Jak człowiek staje się mordercą. Mroczne opowieści psychiatry sądowego - Richard Taylor - ebook + audiobook

Jak człowiek staje się mordercą. Mroczne opowieści psychiatry sądowego ebook i audiobook

Taylor Richard

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Dlaczego ludzie zabijają? Czy popełnienie makabrycznej zbrodni czyni z kogoś potwora? Czy każdy z nas, gdyby miał powód, mógłby zostać zabójcą? W ciągu dwudziestu sześciu lat praktyki klinicznej psychiatra sądowy Richard Taylor pracował nad ponad setką spraw dotyczących morderstw. I chociaż wszystkie kończyły się ludzką śmiercią, to za zbrodniami stały odmienne motywacje. W swojej fascynującej opowieści autor wspomina najbardziej tragiczne, przerażające i poruszające przypadki. Pojawiają się w niej zarówno oskarżeni, których poznawał podczas przewodu sądowego, jak i pacjenci, których leczył. Ujawnia też sekrety z przeszłości własnej rodziny, które pomagają mu znaleźć odpowiedzi na najbardziej osobiste kwestie, z którymi zmaga się każdego dnia… Taylor próbuje dociec, co kryje się w umysłach osób, które targnęły się na cudze życie, zastanawia się, jak w ogóle zrozumieć mroczne zakamarki ludzkiej psychik i dlaczego tak ważne jest, abyśmy spróbowali je poznać. Ta książka to niezwykła analiza psychiki zabójców, a także wyjątkowy wgląd w życie i umysł ich lekarza. Znakomita lektura dla fanów trudnych przypadków i wszystkiego, co niejednoznaczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 40 min

Lektor: Richard Taylor

Oceny
3,9 (395 ocen)
170
104
73
26
22
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aerina

Całkiem niezła

Audiobook to zaledwie dwa pierwsze rozdziały książki 30% całości.
341
ewanek

Nie polecam

Książka niepełna, a niesamowicie porywająca… czekam na update z pełnym audiobookiem.
210
sarninna

Nie polecam

audiobook niepełny kupiłam abonament między innymi dla tej książki a tu taka nieprzyjemna niespodzianka
180
Kerlo

Całkiem niezła

Świetna książka ale audiobook urywa się z nienacka :/
20
Malina_93

Nie polecam

Audiobook kończy się w 1/3 książki. Nigdzie nie ma takiej informacji więc NIE POLECAM
20

Popularność




Słowo od autora

Słowo od autora

Autor doło­żył wszel­kich sta­rań, aby chro­nić ano­ni­mo­wość osób, któ­rych doty­czą histo­rie pre­zen­to­wane na kar­tach niniej­szej książki. W tym celu nie­które detale zostały pomi­nięte, część spraw nato­miast sta­nowi kom­pi­la­cję róż­nych przy­pad­ków. Celowo doko­na­łem pew­nych zmian w bio­gra­ficz­nych, geo­gra­ficz­nych, cza­so­wych i kul­tu­ro­wych szcze­gó­łach przy­wo­ły­wa­nych histo­rii, uwa­ża­jąc przy tym, żeby nie stało się to ze szkodą dla klu­czo­wych ele­men­tów danej sprawy. Imiona i nazwi­ska zabój­ców, a także osób zwią­za­nych z daną sprawą, mię­dzy innymi leka­rzy, poli­cjan­tów, praw­ni­ków, świad­ków i człon­ków rodzin, zostały zmie­nione i zastą­pione pseu­do­ni­mami.

Praw­dziwe per­so­na­lia przy­wo­ły­wa­łem tylko w sytu­acjach, gdy infor­ma­cje zwią­zane z danym docho­dze­niem w spra­wie zabój­stwa wcze­śniej były już ogól­nie dostępne. W tego rodzaju powszech­nie zna­nych spra­wach, w które byłem zawo­dowo zaan­ga­żo­wany (ich spis czy­tel­nik znaj­dzie poni­żej), opie­ra­łem się wyłącz­nie na infor­ma­cjach pozy­ska­nych ze szcze­gó­ło­wych spra­woz­dań z docho­dze­nia, z rela­cji medial­nych oraz ze zbio­rów orzecz­nic­twa. Uwa­ża­łem, żeby nie ujaw­nić żad­nych pouf­nych detali zdo­by­tych w roz­mo­wach z oso­bami zwią­za­nymi z daną sprawą, chyba że już wcze­śniej były one ogól­nie dostępne. Przy­kła­dowo w roz­dziale poświę­co­nym spra­wie Anthony’ego Hardy’ego przy­wo­ła­łem w obszer­nych frag­men­tach eks­per­tyzy bie­głych psy­chia­trów, mię­dzy innymi taką, którą wcze­śniej kon­sul­to­wa­łem dla sądu.

W książce poja­wiają się rów­nież osoby, któ­rych per­so­na­lia wpraw­dzie nie były dotąd ujaw­niane, jed­nak zgo­dziły się one, abym wymie­nił je w tek­ście z imie­nia i nazwi­ska. Tam, gdzie cytuję opu­bli­ko­wane wyniki badań czy też frag­menty ksią­żek, przy­wo­łuję nazwi­ska auto­rów; na końcu książki czy­tel­nik znaj­dzie przy­pisy z dokład­nymi adre­sami biblio­gra­ficz­nymi. Bar­dziej fachowe, spe­cja­li­styczne ter­miny tłu­ma­czę w tek­ście.

Oto sprawy, z któ­rymi zetkną­łem się zawo­dowo i w któ­rych opi­sie przy­wo­łuję per­so­na­lia zaan­ga­żo­wa­nych w nie osób, jed­nak są to infor­ma­cje ogól­nie dostępne (w kolej­no­ści poja­wia­nia się w książce): sprawa Anthony’ego Hardy’ego, Daniela Jose­pha, Sary Thorn­ton, Kath­leen McC­lu­skey, Den­nisa Costasa, Johna Wil­mota, Chri­sto­phera Nud­dsa (zna­nego także jako Chri­sto­pher Docherty-Pun­cheon), szejka Abu Hamzy i Dhi­rena Barota (ter­ro­ry­stów odpo­wie­dzial­nych za plany zama­chów z wyko­rzy­sta­niem samo­cho­dów wypeł­nio­nych pojem­ni­kami z gazem oraz samo­lo­tów), a także Muhay­dina Mire i Roberta Ste­warta.

A to sprawy, przy któ­rych nie pra­co­wa­łem, a tym samym wszel­kie przy­wo­ły­wane przeze mnie infor­ma­cje pocho­dzą z domeny publicz­nej: sprawa Teda Bundy’ego, Eda Kem­pera, Andrew Cuna­nana, Aarona Ale­xisa, Navjeet Sidhu, Louise Por­ton, Tani Cla­rence, Vic­to­rii Climbié, Baby P, „Adama”, Petera Sutc­liffe’a, Andrei Yates, Myry Hin­dley, Maxine Carr, Rose­mary West, Kiran­jit Ahlu­wa­lii, Giselle Ander­son, Sally Chal­len, Guen­thera Podoli, Rudolfa Hessa, Emile’a Cil­liersa, Roberta Han­sena, Moha­meda Atty, Timo­thy’ego McVe­igha, sprawy róż­nych osa­dzo­nych w wię­zie­niu fede­ral­nym o mak­sy­mal­nym rygo­rze ADX Flo­rence oraz Bren­tona Tar­ranta, Andersa Bre­ivika i Kha­lida Maso­oda.

Wstęp

Wstęp

Morder­stwo to nie tylko zbrod­nia, ale też poważny pro­blem w dzie­dzi­nie zdro­wia publicz­nego. Tylko w 2017 r. na całym świe­cie w wyniku zabójstw życie stra­ciło 464 tysiące ludzi, co daje grubo ponad tysiąc ofiar dzien­nie. Ozna­cza to, że morder­stwo w tej nie­chlub­nej sta­ty­styce zosta­wia daleko w tyle kon­flikty zbrojne (89 tysięcy ofiar) i ter­ro­ryzm (26 tysięcy). W 2017 r. z pre­me­dy­ta­cją uśmier­cono około 87 tysięcy kobiet i dziew­czy­nek, z czego 50 tysięcy zgi­nęło z ręki part­nera życio­wego lub innego członka rodziny.

Należy zazna­czyć, że plaga zabójstw dotyka pewne zakątki świata w więk­szej mie­rze niż inne. Przy­kła­dowo na tere­nie obu Ame­ryk wskaź­nik mor­derstw utrzy­muje się na wyso­kim pozio­mie. W nie­któ­rych kra­jach Ame­ryki Łaciń­skiej jest on pięć­dzie­się­cio­krot­nie wyż­szy niż w Euro­pie Zachod­niej; zabój­stwo należy tam do naj­częst­szych przy­czyn zgo­nów, zwłasz­cza wśród mło­do­cia­nych. W ostat­nich latach w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Irlan­dii Pół­noc­nej daje się zaob­ser­wo­wać wyraźny wzrost ata­ków nożow­ni­czych ze skut­kiem śmier­tel­nym; mor­derstwa takie sta­no­wią coraz więk­szy odse­tek 800 noto­wa­nych rocz­nie zabójstw, co jest o tyle zna­czące, że w całej Euro­pie gene­ral­nie obser­wuje się raczej stop­niowy spa­dek ich liczby.

Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych (ONZ) defi­niuje mor­der­stwo jako „bez­prawne pozba­wie­nie życia czło­wieka, z zamia­rem spo­wo­do­wa­nia śmierci lub cięż­kich obra­żeń”. W pra­wie bry­tyj­skim o mor­der­stwie (ang. mur­der) – w odróż­nie­niu od zabój­stwa (ang. man­slaug­ther) – mówi się, gdy poczy­talna osoba w spo­sób bez­prawny pozba­wia życia inne „rozumne stwo­rze­nie” pozo­sta­jące pod opieką Kró­lo­wej, z zamia­rem spo­wo­do­wa­nia śmierci lub cięż­kich obra­żeń.

Dla­czego jed­nak ludzie się mor­dują? W więk­szo­ści przy­pad­ków docho­dzi do tego, gdy sprawca prze­ja­wia „nor­malny” – lub przy­naj­mniej dający się zro­zu­mieć – stan umy­słowy, jed­nak wystę­pu­jący u niego w wiel­kim natę­że­niu: na przy­kład gniew, furię, impul­syw­ność, strach czy też zazdrość. Warto przy tym uświa­do­mić sobie, że nie­kiedy wyjąt­kowo trudno jest wyzna­czyć wyraźną gra­nicę, która oddzie­la­łaby ów stan od zabu­rze­nia psy­chicz­nego. Kiedy mor­der­stwa doko­nuje czło­wiek dozna­jący epi­zodu psy­cho­tycz­nego, w jego psy­chice zacho­dzą zmiany wykra­cza­jące daleko poza normę. Zazwy­czaj osoba taka cał­ko­wi­cie utra­ciła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, pod­da­jąc się uro­je­niom i halu­cy­na­cjom (oma­mom) wła­ści­wym dla psy­chozy. Naj­czę­ściej z sytu­acją taką mamy do czy­nie­nia w przy­padku schi­zo­fre­nii, będą­cej poważną cho­robą psy­chiczną. Na całym świe­cie około 0,5 pro­centa popu­la­cji żyje ze zdia­gno­zo­waną schi­zo­fre­nią, jed­nak schi­zo­fre­nicy odpo­wie­dzialni są aż za 6–11 pro­cent mor­derstw. Innymi słowy, jak sza­cują auto­rzy jed­nego z prze­kro­jo­wych opra­co­wań na ten temat, w przy­padku cho­rego na schi­zo­fre­nię ryzyko popeł­nie­nia mor­der­stwa jest 19-krot­nie więk­sze niż u osoby zdro­wej. Należy przy tym zazna­czyć, że w przy­padku ogrom­nej więk­szo­ści schi­zo­fre­ni­ków ist­nieje dużo więk­sze ryzyko, że staną się ofia­rami prze­mocy lub samo­oka­le­cze­nia niż wyrzą­dzą krzywdę innym; dla­tego trzeba wystrze­gać się styg­ma­ty­zo­wa­nia całej grupy osób cho­rych psy­chicz­nie z powodu nagan­nych czy­nów jed­no­stek. Z dru­giej strony jed­nak, mając to na uwa­dze, nie wolno nam igno­ro­wać faktu, że liczba mor­derstw doko­ny­wa­nych przez schi­zo­fre­ni­ków wzro­sła w ostat­nim cza­sie mimo gene­ral­nego trendu spad­ko­wego dla całej popu­la­cji.

Lon­dyń­skiej Metro­po­li­tan Police udaje się roz­wią­zać około 90 pro­cent spraw zwią­za­nych z zabój­stwami (dla porów­na­nia w wielu dużych mia­stach USA współ­czyn­nik ten wynosi zale­d­wie około 60 pro­cent). Sku­tecz­ność lon­dyń­skiej poli­cji to w dużej mie­rze zasługa powo­ła­nia spe­cjal­nych, świet­nie wypo­sa­żo­nych jed­no­stek, któ­rych zada­niem jest bada­nie mor­derstw (przy czym rów­nież im coraz trud­niej jest nakło­nić do zeznań świad­ków zabójstw ulicz­nych i mor­derstw doko­ny­wa­nych pod­czas pora­chun­ków gan­gów). Te impo­nu­jące doko­na­nia poli­cji metro­po­li­tal­nej w zakre­sie wykry­wa­nia spraw­ców tych prze­stępstw mają jesz­cze inną przy­czynę – otóż wśród ogółu mor­dów do rzad­ko­ści należą sytu­acje, gdy ofiara nie zna sprawcy. Więk­szość ofiar zna swo­ich zabój­ców, dzięki czemu poli­cja nie musi szu­kać daleko. Jeden z naj­częst­szych sce­na­riu­szy to sytu­acja, gdy ofiara i zabójca są w związku, przy czym zazwy­czaj ofiara ginie, kiedy grozi part­ne­rowi, że się z nim roz­sta­nie. Ofia­rami tego typu mor­derstw w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze padają kobiety (jedy­nie 1 pro­cent mor­do­wa­nych rocz­nie męż­czyzn ginie z ręki part­nerki). Jed­nakże grupę naj­bar­dziej nara­żoną na bycie ofiarą zabój­stwa sta­no­wią nie­mow­lęta, a zabójcą w tych sytu­acjach zazwy­czaj jest matka.

W nie­mal poło­wie przy­pad­ków mor­derstw w grę wcho­dzą alko­hol lub nar­ko­tyki, jed­nak używki rzadko sta­no­wią jedyne wytłu­ma­cze­nie tra­ge­dii. Zabój­stwo moty­wo­wane chę­cią wzbo­ga­ce­nia się wystę­puje zaska­ku­jąco rzadko – to jedy­nie około 6 pro­cent ogółu mor­derstw doko­ny­wa­nych w Wiel­kiej Bry­ta­nii i USA (wli­cza­jąc w to zabój­stwa pod­czas roz­boju oraz kra­dzieży z wła­ma­niem). Jesz­cze rza­dziej spo­tyka się zbrod­nie na tle sek­su­al­nym, które sta­no­wią zale­d­wie nie­cały 1 pro­cent wszyst­kich mor­dów, lecz zyskują nie­pro­por­cjo­nal­nie duży roz­głos, zwłasz­cza gdy docho­dzi do całej serii zabójstw tego typu, a ofiary i sprawca byli dla sie­bie obcymi ludźmi.

Moim zada­niem jako psy­chia­try sądo­wego jest ocena zdro­wia psy­chicz­nego spraw­ców poważ­nych prze­stępstw, a także pod­da­nie lecze­niu tych spo­śród nich, u któ­rych zdia­gno­zo­wa­łem zabu­rze­nie psy­chiczne. Zwy­kle do bada­nia przy­stę­puję nie­długo po tym, jak sprawca doko­nał prze­stępstwa, a następ­nie spo­rzą­dzam pisemną opi­nię. Czę­sto wystę­puję też w sądzie, gdzie jako bie­gły w dzie­dzi­nie psy­chia­trii przed­sta­wiam swoją eks­per­tyzę, zarówno na eta­pie pro­cesu, jak i ogło­sze­nia wyroku. Jed­nakże moje zaan­ga­żo­wa­nie by­naj­mniej nie ogra­ni­cza się do udziału w obra­dach Sądu Koron­nego.

