Ja tu jeszcze wrócę - Ewa Zaleska - ebook

Ja tu jeszcze wrócę ebook

Ewa Zaleska

3,0

Opis

Potworna szefowa, koszmarny szef. Z życia wzięci! Pojawiali się już i w literaturze, i w filmie. Pani Berenika Michalska-Kubisiak, prezes agencji reklamowej, jak najbardziej należy do tej kategorii. Zadowolona z siebie i niezadowolona z pracowników, wszystkich beszta i obraża. Płaci coraz mniej, żąda coraz więcej.

Nie służy to agencji, która wpada w tarapaty, również finansowe. Może więc przydałoby się trochę świeżego spojrzenia? I tu na scenie pojawia się pan Karino Mroźny. Dość długo bezrobotny, w domu niedoceniany (narzekająca i oziębła żona!) – powinien być wdzięczny losowi za to, co mu wpada w ręce: praca, stanowisko, mieszkanie. Cóż, kiedy i jemu szefowa solidnie daje w kość. Uczenie nazywa się to mobbingiem. Karino i pozostali pracownicy agencji wreszcie zdają sobie z tego sprawę i zaczynają działać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




www.wydawnictwosol.pl

Copyright © Ewa Zaleska 2010

Redakcja:

Mariola Będkowska

Okładka:

Anna Lenartowicz

Korekta:

Grażyna Nawrocka

Warszawa 2012

ISBN 978-83-62405-55-8

Wydawca:

Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]

Pamięci Pani Eli Majcherczyk – z podziękowaniem za zaufanie, jakim mnie obdarzyła, i serdeczność, która pozostanie w mojej pamięci.

Rozdział 1

Biu­ro pa­na P. znaj­do­wa­ło się na pierw­szym pię­trze bu­dyn­ku, zaj­mo­wa­ne­go przez jed­ną z pro­wa­dzo­nych przez nie­go spół­ek. Ma­ły i skrom­ny se­kre­ta­riat nie za­po­wia­dał tak bo­ga­to wy­po­sa­żo­ne­go ga­bi­ne­tu. Sta­re, an­tycz­ne biur­ko zma­ga­ło się z no­wo­cze­sną tech­no­lo­gią. Po­mię­dzy kom­pu­te­rem a wie­żą ste­reo­fo­nicz­ną usta­wio­no rzę­dem ro­dzin­ne zdję­cia w ozdob­nych ram­kach.

Go­spo­darz po­de­rwał się z fo­te­la usta­wio­ne­go przy ma­łym sto­li­ku w ro­gu po­ko­ju.

– Cze­go się pan na­pi­je? – Tym py­ta­niem za­trzy­mał wpro­wa­dza­ją­cą mnie se­kre­tar­kę.

– Ka­wy, je­śli moż­na.

– W ta­kim ra­zie pro­si­my o dwie. – Pan P. wska­zał mi miej­sce sie­dzą­ce, na­prze­ciw­ko sie­bie. – Nie mie­li­śmy oka­zji po­roz­ma­wiać ostat­nim ra­zem, ale do­my­ślam się, że nie przy­był pan tu w ce­lu nad­ro­bie­nia za­le­gło­ści.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam. Nie zo­sta­łem wte­dy do­sta­tecz­nie wcze­śnie po­wia­do­mio­ny o pa­na wi­zy­cie, stąd też…

– Pro­szę się nie tłu­ma­czyć. Miał pan prze­cież umó­wio­ne spo­tka­nie z klien­tem. W ta­kiej sy­tu­acji nie­obec­ność wy­da­je się uza­sad­nio­na.

– Tak, ale…

– Pa­nie Ka­ri­no, nie chciał­bym su­ge­ro­wać, że nie mam zbyt wie­le cza­su na tę roz­mo­wę, od­no­szę jed­nak wra­że­nie, że nie zmie­rza­my we wła­ści­wym kie­run­ku. Co pa­na do mnie spro­wa­dza?

– Tro­ska o „Li­de­ra”.

– Nie ra­dzi­cie so­bie?

– I tak, i nie. Ma­my spo­ro zle­ceń, du­żą ilość no­wych kon­tra­hen­tów, po­pra­wi­li­śmy ja­kość pra­cy, jej wy­daj­ność.

– Co w ta­kim ra­zie dzie­je się nie­po­ko­ją­ce­go?

– Ja­kiś czas te­mu utra­ci­li­śmy płyn­ność fi­nan­so­wą.

– W dzi­siej­szych cza­sach to dość po­wszech­ne zja­wi­sko. Wy­two­rzy­ła się no­wa ety­ka han­dlo­wa. Fir­my usta­la­ją ter­mi­ny płat­no­ści, z gó­ry za­kła­da­jąc jed­nak, że nie bę­dą ich prze­strze­gać. Wszy­scy cze­ka­ją do ostat­nie­go dzwon­ka, ner­wo­we­go te­le­fo­nu, mo­ni­tów, wi­zji spra­wy są­do­wej lub ko­mor­ni­ka.

