z matką. Pomógł jej wspiąć się na siedzenie, a potem podniósł do góry prawą rękę i wydał komendę: „No to jazda!”. Szmul strzelił z bata.

Słońce chyliło się ku zachodowi. Rozpalone powietrze było gęste i nieruchome. Siedziałem na półkoszku spięty, podenerwowany. Zastanawiałem się, skąd brały się u mnie napady lęków. Od najmłodszych lat ciągle czegoś się bałem. Miałem takie okresy, że bałem się usnąć, w obawie, że mogę się nie obudzić. Byłem dzieckiem bardzo nerwowym. Drażniły mnie dziwne spojrzenia mamy albo jakieś rozmowy na boku z ojcem. Rosła we mnie podejrzliwość. Wydawało mi się, że każdy szept jest o mnie lub przeciwko mnie.

Rozglądałem się na lewo i prawo. Jak okiem sięgnąć, rozciągały się wołyńskie równiny. Na zamglonym horyzoncie majaczyły odległe wsie, fioletowe ściany lasów i samotne drzewa pochylone nad miedzami. Ciszę i spokój mącił tylko tępy odgłos kół przesuwających się po piachu. ■

Wspomnienia

Myślę, a nawet jestem pewien, że pomysł opowiedzenia Nocy i dni retrospekcjami Barbary miał swój początek czwartego dnia wojny, kiedy zatopiony w ponurych rozważaniach jechałem na kolebiącym się wózku do majora Burtana. Bałem się tego spotkania. Od maleńkości do dzisiaj nie mogę się uwolnić od powrotów do rzeczy przykrych. Moja znerwicowana osobowość ciągle jest na ich smyczy. Tragiczna śmierć kapitana Kantora i jego żony, brutalna scena klątwy cadyka Mosze Kantora, która dramatycznie odmieniła życie majora, wciskają się nachalnie do tych wspomnień.

Broniąc się przed ich kirem, desperacko szukam jasnych barw. I nagle reflektor pamięci wyświetlił mój pierwszy przyjazd na Białozowszczyznę, we wrześniu 1938 roku; miałem wtedy dziesięć lat i chodziłem do drugiej klasy szkoły powszechnej. Przywiózł nas na swoim półkoszku niezastąpiony Szmul Pinkwas.

Zajechaliśmy przed ganek dworu krótko przed północą. Mam w pamięci dwa szczegóły: światło księżyca spływające po białych kolumnach i chrapliwy krzyk Szmula: „Pani majorowa Burtan! Gości przywiozłem… panie chorążowe Antczak z dziećmi…”. ■

Nostalgia

Pisząc te wspomnienia, ciągle uświadamiam sobie, że co i raz ożywiam cienie. Jest to bolesne. Ale z drugiej strony doznaję uczucia wielkiej ulgi, że mogę poruszać się po pamięci bez ograniczeń i robić z czasem przeszłym dokonanym, co mi się zamarzy. Powiedział kiedyś Franciszek Liszt: „Pamięć ludzka więdnie szybciej niż kwiaty na wieńcach”. A więc chcę ocalić pamięć przed zwiędnięciem.

I jakie to piękne, że nikt nie może odebrać mi prawa do wspomnień i że do projekcji tego filmu, który kręcę na tych kartkach papieru, nie muszę tłumaczyć, że jest to przedsięwzięcie komercyjne i dlatego warto w nie zainwestować. Nie muszę też walczyć z pychą operatora, a raz – w całej mojej karierze tylko raz, i to w późnym wieku – przydarzyło się takie nieszczęście, o którym zresztą nie chcę pamiętać, szczęśliwy, że w tym, co teraz robię, sam jestem operatorem.

Ustawiam kamery tak, jak chcę, co zresztą robiłem przez całe życie. Zmieniam je wiele razy, nie słysząc irytującego: „Ustalaliśmy inaczej!”. Wybieram obiektywy. Aż chce mi się krzyczeć ze szczęścia, że jak Prospero w Burzy mogę wyczarowywać mój własny świat, który zabrałem z sobą w tę długą podróż po świecie Sztuki, gdzie spotkałem tylu pięknych ludzi, którzy pomogli mi zrealizować moje marzenia. ■

Strategia

W otchłaniach pamięci mam obraz mojego ojca klęczącego przy mapach rozłożonych na podłodze salonu, a obok dziesiątki ołowianych figurek żołnierzy i armat, które w zależności od zadania, jakie rozwiązywał, rozstawiał na mapie, analizując ruchy wojsk i ich poszczególne fazy.

Po wielu latach, kiedy zająłem się zawodem reżyserskim, uświadomiłem sobie, jak wiele wspólnego ma strategia wojskowa z systemem budowania dzieła filmowego, gdzie rozrzut formacji decydujących o sukcesie jest olbrzymi i wymaga wiedzy, żelaznej dyscypliny oraz panowania nad całością nawet za cenę dyktatury, ale nigdy chamstwa, co się bardzo często zdarza w robocie reżyserskiej.

Obie dyscypliny: militarna i filmowa rządzą się harmonią wszystkich elementów. Wystarczy, że jedno z ogniw przestaje stroić, a następuje katastrofa. ■

Inne barwy mojego dzieciństwa

Dom rodziców miał wiele powabów, które zapadły mi głęboko w pamięć, aby potem ożyć w moich filmach czy widowiskach telewizyjnych. W pułkach wschodnich kadra wojskowa była zróżnicowana pod względem rodowodów. Oprócz absolwentów powojennych Szkół Oficerskich, w większości stanowili ją dawni oficerowie z rosyjskiej, austriackiej i pruskiej armii.

Dom moich rodziców był miejscem otwartym, gdzie często odbywały się spotkania koleżeńskie, głównie męskie, z jedną kobietą w tle, moją mamą, której uroda zdobiła tę kolekcję. Wojskowi pili, piją i będą pili. Najbardziej z tych „posiadów” przy stole utkwiło mi narastanie emocji. Z tym że, jak pamiętam, w naszym domu spożywano mocne trunki z umiarem, nad czym czuwała mama. Zdarzało się jednak, że wypijano o kilka kieliszków za dużo i wtedy dochodziło do ostrych dyskusji, dotyczących głównie przynależności frakcyjnych, w wojsku bardzo wyrazistych.

Wszystko odbywało się przy świecach. Boże, jak bardzo kochałem złoto płomieni pełzające po twarzach, mundurach, odznaczeniach, butelkach na stole, kryształowych karafkach i kieliszkach! To był na pewno początek mojej przygody z urokiem światła świecy, kiedy wszystko wygląda inaczej niż w świetle dziennym. Nawet słowa wypowiadane w półcieniach budziły inne odczucia! Tak jak utrwaliła moja emocjonalna pamięć, dwa nazwiska wzbudzały największy przypływ emocji, nierzadko zamieniając się w awanturę. Chodziło o marszałka Piłsudskiego i generała Sikorskiego. ■

Przewrót majowy 1926 roku

Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, jak nieodwracalnie przewrót majowy 1926 roku spustoszył dusze i serca wojskowych. Ale wbrew temu, co się nieraz mówi o twardych, bezdusznych żołnierskich łbach, wypełniających ślepo polecenia dowódców, rozkazy i regulaminy nie zabiły w nich uczuć wyższych do końca.

Wiele