Kiedy postę­po­wa­nie karne dobie­gnie końca, sprawcę mor­der­stwa należy umie­ścić w wię­zie­niu, żeby chro­nić przed nim resztę spo­łe­czeń­stwa. Zara­zem jed­nak musimy spró­bo­wać zro­zu­mieć, co popchnęło go do zbrodni. Do zadań psy­chia­try sądo­wego należy nie tylko lecze­nie zabu­rze­nia i reha­bi­li­ta­cja pacjenta, ale też zadba­nie o to, żeby w przy­szło­ści osob­nik taki nie dopu­ścił się ponow­nie zabro­nio­nego czynu. W sytu­acji, gdy sąd roz­waża wypusz­cze­nie osa­dzo­nego na wol­ność, zwraca się do mnie z prośbą o ocenę ryzyka, jakie może się z tym wią­zać. Do moich obo­wiąz­ków należy rów­nież nad­zór psy­chia­tryczny nad taką osobą pod­czas zwal­nia­nia jej z wię­zie­nia; nie­kiedy nad­zo­ruję też ska­za­nego, który wyszedł już na wol­ność, gdy konieczne jest pod­da­nie go inter­na­cji lub roz­to­cze­nie nad nim opieki lekar­skiej. W pracy sty­kam się z ludźmi ska­za­nymi za mor­der­stwo, ale rów­nież doko­nuję oceny ryzyka stwa­rza­nego przez osoby, co do któ­rych zacho­dzi podej­rze­nie, że mogą w przy­szło­ści prze­ja­wiać zacho­wa­nia agre­sywne lub (to bar­dzo rzadki przy­pa­dek) kogoś zabić. Innymi słowy, jed­nym z moich obo­wiąz­ków jest zapo­bie­ga­nie mor­der­stwom, jed­nak należy pamię­tać, że sza­co­wa­nie ryzyka w takich sytu­acjach jest wyjąt­kowo mało mia­ro­dajne.

Kiedy sta­wia­łem pierw­sze kroki na polu psy­chia­trii sądo­wej, była to pio­nier­ska dzie­dzina nauki i wśród ludzi zwią­za­nych z nią domi­no­wały opty­mi­styczne nastroje. Oczy­wi­ście na­dal wiele zja­wisk pozwala z nadzieją spo­glą­dać w przy­szłość – przy­kła­dowo w nie­któ­rych zamknię­tych zakła­dach psy­chia­trycz­nych ofe­ro­wana jest spe­cja­li­styczna pomoc na zna­ko­mi­tym pozio­mie, a jakość opieki psy­cho­lo­gicz­nej świad­czo­nej w zakła­dach kar­nych gene­ral­nie się popra­wiła. Tym nie­mniej opty­mizm począt­ko­wego okresu przy­gasł za sprawą odgór­nych decy­zji, które dopro­wa­dziły do ogra­ni­cze­nia pomocy dla uza­leż­nio­nych i znacz­nej reduk­cji liczby łóżek w szpi­ta­lach dla pacjen­tów psy­chia­trycz­nych. Obec­nie doszli­śmy do punktu, gdy gwał­tow­nie wzro­sła liczba zabójstw z uży­ciem noża doko­ny­wa­nych przez osoby pod wpły­wem nar­ko­ty­ków, a lokalne ośrodki zapew­nia­jące opiekę zdro­wia psy­chicz­nego nie radzą sobie z napły­wem nowych pacjen­tów i nie dys­po­nują wystar­cza­ją­cymi środ­kami na ich lecze­nie. W efek­cie zmu­szeni jeste­śmy pro­sić poli­cję i inne służby ratow­ni­cze, żeby wyrę­czały nas w naszej pracy. W nie­któ­rych przy­pad­kach miało to opła­kane kon­se­kwen­cje, łącz­nie z mor­der­stwem.

Książka, którą trzy­masz teraz w rękach, drogi czy­tel­niku, to opo­wieść o mojej pracy. Przyj­rzymy się w niej zabój­stwom na tle sek­su­al­nym, zabój­stwom pod­czas epi­zodu psy­cho­tycz­nego, mat­ko­bój­stwu, dzie­cio­bój­stwu, zabój­stwom part­nerki, zabój­stwom part­nera (zazwy­czaj przez kobietę msz­czącą się na męż­czyź­nie za znę­ca­nie się), mor­der­stwom będą­cym skut­kiem nad­uży­wa­nia alko­holu oraz spo­wo­do­wa­nym przez uszko­dze­nia mózgu zabójcy, mor­der­stwom, po któ­rych sprawcy dozna­wali amne­zji, mor­der­stwom moty­wo­wa­nym chę­cią wzbo­ga­ce­nia się: zarówno zabój­stwom jed­nej osoby, jak i maso­wym mor­dom o cha­rak­te­rze eks­tre­mi­stycz­nym i ter­ro­ry­stycz­nym. Obie­cuję, że zaj­rzymy znacz­nie głę­biej, niż się­gają donie­sie­nia medialne, i prze­ko­namy się, że wpraw­dzie każda z tych spraw jest wyjąt­kowa, tym nie­mniej można dopa­trzyć się pew­nych sta­łych wzor­ców powra­ca­ją­cych we wszel­kich typach mor­derstw. Oprócz wszyst­kich tych tra­gicz­nych przy­pad­ków, z któ­rymi zetkną­łem się na grun­cie zawo­do­wym, rów­nież moje życie rodzinne zostało nazna­czone śmier­cią – opo­wiem dokład­nie, jak do tego doszło i jakie piętno to zda­rze­nie odci­snęło na moich bli­skich.

Przede wszyst­kim jed­nak niniej­sza książka opo­wiada o tym, co dzieje się w umy­śle czło­wieka, który pod­nosi rękę na bliź­niego. Stara się odpo­wie­dzieć na pyta­nia, w jaki spo­sób możemy zro­zu­mieć takie zbrod­nie, jak dopil­no­wać, by nie powtó­rzyły się w przy­szło­ści, a także jak odczy­ty­wać znaki zdra­dza­jące, że mamy do czy­nie­nia z poten­cjal­nym zabójcą.

Zdaję sobie sprawę, że moja książka ocieka krwią i roi się w niej od mor­der­ców. Wie­rzę jed­nak, że czy­tel­nik posze­rzy dzięki niej swoje rozu­mie­nie tych trud­nych spraw, a w efek­cie sta­nie się lep­szym czło­wie­kiem.

Zabój­stwo na tle sek­su­al­nym

Zabój­stwo na tle sek­su­al­nym

1 Stu­dium przy­padku: Anthony Hardy

Stu­dium przy­padku: Anthony Hardy

1

Wpadł dzięki kar­cie lojal­no­ścio­wej Nec­tar. Tam­tego dnia wybrał się na zakupy – chciał zaopa­trzyć się w czarne worki na śmieci. Ponie­waż hiper­mar­ket sieci Sains­bury’s, w któ­rym zna­lazł worki, nale­żał do pro­gramu lojal­no­ścio­wego, można w nim było nabić na kartę dodat­kowe punkty za zakup. Pokusa oka­zała się zbyt wielka. Jakiś czas póź­niej poli­cja ziden­ty­fi­ko­wała męż­czy­znę na nagra­niu z kamery moni­to­ringu.

Anthony Hardy, bo o nim tu mowa, opi­nii publicz­nej znany jest lepiej pod pseu­do­ni­mem „Roz­pru­wacz z Cam­den”1. Ażeby zro­zu­mieć, jak to się stało, że drogi moja i owego męż­czy­zny z wyraźną sła­bo­ścią do gro­ma­dze­nia punk­tów na kar­cie lojal­no­ścio­wej Nec­tar prze­cięły się, musimy cof­nąć się w cza­sie do stycz­nia 2002 r. To wtedy poli­cjanci zło­żyli Hardy’emu nie­za­po­wie­dzianą wizytę w jego lon­dyń­skim miesz­ka­niu. Funk­cjo­na­riu­sze byli prze­ko­nani, że czeka ich ruty­nowa inter­wen­cja w spra­wie kłótni sąsiedz­kiej. Wezwała ich sąsiadka, z którą Hardy, wów­czas mający 51 lat, wdał się w sprzeczkę z powodu prze­cie­ka­ją­cej rury, po czym kwa­sem siar­ko­wym z aku­mu­la­tora poma­zał jej drzwi, zosta­wia­jąc na nich jakiś nie­przy­zwo­ity napis. Kiedy wpu­ścił poli­cjan­tów do miesz­ka­nia, zwró­cili oni uwagę, że drzwi do jed­nego z pokoi zamknięte są na klucz. Wzbu­dziło to ich podej­rze­nia.

– Co tam jest? – zain­te­re­so­wali się.

Hardy uda­wał, że zapo­dział gdzieś klucz do pokoju. W końcu udało im się zna­leźć go w kie­szeni jego płasz­cza. Szybko otwo­rzyli zamek.

W pokoju stało łóżko, obok niego wia­dro z cie­płą wodą, a dalej apa­rat foto­gra­ficzny na sta­ty­wie. Na łóżku poli­cjanci ujrzeli zwłoki 38-let­niej kobiety, którą ziden­ty­fi­ko­wano potem jako Sally „Rose” White.

W tym miej­scu mógł­byś, sza­nowny czy­tel­niku, uznać sprawę za wyja­śnioną. Fak­tycz­nie, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Hardy’emu posta­wiono zarzut popeł­nie­nia mor­der­stwa. Wkrótce jed­nak stało się jasne, że żadne z obra­żeń na ciele denatki, a więc ani ślad po ugry­zie­niu na pra­wym udzie Sally, ani nie­wiel­kie zadra­pa­nie na gło­wie, nie mogło dopro­wa­dzić do jej śmierci. Sek­cja zwłok dowio­dła, że kobieta cier­piała na cho­robę wień­cową, co skło­niło pato­loga Freddy’ego Patela do wyda­nia opi­nii, iż Sally zmarła na zawał.

W tej sytu­acji sąd nie miał innego wyj­ścia, jak tylko cof­nąć zarzuty. 12 marca 2002 r. Hardy przy­znał się do uszko­dze­nia drzwi miesz­ka­nia sąsiadki, po czym na mocy bry­tyj­skiej ustawy o zdro­wiu psy­chicz­nym (ang. Men­tal Health Act) zade­cy­do­wano o skie­ro­wa­niu go na przy­mu­sowe lecze­nie psy­chia­tryczne (ina­czej deten­cja lub inter­na­cja sądowa) i został prze­nie­siony z zakładu kar­nego HM Pri­son Pen­to­nville na otwarty oddział szpi­tala psy­chia­trycznego St Luke’s Hospi­tal w dziel­nicy Muswell Hill. Tra­fił tam pod opiekę leka­rza psy­chia­trii ogól­nej doro­słych, który leczył go z zabu­rzeń afek­tyw­nych. Zabu­rze­nia afek­tywne, czy też zabu­rze­nia nastroju, to w psy­chia­trii bar­dzo sze­ro­kie poję­cie, mogące w prak­tyce odno­sić się do całego wachla­rza sta­nów psy­chicz­nych, mię­dzy innymi depre­sji, która może przy­bie­rać naj­róż­niej­sze formy: poczy­na­jąc od trwa­ją­cego do dwóch tygo­dni spadku nastroju, przez apa­tię, zmę­cze­nie, poczu­cie bez­war­to­ścio­wo­ści itd., aż po ostre stany depre­syjne, któ­rym towa­rzy­szą myśli samo­bój­cze i uro­je­nia psy­cho­tyczne. Ter­min „zabu­rze­nia afek­tywne” bywa też sto­so­wany w opi­sie cho­roby afek­tywnej dwu­bie­gu­no­wej. Cier­piące na nią osoby mogą doświad­czać wyraź­nych epi­zo­dów „mania­kal­nych”, pod­czas któ­rych prze­ja­wiają upo­rczywą skłon­ność do iry­ta­cji naprze­mien­nie z nastro­jem eufo­rycz­nym, doświad­czają zmniej­szo­nej potrzeby snu, wystę­puje u nich wie­lo­mów­ność, mega­lo­ma­nia itp.

U Hardy’ego zdia­gno­zo­wano łagodne, nie­kiedy docho­dzące do umiar­ko­wa­nego, obni­że­nie nastroju, potę­go­wane przez nad­uży­wa­nie alko­holu; lekarz dopa­trzył się też symp­to­mów mogą­cych wska­zy­wać, że pacjent doświad­czał już w prze­szło­ści wahań nastroju. Ponie­waż zacho­dziły nad­zwy­czajne oko­licz­no­ści, zade­cy­do­wano, że o osza­co­wa­nie zagro­że­nia, jakie pacjent może sta­no­wić dla innych, popro­szony zosta­nie psy­chia­tra sądowy.

I wła­śnie wtedy zwró­cono się do mnie.

Psy­chia­trów sądo­wych jest nie­wielu, a przy tym mają oni skłon­ność do utrzy­my­wa­nia taj­ni­ków swo­jego fachu w tajem­nicy. Pośród mniej wię­cej 330 tysięcy leka­rzy zrze­szo­nych w Gene­ral Medi­cal Coun­cil (bry­tyj­skiej Izbie Lekar­skiej) jest nas tylko garstka, bo led­wie 350, a przy tym mało kto wie o naszej pracy. Wszy­scy jeste­śmy wykwa­li­fi­ko­wa­nymi leka­rzami (w odróż­nie­niu od naszych kole­gów psy­cho­lo­gów): w pierw­szej kolej­no­ści psy­chia­trami, w dal­szej bie­głymi sądo­wymi w dzie­dzi­nie psy­chia­trii.

Nim zasi­li­łem swoją skromną osobą to zacne grono, cze­kała mnie istna droga przez mękę. Ni­gdy nie pla­no­wa­łem dla sie­bie kariery psy­chia­try sądo­wego. Po 6-let­nich stu­diach medycz­nych odby­łem 3-letni staż, w ramach któ­rego pra­co­wa­łem na oddziale ratun­ko­wym oraz za gra­nicą dla orga­ni­za­cji pomo­co­wej. Następ­nie zapi­sa­łem się na szko­le­nie spe­cja­li­za­cyjne orga­ni­zo­wane przez szpi­tal Maud­sley. Trwa­jący sześć lat pro­gram pozwa­lał ukie­run­ko­wać zain­te­re­so­wa­nia począt­ku­ją­cego leka­rza, ofe­ru­jąc takie spe­cjal­no­ści jak psy­chozy, uza­leż­nie­nia i psy­chia­tria dzie­cięca. Osta­tecz­nie moją uwagę przy­kuła psy­chia­tria sądowa, jed­nak musiało upły­nąć jesz­cze sporo czasu, nim zro­zu­mia­łem, co stało za moim wybo­rem.

Czę­sto sty­kam się z pyta­niem: „Czy w pracy ma pan do czy­nie­nia ze zwło­kami?”. Cóż, ow­szem, mia­łem z nimi do czy­nie­nia już w trze­cim dniu stu­diów na Uni­ver­sity Col­lege Lon­don (UCL). To wtedy zoba­czy­li­śmy mar­twe ciała, na któ­rych przez kolejne mie­siące mie­li­śmy się szko­lić w sztuce sek­cji zwłok. Oprócz pato­lo­gów sądo­wych, a więc spe­cja­li­stów bada­ją­cych przy­czyny śmierci ofiary, mamy też audy­to­rów śled­czych, odon­to­lo­gów, tok­sy­ko­lo­gów i antro­po­lo­gów sądo­wych. W prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich tych spe­cja­li­stów psy­chia­trę sądo­wego zwłoki inte­re­sują o tyle tylko, o ile mogą mu one zdra­dzić coś na temat stanu psy­chicz­nego mor­dercy. Pra­cuje on w sfe­rze, w któ­rej psy­chia­tria prze­nika się z pra­wem. Zazwy­czaj ozna­cza to lecze­nie cho­rych psy­chicz­nie spraw­ców, to zna­czy takich osób, które dopu­ściły się czynu zabro­nio­nego, a przy tym zdia­gno­zo­wano u nich zabu­rze­nie psy­chiczne. Do naszych zadań należy orze­ka­nie o sta­nie umy­sło­wym pacjenta i spo­rzą­dze­nie pisem­nej eks­per­tyzy. Bywamy powo­ły­wani przez sąd jako bie­gli, by przed­sta­wić opi­nię w postę­po­wa­niu zarówno cywil­nym, jak i kar­nym – wypo­wia­damy się wów­czas na temat czy­jejś poczy­tal­no­ści i odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej. Nasza ocena może mieć roz­strzy­ga­jące zna­cze­nie w spra­wach, w któ­rych obrona pod­nosi nastę­pu­jące prze­słanki czę­ściowo wyłą­cza­jące winę: powo­łuje się na nie­po­czy­tal­ność sprawcy bądź poczy­tal­ność ogra­ni­czoną, albo dowo­dzi, że w grę wcho­dziła zmowa popeł­nie­nia zbio­ro­wego samo­bój­stwa lub sytu­acja, w któ­rej sprawca został spro­wo­ko­wany do czynu i utra­cił pano­wa­nie nad sobą. We wszyst­kich tego typu przy­pad­kach w więk­szym lub mniej­szym stop­niu sąd zdaje się na opi­nię bie­głego psy­chia­try, choć należy zazna­czyć, że nie­kiedy bywa ona pod­wa­żana.