– A je­że­li więk­szość tych środ­ków zo­sta­ła już wy­czer­pa­na?

– Ma pan na my­śli ko­goś kon­kret­ne­go?

– „Tel­med­press”.

Na­stą­pi­ła peł­na oba­wy, w ocze­ki­wa­niu na re­ak­cję, ci­sza.

– Och, tak. – Pan P. nie wy­glą­dał na zdzi­wio­ne­go. – Wy­szła sła­bość Be­re­ni­ki do Zdaw­skie­go. Szko­da tyl­ko, że na pod­ło­żu za­wo­do­wym.

– My­śla­łem, że to pa­na zna­jo­my?

– Po­nie­kąd tak. Li­czy­li­śmy kie­dyś z oj­cem, że ten czło­wiek po­mo­że nam roz­wią­zać bar­dzo po­waż­ny pro­blem, że zdej­mie nam ka­mień z ser­ca.

– Jak się do­my­ślam, nie speł­nił jed­nak pa­nów ocze­ki­wań? – pro­wo­ko­wa­łem.

– Nie. Zresz­tą to nie­istot­ne. Je­śli uni­ka płat­no­ści, mu­si po­nieść kon­se­kwen­cje, jak każ­dy in­ny kon­tra­hent.

– Sęk w tym, że pa­ni pre­zes za­strze­ga, że nie wol­no nam upo­mi­nać się o te pie­nią­dze. A kie­dy zro­bi­łem to mi­mo za­ka­zu, nie uda­ło mi się ni­cze­go uzy­skać.

– Ro­zu­miem, po­sta­ram się po­móc.

– By­li­by­śmy ogrom­nie wdzięcz­ni. Wiem, że to, co te­raz po­wiem, mo­że wy­dać się bez­czel­ne, ale mu­szę za­zna­czyć, że ofe­ro­wa­na po­moc jest nam po­trzeb­na nie­zwłocz­nie.

– No to cze­ka mnie jesz­cze jed­na po­waż­na roz­mo­wa z Be­re­ni­ką. Pro­szę chwi­lę po­cze­kać.

Pan P., ko­rzy­sta­jąc z in­ter­ko­mu, zwró­cił się do swo­jej asys­tent­ki z proś­bą o za­pro­sze­nie pre­ze­sa „Li­de­ra” do je­go sie­dzi­by w try­bie pil­nym.

– Pro­szę się nie de­ner­wo­wać – roz­wiał mo­je oba­wy. – Je­stem da­le­ki od or­ga­ni­zo­wa­nia kon­fron­ta­cji. Cho­dzi mi je­dy­nie o wy­słu­cha­nie ar­gu­men­tów dru­giej stro­ny, bez po­da­wa­nia źró­dła in­for­ma­cji.

– To zro­zu­mia­łe, że mu­si pan za­po­znać się z ca­ło­ścią spra­wy.

– Czy przed tym spo­tka­niem po­wi­nie­nem jesz­cze o czymś wie­dzieć?

Wzią­łem głę­bo­ki od­dech. Sko­ro za­ry­zy­ko­wa­łem, przy­cho­dząc tu­taj, ukry­wa­nie cze­go­kol­wiek nie mia­ło więk­sze­go sen­su. Spo­koj­nym i rze­czo­wym to­nem ob­ja­śni­łem kwe­stie wy­ni­ka­ją­ce ze złe­go za­rzą­dza­nia fir­mą. Nie po­mi­ną­łem tak­że cha­rak­te­ry­sty­ki sze­fo­wej. Na­wet naj­bar­dziej szo­ku­ją­ce hi­sto­rie wła­ści­ciel przyj­mo­wał ze sto­ic­kim spo­ko­jem. Uba­wił się uwa­gą o bar­te­rze z sa­lo­nem pięk­no­ści.

– Chy­ba nie przy­nio­sło to wi­docz­nych re­zul­ta­tów – sko­men­to­wał zło­śli­wie.

Wy­mie­ni­li­śmy po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia.

– Pa­nie pre­ze­sie – se­kre­tar­ka nie­śmia­ło wkro­czy­ła do ga­bi­ne­tu – chcia­łam tyl­ko prze­ka­zać, że pa­ni Ku­bi­siak nie bę­dzie w sta­nie zło­żyć pa­nu wi­zy­ty i pro­si, by to pan po­ja­wił się w agen­cji.

– A to dla­cze­go? – Roz­ba­wie­nie mi­nę­ło na­tych­miast.

– Po­dob­no stra­ci­ła sa­mo­chód.

– Ja­kiś wy­pa­dek? – To py­ta­nie skie­ro­wa­ne by­ło do mnie.

– Ko­li­zja z pra­wem. Stłucz­ka z ko­mor­ni­ka­mi. Mia­łem jesz­cze o tym opo­wie­dzieć.

Pan P. pod­niósł się z fo­te­la, da­jąc mi znać, że­bym po­zo­stał na swo­im miej­scu. Ma­sze­ro­wał po ga­bi­ne­cie.

– Mo­że się to pa­nu wy­dać dziw­ne, ale po­trze­bo­wał­bym cze­goś na pi­śmie. – Spra­wiał wra­że­nie za­kło­po­ta­ne­go, prze­ka­zu­jąc ta­kie za­po­trze­bo­wa­nie. – To by przy­śpie­szy­ło pod­ję­cie pew­nych de­cy­zji – tłu­ma­czył. – Po­zwo­li­ło na wy­co­fa­nie się z pew­nych zo­bo­wią­zań.

– A to nie wy­star­czy? – Po­stu­ka­łem pal­cem w otwar­tą ga­ze­tę, któ­rą przy­nio­słem ze so­bą.

Na­chy­lił się nad nią i prze­biegł wzro­kiem po tek­ście. Al­bo ukoń­czył kurs szyb­kie­go czy­ta­nia, al­bo, co by­ło bar­dziej praw­do­po­dob­ne, sy­mu­lo­wał.

– Co my tu ma­my? – Lek­kie drże­nie mię­śni wo­kół ust by­ło za­po­wie­dzią sze­ro­kie­go uśmie­chu.

A więc jed­nak czy­tał! Chwi­lę póź­niej zmie­nił po­zy­cję na zde­cy­do­wa­nie wy­god­niej­szą i od­dał się lek­tu­rze na głos.

Agen­cja Wy­daw­ni­cza „Li­der” ob­cho­dzi­ła nie­daw­no swo­je pią­te uro­dzi­ny. Z tej oka­zji po­pro­si­li­śmy o roz­mo­wę jej pre­ze­sa – pa­nią Be­re­ni­kę Mi­chal­ską-Ku­bi­siak.

J.W. – Pa­ni pre­zes, „Li­der” ob­cho­dzi w tym ro­ku swo­je pią­te uro­dzi­ny. Jak oce­nia pa­ni mi­nio­ny okres?

B.K. – Był to czas mo­jej wy­tę­żo­nej pra­cy. Gdy po­ja­wi­łam się w Agen­cji po raz pierw­szy, nikt o niej nie sły­szał.

J.W. – Obec­nie pa­ni fir­ma zaj­mu­je trze­cie miej­sce w ran­kin­gu li­czą­cych się na ryn­ku agen­cji…

B.K. – Nic nie sta­ło się sa­mo. Mu­sia­łam stwo­rzyć ze­spół pro­fe­sjo­na­li­stów, a pro­szę mi wie­rzyć, to nie by­ło pro­ste za­da­nie. Do dzi­siaj bo­ry­kam się z pro­ble­ma­mi z tym zwią­za­ny­mi. Lu­dzie al­bo uczą się ode mnie i od­cho­dzą, al­bo oka­zu­ją się nie­wy­uczal­ni i wte­dy mu­szę pod­jąć de­cy­zję o roz­sta­niu się z ni­mi.

J.W. – A ci do­brze wy­ucze­ni – dla­cze­go re­zy­gnu­ją?

B.K. – W po­go­ni za wła­dzą. Współ­pra­cow­ni­cy ob­ser­wu­ją mnie. To, w ja­ki spo­sób za­rzą­dzam fir­mą, jak spraw­nie po­dej­mu­ję de­cy­zje i sta­wiam opór na­wet naj­trud­niej­szym sy­tu­acjom i już im się wy­da­je, że też by tak po­tra­fi­li. Nic bar­dziej błęd­ne­go. Lu­dzie ma­ją to coś al­bo nie.

J.W. – Ro­zu­miem, że pa­ni się z tym czymś uro­dzi­ła? Jest pa­ni uro­dzo­nym przy­wód­cą?

B.K. – Tak, i udo­wod­ni­łam to już nie­jed­no­krot­nie, we wszyst­kich po­przed­nich miej­scach pra­cy.

J.W. – Dla­cze­go pa­ni z nich zre­zy­gno­wa­ła?

B.K. – Bo czło­wiek mu­si przeć do przo­du, roz­wi­jać się, pod­bi­jać świat! Zresz­tą oso­ba ta­ka jak ja jest cen­nym, po­szu­ki­wa­nym na­byt­kiem, stąd też tak du­że za­in­te­re­so­wa­nie mo­ją dzia­łal­no­ścią, ujaw­nia­ją­ce się mię­dzy in­ny­mi w me­diach. Lu­dzie chcą prze­czy­tać o ta­kich hi­sto­riach jak mo­ja.

J.W. – Wra­ca­jąc do „Li­de­ra”, ja­kie są pa­ni prze­wi­dy­wa­nia co do roz­wo­ju fir­my? Czy w przy­szłym ro­ku bę­dzie­cie pań­stwo praw­dzi­wym li­de­rem na ryn­ku?