Cóż, nie dla nas kla­syczne kry­mi­nalne łami­główki, w któ­rych stawką jest odkry­cie, kto zabił (cza­sami możemy naj­wy­żej dora­dzić poli­cji, czy zatrzy­many jest w sta­nie pozwa­la­ją­cym go prze­słu­chać, lub też wypo­wia­damy się, gdy pozwany wpraw­dzie przy­znaje się do winy, jed­nak wia­ry­god­ność jego zeznań jest poda­wana w wąt­pli­wość – zda­rzają się bowiem przy­padki, gdy osoba z zabu­rze­niami psy­chicz­nymi przy­znaje się do popeł­nie­nia czynu, któ­rego w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie popeł­niła). W naszej pracy bar­dziej inte­re­suje nas pyta­nie „dla­czego?” niż „kto?”. Sku­piamy się na sprawcy, który został już zatrzy­many. Pró­bu­jemy dowie­dzieć się, w jakim był sta­nie psy­chicz­nym przed popeł­nie­niem prze­stęp­stwa. Dla­czego i w jaki spo­sób doszło do mor­der­stwa? Czy pozba­wie­nie wol­no­ści będzie na pewno bez­pieczne dla sprawcy? Czy jego stan psy­chiczny pozwala mu wziąć udział w pro­ce­sie? Czy ciąży na nim czę­ściowa lub pełna odpo­wie­dzial­ność za przy­pi­sy­wany mu czyn, czy też popeł­nie­nie go należy postrze­gać jako wynik zabu­rze­nia psy­chicz­nego?

Następ­nie musimy zade­cy­do­wać, co powinno spo­tkać sprawcę po wyroku ska­zu­ją­cym – czy należy umie­ścić go w psy­chia­trycz­nym zakła­dzie zamknię­tym czy raczej w wię­zie­niu? Czy mamy tu do czy­nie­nia z czło­wie­kiem nie­spełna rozumu, czy po pro­stu złym? A może z kimś sytu­ują­cym się pomię­dzy tymi dwiema skraj­no­ściami? Kolejna sprawa: jeśli sprawca zosta­nie umiesz­czony w szpi­talu, jakie środki bez­pie­czeń­stwa należy przed­się­wziąć, a także czy będziemy w sta­nie wdro­żyć lecze­nie? Jakie są roko­wa­nia w kwe­stii peł­nego wyle­cze­nia? Czy ska­zany zro­zu­miał (a także czy my rozu­miemy), co popchnęło go do zbrodni? Czy w związku z tym zdo­łamy opra­co­wać plan zapo­bie­ga­nia nawro­tom cho­roby? Czy będzie go można bez­piecz­nie wypu­ścić z zakładu kar­nego?

Tego rodzaju wąt­pli­wo­ści pię­trzą się zaraz po aresz­to­wa­niu. Sytu­acje, gdy jeste­śmy pro­szeni o ocenę podej­rza­nego przed popeł­nie­niem czynu zabro­nio­nego i osza­co­wa­nie ryzyka jego popeł­nie­nia, należą co prawda do rzad­ko­ści, lecz nie­kiedy zda­rzają się i takie zle­ce­nia. W przy­padku Anthony’ego Hardy’ego ocze­ki­wano ode mnie wła­śnie tego rodzaju roz­strzy­gnięć.

Dosko­nale pamię­tam tam­ten dzień – prze­słu­cha­łem Hardy’ego 28 sierp­nia 2002 r. Kiedy zagłę­bi­łem się w jego histo­rię oso­bi­stą, od razu moją uwagę przy­kuło parę nie­ty­po­wych szcze­gó­łów. Gene­ral­nie psy­chia­trę sądo­wego obo­wią­zuje tajem­nica zawo­dowa, lecz fakty z prze­szło­ści męż­czy­zny, a także wyimki z eks­per­tyz psy­chia­trycz­nych były przy­wo­ły­wane już w spra­woz­da­niu z nie­za­leż­nego docho­dze­nia, dzięki czemu infor­ma­cje te są publicz­nie dostępne, a zatem mogę je tutaj swo­bod­nie oma­wiać. Anthony Hardy uro­dził się w Bur­ton-on-Trent, w hrab­stwie Staf­ford­shire. Nauczy­ciele zapa­mię­tali go jako ucznia przy­kła­da­ją­cego się do nauki; dawało się u niego zauwa­żyć pra­gnie­nie wyrwa­nia się z biedy, w któ­rej się wycho­wy­wał. Dostał się na stu­dia inży­nie­ryjne na Impe­rial Col­lege Lon­don i poznał tam swoją przy­szłą żonę Judith. Para wzięła ślub w 1972 r.; uro­dziło się im czworo dzieci. Na pewien czas rodzina wyemi­gro­wała do Austra­lii. Hardy był już znany poli­cji z powodu wsz­czy­na­nia awan­tur domo­wych i zdrad. Żona wpraw­dzie kil­ku­krot­nie wno­siła pozew o roz­wód, lecz za każ­dym razem wyco­fy­wała go, gdy Anthony dążył do pojed­na­nia.

W 1982 r., pod­czas pobytu w Austra­lii, poli­cja wsz­częła śledz­two w spra­wie dotkli­wego pobi­cia Judith przez męża. Jak się oka­zało, Anthony pró­bo­wał uto­pić żonę w wan­nie, wcze­śniej zada­jąc kobie­cie cios w głowę butelką zamar­z­nię­tej wody. Kształt odnie­sio­nej rany miał suge­ro­wać, że Judith pośli­zgnęła się i upa­dła, ude­rza­jąc o brzeg wanny. Moż­liwe, że pomysł, by posłu­żyć się butelką z zamro­żoną wodą, Anthony zawdzię­czał lek­tu­rze opo­wia­da­nia Roalda Dahla pt. Lamb to the Slau­gh­ter, w któ­rym boha­terka mor­duje męża, okła­da­jąc go zamar­z­niętą na kość nogą owcy, a na koniec wrę­cza narzę­dzie zbrodni detek­ty­wom bada­ją­cym sprawę zabój­stwa. (Ostat­nio sporo się mówi o demo­ra­li­zu­ją­cym wpły­wie gier kom­pu­te­ro­wych i hip-hopu, może warto w tym kon­tek­ście zasta­no­wić się nad zgub­nym oddzia­ły­wa­niem na psy­chikę opo­wia­dań Roalda Dahla). Osta­tecz­nie zarzuty wyco­fano, a mał­żeń­stwo pań­stwa Hardy roz­pa­dło się. Musiały jed­nak upły­nąć jesz­cze cztery lata, nim para wzięła ofi­cjal­nie roz­wód. W tym okre­sie Anthony stra­cił pracę inży­niera i zaczął przy­spie­szoną podróż w dół dra­biny spo­łecz­nej – przez jakiś czas zara­biał jako kie­rowca tak­sówki na tele­fon, a w końcu został bez­ro­bot­nym.

Gdy wró­cił do Wiel­kiej Bry­ta­nii, zdia­gno­zo­wano u niego cho­robę afek­tywną dwu­bie­gu­nową, cechy oso­bo­wo­ści zabu­rzo­nej oraz skłon­ność do nad­uży­wa­nia alko­holu. Anthony odby­wał potem krót­kie odsiadki, mię­dzy innymi za celowe uszko­dze­nie mie­nia, gdy zde­mo­lo­wał dom swo­jej byłej żony, a także ukradł samo­chód jej nowego part­nera (nawia­sem mówiąc, dzia­ła­nia te dzi­siaj okre­śli­li­by­śmy jako nęka­nie). Na kon­cie miał krót­kie pobyty w szpi­ta­lach psy­chia­trycz­nych, pomiesz­ki­wał też w lon­dyń­skich hoste­lach. W tym okre­sie był ska­zy­wany za kra­dzież, a także zakłó­ca­nie porządku publicz­nego pod wpły­wem alko­holu. W 1998 r. został aresz­to­wany po tym, jak pro­sty­tutka oskar­żyła go o gwałt; zarzuty osta­tecz­nie odda­lono z braku dowo­dów. W 2002 r. Hardy żył z zasił­ków, nad­uży­wał alko­holu i zma­gał się z nie­le­czoną cukrzycą. Wiódł życie samot­nika w ponu­rym niskim bloku komu­nal­nym nie­da­leko Royal Col­lege Street w lon­dyń­skiej dziel­nicy Cam­den.

Był męż­czy­zną słusz­nej postury, tęga­wym, mie­rzą­cym ponad 180 cen­ty­me­trów wzro­stu. Pod­czas naszego spo­tka­nia wypo­wia­dał się w spo­kojny spo­sób; odnio­słem wra­że­nie, że każda odpo­wiedź poprze­dzona była poważ­nym namy­słem. Kiedy spy­ta­łem, czy zauważa u sie­bie jakieś objawy mogące świad­czyć o manii lub depre­sji, zaprze­czył. Prze­ja­wiał wyraźne zmniej­sze­nie inten­syw­no­ści eks­pre­sji emo­cji, nazy­wane w psy­chia­trii spłasz­cze­niem afektu. Zapy­tany o nęka­nie byłej żony, pró­bo­wał baga­te­li­zo­wać temat, mimo że pew­nego razu wybrał się spe­cjal­nie aż do odda­lo­nej o 100 kilo­me­trów od Lon­dynu miej­sco­wo­ści Bury St. Edmunds po to tylko, żeby cisnąć kamie­niem w okno jej nowego domu. Pamię­tam, że coś w jego zacho­wa­niu spra­wiło, że czu­łem się nie­swojo. Odpo­wia­dał nie­chęt­nie, a po zakoń­czo­nym wywia­dzie jego psy­chika na­dal pozo­sta­wała dla mnie zagadką, mimo że przy­znał wprost, iż zawsze szybko się nudził, był impul­sywny i szu­kał pod­niet. Przy­znał się rów­nież do celo­wego uszko­dze­nia mie­nia, gdy nama­zał na drzwiach do miesz­ka­nia sąsiadki napis „Wypier­da­laj szmato”, a potem przy pomocy lejka wyko­na­nego z prze­cię­tej pla­sti­ko­wej butelki po cydrze, wsu­nię­tego do szpary na listy w drzwiach, nalał do miesz­ka­nia kwasu siar­ko­wego z aku­mu­la­tora. Jak stwier­dził, w tam­tym okre­sie tęgo popi­jał. Utrzy­my­wał co prawda, że nie pamięta, jak Rose White zna­la­zła się w jego miesz­ka­niu, lecz stwier­dził, że być może sam ją tam przy­pro­wa­dził. Przy­znał też wprost, że nie­raz korzy­stał z usług pro­sty­tu­tek pra­cu­ją­cych w oko­licy sta­cji metra King Cross. Jedna z pie­lę­gnia­rek poin­for­mo­wała mnie potem, że Hardy’ego bar­dzo zde­ner­wo­wały moje pyta­nia zwią­zane z Rose; podobno po naszym wywia­dzie pacjent zaczął prze­ja­wiać myśli samo­bój­cze.

Pod­czas pobytu w St. Luke’s Hospi­tal Hardy zobo­wią­zał się, że po powro­cie do domu podej­mie tera­pię dla osób uza­leż­nio­nych od alko­holu. Kiedy na próbę wypusz­czono go na jed­no­dniową prze­pustkę, nie spra­wiał żad­nych pro­ble­mów. Prze­ja­wiał skru­chę z powodu swo­jego wcze­śniej­szego zacho­wa­nia w sto­sunku do sąsiadki; nie zaob­ser­wo­wano też żad­nych sygna­łów mogą­cych wska­zy­wać, że dalej żywi do niej urazę.

Na koniec spo­rzą­dzi­li­śmy spra­woz­da­nie z wywiadu (wyjąt­kowo z pacjen­tem roz­ma­wia­łem nie tylko ja, ale też sta­ży­sta szko­lący się pod moim okiem, tak byśmy mogli potem porów­nać nasze notatki). W spra­woz­da­niu uwzględ­ni­li­śmy wcze­śniej­sze odno­to­wane przy­padki prze­mocy w sto­sunku do byłej żony. Ponie­waż pewne detale zwią­zane ze śmier­cią Rose White budziły nasze podej­rze­nia (szcze­gól­nie obec­ność apa­ratu foto­gra­ficz­nego na sta­ty­wie w pokoju, w któ­rym zna­le­ziono jej zwłoki), w rapor­cie reko­men­do­wa­li­śmy poin­for­mo­wa­nie lokal­nego oddziału Multi-Agency Public Pro­tec­tion Arran­ge­ments (Mię­dzy­agen­cyjny Zespół ds. Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego MAPPA, organ łączący poli­cję z kura­to­rem, któ­rego zada­niem jest obser­wa­cja poten­cjal­nie groź­nych jed­no­stek)2, tak by przed wypi­sa­niem Anthony’ego ze szpi­tala opra­co­wano jakiś plan dal­szego postę­po­wa­nia. W naszej oce­nie Hardy mógł w przy­szło­ści sta­no­wić zagro­że­nie dla kobiet, przy czym nie musiało mieć to wcale związku z jego sta­nem psy­chicz­nym czy nad­uży­wa­niem alko­holu. Należy też pamię­tać, że zgod­nie z wyni­kami autop­sji Rose White musie­li­śmy w naszych roz­po­zna­niach zakła­dać, iż Anthony nie przy­czy­nił się do jej śmierci.

Moje kon­takty z Har­dym ogra­ni­czyły się w owym cza­sie do tego wywiadu. W następ­nych mie­sią­cach byłem zajęty pracą przy innych spra­wach. Miało się to zmie­nić dopiero w syl­we­stra 2002 r.

Zawsze noszę przy sobie dwa tele­fony komór­kowe: jeden pry­watny, drugi służ­bowy. Tam­tego wie­czoru pry­watny apa­rat mia­łem w kie­szeni spodni, za to służ­bowy tkwił w kie­szeni kurtki, którą zosta­wi­łem na wie­szaku w kory­ta­rzu, tuż za kuch­nią, do któ­rej wcho­dzi się po trzech niskich, nie­zbyt rów­nych schod­kach.

Jedno z naszych dzieci miało wtedy rok, a dru­gie trzy lata, więc wypad na syl­we­strową balangę nie wcho­dził w grę. Dla­tego zapro­si­li­śmy do nas paru zna­jo­mych, żeby wspól­nie świę­to­wać nadej­ście nowego roku. Desz­czowa i wietrzna pogoda, prawdę mówiąc, nie nastra­jała do wyj­ścia. Poza tym tego wie­czoru goto­wa­łem, a więc byłem w swoim żywiole.

Ponie­waż i ja, i moja mał­żonka pra­co­wa­li­śmy w peł­nym wymia­rze godzin jako leka­rze, dzie­li­li­śmy się obo­wiąz­kami domo­wymi, mię­dzy innymi na zmianę odbie­ra­jąc chłop­ców ze żłobka, w zależ­no­ści od tego, które z nas danego dnia pra­co­wało do późna. W tam­tym okre­sie mie­li­śmy bar­dzo napięty gra­fik, jak zresztą każda młoda rodzina, spodo­bał mi się więc pomysł, żebym w syl­we­stra zapo­mniał o pra­niu i zaj­mo­wa­niu się dziećmi i zamiast tego wcie­lił się w rolę szefa kuchni. Oczy­wi­ście zawsze ist­nieje pokusa pój­ścia na łatwi­znę i wło­że­nia do pie­kar­nika, powiedzmy, ryby w panierce. Week­endy były jed­nak cza­sem, gdy zro­bie­nie świe­żego spa­ghetti z owo­cami morza dawało mi wyma­rzoną odskocz­nię od codzien­nej rutyny. Poza tym od jakie­goś czasu mia­łem w zwy­czaju ubar­wiać wizyty w wię­zie­niach i zapo­mnia­nych kli­ni­kach psy­chia­trycz­nych zaku­pami w nie­ty­po­wych miej­scach, które na co dzień nie były mi po dro­dze: wpa­da­łem na przy­kład do ofe­ru­ją­cych sycy­lij­skie przy­smaki deli­ka­te­sów Salvino nie­da­leko wię­zie­nia Hol­lo­way, do Spice Shop mija­nego w dro­dze powrot­nej z zakładu kar­nego Worm­wood Scrubs czy też do Coastline Gali­cia, jed­nego z ostat­nich tra­dy­cyj­nych skle­pów ryb­nych.