B.K. – Dzi­wi mnie fakt, że jesz­cze nie je­ste­śmy! Być mo­że to kwe­stia błę­du sta­ty­stycz­ne­go lub zbyt ma­łej pró­by, na ja­kiej opar­li­ście pań­stwo swo­je ba­da­nia. „Li­der” zwy­cię­ży! Co do te­go nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ob­słu­gu­je­my naj­lep­szych klien­tów. Sły­sza­ła pa­ni z pew­no­ścią o „Tel­med­pres­sie”? Oso­bi­ście z ni­mi współ­pra­cu­ję. To ja pod­su­nę­łam im po­mysł na­gra­nia spo­tu re­kla­mo­we­go i pro­wa­dzi­łam bez­po­śred­ni nad­zór nad je­go pro­duk­cją.

J.W. – Po­sze­rzy­li­ście pań­stwo w ten spo­sób wa­chlarz usług?

B.K. – To coś wię­cej. Po­słu­gu­jąc się uży­tą przez pa­nią me­ta­fo­rą, na­sza ofer­ta nie ogra­ni­cza się do jed­ne­go wa­chla­rza.

J.W. – Ro­zu­miem. Czym w ta­kim ra­zie jesz­cze pla­nu­je­cie pań­stwo za­sko­czyć kon­ku­ren­cję?

B.K. – Dro­ga pa­ni, na ta­kie py­ta­nia się nie od­po­wia­da. Ta­kich py­tań nie po­win­no się na­wet za­da­wać.

J.W. – Nie do­wie­my się za­tem ni­cze­go o pla­nach „Li­de­ra”?

B.K. – Ra­czej nie. Wo­la­ła­bym o nich nie wspo­mi­nać, że­by nie za­pe­szyć. Wi­dzi pa­ni, je­stem oso­bą tro­chę prze­sąd­ną.

J.W. – Wie­rzy pa­ni w czar­ne ko­ty?

B.K. – A pa­ni nie? Cza­sa­mi le­piej dmu­chać na zim­no.

J.W. – To za­sa­da ży­cio­wa?

B.K. – Tak. Spraw­dza się w stu pro­cen­tach. Po­dam pa­ni przy­kład. Po­ja­wi­ły się u nas ostat­nio drob­ne pro­ble­my…

J.W. – Ja­kiej na­tu­ry?

B.K. – Ja­ka pa­ni nie­cier­pli­wa! Oczy­wi­ście, że te, któ­re obec­nie spę­dza­ją sen z po­wiek wszyst­kim przed­się­bior­com. Czy­li fi­nan­so­we.

J.W. – Wno­szę z te­go, że nie by­ły ta­kie ma­łe, sko­ro nie po­zwa­la­ły za­snąć?

B.K. – Ro­zu­miem, że ła­pa­nie za sło­wa jest zwią­za­ne z pa­ni pro­fe­sją, ale pro­si­ła­bym, by mi wię­cej pa­ni nie prze­ry­wa­ła!

J.W. – Wra­ca­jąc do te­ma­tu, w ja­ki spo­sób prze­są­dy mo­gą ustrzec przed pro­ble­ma­mi fi­nan­so­wy­mi?

B.K. – Niech pa­ni nie bę­dzie na­iw­na! Nic nie jest w sta­nie przed ni­mi ustrzec, ale je­że­li bę­dzie­my omi­jać owe sym­bo­licz­ne czar­ne ko­ty, to pro­ble­my bę­dą mniej­sze od tych, któ­re mo­gły­by się po­ja­wić, gdy­by­śmy te­go nie ro­bi­li.

J.W. – Po­tra­fi­ła­by pa­ni to udo­wod­nić?

B.K. – Ja mam du­szę ro­man­ty­ka! „Czu­cie i wia­ra sil­niej mó­wi do mnie…” O ile pa­ni wie, ko­go cy­tu­ję? Opie­ram się na in­tu­icji, a ją, dro­ga pa­ni, trud­no pod­dać na­uko­wym do­wo­dom.

J.W. – Naj­waż­niej­sze, że się spraw­dza.

B.K. – Za­wsze!

J.W. – W ta­kim ra­zie dzię­ku­ję i ży­czę po­wo­dze­nia.

B.K. – Ma­my go pod do­stat­kiem, ale ży­cze­nia przyj­mie­my i od pa­ni.

Naj­wy­raź­niej mie­li­śmy in­ne po­czu­cie hu­mo­ru, co zo­sta­ło przez nie­go za­uwa­żo­ne. Na mo­im ob­li­czu ma­lo­wa­ła się po­gar­da z do­miesz­ką li­to­ści, pod­czas gdy on usi­ło­wał za­pa­no­wać nad spon­ta­nicz­nym wy­bu­chem śmie­chu. Za­uwa­żył to, wstał i za­czął się prze­cha­dzać, chcąc za­pew­ne w ten spo­sób od­zy­skać na­leż­ną po­wa­gę. Za­sta­na­wia­łem się, czy nie po­wie­dzieć mu, że je­go re­ak­cję uwa­żam za na­tu­ral­ną dla ko­goś z ze­wnątrz, kto te­go ty­pu wy­po­wie­dzi mo­że oce­niać jak hu­mor z ze­szy­tów i nie kla­sy­fi­ko­wać go ja­ko czar­ny. Mil­cza­łem jed­nak, ko­lej­ny ruch na­le­żał do nie­go.

– Be­re­ni­ka wy­pa­dła tu, hm, za­baw­nie. – Pan P. usiadł i po­krę­cił gło­wą, jak­by za­prze­czał wy­po­wie­dzia­nym sło­wom. – Nie cho­dzi mi jed­nak o styl wy­po­wie­dzi oso­by, o któ­rej roz­ma­wia­my, ale o styl jej dzia­ła­nia.

– Oczy­wi­ście mo­że­my zgro­ma­dzić nie­zbęd­ne do­ku­men­ty: umo­wy, kre­dy­ty, hi­po­te­ki, de­cy­zje ban­ków i wie­rzy­cie­li… – Wy­li­czan­kę wzmac­nia­łem wy­su­wa­niem ko­lej­nych, nie­chluj­nie przy­cię­tych pa­lu­chów za­ci­śnię­tych uprzed­nio w pięść.

– Pro­sił­bym o uzu­peł­nie­nie te­go wszyst­kie­go krót­ką no­tat­ką pod­pi­sa­ną przez wszyst­kich pra­cow­ni­ków agen­cji.

– No­tat­ką? – Nie zro­zu­mia­łem.

– Proś­bą o zmia­nę oso­by na sta­no­wi­sku pre­ze­sa, po­par­tą kil­ko­ma przy­kła­da­mi dzia­łal­no­ści na szko­dę fir­my.

– Nie wiem, czy uda nam się zmie­ścić przy­kła­dy w krót­kiej no­tat­ce. – Po­wra­ca­ła mi wia­ra w czło­wie­ka al­bo wia­ra w cud.

– Fi­ku­sy, feng shui i aku­punk­tu­rę mo­że­cie po­mi­nąć. – Wła­ści­ciel uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem.

– Brzmi śmiesz­nie, zda­ję so­bie z te­go spra­wę, ale…

– Ależ ja w to wszyst­ko wie­rzę – prze­rwał mi, wsta­jąc i chy­ba da­jąc mi w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że bez owej no­tat­ki nic nie wskó­ram. – Nie bę­dzie­my jed­nak wy­ta­czać Be­re­ni­ce pro­ce­su o ule­ga­nie prze­są­dom, tyl­ko po pro­stu re­zy­gno­wać z jej usług.

Mów za sie­bie!

– W ja­kim ter­mi­nie do­star­czyć do­ku­men­ty?

– Bę­dę w „Li­de­rze” na spo­tka­niu opłat­ko­wym, wte­dy mo­że mi je pan prze­ka­zać. Na de­cy­zję bę­dzie­cie mu­sie­li jed­nak tro­chę po­cze­kać. Na pew­no do no­we­go ro­ku. Do te­go cza­su pro­szę mnie na bie­żą­co o wszyst­kim in­for­mo­wać. No i pro­szę zro­bić ze swo­jej stro­ny wszyst­ko, co moż­li­we, że­by agen­cja prze­trwa­ła.

Uści­snę­li­śmy so­bie dło­nie. Na dwo­rze sza­la­ła śnież­na za­dy­ma, znie­chę­ca­ją­ca do opusz­cze­nia bu­dyn­ku. A gdy­bym przy­wią­zał się do klam­ki i ogło­sił strajk oku­pa­cyj­ny, by przy­śpie­szyć na­dej­ście szczę­śli­we­go koń­ca? Czort je­den wie, czy nie by­ło­by to bar­dziej prze­ko­ny­wa­ją­ce od ca­łej tej pod­jaz­do­wej wal­ki, ja­ką ostat­nio usku­tecz­nia­łem? W ho­lu by­ło przy­tul­nie, cie­pło i ci­cho. To­tal­ne prze­ci­wień­stwo te­go, co mia­łem za­stać w „Li­de­rze”.

Wcho­dząc tu przed go­dzi­ną, od ra­zu zwró­ci­łem na to uwa­gę. Pod­nio­słem koł­nierz. Na dwo­rze sza­lał wiatr, sy­piąc mi w oczy śnie­giem.

Rozdział 2

– Jesz­cze raz py­tam, gdzie się po­dzia­ły na­sze pie­nią­dze?! – Mia­łem pew­ność, że krzyk mał­żon­ki zo­sta­nie od­no­to­wa­ny w ca­łej na­szej ma­ło­mia­stecz­ko­wej spo­łecz­no­ści.

– Tłu­ma­czy­łem ci już, że mu­sia­łem w sie­bie tro­chę za­in­we­sto­wać. – Dla kon­tra­stu po­słu­gi­wa­łem się szep­tem.

– A ja chcę wie­dzieć, co to zna­czy! – nie od­pusz­cza­ła.

– Ma­łe za­ku­py plus drob­ne za­bie­gi ko­sme­tycz­ne.

– Je­śli te za­ku­py są rów­nie drob­ne jak za­bie­gi, któ­rych w ogó­le nie wi­dać, to mo­je py­ta­nie jest na­dal ak­tu­al­ne: co zro­bi­łeś z ka­są?!