W syl­we­stra towa­rzy­stwa miała dotrzy­mać nam para psy­chia­trów. Na gości cze­kała butelka cał­kiem nie­złego tre­ści­wego czer­wo­nego wina, a ja zają­łem się przy­go­to­wy­wa­niem ambit­nego poczę­stunku na wie­czór. Ponie­waż sku­piony byłem na goto­wa­niu, a z gło­śni­ków sączył się utwór Milesa Davisa Max is Making Wax z płyty Live at the Pasa­dena Civic Audi­to­rium, nie od razu usły­sza­łem dzwo­nek służ­bo­wego tele­fonu dobie­ga­jący z kory­ta­rza. Zanim zdo­ła­łem dobiec do wie­szaka i wydo­być apa­rat z kie­szeni kurtki, dzwo­niący już się roz­łą­czył.

Zer­k­ną­łem szybko na wyświe­tlacz i momen­tal­nie poczu­łem ukłu­cie nie­po­koju. Dzwo­nił Doug Car­di­nal, pie­lę­gniarz ze szpi­tala psy­chia­trycz­nego, peł­niący funk­cję łącz­nika z poli­cją. Było jasne, że stało się coś złego, w prze­ciw­nym wypadku Doug by mnie nie nie­po­koił. Musiało dojść do tzw. poważ­nego zda­rze­nia nie­po­żą­da­nego. Fakt, że pró­bo­wał skon­tak­to­wać się wła­śnie ze mną – a więc leka­rzem, który nie miał dziś dyżuru – bar­dzo źle wró­żył.

Kiedy spró­bo­wa­łem oddzwo­nić, włą­czyła się skrzynka gło­sowa. Pew­nie nie ma zasięgu, bo zszedł do piw­nicy, do aresztu tym­cza­so­wego, pomy­śla­łem, po czym wró­ci­łem do kon­tem­plo­wa­nia muzyki Milesa Davisa. Jed­nak cudowny błogi spo­kój, który towa­rzy­szył dotąd mojemu goto­wa­niu, prze­padł bez­pow­rot­nie. Jego miej­sce w moim sercu powoli zaczął wypeł­niać strach. Prawda jest taka, że my, psy­chia­trzy sądowi, oprócz lęku, który dzie­limy z leka­rzami wszyst­kich spe­cja­li­za­cji, zwią­za­nego z moż­li­wo­ścią pod­ję­cia błęd­nej decy­zji, która zaszko­dzi pacjen­towi, zma­gamy się z jesz­cze dwoma innymi demo­nami. Przede wszyst­kim zawsze towa­rzy­szy nam nie­po­kój, że pacjent tar­gnie się na swoje życie. Sza­cuje się, że każ­dego roku na całym świe­cie 800 tysięcy ludzi popeł­nia samo­bój­stwo – to dwu­krot­nie wię­cej niż liczba ofiar zabójstw. W Anglii i Walii w 2018 r., dość typo­wym pod tym wzglę­dem, odno­to­wano 6507 samo­bójstw. Ozna­cza to, że nie­mal 10 razy wię­cej ludzi ode­brało sobie życie, niż ponio­sło śmierć na sku­tek mor­der­stwa. W tym samym okre­sie na ana­li­zo­wa­nym tere­nie 1770 osób zgi­nęło w wypad­kach dro­go­wych. Spo­śród wszyst­kich samo­bójstw w 1700 przy­pad­kach na swoje życie tar­gnęły się osoby leczone psy­chia­trycz­nie. Stąd wnio­sek, że śmierć pacjenta, jak­kol­wiek za każ­dym razem tra­giczna, zda­rza się w pracy psy­chia­try sto­sun­kowo czę­sto. Ale jesz­cze więk­szym stra­chem napawa nas myśl, że pacjent może ode­brać życie komuś innemu. Na około 800 zabójstw popeł­nianych rocz­nie na tere­nie Wiel­kiej Bry­ta­nii w około 75 przy­pad­kach sprawcą jest osoba nie­zrów­no­wa­żona psy­chicz­nie (mniej wię­cej 10 pro­cent przy­pad­ków). Spo­śród tej liczby mniej wię­cej dwie trze­cie to pacjenci leczeni psy­chia­trycz­nie.

Innymi słowy, mor­der­stwa popeł­niane przez pacjen­tów należą do rzad­ko­ści. Jed­nak gdy już do nich docho­dzi, mają kata­stro­falne skutki. I sta­no­wią naj­więk­szy kosz­mar dla psy­chia­try, który pro­wa­dził lecze­nie danego pacjenta.

Nie­ode­brany tele­fon od Douga Car­di­nala wystar­czył, bym zaczął zasta­na­wiać się, któ­rzy z moich pacjen­tów byli mor­der­cami i który z nich mógł „pójść na całość” po odzy­ska­niu wol­no­ści. W pierw­szej kolej­no­ści do głowy przy­szedł mi Gavin Faulk­ner, schi­zo­fre­nik z Glas­gow, który dźgnął nożem nie­zna­jo­mego męż­czy­znę, po czym wepchnął zwłoki do Regent’s Canal. Tłu­ma­czył potem, że postą­pił tak, ponie­waż wyda­wało mu się, że sły­szy, jak nie­zna­jomy gwiż­dże melo­dię z pio­senki zaty­tu­ło­wa­nej David Watts (był to utwór z reper­tu­aru Paula Wel­lera, muzyka, co do któ­rego Gavin już dawno uroił sobie, że go prze­śla­duje). Innym kan­dy­da­tem, o któ­rym pomy­śla­łem, był Paul Ken­nedy, pogodny Irland­czyk zaj­mu­jący miesz­ka­nie socjalne tuż przy pubie. Pew­nego dnia Paul, nale­żący do Kościoła Scjen­to­lo­gicz­nego, skró­cił o głowę kolegę z grupy kościel­nej pod wpły­wem uro­je­nia, że ten wdał się w romans z jego part­nerką.

W ciągu pół godziny dzwo­ni­łem jesz­cze dwu­krot­nie do Douga, jed­nak za każ­dym razem włą­czała się skrzynka gło­sowa. W końcu przy­je­chali nasi goście, a ja sko­rzy­sta­łem z oka­zji, żeby skosz­to­wać wina. Alko­hol nie­wiele jed­nak pomógł; myślami byłem przy pracy. W pew­nym momen­cie wyśli­zgną­łem się z powro­tem do kuchni i znów wybra­łem numer Douga na służ­bo­wym tele­fo­nie. Tym razem pie­lę­gniarz ode­brał i zaraz potwier­dził moje obawy: działo się coś poważ­nego. Kon­kret­nie: poli­cja poszu­ki­wała mor­dercy. Oka­zało się, że w ulicz­nym kuble na śmieci zna­le­ziono czę­ści ludz­kiego ciała. Pod­czas docho­dze­nia poli­cja ana­li­zo­wała wiele poten­cjal­nych wąt­ków, a jeden z nich doty­czył mojego byłego pacjenta. Jak wyra­ził się Doug Car­di­nal, ocze­ki­wano, że „zechce on spo­tkać się z poli­cją, żeby odpo­wie­dzieć na parę pytań”.

Pacjen­tem tym był Anthony Hardy.

To było dla mnie spore zasko­cze­nie. O ile wie­dzia­łem, Hardy na mocy ustawy o zdro­wiu psy­chicz­nym został skie­ro­wany na okres 6 mie­sięcy na deten­cję sądową i powi­nien na­dal prze­by­wać w szpi­talu psy­chia­trycz­nym St. Luke’s. Dopiero potem mia­łem się dowie­dzieć, że bez mojej wie­dzy leka­rze zade­cy­do­wali w listo­pa­dzie o wypi­sa­niu pacjenta. W tam­tym momen­cie naj­waż­niej­sze jed­nak było to, że Hardy wyszedł ze szpi­tala i że teraz poszu­ki­wany jest przez poli­cję w ramach śledz­twa w spra­wie mor­der­stwa.

Na­dal jed­nak w moim sercu tlił się nikły pło­myk nadziei. Nie­wy­klu­czone prze­cież, tłu­ma­czy­łem sobie, że dodano go do listy podej­rza­nych nie­jako z auto­matu – w jego miesz­ka­niu w tym samym roku zna­le­ziono zwłoki mło­dej kobiety, która zmarła na zawał, więc nie byłoby w tym nic dziw­nego. Przez około godzinę trwa­łem ucze­piony tej nadziei, do czasu, gdy znów skon­tak­to­wał się ze mną Doug. Aku­rat kro­iłem krwi­sty kawał słabo wysma­żo­nej dzi­czy­zny, gdy zadzwo­nił tele­fon.

– Richar­dzie, oba­wiam się, że Hardy to główny podej­rzany – oznaj­mił Doug.

– Rozu­miem – odpar­łem ponuro. – Dla­czego tak sądzisz?

– W jego miesz­ka­niu poli­cja odna­la­zła pozba­wiony głowy tułów, owi­nięty w worki na śmieci.

Cóż, przy­naj­mniej nie ma już miej­sca na wąt­pli­wo­ści, pomy­śla­łem. Czu­łem, jak na karku cierp­nie mi skóra.

– Zatrzy­mali go już? – zapy­ta­łem.

– Nie, na­dal jest na wol­no­ści. Poli­cja ogło­siła wła­śnie, że trak­tuje tę sprawę prio­ry­te­towo.

W tym momen­cie ogar­nęło mnie dziwne uczu­cie – mia­łem wra­że­nie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Wła­śnie dowie­dzia­łem się, że męż­czy­zna, któ­rego stan psy­chiczny oce­nia­li­śmy przed paroma mie­sią­cami, dopu­ścił się mor­der­stwa, a wła­ści­wie podwój­nego mor­der­stwa. Gorącz­kowo sta­ra­łem się zro­zu­mieć, jak mogło do tego dojść. Przy­po­mnia­łem sobie przy­pa­dek Chri­sto­phera Clu­nisa, schi­zo­fre­nika, który w 1992 r. na sta­cji kole­jo­wej Fins­bury Park zabił Jona­thana Zito. Wpraw­dzie z początku sprawa nie zyskała roz­głosu, jed­nak dzięki sta­ra­niom żony Jona­thana, Jayne, w końcu powo­łano komi­sję śled­czą do zba­da­nia tego dziw­nego zabój­stwa. Z jej usta­leń wiemy, że w ciągu pię­ciu lat poprze­dza­ją­cych atak Clu­nis lądo­wał aż na dzie­wię­ciu oddzia­łach psy­chia­trycz­nych oraz że wie­lo­krot­nie ata­ko­wał innych pacjen­tów i pie­lę­gnia­rzy, rzu­ca­jąc się na nich z nożem. W cza­sie, gdy doszło do tra­gicz­nego spo­tka­nia z Zito, Clu­nis był leczony w kilku porad­niach zdro­wia psy­chicz­nego na tere­nie Lon­dynu i nie­długo przed mor­der­stwem został wypi­sany ze szpi­tala. Miesz­kał samot­nie w kawa­lerce, nie zaży­wał prze­pi­sa­nych lekarstw.

Raport przed­sta­wiony przez komi­sję śled­czą bada­jącą sprawę Clu­nisa, opu­bli­ko­wany w cza­sach, gdy zaczy­na­łem swoją przy­godę z psy­chia­trią, wiele zmie­nił w świa­do­mo­ści leka­rzy w kwe­stiach ryzyka, jakie wią­zało się z lecze­niem poten­cjal­nych mor­der­ców, oraz ochrony wła­snego dobrego imie­nia. Potwier­dze­nie tych zmian przy­nio­sła pod­słu­chana przeze mnie roz­mowa dwóch doświad­czo­nych leka­rzy na sto­łówce szpi­tal­nej. Roz­ma­wiali pół­gło­sem, ale i tak bez trudu zorien­to­wa­łem się, że mówią o kole­dze po fachu, któ­rego nazwi­sko poja­wiło się w rapor­cie komi­sji. Zgod­nie z nowymi wytycz­nymi każde wypi­sa­nie pacjenta ze szpi­tala poprze­dzone musiało być opra­co­wa­niem dokład­nego planu dal­szego postę­po­wa­nia, a póź­niej­sze postępy bada­nego miały być na bie­żąco moni­to­ro­wane i doku­men­to­wane. Sza­co­wa­nie zagro­że­nia, jakie pacjent może sta­no­wić dla oto­cze­nia – a więc zada­nie, któ­remu ja i mój zespół poświę­ci­li­śmy się pod­czas pracy z Har­dym – sta­no­wiło wyjąt­kowy przy­pa­dek. Czę­sto tra­fiały się osoby, które wpraw­dzie nie kwa­li­fi­ko­wały się do deten­cji sądo­wej, tym nie­mniej ich stan psy­chiczny albo zacho­wa­nie dawały powody do obaw. Zawsze byłem prze­ko­nany, że zagro­że­nie stwa­rzane przez pacjenta jest w dużej mie­rze nie­wy­mierne. Obec­nie dys­po­nu­jemy bar­dziej zaawan­so­wa­nymi, czul­szymi narzę­dziami dia­gno­stycz­nymi, które łączą podej­ście aktu­arialne z kli­nicz­nym, jed­nak w 2002 r. nie były one jesz­cze w powszech­nym uży­ciu. Ulep­szy­li­śmy nasze zdol­no­ści prze­wi­dy­wa­nia okre­ślo­nych zacho­wań, lecz na­dal mecha­ni­zmy te pozo­sta­wiają wiele do życze­nia – jeste­śmy tro­chę jak syn­op­tyk, któ­rego we wrze­śniu prosi się o spo­rzą­dze­nie pro­gnozy pogody na pierw­szego lipca przy­szłego roku. Jasne, taki nie­szczę­śnik może powo­ły­wać się na wzorce kli­ma­tyczne, jed­nak prze­wi­dze­nie, czy danego dnia będzie padał deszcz, zwy­czaj­nie wykra­cza poza jego moż­li­wo­ści – ewen­tu­al­nie może on uciec się do mało pre­cy­zyj­nych, ogól­nych kate­go­ry­za­cji w rodzaju okre­śle­nia, czy wystę­puje niskie śred­nie lub wyso­kie praw­do­po­do­bień­stwo wystą­pie­nia opa­dów.

Skoro nie jeste­śmy w sta­nie wia­ry­god­nie prze­wi­dzieć wystą­pie­nia ryzy­kow­nych zacho­wań, pozo­staje nam pró­bo­wać pod­dać je kon­troli. Jeśli pacjent nie wyma­gał natych­mia­sto­wej deten­cji sądo­wej w Bro­ad­moor (szpi­talu psy­chia­trycz­nym o wzmoc­nio­nym zabez­pie­cze­niu), zawsze trzeba się liczyć z moż­li­wo­ścią wystą­pie­nia „gwał­tow­nej burzy tro­pi­kal­nej” – to zna­czy psy­chia­tra musi być gotowy na to, że ktoś straci życie, a zasad­ność wyda­nej przez niego opi­nii zosta­nie podana w wąt­pli­wość. Jak mawiali moi opie­ku­no­wie pod­czas stażu: „Zabez­pie­czaj się, rób doku­men­ta­cję” oraz „Zawsze zaczy­naj od przy­ję­cia naj­gor­szego sce­na­riu­sza”.

W spra­wie Hardy’ego, jak zresztą we wszyst­kich tego typu przy­pad­kach, bra­li­śmy pod uwagę ryzy­kowne zacho­wa­nia pacjenta w prze­szło­ści. Zmy­liło nas wów­czas przed­sta­wione przez sąd roz­po­zna­nie, że Rose White zmarła z przy­czyn natu­ral­nych. Dla­tego, mimo że histo­ria Hardy’ego pozwa­lała przy­pusz­czać, iż rów­nież w przy­szło­ści może on uciec się do prze­mocy, gróźb i nęka­nia pro­sty­tu­tek albo part­ne­rek życio­wych, nie uwzględ­ni­li­śmy ryzyka mor­der­stwa. Jak już wspo­mnia­łem, szcze­gó­łem, który budził nasze podej­rze­nia, był apa­rat foto­gra­ficzny na sta­ty­wie. Jego obec­ność w pokoju, w któ­rym zna­le­ziono ciało Rose, skła­niała do spe­ku­la­cji na temat tego, co tak naprawdę się tam wyda­rzyło. Jed­nak jako że w apa­ra­cie nie zna­le­ziono kli­szy, nie dys­po­no­wa­li­śmy żad­nymi infor­ma­cjami, które pozwa­la­łyby się domy­ślić, że podej­rzany ma skłon­ność do wią­za­nia swo­ich part­ne­rek sek­su­al­nych i prak­tyk sado­ma­so­chi­stycz­nych. A ponie­waż nie mie­li­śmy wystar­cza­ją­cych kwa­li­fi­ka­cji, żeby pod­wa­żać opi­nię uzna­nego pato­loga, dla­tego osta­tecz­nie uzna­li­śmy, że odsu­niemy nasze podej­rze­nia na bok.