Prze­cież wie­dzia­łem, że tak bę­dzie. Na­wet mi się to przy­śni­ło, gdy wró­ci­łem zma­cha­ny z mia­sta do do­mu.

– Czy ty mnie w ogó­le słu­chasz?! – Do na­zbyt gło­śnej ar­ty­ku­la­cji do­łą­czył spa­zma­tycz­ny szloch. – Czy ty mnie jesz­cze ko­chasz?

Bo­że, czy ja ją ko­cham? Czy kie­dy­kol­wiek ją ko­cha­łem? Czy ona, wy­cho­dząc za mnie, zro­bi­ła to z mi­ło­ści?

Na pew­no nie ta­kiej od pierw­sze­go wej­rze­nia. Po­zna­li­śmy się w szko­le śred­niej, kon­kret­nie na stud­niów­ce, na któ­rą Mal­wi­na przy­by­ła w kosz­mar­nej su­kien­ce, za­wie­szo­na na ra­mie­niu jesz­cze kosz­mar­niej­sze­go fa­ce­ta. Tyl­ko dzię­ki te­mu kosz­ma­ro­wi do kwa­dra­tu zwró­ci­łem na nią uwa­gę. Le­d­wo zdą­ży­łem pod­nieść się z nad­mia­ru tych ne­ga­tyw­nych do­znań es­te­tycz­nych, gdy do­pa­dło mnie uczu­cie li­to­ści nad za­pła­ka­nym dziew­czę­ciem ocie­ra­ją­cym oczy kra­wę­dzią brzyd­kiej ma­te­rii, w ja­ką by­ła opa­tu­lo­na. Po­da­łem jej chu­s­tecz­kę i za­py­ta­łem o po­wód roz­pa­czy. Po­wód, jak się oka­za­ło, tań­czył już z in­ną i bar­dzo do­brze się ba­wił. Ja­ko że przy­sze­dłem sam, za­ofe­ro­wa­łem swo­je to­wa­rzy­stwo. I tak już zo­sta­ło. Naj­pierw do ra­na, a po­tem na ko­lej­ne sto dni, aż do sąd­ne­go eg­za­mi­nu, na któ­rym ze stra­chu nie po­da­łem otrzy­ma­nej ścią­gi są­siad­ce z ty­łu. Są­siad­ką tą by­ła Mal­wi­na. Kon­se­kwen­cje fe­ral­ne­go wy­da­rze­nia od­czu­li­śmy obo­je: Mal­wi­na ob­la­ła, ja zo­sta­łem po­rzu­co­ny. Nie na dłu­go jed­nak. Pan­na z ma­łe­go mia­stecz­ka, w do­dat­ku bez ma­tu­ry, po­sta­no­wi­ła wyjść za mąż. I tak zo­sta­łem po­cią­gnię­ty do od­po­wie­dzial­no­ści za po­peł­nio­ne wy­kro­cze­nie. Pod wpły­wem pre­sji oto­cze­nia, któ­ra swo­imi roz­mia­ra­mi oplo­tła mnie tak, jak­bym co naj­mniej był oj­cem nie­ślub­ne­go dziec­ka, a nie czło­wie­kiem od­po­wie­dzial­nym za brak świa­dec­twa doj­rza­ło­ści, po­pro­si­łem o rę­kę i zo­sta­łem przy­ję­ty. Mal­wi­na zo­sta­ła pa­nią Mroź­ny! Zwią­zek ten od po­cząt­ku opie­rał się na zgod­no­ści na­zwi­ska z cha­rak­te­rem je­go no­wej po­sia­dacz­ki. Mal­wi­na po­tra­fi­ła zmro­zić na­wet naj­bar­dziej go­rą­cą at­mos­fe­rę.

Naj­mi­lej wspo­mi­na­nym wy­da­rze­niem z na­sze­go po­ży­cia by­ła uro­czy­stość za­ślu­bin. Mal­wi­na by­ła ta­ka pięk­na, w ogó­le nie przy­po­mi­na­ła pan­ny z ba­lu. Dzień ten wy­róż­ni­ła rów­nież cał­kiem nie­złym hu­mo­rem i odro­bi­ną czu­ło­ści. Czar prysł jed­nak rów­nie szyb­ko, jak otrzy­ma­ne w ko­per­tach nie­wiel­kie wspar­cie fi­nan­so­we na no­wą dro­gę ży­cia. Gdy­by dro­ga ta mia­ła być pro­por­cjo­nal­na do wspar­cia, moż­na by ją po­rów­nać do oj­czyź­nia­nych „au­to­strad”: nie­zbyt dłu­gich, uciąż­li­wych i wy­ka­zu­ją­cych ko­niecz­ność per­ma­nent­nych na­praw. Mo­gli­śmy jed­nak udać się w po­dróż po­ślub­ną. W ra­mach mio­do­we­go mie­sią­ca wy­bra­li­śmy się na dwu­ty­go­dnio­we wcza­sy do Buł­ga­rii. Mło­da mę­żat­ka spę­dzi­ła je na pla­ży, ja, nie wy­ka­zu­jąc za­pa­łu do roz­ko­szo­wa­nia się sma­kiem sło­nej wo­dy i słoń­ca, od­kry­łem cał­kiem nie­zły smak „Sło­necz­ne­go Brze­gu” i… zo­sta­łem okre­ślo­ny mia­nem al­ko­ho­li­ka! Mi­mo to czu­łem się trzeź­wy jak ni­g­dy do­tąd. I po raz pierw­szy za­da­łem so­bie py­ta­nie, dla­cze­go tak na­praw­dę wy­bra­łem tę ko­bie­tę. Czy cho­dzi­ło o to, że ja­ko pierw­sza przed­sta­wi­ciel­ka płci pięk­nej w mo­im ży­ciu ob­da­rzy­ła mnie tak wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem, czy też o chęć roz­po­czę­cia do­ro­słe­go ży­cia i wmó­wie­nia so­bie, że ob­rącz­ka jest sym­bo­lem ab­so­lut­nej doj­rza­ło­ści? Póź­niej jesz­cze wie­le ra­zy mia­łem wra­cać do te­go za­gad­nie­nia, na któ­re nie po­tra­fi­łem zna­leźć od­po­wie­dzi.

Tak więc krót­kie chwi­le unie­sień, o ile by­ły, mie­li­śmy już daw­no za so­bą. I mo­że nie by­ło­by w tym nic dziw­ne­go, gdy­by za­stą­pi­ło je przy­wią­za­nie, a przy­naj­mniej przy­zwy­cza­je­nie. W na­szym przy­pad­ku wy­da­wa­ło się jed­nak, że zwią­zek opie­ra się na wspól­nym M3, wspól­nym kon­cie – ak­tu­al­nie pu­stym – i obia­dach, w ostat­nich cza­sach nie­dziel­nych.

Przed ślu­bem Mal­wi­na snu­ła ma­rze­nia do­ty­czą­ce na­sze­go wspól­ne­go gniazd­ka. Wie­dzia­ła już wte­dy, że moi ro­dzi­ce bę­dą mie­li dla nas naj­bar­dziej war­to­ścio­wy pre­zent w po­sta­ci czte­rech ką­tów odzie­dzi­czo­nych po dziad­kach. Od­po­wied­nio wcze­śnie zre­zy­gno­wa­li z wy­naj­mo­wa­nia lo­ka­lu, od­świe­ży­li go, do­ku­pi­li pa­rę no­wych rze­czy i pięk­nie za­pa­ko­wa­li klu­czy­ki wraz ze sto­sow­ny­mi do­ku­men­ta­mi świad­czą­cy­mi, że od tej po­ry bę­dzie on na­le­żeć do no­wo­żeń­ców. Za­miesz­cze­nie w ak­cie wła­sno­ści Mal­wi­ny na­wet ją uję­ło. Chy­ba nie by­ła pew­na, czy przez ca­łe ży­cie nie bę­dzie ska­za­na na ła­skę mę­ża. Dla nich z ko­lei, je­śli miał to być po­da­ru­nek dla dwoj­ga, by­ło to rze­czą oczy­wi­stą.

Ra­dość przy­ga­sła tuż po tym, jak ze słod­kim cię­ża­rem na rę­kach prze­kro­czy­łem próg miesz­ka­nia. Tro­chę mnie po­nio­sło i po­sta­no­wi­łem w ten dość nie­wy­god­ny spo­sób prze­ma­sze­ro­wać przez wszyst­kie po­miesz­cze­nia, po­zwa­la­jąc, by mał­żon­ka na­cie­szy­ła oczy po­sia­da­nym do­brem. Ze­śli­znę­ła mi się na ku­chen­ne ka­fle pod­ło­go­we.

– Co to jest? – Prze­su­nę­ła dło­nią po no­wym zle­wo­zmy­wa­ku.

– Jak to? Nie wiesz? – Usi­ło­wa­łem od­grze­bać w pa­mię­ci ob­raz wy­po­sa­że­nia ro­dzin­nej kuch­ni żo­ny.

– Oczy­wi­ście, że wiem! Ale… Bo… A to? – Z tą sa­mą nie­wie­dzą do­ty­ka­ła sza­fek.

– Ko­cha­nie, czy coś się sta­ło? – Do­tkną­łem jej czo­ła, ma­jąc na­dzie­ję, że to wy­nik go­rącz­ko­wych prze­żyć, a nie al­zhe­ime­ra.

– Twoi ro­dzi­ce to ku­pi­li?

A więc cho­dzi­ło o wzru­sze­nie. Spo­dzie­wa­ła się pew­nie go­łych czte­rech ścian i te­raz nie mo­że uwie­rzyć w swo­je szczę­ście.

– Tak – prze­cią­ga­łem sy­la­by – to, co by­ło tu­taj przed­tem, wy­glą­da­ło nie naj­le­piej, więc…

– A to we­dług cie­bie jak wy­glą­da? – prze­rwa­ła mi nie­grzecz­nie.

Ro­zej­rza­łem się lek­ko zdu­mio­ny.