Teraz myślami wró­ci­łem do zwłok Rose – powód jej śmierci, jak się oka­zało, miał znacz­nie więk­sze zna­cze­nie, niż skłonni byli­śmy pier­wot­nie przy­znać. Co zatem przy­da­rzyło się tej kobie­cie?

Jakiś czas póź­niej nasi goście poże­gnali się, a rok 2003 ofi­cjal­nie się roz­po­czął. Zosta­łem sam w kuchni. Wkła­da­łem brudne naczy­nia do zmy­warki, a mój mózg przez cały czas pra­co­wał pełną parą. Tam­tej nocy pra­wie nie zmru­ży­łem oka.

W Nowy Rok obu­dzi­łem się w paskud­nym nastroju. Mia­łem wra­że­nie, jakby na dnie mojego żołądka zalę­gła się groza. Robiąc dobrą minę do złej gry, obu­dzi­łem chłop­ców i pomo­głem im się ubrać. Patrzy­łem ponuro, jak star­szy z synów, usa­do­wiony w wyso­kim dzie­cię­cym krze­sełku, prze­żuwa tosty maczane w żółtku ugo­to­wa­nego na miękko jajka.

Tego dnia mżyło. Niebo zasnuły szare chmury. Przez wycho­dzące na pół­noc prze­szklone drzwi do ogrodu widzia­łem, jak zie­lony dmu­chany base­nik dla dzie­cia­ków napeł­nia się desz­czówką. Żeby odpę­dzić maka­bryczne myśli, pró­bo­wa­łem sku­pić się na przy­ziem­nych zaję­ciach, takich jak zeskro­by­wa­nie wosku ze świec, który oble­pił zeszłego wie­czoru blat sto­lika. Wyobra­ża­łem sobie, że to będzie spo­kojny Nowy Rok. Bar­dzo się prze­li­czy­łem.

Ponie­waż jestem uza­leż­niony od kawy, uzna­łem w końcu, że pora na dawkę kofe­iny. Wypłu­ka­łem kawiarkę, nasy­pa­łem do niej tro­chę kawy z ulu­bio­nego sklepu, pro­wa­dzo­nego przez Algier­czy­ków w Soho, i posta­wi­łem naczy­nie na gazie. Moja żona, przy­zwy­cza­jona do mężow­skich napa­dów lęku o pacjen­tów, pró­bo­wała wybić mi z głowy kata­stro­ficzne sce­na­riu­sze.

– Zawsze wyobra­żasz sobie naj­gor­sze rze­czy, a potem oka­zuje się, że wcale nie było tak źle – przy­po­mniała.

Zapewne cho­dziło jej o sprawę sprzed kilku lat. Szy­ko­wa­li­śmy się do wyjazdu na nasz, i tak już odkła­dany, mie­siąc mio­dowy, i na dwa dni przed nim jak grom z jasnego nieba runęła na mnie wia­do­mość o mor­der­stwie. Byłem teraz wdzięczny żonie, że pró­buje mnie pocie­szać. Jed­nak w głębi duszy prze­czu­wa­łem, że tym razem moje obawy nie są bez­pod­stawne.

Pomy­śla­łem o Cra­igu, sta­ży­ście, któ­rego szko­li­łem. Sumienny i inte­li­gentny, nale­żał do naj­lep­szych prak­ty­kan­tów, z jakimi dotąd mia­łem przy­jem­ność pra­co­wać. Teraz tkwił jed­nak w bło­giej nie­świa­do­mo­ści wypad­ków z ubie­głej nocy. Zwle­ka­łem z tele­fo­nem do niego. Do dzie­sią­tej rano krą­ży­łem po kuchni, a trzy fili­żanki espresso by­naj­mniej nie pomo­gły mi ukoić ner­wów. Wresz­cie wybra­łem numer Cra­iga, żeby podzie­lić się z nim złymi nowi­nami.

– Chciał­bym jesz­cze raz prze­czy­tać nasz raport – powie­dzia­łem. – Raczej mało praw­do­po­dobne, żeby Hardy mie­wał epi­zody mania­kalne, nie sądzisz? Spra­wia wra­że­nie czło­wieka zbyt zor­ga­ni­zo­wa­nego, by móc dopu­ścić się tych zbrodni.

Kiedy mówię o epi­zo­dzie mania­kal­nym, mam na myśli okres, w któ­rym pacjent prze­ja­wia nastrój eks­pan­sywny lub roz­draż­nie­nie, a także nad­mierną utrzy­mu­jącą się przez dłuż­szy czas aktyw­ność lub ener­gię. Żeby speł­nić kry­te­ria manii, zacho­wa­nie takie musi wystę­po­wać przez więk­szą część dnia i utrzy­my­wać się przez co naj­mniej tydzień, a przy tym nie być bez­po­śred­nią pochodną dzia­ła­nia nar­ko­ty­ków czy alko­holu.

Oczy­wi­ście żaden z nas nie wie­dział, w jakim sta­nie był obec­nie Hardy. Na tym eta­pie szcze­góły, które do nas docie­rały, były bar­dzo nie­ja­sne. Od razu jed­nak wyczu­łem w jego gło­sie, że Craig zaczyna się mar­twić.

– Nie przej­muj się – pró­bo­wa­łem go pocie­szyć. – Ewen­tu­alna wina leży po mojej stro­nie. Pra­co­wa­łeś pod moim nad­zo­rem.

Bez dwóch zdań, sam nawa­rzy­łem tego piwa.

W póź­niej­szej roz­mo­wie z Dougiem Car­di­na­lem udało mi się uzy­skać dal­sze infor­ma­cje, które rzu­ciły nieco świa­tła na sprawę: poważne zaj­ście zgło­szono, gdy bez­domny zawia­do­mił poli­cję o zna­le­zie­niu szcząt­ków ludz­kich. Miało to miej­sce na dzień przed syl­we­strem, nie­da­leko domu Hardy’ego przy Royal Col­lege Street, w dziel­nicy Cam­den. Męż­czy­zna natknął się na szczątki, kiedy w poszu­ki­wa­niu jedze­nia prze­trzą­sał uliczny śmiet­nik na kół­kach. Nie­zra­żony przez uno­szący się wokół śmiet­nika odór, otwo­rzył zie­lony worek na śmieci i ujrzał dwie ludz­kie nogi. O swoim prze­ra­ża­ją­cym zna­le­zi­sku zawia­do­mił poli­cję, która nie­zwłocz­nie odgro­dziła teren i przy­stą­piła do prze­szu­ki­wa­nia. Szczątki, które odna­le­ziono, jak się potem oka­zało, nale­żały do dwóch róż­nych kobiet: 34-let­niej Brid­gette Mac­len­nan oraz 29-let­niej Eli­za­beth Valad. Obie znane były poli­cji jako pro­sty­tutki pra­cu­jące w oko­licy sta­cji metra King Cross.

Naza­jutrz poli­cjanci udali się do miesz­ka­nia Hardy’ego. Mieli nakaz rewi­zji, o który wystą­pili na pod­sta­wie sprawy z początku ubie­głego roku. Na miej­scu oka­zało się jed­nak, że był nie­po­trzebny. Drzwi do miesz­ka­nia Anthony’ego zastali otwarte.

W środku paliło się świa­tło, ale miesz­ka­nie było puste. Drzwi do sypialni ktoś zamknął na klucz, a szparę pod nimi uszczel­nił szma­tami, ale to by­naj­mniej nie powstrzy­mało odoru wydo­by­wa­ją­cego się z pomiesz­cze­nia.

Po sfor­so­wa­niu drzwi do pokoju zna­le­ziono górną część tuło­wia, czę­ściowo owi­niętą w czarne worki na śmieci skle­jone taśmą. Tułów nale­żał do Mac­len­nan. Zabez­pie­czono rów­nież dwa kawałki nogi, które nale­żały do Valad.

W dużym kon­te­ne­rze na śmieci sto­ją­cym na tyłach budynku poli­cjanci zna­leźli ramiona Valad i jej lewą stopę, a także dolną część tuło­wia Mac­len­nan. Inne czę­ści ciał, jak się oka­zało, sprawca porzu­cił w róż­nych miej­scach dziel­nicy Cam­den; poli­cja zdo­łała zlo­ka­li­zo­wać nie­mal wszyst­kie – ni­gdy jed­nak nie odna­le­ziono głów ani dłoni obu kobiet.

Kiedy usły­sza­łem o tych szcze­gó­łach, momen­tal­nie przy­po­mniał mi się apa­rat foto­gra­ficzny na sta­ty­wie. Pierw­sze sko­ja­rze­nie narzu­cało się samo: mamy do czy­nie­nia z mor­der­stwem na tle sek­su­al­nym i naj­wy­raź­niej ofiar jest wię­cej niż jedna. Przy­swo­iłem sobie typo­lo­gię miejsc zbrodni w mor­der­stwach na tle sek­su­al­nym, opra­co­waną w latach 80. XX wieku przez Roberta Res­slera i Johna Douglasa z FBI3. Zapro­po­no­wali oni podział mor­derstw na „zor­ga­ni­zo­wane” i „cha­otyczne (nawia­sem mówiąc, bry­tyj­ski kry­mi­no­log David Can­ter pod­wa­żył potem zasad­ność tej typo­lo­gii, zarzu­ca­jąc jej zbyt­nie uprasz­cza­nie tematu)4. Miej­sce zbrodni w mor­der­stwie zor­ga­ni­zo­wa­nym nie przy­daje się przy iden­ty­fi­ko­wa­niu cho­roby psy­chicz­nej u sprawcy ani nie pomaga jej wyklu­czyć, ponie­waż nawet osoby zma­ga­jące się z naj­dzi­wacz­niej­szymi uro­je­niami nie są pozba­wione zdol­no­ści celo­wego pla­no­wa­nia. W każ­dym razie owi­ja­nie tuło­wia w worki na śmieci nie wska­zy­wało raczej na to, że mamy do czy­nie­nia z osobą prze­ży­wa­jącą ostry stan mania­kalny.

Połą­czy­łem się z inter­ne­tem dzięki mode­mowi tele­fo­nicz­nemu. Odcze­ka­łem chwilę, aż umilk­nie dźwięk towa­rzy­szący łącze­niu się z sie­cią, wpi­sa­łem kod i otwo­rzy­łem mail od Cra­iga zawie­ra­jący nasz raport. Prze­stu­dio­wa­łem go dokład­nie i ode­tchną­łem z ulgą – był bar­dzo wyczer­pu­jący. Nie­wielka, acz­kol­wiek potrzebna mi wtedy pocie­cha.

2

2

Następny dzień był szary i ponury. Pogoda dosko­nale współ­grała z moim nastro­jem, gdy jecha­łem do szpi­tala psy­chia­trycz­nego o śred­nim stop­niu zabez­pie­czeń, mojego głów­nego miej­sca pracy.

Szpi­tale psy­chia­tryczne o śred­nim stop­niu zabez­pie­czeń usy­tu­owane są na rogat­kach Lon­dynu. Ktoś nie­zo­rien­to­wany ni­gdy by nie zgadł, co kryje się za ich murami. W tam­tym cza­sie pra­co­wa­łem w sta­rym kom­plek­sie budyn­ków szpi­tal­nych z epoki wik­to­riań­skiej, mniej wię­cej na gra­nicy pasa zie­leni wokół mia­sta, nie­da­leko auto­strady M25, będą­cej lon­dyń­ską obwod­nicą. W dro­dze do pracy, poru­sza­jąc się po ter­nie szpi­tala jed­no­kie­run­ko­wymi ulicz­kami, musia­łem minąć wie­lo­po­zio­mowy par­king samo­cho­dowy, przed kost­nicą skrę­cić w lewo i zje­chać w dół, kie­ru­jąc się na tyły kom­pleksu i mija­jąc niski budy­nek oddziału zdro­wia psy­chicz­nego. Podzie­lony był on na sze­reg blo­ków, z któ­rych każdy mógł pomie­ścić pięt­na­stu pacjen­tów. W tam­tym okre­sie deten­cja trwała zazwy­czaj kilka tygo­dni, dzi­siaj pacjenci spę­dzają tam naj­czę­ściej zale­d­wie kilka dni. Od tam­tej pory zli­kwi­do­wano sze­reg tego rodzaju oddzia­łów otwar­tych, co spra­wiło, że jesz­cze wię­cej pacjen­tów musi sobie radzić bez opieki szpi­tal­nej. (Ofi­cjal­nie za decy­zjami stoi tro­ska o dobro cho­rych – rząd utrzy­muje, że kie­ruje nim chęć zapew­nie­nia im opieki, która nie będzie ogra­ni­czać ich swo­bód. W rze­czy­wi­sto­ści cho­dzi o cię­cie kosz­tów).

U pod­nóża wznie­sie­nia stoi kilka dwu­kon­dy­gna­cyj­nych budyn­ków z brą­zo­wej cegły o spa­dzi­stych dachach, wznie­sio­nych na początku lat 90. XX wieku. To tutaj mie­ści się wspo­mniany oddział psy­chia­tryczny o śred­nim stop­niu zabez­pie­czeń. Gdy w latach 70. i 80. XX wieku na mocy odgór­nej decy­zji zli­kwi­do­wano zakłady zamknięte dla prze­wle­kle cho­rych psy­chicz­nie, wkrótce stało się jasne, że w przy­padku pew­nej grupy pacjen­tów szanse na funk­cjo­no­wa­nie w lokal­nej spo­łecz­no­ści są zerowe. Na fali tej reformy wypi­sa­li­śmy z naszego szpi­tala ponad tysiąc pacjen­tów, kie­ru­jąc ich pod opiekę pozasz­pi­talną, jed­nak ci, któ­rzy stwa­rzali naj­więk­sze pro­blemy i byli agre­sywni, zostali umiesz­czeni w pla­cówce nazy­wa­nej przej­ścio­wym oddzia­łem psy­chia­trycznym o wzmoc­nio­nym zabez­pie­cze­niu. Zada­niem tego rodzaju spe­cjal­nie zapro­jek­to­wa­nych jed­no­stek było zapew­nie­nie miej­sca, do któ­rego tra­fia­liby pacjenci wypi­sy­wani z Bro­ad­moor, zanim jesz­cze zostaną oddani pod opiekę lokal­nej psy­chia­trycz­nej służby zdro­wia. Pro­jekt ten sta­no­wił też reali­za­cję poli­tyki, w myśl któ­rej nale­żało za wszelką cenę uni­kać umiesz­cza­nia osób cho­rych psy­chicz­nie w zakła­dach kar­nych.

Lata, w któ­rych powo­łano do ist­nie­nia tę pla­cówkę, nale­żały do opty­mi­stycz­nej z ducha epoki, czer­pią­cej inspi­ra­cję z doświad­czeń pio­nier­skich i sowi­cie finan­so­wa­nych holen­der­skich ośrod­ków badaw­czych psy­chia­trii sądo­wej, jak cho­ciażby Van der Hoeven Kli­niek w Utrech­cie. W Holan­dii w oce­nie odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej sto­suje się ory­gi­nalny sys­tem skali rucho­mej – sprawca prze­stęp­stwa, jeśli kwa­li­fi­kuje się do lecze­nia psy­chia­trycz­nego, część wyroku spę­dza w szpi­talu, część w wię­zie­niu, przy czym dłu­gość obu okre­sów uza­leż­niona jest od indy­wi­du­al­nych potrzeb. To wła­śnie Holen­drom nasi kra­jowi pio­nie­rzy w dzie­dzi­nie psy­chia­trii sądo­wej zawdzię­czają ideę, by pod­nieść stan­dardy opieki psy­chia­trycz­nej świad­czo­nej na oddzia­łach o śred­nim stop­niu zabez­pie­czeń. Ini­cja­tywy takie stały się syno­ni­mem wyso­kich stan­dar­dów i wzo­ro­wego finan­so­wa­nia, które odtąd sta­wiano za wzór wiecz­nie bory­ka­ją­cej się z pro­ble­mami finan­so­wymi NHS (Natio­nal Health Service, Pań­stwowa Służba Zdro­wia w Wiel­kiej Bry­ta­nii).

Od tam­tego czasu upły­nęło mniej wię­cej dwa­dzie­ścia lat i nie­stety, mimo olbrzy­mich postę­pów, jakie doko­nały się w dzie­dzi­nie zbie­ra­nia dowo­dów, więk­szego zaawan­so­wa­nia metod śled­czych, a także pracy nad poprawą rela­cji pacjent–opie­kun, gene­ralny trend jest odwrotny. W ostat­nim okre­sie domi­nuje raczej ten­den­cja, by spraw­ców z zabu­rze­niami umiesz­czać w zakła­dach kar­nych, tym samym ogra­ni­cza­jąc ryzyko, że mogliby w przy­szło­ści oka­zać się groźni dla oto­cze­nia. Sędzio­wie sądów koron­nych, jeśli mają do wyboru posłać ska­za­nego z zabu­rze­niami do szpi­tala lub wię­zie­nia, gene­ral­nie skła­niają się ku dru­giemu roz­wią­za­niu, co znaj­duje swoje odbi­cie w orzecz­nic­twie. Nie dość jed­nak, że mamy do czy­nie­nia z ewi­dentną ewo­lu­cją w ten­den­cjach praw­nych i sądo­wych, musimy dodat­kowo zma­gać się z wysił­kami NHS zmie­rza­ją­cymi do ogra­ni­cze­nia wydat­ków na szpi­talne lecze­nie psy­chia­tryczne i psy­chia­trię sądową.

Tam­tego desz­czo­wego poranka w dro­dze na oddział o wzmoc­nio­nym zabez­pie­cze­niu zapar­ko­wa­łem samo­chód na świe­cą­cym pust­kami par­kingu. Po wie­lo­krot­nych wizy­tach w warsz­ta­cie samo­cho­do­wym pozby­łem się w końcu bez żalu mojej wysłu­żo­nej czer­wo­nej alfy romeo 164 i jeź­dzi­łem teraz hatch­bac­kiem, bar­dziej odpo­wia­da­ją­cym moim aktu­al­nym potrze­bom, z dwoma fote­li­kami dzie­cię­cymi z tyłu.

Na oddział wcho­dziło się przez dwie pary drzwi otwie­ra­nych zdal­nie przez recep­cjo­nistkę. Pamię­tajmy, że był 2002 r. – na tech­no­lo­gię czyt­ni­ków linii papi­lar­nych musie­li­śmy pocze­kać jesz­cze kilka lat.

W tam­tym cza­sie, tak samo zresztą jak teraz, obszar opieki medycz­nej na tere­nie oddziału psy­chia­trycz­nego skła­dał się z jed­no­oso­bo­wych sal, do któ­rych pacjenci mieli swoje klu­cze. Jako że pen­sjo­na­riu­szom takiego oddziału przy­słu­guje względ­nie duża swo­boda, wymaga on bar­dziej licz­nego per­so­nelu niż wię­zie­nie, gdzie jeden straż­nik wystar­czy do nad­zo­ro­wa­nia całego bloku. W prze­ci­wień­stwie do wię­zie­nia wszyst­kim pacjen­tom, gdy ich stan już się usta­bi­li­zuje, zapew­niana jest indy­wi­du­alna, dosto­so­wana do ich potrzeb opieka: lecze­nie far­ma­ko­lo­giczne, gru­powa tera­pia uza­leż­nień, psychotera­pia indy­wi­du­alna oraz tera­pia zaję­ciowa.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, na oddziale panuje spo­kój. Jed­nak gdy coś się wyda­rzy, sytu­acja potrafi eska­lo­wać bły­ska­wicz­nie. Natych­miast wsz­czy­nany jest alarm i wzywa się zespół szyb­kiego reago­wa­nia, któ­rego zada­niem jest uspo­ko­je­nie sytu­acji lub obez­wład­nie­nie pacjenta, a w skraj­nych przy­pad­kach odizo­lo­wa­nie osób z ostrymi zabu­rze­niami lub zacho­wu­ją­cych się agre­syw­nie.

W prze­ci­wień­stwie do tra­dy­cyj­nych zakła­dów dla psy­chicz­nie cho­rych we wnę­trzach tych nowo­cze­snych pla­có­wek panuje czy­stość, są one dobrze oświe­tlone, a wyso­kie sufity dają złu­dze­nie prze­strzeni i wol­no­ści. Zupeł­nie ina­czej wyglą­dał teren wokół budynku, który ogro­dzony był pło­tem wyso­ko­ści 5,2 metrów, wyko­na­nym z unie­moż­li­wia­ją­cej wspi­na­nie się gęstej siatki zwień­czo­nej kol­cami. Przy wej­ściu do budynku i wyj­ściu z niego pra­cow­nicy ochrony pod­da­wali wszyst­kich prze­szu­ka­niu, a per­so­nel oddziału znał chwyty obez­wład­nia­jące i unie­ru­cha­mia­jące, inspi­ro­wane sztu­kami walki.

Z alar­mem oso­bi­stym i klu­czami przy­pię­tymi do pasa wsze­dłem na teren oddziału i po chwili dołą­czy­łem do cichej dys­ku­sji pro­wa­dzo­nej w gabi­ne­cie dyrek­tora ds. kli­nicz­nych. W spo­tka­niu uczest­ni­czyli: tenże dyrek­tor ds. kli­nicz­nych, dwóch moich kole­gów-psy­chia­trów sądo­wych oraz Doug Car­di­nal, jako że był obecny na oddziale, gdy poli­cja zawia­do­miła szpi­tal o spra­wie Anthony’ego Hardy’ego. Nieco póź­niej zwró­ci­li­śmy się o pomoc do radcy praw­nego, jed­nak wtedy naj­waż­niej­sze było dla nas, by nikt inny nie ucier­piał z ręki pacjenta. Wycho­dzi­li­śmy z zało­że­nia, że potem przyj­dzie czas, by chro­nić wła­sną skórę.

Ponie­waż akta medyczne Hardy’ego zostały utaj­nione, żeby unie­moż­li­wić ewen­tu­alne mody­fi­ko­wa­nie ich tre­ści, przed­sta­wi­łem pokrótce jego przy­pa­dek obec­nym na spo­tka­niu. Naj­waż­niej­szy w tam­tym momen­cie był fakt, że Hardy na­dal prze­by­wał na wol­no­ści. Dla­tego przede wszyst­kim chcie­li­śmy usta­lić, jakie infor­ma­cje na temat pacjenta należy udo­stęp­nić poli­cji.

– Podej­rze­wam, że wie­dzą o incy­den­cie z jego żoną. Ale na wszelki wypa­dek się upew­nię – powie­dzia­łem.

Spo­koju nie dawała mi myśl, że Anthony może być teraz w dro­dze do byłej mał­żonki. Kto wie, może pla­no­wał osta­teczną zemstę.

Usta­li­li­śmy, że dzien­ni­ka­rzy będziemy odsy­łać do działu kon­taktu z mediami. Przy­ję­li­śmy stra­te­gię, że na tym eta­pie ani nie potwier­dzimy, ani nie zaprze­czymy, jakoby Hardy był w jaki­kol­wiek spo­sób zwią­zany z naszą pla­cówką; była to stan­dar­dowa pro­ce­dura sto­so­wana w spra­wach, co do któ­rych ist­niało ryzyko, że zostaną nagło­śnione medial­nie.

Dys­ku­sja, rzecz jasna, szybko zeszła na temat innych zna­nych przy­pad­ków mor­derstw popeł­nio­nych przez pacjen­tów leczo­nych psy­chia­trycz­nie. Przy­po­mnia­łem sobie wtedy o docho­dze­niu w spra­wie Luke Warm Luke’a. Pacjent, Michael Fol­kes, który zmie­nił imię i nazwi­sko w dzi­wacz­nym hoł­dzie dla gra­nego przez Paula New­mana boha­tera filmu Nie­ugięty Luke, tra­fił na obser­wa­cję psy­chia­tryczną po tym, jak dopu­ścił się prze­stęp­stwa.

Do szpi­tala psy­chia­trycz­nego Maud­sley tra­fił w cięż­kim sta­nie, jed­nak po pew­nym cza­sie lekarz pozwo­lił mu na wyj­ście. Już naza­jutrz zade­cy­do­wano o pil­nym ponow­nym przy­ję­ciu go na oddział, jed­nak osiem godzin póź­niej Fol­kes zabił Susan Craw­ford, zada­jąc jej sie­dem­dzie­siąt ran kłu­tych i okła­da­jąc ją gaśnicą. Sąd karny w Lon­dy­nie, tzw. Old Bailey, uznał go za win­nego zabój­stwa i ska­zał na wię­zie­nie. W 1995 roku Michael Fol­kes tra­fił do Bro­ad­moor.

Powo­łana do zba­da­nia jego sprawy komi­sja śled­cza obra­do­wała cztery lata, a jej dzia­łal­ność pochło­nęła 750 tysięcy fun­tów. Po prze­ana­li­zo­wa­niu sprawy reko­men­do­wano kwa­te­ro­wa­nie osób z cho­ro­bami psy­chicz­nymi w miesz­ka­niach socjal­nych, a także skry­ty­ko­wano decy­zję, na mocy któ­rej w przy­padku Fol­kesa zarzu­cono sto­so­wane przez sze­reg lat przy­mu­sowe lecze­nie far­ma­ko­lo­giczne w zastrzy­kach o dłu­gim dzia­ła­niu na rzecz samo­dziel­nego zaży­wa­nia przez pacjenta leków w for­mie table­tek. Doświad­czo­nego psy­chia­trę sądo­wego, który swoim nazwi­skiem fir­mo­wał tamtą feralną decy­zję, spo­tkały dotkliwe kon­se­kwen­cje.

Nie­długo po spra­wie Fol­kesa zapa­dła decy­zja, by wię­cej uwagi poświę­cić psy­chia­trycz­nej opiece post­pe­ni­ten­cjar­nej. Odtąd spe­cjal­nie powo­łane zespoły miały moni­to­ro­wać stan pacjen­tów opusz­cza­ją­cych szpi­tal o wzmoc­nio­nym zabez­pie­cze­niu, zwłasz­cza takich, któ­rzy w prze­szło­ści dopu­ścili się już mor­der­stwa.

Trudno się dzi­wić, że po takich doświad­cze­niach psy­chia­trzy sądowi stali się mniej skłonni do podej­mo­wa­nia ryzyka i nie­chęt­nie udzie­lali prze­pu­stek czy wypi­sy­wali cho­rych ze szpi­tala. Z dru­giej jed­nak strony nie można dopu­ścić, by te zro­zu­miałe skąd­inąd pobudki ogra­ni­czały wol­ność pacjen­tów. Obec­nie daje się zauwa­żyć rów­nież inny trend – „zde­cy­do­wane podej­mo­wa­nie ryzyka” i „szybki prze­pływ pacjen­tów” to slo­gany sto­so­wane dziś przez mena­dże­rów mobi­li­zu­ją­cych nas do zwal­nia­nia coraz więk­szej liczby pacjen­tów w ramach opacz­nie rozu­mia­nych oszczęd­no­ści. To oczy­wi­ście bar­dzo krót­ko­wzroczne, powierz­chowne roz­wią­za­nie: koniec koń­ców, jeśli doj­dzie do tra­ge­dii, przyj­dzie za nią odpo­wie­dzieć wła­śnie psy­chia­trze.

Jak łatwo się domy­ślić, wszyst­kie te oko­licz­no­ści by­naj­mniej nie popra­wiały mi nastroju. Co prawda kole­dzy pró­bo­wali doda­wać mi otu­chy, ale robili to bez więk­szego prze­ko­na­nia – dla wszyst­kich było jasne, że zabój­stwa, które wła­śnie wyszły na świa­tło dzienne, mogą zruj­no­wać moją karierę lekar­ską. Błędna ocena – nawet jeśli jej nie­pra­wi­dło­wość wyni­kała z faktu, że opie­ra­łem się na nie­kom­plet­nych infor­ma­cjach – mogła mieć dla mnie opła­kane skutki: zawie­sze­nie prawa wyko­ny­wa­nia zawodu, zwol­nie­nie z pracy, publiczne upo­ko­rze­nie. Nale­żało się też liczyć z innymi ewen­tu­al­no­ściami: mię­dzy innymi pozwem o błąd w sztuce lekar­skiej czy też docho­dze­niem pro­wa­dzo­nym przez bry­tyj­ską Izbę Lekar­ską. W takich kon­tro­wer­syj­nych spra­wach liczyła się nie jed­no­ra­zowa decy­zja, lecz to, w jaki spo­sób lekarz postę­po­wał przez dłuż­szy czas. Psy­chia­trze sądo­wemu wolno popeł­nić błąd, o ile jego dzia­ła­nia nie odbie­gają zanadto od pro­ce­dur, jakie na jego miej­scu pod­ję­liby kole­dzy po fachu. W roz­strzy­ga­niu o winie decy­du­jące zna­cze­nie ma to, czy lekarz udo­ku­men­to­wał swoje usta­le­nia oraz czy udo­stęp­nił pozy­skane infor­ma­cje odpo­wied­nim agen­cjom.

Miały upły­nąć mie­siące, nim przy­szło mi zezna­wać przed Komi­sją ds. Poważ­nych Zda­rzeń Nie­po­żą­da­nych (ang. SUI – serious unto­ward inci­dent). Na powo­ła­nie komi­sji śled­czej do zba­da­nia oko­licz­no­ści mor­der­stwa cze­ka­łem ponad rok.

Po nara­dzie w gabi­ne­cie dyrek­tora musia­łem zająć się paroma nie­cier­pią­cymi zwłoki spra­wami. Obo­wią­zy­wała mnie tajem­nica lekar­ska, jed­nak w tej sytu­acji prio­ry­tet zyski­wała tro­ska o bez­pie­czeń­stwo innych osób, które poten­cjal­nie były nara­żone na atak. Zadzwo­ni­łem nie­zwłocz­nie do mojego zna­jo­mego w poli­cji i zażą­da­łem roz­mowy ze star­szym stop­niem ofi­ce­rem docho­dze­nio­wym. Wybra­łem podany numer tele­fonu komór­ko­wego i ode­brał komen­dant Andy Baker, sto­jący na czele wydziału zabójstw Metro­po­li­tan Police.

– Czym mogę słu­żyć, panie dok­to­rze? – zagaił. – Prawdę mówiąc, mam dziś pełne ręce roboty. Sam pan rozu­mie, szu­kamy na wysy­pi­sku śmieci ludz­kich głów.

Nagle zabra­kło mi tchu. Czy mogłem zapo­biec temu, co się wyda­rzyło? Może powi­nie­nem był reko­men­do­wać w przy­padku Hardy’ego bez­względną inter­na­cję i zasię­gnąć opi­nii Bro­ad­moor? Gdy w roz­mo­wie z komen­dan­tem Bake­rem powie­dzia­łem o nęka­niu żony przez Hardy’ego, ten potwier­dził, że zespół docho­dze­niowy wie o tym. Zapew­nił mnie też, że ofi­ce­ro­wie w cywilu obser­wują dom byłej mał­żonki poszu­ki­wa­nego.

Hardy ukry­wał się przed poli­cją przez około tydzień. Zacho­wały się nagra­nia z kamer moni­to­ringu, na któ­rych widać, jak kupuje czarne worki na śmieci w lokal­nym hiper­mar­ke­cie sieci Sains­bury’s, a potem nabija punkty za zakup na kartę lojal­no­ściową Nec­tar. Na nagra­niach spra­wiał wra­że­nie spo­koj­nego i zde­cy­do­wa­nego. Zare­je­stro­wano je mniej wię­cej w tym cza­sie, gdy doko­nał w swoim miesz­ka­niu roz­człon­ko­wa­nia ciał zamor­do­wa­nych kobiet.

Wkrótce na jaw wyszedł też inny mro­żący krew w żyłach fakt: na początku grud­nia 2002 r. Hardy zadzwo­nił do Fran­ces May­hew, 25-let­niej miesz­kanki dziel­nicy Cam­den, i poin­for­mo­wał ją, że zna­lazł jej torebkę. Jak się oka­zało, kobieta zgu­biła ją po wie­czo­rze spę­dzo­nym w pubie, nie­da­leko miesz­ka­nia Hardy’ego. May­hew wyznała póź­niej, że gdy wybrała się do niego, żeby odzy­skać zgubę, Hardy pró­bo­wał nakło­nić ją do wej­ścia do miesz­ka­nia, jed­nak odmó­wiła.

– Prze­stra­szy­łam się – wspo­mi­nała. – Powie­dzia­łam: „Wie pan co, niech pan zatrzyma tę torebkę. Już mi na niej nie zależy”. Odwró­ci­łam się, chcąc uciec. I wtedy on powie­dział: „No dobra, zabie­raj to”. I rzu­cił we mnie torebką.

Trzy dni póź­niej dostała listy i kartkę bożo­na­ro­dze­niową od Hardy’ego. Na święta wyje­chała z mia­sta, a po powro­cie do Cam­den dowie­działa się, że zna­lazca jej torebki poszu­ki­wany jest przez poli­cję. To wtedy zde­cy­do­wała się ujaw­nić i opo­wie­dzieć swoją histo­rię.

– Gdyby był wobec mnie agre­sywny i na przy­kład pró­bo­wał wcią­gnąć mnie do miesz­ka­nia, na sto pro­cent porą­bałby mnie tam na kawałki – stwier­dziła.

Pod­czas prze­szu­ka­nia miesz­ka­nia Hardy’ego poli­cja zna­la­zła spo­rzą­dzony przez niego rysu­nek Fran­ces May­hew – z pętlą na szyi.

Jako że Hardy na­dal pozo­sta­wał na wol­no­ści, zacho­dziło poważne ryzyko, że nim wpad­nie w ręce poli­cji, znaj­dzie sobie kolejną ofiarę.

Poszu­ki­wa­nia cią­gnęły się kilka dni, lecz nie przy­nio­sły rezul­tatu. W końcu poli­cjant po służ­bie roz­po­znał Hardy’ego w kafejce na tere­nie szpi­tala dzie­cię­cego Great Ormond Street. Mimo że szpi­tal poło­żony był mniej wię­cej 2,5 kilo­me­tra od domu Hardy’ego, mor­derca cho­dził tam do apteki, żeby wyku­pić insu­linę na receptę (być może nie chciał poka­zy­wać się w aptece w Cam­den). Pod­czas próby zatrzy­ma­nia wywią­zała się szar­pa­nina. Dla jed­nego z ofi­ce­rów skoń­czyła się utratą przy­tom­no­ści, drugi został zra­niony w dłoń i odniósł uraz oczo­dołu. W końcu na miej­sce zda­rze­nia przy­były posiłki i zabójca został zatrzy­many.

Przed przy­stą­pie­niem do obszu­ka­nia zatrzy­ma­nego poli­cjant ścią­gnął z dłoni ręka­wiczki i zastą­pił je nową parą. Hardy zauwa­żył wtedy ze śmie­chem, że woli ręka­wice robo­cze Mari­gold. I fak­tycz­nie, pod­czas prze­szu­ka­nia miesz­ka­nia natra­fiono na nie, a także na dia­bel­skie maski, które mor­derca zakła­dał ofie­rze na twarz, zanim ją sfo­to­gra­fo­wał. Zabez­pie­czono rów­nież ogromną liczbę kaset wideo z fil­mami por­no­gra­ficz­nymi. Oprócz tego w miesz­ka­niu poli­cja zna­la­zła nie­wy­słane listy do redak­cji cza­so­pism ero­tycz­nych, w któ­rych Hardy szcze­gó­łowo opi­sy­wał swoje przy­gody sek­su­alne, naj­praw­do­po­dob­niej będące wytwo­rem jego fan­ta­zji. Zwró­cono też uwagę na butelkę z napi­sem „Spo­czy­waj w pokoju, Rose White”.

Czyn­no­ści w miesz­ka­niu zabójcy trwały aż sie­dem tygo­dni. Zabez­pie­czono liczne graf­fiti w kształ­cie pen­ta­gramu oraz dzi­waczne sata­ni­styczne rysunki. Kli­sze Hardy wysy­łał zna­jo­memu, który zano­sił je do wywo­ła­nia do stu­dia w Soho. Wśród licz­nych zdjęć na czter­dzie­stu czte­rech widać było jego ofiary (wnio­sku­jąc z obec­no­ści plam opa­do­wych, a więc zasi­nień będą­cych skut­kiem spły­wa­nia krwi do naj­ni­żej poło­żo­nych par­tii ciała, pato­log sądowy oce­nił, że kobiety w momen­cie wyko­ny­wa­nia zdjęć były już mar­twe). Mor­derca swoim model­kom zakła­dał na twa­rze maski i uwiecz­niał je z gadże­tami ero­tycz­nymi. Pra­cow­nicy stu­dia foto­gra­ficz­nego, do któ­rego tra­fiały te kli­sze, nie mieli doświad­cze­nia w roz­po­zna­wa­niu pośmiert­nych zmian skór­nych, naiw­nie zakła­dali więc, że mają do czy­nie­nia z nie­win­nymi zdję­ciami, do któ­rych kobiety pozo­wały z wła­snej woli. Do sesji zdję­cio­wej Eli­sa­beth Valad mor­derca zało­żył swo­jej ofie­rze na stopy skar­pety ozdo­bione uśmiech­niętą żółtą buźką Mr Happy, zaku­pione 6 grud­nia.

Klu­czowe dla usta­le­nia, w jakim sta­nie psy­chicz­nym znaj­do­wał się sprawca w cza­sie bez­po­śred­nio poprze­dza­ją­cym zabój­stwo oraz nastę­pu­ją­cym zaraz po nim, jest prze­ana­li­zo­wa­nie jego zacho­wa­nia przed doko­na­niem czynu karal­nego, w jego trak­cie oraz po nim. Przed­pro­ce­sową oceną stanu psy­chicz­nego pod­sąd­nego zająć się mieli psy­chia­trzy nie­zwią­zani dotąd ze sprawą Hardy’ego, ja jed­nak nie mogłem się powstrzy­mać przed wyobra­ża­niem sobie, jak może się poto­czyć jego pro­ces. Wpraw­dzie u Hardy’ego podej­rze­wano cho­robę afek­tywną dwu­bie­gu­nową, któ­rej jed­nym z obja­wów jest depre­sja, jed­nak na razie nie zna­le­ziono żad­nych kon­kret­nych dowo­dów, które by na to wska­zy­wały. Mimo to podwójne (a być może potrójne) mor­der­stwo nosiło wszel­kie zna­miona zabójstw na tle sek­su­al­nym, będą­cych dzie­łem psy­cho­paty lub sady­sty sek­su­al­nego.

W psy­chia­trii sądo­wej nagmin­nie spo­ty­kamy się z sytu­acjami, gdy infor­ma­cje uzy­skane od pacjenta są bar­dzo skąpe. W przy­padku Hardy’ego nale­żało zbu­do­wać jego pro­fil na pod­sta­wie danych, któ­rymi dys­po­no­wa­li­śmy, i spró­bo­wać wypeł­nić puste miej­sca, wie­dząc, na jakie czyny się zdo­był. Anthony sam wyznał w roz­mo­wie ze mną, że w dzie­ciń­stwie szu­kał pod­niet; na pod­sta­wie histo­rii jego mał­żeń­stwa można było wysnuć wnio­sek, że jest męż­czy­zną ego­cen­trycz­nym, być może nar­cy­stycz­nym, a przy tym bez­dusz­nym – swoją żonę trak­to­wał okrop­nie, a speł­nie­nia szu­kał w roman­sach. Zgro­ma­dzony mate­riał dowo­dowy nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, że Hardy korzy­stał z por­no­gra­fii i usług pro­sty­tu­tek. A teraz mie­li­śmy rów­nież ciała dwóch zabi­tych jedna po dru­giej kobiet, przy czym w obu przy­pad­kach przy­czyną śmierci, jak się póź­niej oka­zało, było udu­sze­nie. Innymi słowy, po zabi­ciu pierw­szej kobiety Hardy zapewne zwa­bił drugą do swo­jego miesz­ka­nia. To, co z początku wyda­wało się być schadzką za obo­pólną zgodą, szybko prze­ro­dziło się w sytu­ację prze­mo­cową, która dopro­wa­dziła do zabój­stwa. Upo­zo­wa­nie zwłok oraz wyraźny ele­ment upo­ko­rze­nia suge­ro­wał sady­styczny cha­rak­ter zbrodni – naj­wy­raź­niej Hardy czer­pał satys­fak­cję ze świa­do­mo­ści, że kon­tro­luje swoje ofiary. Poja­wiły się też suge­stie, że decy­du­jącą rolę mogła ode­grać poten­cjalna impo­ten­cja będąca następ­stwem cukrzycy; wów­czas owa potrzeba zdo­mi­no­wa­nia part­ne­rek byłaby sub­sty­tu­tem wła­ści­wego sto­sunku sek­su­al­nego.

Zabój­stwa na tle sek­su­al­nym należą do rzad­ko­ści. Louis Schle­sin­ger, psy­cho­log sądowy z Nowego Jorku, wyróż­nia wśród nich pewien szcze­gólny pod­typ cha­rak­te­ry­zu­jący się dzia­ła­niem kom­pul­syw­nym, a zara­zem dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nym. Oto jak opi­suje ten przy­pa­dek: „połą­cze­nie seksu i agre­sji rodzi potężną pod­nietę”, w efek­cie któ­rej zabój­stwo jawi się jako speł­nie­nie sek­su­alne5. Ale zabój­stwa na tle sek­su­al­nym potra­fią przy­bie­rać też zupeł­nie inną postać: wyda­rzają się w momen­cie, gdy tłu­mione dys­funk­cje sek­su­alne wybu­chają z całą siłą, a mord przyj­muje wów­czas gwał­towny i nie­zor­ga­ni­zo­wany cha­rak­ter. Oba wymie­nione typy mor­derstw mogą być zarówno pla­no­wane, jak i spon­ta­niczne. Przy­kła­dowo, zabój­stwo na tle sek­su­al­nym może być mor­dem „z przy­padku”, w sytu­acji gdy sprawca napo­tka odpo­wied­nią ofiarę. Kiedy indziej mamy do czy­nie­nia z zabój­stwem popeł­nio­nym w panice, gdy na przy­kład sprawca naj­pierw popeł­nia prze­stęp­stwo sek­su­alne, a zabi­cie part­nerki wynika z chęci zata­je­nia swo­jego czynu. Oczy­wi­ście każda zbrod­nia jest inna, a przy­wo­ła­nym powy­żej typo­lo­giom można zarzu­cić zbyt­nie uprasz­cza­nie. Odwo­ły­wa­łem się do nich w moim namy­śle nad sprawą Hardy’ego, ponie­waż szu­ka­łem odpo­wie­dzi na bar­dzo kon­kretne pyta­nia: Czy Hardy kwa­li­fi­ko­wał się jako mor­derca dzia­ła­jący kom­pul­syw­nie, a zara­zem w spo­sób zor­ga­ni­zo­wany? Czy był sady­stą sek­su­al­nym? A może oprócz tego rów­nież psy­cho­patą?

W opu­bli­ko­wa­nym w 1886 r. kla­sycz­nym dziś dziele Psy­cho­pa­thia Sexu­alis, cie­szą­cym się skąd­inąd wielką popu­lar­no­ścią w krę­gach fety­szy­stycz­nych, Richard von Krafft-Ebing zwra­cał uwagę, że pożą­da­nie i okru­cień­stwo czę­sto idą ze sobą w parze: „sadyzm (…) może się rów­nież prze­ja­wiać pod posta­cią wro­dzo­nego pra­gnie­nia do poni­ża­nia, przy­pra­wia­nia o cier­pie­nie, ranie­nia czy też nisz­cze­nia innych ludzi dla zaspo­ko­je­nia wła­snych potrzeb sek­su­al­nych (…), przy czym pra­gnie­nie to może prze­ro­dzić się w nie­po­skro­mioną żądzę pod­po­rząd­ko­wy­wa­nia sobie innych”.

Oczy­wi­ście wiele para­fi­lii – to zna­czy „sil­nych i nawra­ca­ją­cych” pre­fe­ren­cji sek­su­al­nych, jak cho­ciażby nie­które odmiany fety­szy­zmu, w któ­rych pod­nie­ce­nie sek­su­alne budzą okre­ślone obiekty nie­oży­wione, na przy­kład odzież czy buty, czy też prak­tyki sek­su­alne pole­ga­jące na krę­po­wa­niu part­nera, domi­na­cji i zaba­wach sado­ma­so­chi­stycz­nych – nie jest niczym nie­nor­mal­nym ani nie­zgod­nym z pra­wem. Ze zgoła odmienną sytu­acją mamy do czy­nie­nia, gdy w grę wcho­dzi „szkoda psy­chiczna, ranie­nie lub zabi­ja­nie” innych – czego przy­kładem jest pedo­fi­lia czy voy­eu­ry­styczne prak­tyki foto­gra­fo­wa­nia kro­cza nie­świa­do­mej niczego kobiety przez wsu­nię­cie apa­ratu pod spód­nicę w miej­scu publicz­nym. Skłon­no­ści takie są kla­sy­fi­ko­wane jako zbo­cze­nia sek­su­alne czy też zabu­rze­nia para­filne i uzna­wane za prze­stęp­stwa6. Podział ten budzi wpraw­dzie wiele kon­tro­wer­sji, lecz zacho­wuje dużą war­tość poznaw­czą.

Na pew­nym eta­pie mojej kariery mia­łem oka­zję prze­ko­nać się o tym na wła­snej skó­rze. Kon­tro­wer­sje zwią­zane z tym kon­cep­tem dopro­wa­dziły do dzi­wacz­nej i dość krę­pu­ją­cej dla mnie sytu­acji pod­czas pro­wa­dzo­nego przed Sądem Koron­nym w Reading (Reading Crown Court) pro­cesu Micha­ela Wenhama, mor­dercy, u któ­rego skłon­no­ści fety­szy­styczne przy­brały formę obse­sji. Męż­czy­zna ten zamor­do­wał pro­sty­tutkę, a wcze­śniej, jak się oka­zało, popadł w depre­sję po nie­uda­nej ope­ra­cji powięk­sze­nia penisa. Ope­ra­cja kosz­to­wała 15 tysięcy fun­tów, a Michael sfi­nan­so­wał ją z pie­nię­dzy, które wspól­nie z żoną odkła­dali na zakup przy­czepy kem­pin­go­wej. W sądzie roz­go­rzała dys­ku­sja na temat tego, czy jesz­cze przed mor­der­stwem z powodu jego zbo­czeń ktoś ucier­piał, czego miały dowo­dzić pliki z wyjąt­kowo eks­tre­malną por­no­gra­fią zabez­pie­czone na jego kom­pu­te­rze. Mimo że opo­no­wa­łem, argu­men­tu­jąc, iż jako psy­chia­tra nie mam doświad­cze­nia pozwa­la­ją­cego mi oce­niać psy­chiczny stan akto­rów wystę­pu­ją­cych w fil­mie porno, sędzia zade­cy­do­wał, że dwaj bie­gli omó­wią tę kwe­stię w pokoju narad. Oczy­wi­ście łatwo zro­zu­mieć decy­zję sędziego – gdyby pozwo­lił nam zostać na sali, obrady sądu nie­chyb­nie zmie­ni­łyby się w seans kina ero­tycz­nego. Kiedy ogło­szono prze­rwę i człon­ko­wie ławy przy­się­głych roze­szli się, wraz z dru­gim psy­cho­lo­giem sądo­wym, a także towa­rzy­szą­cym mi sta­ży­stą zna­la­złem się w pokoju narad. Widok musiał być doprawdy przedni, gdyż oprócz nas w pomiesz­cze­niu znaj­do­wała się też grupa praw­ni­ków w sądo­wych peru­kach i wszy­scy jak jeden mąż gapi­li­śmy się na sceny z fil­mów por­no­gra­ficz­nych zna­le­zio­nych na kom­pu­te­rze mor­dercy. Czy ludzie na ekra­nie świet­nie się bawili, czy też może było im źle? Innymi słowy, czy mie­li­śmy tu do czy­nie­nia z nie­winną para­fi­lią czy już z zabu­rze­niem para­fil­nym?

Pozwo­li­łem sobie stwier­dzić, że pod­po­rząd­ko­wy­wa­nie i upo­ka­rza­nie to motywy cha­rak­te­ry­styczne dla por­no­gra­fii jako takiej. Mój kolega po fachu, uty­tu­ło­wany pro­fe­sor, był nato­miast zda­nia, że wszy­scy akto­rzy na zapre­zen­to­wa­nym mate­riale naj­wy­raź­niej świet­nie się bawią.

Jak łatwo się domy­ślić, Wenham został uznany za win­nego mor­der­stwa i ska­zany nie­za­leż­nie od opi­nii bie­głych na temat jego kolek­cji fil­mów porno. W dro­dze powrot­nej z Reading do Lon­dynu, którą poko­ny­wa­łem pocią­giem, zaczą­łem mimo woli zacho­dzić w głowę – skąd­inąd nie pierw­szy raz i nie ostatni – jak to się stało, że swoje życie zwią­za­łem z tą, co by nie mówić, dość oso­bliwą gałę­zią medy­cyny.

Park Dietz, znany ame­ry­kań­ski psy­chia­tra sądowy i kon­sul­tant przy pro­duk­cji serialu kry­mi­nal­nego Prawo i porzą­dek, podzie­lił pro­ces prze­ra­dza­nia się para­fi­lii w zabu­rze­nie para­filne na cztery etapy. Etap 1: jed­nostka snuje fan­ta­zje sek­su­alne i oddaje się mastur­ba­cji. Etap 2: jed­nostka nakła­nia part­nera sek­su­alnego do odgry­wa­nia fan­ta­zji sek­su­al­nych w rze­czy­wi­sto­ści. Etap 3: jed­nostka płaci pro­sty­tut­kom za odgry­wa­nie fan­ta­zji. Etap 4: jed­nostka porywa ofiary lub przy­mu­sza je do odgry­wa­nia fan­ta­zji7. Eska­la­cja para­fi­lii u Wenhama ewi­dent­nie prze­bie­gała dokład­nie podług tego sche­matu – wiemy, że nakło­nił swoją żonę do udziału w tego typu sek­su­al­nych prak­ty­kach, a potem rów­nież ucie­kał się do wynaj­mo­wa­nia osób świad­czą­cych róż­nego rodzaju usługi sek­su­alne, mię­dzy innymi dominy.

Mal­colm Mac­Cul­loch, prze­ana­li­zo­waw­szy przy­padki szes­na­stu psy­cho­pa­tycz­nych prze­stęp­ców sek­su­al­nych osa­dzo­nych w Bro­ad­moor, szpi­talu o wzmoc­nio­nym zabez­pie­cze­niu, stwier­dził, że w więk­szo­ści przy­pad­ków dawała się zaob­ser­wo­wać eska­la­cja sady­stycz­nych fan­ta­zji. Jed­nostka zmu­szona była stale zmie­niać pod­nie­ca­jące obrazy, by utrzy­mać ten sam sto­pień pod­nie­ce­nia i przy­jem­no­ści sek­su­al­nej. Zda­niem bada­cza „prak­tyczne próby” reali­za­cji fan­ta­zji sta­no­wiły klu­czowy aspekt prze­stępstw sek­su­al­nych doko­ny­wa­nych kom­pul­syw­nie, a przy tym w spo­sób zor­ga­ni­zo­wany8. W świe­tle jego usta­leń wielce praw­do­po­dobne wydaje się, że Hardy fan­ta­zjo­wał o domi­na­cji i zabój­stwie. Czy jed­nak doko­ny­wał też „prak­tycz­nych prób”, o któ­rych wspo­mina Mac­Cul­loch – to zna­czy czy przed Rose White spro­wa­dzał do domu pro­sty­tutki i nama­wiał je, by pozwo­liły się skrę­po­wać? Jak zauważa Eugene Revitch, psy­chia­tra z New Jer­sey, wbrew powszech­nym wyobra­że­niom bru­tal­nej napa­ści (moty­wo­wa­nej sek­su­al­nie) czy zabój­stwu wcale nie musi towa­rzy­szyć erek­cja, wytrysk czy sto­su­nek sek­su­alny, ponie­waż sam gwał­towny akt działa jako sub­sty­tut seksu9. W sytu­acji, gdy cukrzyca uczy­niła z Hardy’ego impo­tenta, mógł on w taki wła­śnie zastęp­czy spo­sób zaspo­ka­jać swoje potrzeby sek­su­alne.

Psy­cho­log sądowy i wykła­dowca na Uni­ver­sity of Cali­for­nia dok­tor Reid Meloy prze­pro­wa­dzał wywiady z wie­loma seryj­nymi mor­der­cami i na zle­ce­nie FBI oce­niał stan psy­chiczny mię­dzy innymi Timo­thy’ego McVe­igha, sprawcy zama­chu bom­bo­wego w Okla­homa City, czy Teda Kaczyn­skiego, czyli tzw. Una­bom­bera. Jest auto­rem wielu kano­nicz­nych roz­praw poświę­co­nych umy­słowi psy­cho­paty10, agre­sji dra­pież­czej i oce­nie zagro­że­nia, jakie pacjent sta­nowi dla oto­cze­nia11. Powoli zaczy­na­łem sobie uświa­da­miać, że Hardy wpi­sy­wał się w opi­sane przez Meloya wzorce sady­zmu sek­su­al­nego i prze­mocy o pod­łożu psy­cho­pa­tycz­nym12. Za psy­cho­patę uważa się osobę, która osią­gnęła wysoki wynik na skali obser­wa­cyj­nej skłon­no­ści psy­cho­pa­tycz­nych (ang. Hare Psy­cho­pa­thy Chec­klist-Revi­sed, PCL-R). Skala ta, będąca zaawan­so­wa­nym narzę­dziem dia­gno­stycz­nym opra­co­wa­nym przez kana­dyj­skiego psy­cho­loga Roberta Hare, jest sze­roko wyko­rzy­sty­wana w psy­chia­trii sądo­wej, cho­ciaż wia­ry­god­ność uzy­ski­wa­nych dzięki niej wyni­ków na­dal budzi zastrze­że­nia13.

Test PCL-R bada jed­nostkę pod kątem wystę­po­wa­nia okre­ślo­nych cech oso­bo­wo­ści oraz zacho­wań: mię­dzy innymi bez­dusz­no­ści, braku empa­tii, pato­lo­gicz­nej skłon­no­ści do kłam­stwa, impul­syw­no­ści i paso­żyt­ni­czego stylu życia, o czym jesz­cze będzie mowa. Wysoki wynik uzy­skany na teście inter­pre­tuje się jako wskaź­nik wystą­pie­nia prze­mo­co­wych zacho­wań wykra­cza­ją­cych poza normę funk­cji mózgu14, a także upo­śle­dzo­nego zmy­słu moral­nego15.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych osoby, które zdo­były 30 na 40 moż­li­wych punk­tów, uwa­żane są za speł­nia­jące kry­te­ria psy­cho­pa­tii, jed­nak w Euro­pie zazwy­czaj wystar­czy niż­szy wynik (przyj­muje się, że „swo­boda w rela­cjach mię­dzy­ludz­kich i powierz­chowny urok”, będące jed­nym z wyznacz­ni­ków oso­bo­wo­ści psy­cho­pa­tycz­nej, w więk­szym natę­że­niu wystę­pują na tere­nie USA).

Okre­śle­nie kogoś psy­cho­patą jest jed­nak wysoce pro­ble­ma­tyczne. Psy­chia­tra sądowy John Gunn zauważa na przy­kład, że ety­kieta taka działa styg­ma­ty­zu­jąco przez sko­ja­rze­nie w powszech­nej świa­do­mo­ści z okru­cień­stwem i róż­nymi potwor­nymi zacho­wa­niami16. Zacho­dzi tu rów­nież ryzyko hipo­stazy: wstęp­nej hipo­te­zie nada­wana jest atrak­cyjna nazwa (w tym przy­padku psy­cho­pa­tii), która może błęd­nie suge­ro­wać, że psy­cho­lo­dzy i psy­chia­trzy wyod­ręb­nili jakąś nową jed­nostkę cho­ro­bową, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści doko­nują oni jedy­nie opisu pew­nych zacho­wań. Ponie­waż jed­nak wśród osób dopusz­cza­ją­cych się mordu na tle sek­su­al­nym czę­sto wystę­pują jed­nostki, które na skali PCL-R zdo­by­wają wysoki wynik, w niniej­szej książce będę posłu­gi­wał się ter­mi­nem „psy­cho­pata” jako wpraw­dzie nie­pre­cy­zyj­nym i nace­cho­wa­nym nega­tyw­nie, lecz przy­naj­mniej zwię­złym. Ile­kroć zatem będę sto­so­wał to poję­cie, będzie się ono odno­siło do osob­nika, który w skali PCL-R zdo­byłby co naj­mniej 27 na 40 moż­li­wych punk­tów.

Meloy dowo­dzi, że „życze­nie” uśmier­ce­nia obiektu ero­tycz­nej żądzy „staje się szcze­gól­nie zro­zu­miałe” w gru­pie zabu­rzo­nych i agre­syw­nych sam­ców i sta­nowi wynik nało­że­nia się na sie­bie z jed­nej strony tęsk­noty sek­su­al­nej, z dru­giej zaś agre­syw­nego depre­cjo­no­wa­nia kobiety, która wzbu­dza w męż­czyź­nie pożą­da­nie (nie­wy­klu­czone, że za to ostat­nie zja­wi­sko należy winić jego wcze­śniej­sze doświad­cze­nia z innymi poten­cjal­nymi part­ner­kami, które dały mu kosza). Badacz pod­kre­śla zara­zem, że „akt” – w prze­ci­wień­stwie do samego „życze­nia” – umyśl­nego zabi­cia osoby wzbu­dzającej pożą­da­nie sek­su­alne, sta­nowi naj­bar­dziej skrajny rodzaj agre­sji sek­su­al­nej i jako taki należy do rzad­ko­ści, odpo­wia­da­jąc za mniej niż jeden pro­cent mor­derstw popeł­nia­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Mimo to nie mogłem nie zauwa­żyć, że owo przej­ście od „życze­nia” do mor­der­czego „aktu” dosko­nale pasuje do prze­stępstw Hardy’ego.

Zda­niem Meloya seryjne mor­der­stwa na tle sek­su­al­nym sta­no­wią przy­kłady agre­sji dra­pież­czej, czyli takiej, która jest zapla­no­wana, celowa i sto­so­wana w spo­sób bez­na­miętny. Ewo­lu­cyjną pod­stawą, na któ­rej agre­sja ta wyra­sta, jest sytu­acja polo­wa­nia na zwie­rzynę17. W przy­padku Hardy’ego ofia­rami były bez­bronne młode kobiety para­jące się pro­sty­tu­cją; sprawca dążył do napa­ści sek­su­al­nej, zabi­cia i zdo­mi­no­wa­nia ofiar, przy czym to ostat­nie pra­gnie­nie reali­zo­wał nawet po ich śmierci, upo­zo­wu­jąc ciała do zdjęć w upo­ka­rza­jący dla nich spo­sób, a potem roz­człon­ko­wu­jąc je. W mor­der­stwach znacz­nie czę­ściej spo­ty­kamy inny rodzaj agre­sji – impul­syw­nej, reak­tyw­nej, emo­cjo­nal­nej, czę­sto okre­śla­nej jako „agre­sja afek­tywna” czy też „agre­sja instynktu samo­za­cho­waw­czego”; powrócę do tego tematu w dal­szej czę­ści książki.

Bada­nia poka­zują, że prze­stępcy psy­cho­pa­tyczni w porów­na­niu z jed­nost­kami pozba­wio­nymi takich cech znacz­nie czę­ściej prze­ja­wiają skłon­no­ści do agre­sji dra­pież­czej i są świet­nie przy­sto­so­wani do tego typu dzia­łań.

Roz­róż­nie­nie na agre­sję dra­pież­czą i agre­sję afek­tywną można zilu­stro­wać za pomocą zacho­wa­nia kota. Kiedy kot zosta­nie przy­party do muru przez psa, sierść mu się zjeży i zwie­rzę zacznie ostrze­gaw­czo syczeć. Jego grzbiet będzie wygięty w łuk, oczy sze­roko otwarte, zęby i pazury obna­żone. Oto przy­kład agre­sji afek­tyw­nej, instynk­tow­nego zacho­wa­nia, któ­rego zada­niem jest prze­trwa­nie w obli­czu zagro­że­nia. Pew­nego dnia zaob­ser­wo­wa­łem jed­nak zgoła inne kocie zacho­wa­nie – przy­glą­da­łem się mojemu pupi­lowi, który skra­dał się do peł­nego piskla­ków gniazda kosa. Kot poru­szał się bez­sze­lest­nie, sunąc przy samym murze, zęby i pazury miał scho­wane. Żeby łowy zakoń­czyły się powo­dze­niem, zwie­rzę musi być pobu­dzone, w prze­ciw­nym razie nie uda mu się uśmier­cić ofiary. Bez­na­mięt­ność, którą zauwa­ży­łem u kota, jest czę­sto spo­ty­kana w przy­padku maso­wych mor­dów doko­ny­wa­nych przez nasto­lat­ków oraz doro­słych, a zatem w sytu­acjach będą­cych domeną agre­sji dra­pież­czej.

Zda­niem Meloya psy­cho­paci są szcze­gól­nie pre­de­sty­no­wani do agre­sji dra­pież­czej ze względu na niski poziom pod­nie­ce­nia i reak­tyw­no­ści, a także dla­tego że cechuje ich aro­gan­cja i zaro­zu­mia­łość, są emo­cjo­nalne zdy­stan­so­wani i wyzbyci empa­tii w sto­sunku do cier­pią­cych ofiar.

Czy pamię­ta­jąc o mor­dach i roz­człon­ko­wy­wa­niu ofiar, wolno nam przy­jąć, że Hardy speł­nia przy­wo­łane kry­te­ria psy­cho­pa­tyczne, czy też powin­ni­śmy go uznać za zwy­czaj­nego sady­stę sek­su­al­nego? To roz­róż­nie­nie jest istotne, mimo że obaj – i sady­sta sek­su­alny, i psy­cho­pata – postę­pują podob­nie: ranią innych i zadają im ból, pod­czas gdy sami zacho­wują emo­cjo­nalny dystans do cier­pie­nia ofiar.

W obu typach zabu­rzeń, nim sprawca podda się agre­sji dra­pież­czej, dużo fan­ta­zjuje, pla­nu­jąc swój czyn. Nie­wy­klu­czone, że filmy por­no­gra­ficzne skło­niły Hardy’ego do przej­ścia od modelu, w któ­rym part­ne­rzy wyra­żają zgodę na krę­po­wa­nie i prak­tyki sado­ma­so­chi­styczne, ku fascy­na­cji eks­tre­malną posta­cią sady­zmu, to zna­czy taką jego formą, w któ­rej jed­nostka czer­pie przy­jem­ność z pod­po­rząd­ko­wa­nia sobie part­nera do tego stop­nia, że staje się panem jego życia i śmierci, lek­ce­wa­żąc przy tym prawa i uczu­cia zarówno ofiar, jak i ich bli­skich.

Roz­wa­ża­nia te pro­wa­dzą do pyta­nia: czy sady­stami lub psy­cho­pa­tami sta­jemy się, czy też rodzimy? U nie­wiel­kiego odsetka dzieci z zabu­rze­niami zacho­wa­nia zaob­ser­wo­wano bez­względ­ność i nie­czu­łość; zda­niem bada­czy owi począt­ku­jący psy­cho­paci są bar­dziej od swo­ich rówie­śni­ków nara­żeni na to, że w przy­szło­ści, kiedy doro­sną, będą prze­ja­wiać agre­sywne zacho­wa­nia. Bada­nia prze­pro­wa­dzone przez Essi Viding na Uni­ver­sity Col­lege Lon­don potwier­dziły, że skłon­ność do agre­sji ma pod­łoże gene­tyczne, to zna­czy jest dzie­dziczna18. A jeśli dziecko z gene­tycz­nymi pre­dys­po­zy­cjami do psy­cho­pa­tii i agre­sji pad­nie ofiarą znę­ca­nia się, wów­czas ten­den­cje te mogą się nasi­lić19.

Cał­kiem moż­liwe, że Hardy był bez­względ­nym i nie­czu­łym dziec­kiem. Być może poszu­ki­wał, jak sam przy­znał, dresz­czyku emo­cji, żeby prze­zwy­cię­żyć w ten spo­sób zobo­jęt­nie­nie emo­cjo­nalne. Czy wolno nam zało­żyć, że jeśli ktoś się nad nim znę­cał w dzie­ciń­stwie, mogło to spo­wo­do­wać eska­la­cję psy­cho­pa­tycz­nych skłon­no­ści?