– No­we me­ble, ku­chen­ka, po­ma­lo­wa­ne ścia­ny – wy­li­cza­łem zmia­ny. – Mu­si­my wy­mie­nić lo­dów­kę i…

– To nie jest kuch­nia mo­ich ma­rzeń! – Po po­licz­kach żo­ny po­to­czy­ły się pierw­sze łzy.

– Dla­cze­go? – Po­czu­łem się bez­rad­nie, głów­nie dla­te­go, że w ogó­le nie mo­głem po­jąć, że ktoś mógł mieć ma­rze­nia do­ty­czą­ce te­go miej­sca.

– Mia­ło być po­ma­rań­czo­wo.

– Po­ma­rań­czo­wo? Mo­że­my prze­ma­lo­wać. Ma­ma się chy­ba nie po­gnie­wa. Ja­koś jej to wy­tłu­ma­czę – wy­rzu­ca­łem po­je­dyn­cze zda­nia, nad któ­rych sen­sem mia­łem za­miar za­sta­no­wić się póź­niej.

– To nie ścia­ny mia­ły być po­ma­rań­czo­we!

– A co?

– Me­ble!

– A ścia­ny?

– Po­pie­la­te. Ja­sno­po­pie­la­te.

– Mo­że za­cznie­my od ścian. Me­ble to spo­ry wy­da­tek.

– Czu­łam, że coś się wy­da­rzy, że szczę­ście mnie opu­ści! – Zno­wu po­la­ły się łzy.

– Pro­szę cię, nie de­mo­ni­zuj. Zo­ba­czysz, bę­dzie tak, jak chcia­łaś. Je­śli ci tyl­ko na tym za­le­ży, zro­bi­my tak, jak to so­bie wy­ma­rzy­łaś.

– Na­praw­dę? – Wy­raź­nie się uspo­ko­iła.

– A co do szczę­ścia, to za­raz ci udo­wod­nię, że jest z to­bą na­dal. – Po­de­rwa­łem ją gwał­tow­nie z zie­mi z za­mia­rem opusz­cze­nia zie­lo­nej, ume­blo­wa­nej na żół­to kuch­ni.

– Co ro­bisz?!

– Za­bie­ram cię do sy­pial­ni.

– Nie te­raz. – Wy­rwa­ła mi się – Jesz­cze nie skoń­czy­łam.

Me­to­dycz­nie za­czę­ła prze­glą­dać za­war­tość szu­flad i sza­fek kró­le­stwa, któ­re opu­ści­ła, do­pie­ro gdy znu­żo­ny ocze­ki­wa­niem przy­sną­łem na ka­na­pie.

Miesz­ka­nie oprócz kuch­ni mia­ło jesz­cze sy­pial­nię, ale miej­sce to mo­gło do­star­czać przy­jem­no­ści je­dy­nie oso­bie pa­ra­ją­cej się ta­kim za­ję­ciem, jak różdż­kar­stwo. Na­wet po­cząt­ku­ją­cy w tej dzie­dzi­nie zna­la­zł­by pew­nie w jej usy­tu­owa­niu przy­czy­nę cią­głych bó­lów do­ty­ka­ją­cych pa­nią do­mu, od gło­wy po­czy­na­jąc, na koń­czy­nach koń­cząc. To, że do­le­gli­wo­ści te do­pa­da­ły tyl­ko jed­ną oso­bę, mia­ło oczy­wi­ście swo­je uza­sad­nie­nie. Mnie ce­cho­wa­ła więk­sza od­por­ność, któ­ra w chwi­lach szcze­ro­ści prze­kształ­ca­ła się w mniej­szą wraż­li­wość.

To jed­nak wła­śnie w sy­pial­ni, za­miast mi­ło­ści, na­ro­dził się po­mysł. Do­ty­czył on za­ta­cza­nia geo­gra­ficz­nych krę­gów, w ra­mach któ­rych te­le­por­to­wa­łem się do in­nej sy­pial­ni, w in­nym do­mu, po­ło­żo­nym w in­nym mie­ście. Do ta­kiej sy­pial­ni moż­na by wra­cać po dniu cięż­kiej pra­cy z ta­ką sa­mą we­rwą, jak do tej, któ­rą obec­nie po­sia­da­łem. Pra­ca by­ła tym, cze­go po­trze­bo­wa­łem te­raz naj­bar­dziej. Bar­dziej od ko­cha­ją­cej żo­ny, czu­ło­ści czy mi­łych to­wa­rzy­skich spo­tkań. To do niej tę­sk­ni­łem i wzdy­cha­łem pod­czas dłu­gich bez­sen­nych no­cy.

– Je­że­li mnie nie ko­chasz, to dla­cze­go ze mną je­steś? – Nie krzy­cza­ła już, tyl­ko za­da­wa­ła za­gad­ki okra­szo­ne ob­fi­ty­mi łza­mi.

– Dla­cze­go uwa­żasz, że cię nie ko­cham? – po­wtó­rzy­łem, by zy­skać na cza­sie.

– Gdy­byś mnie ko­chał, to in­we­sto­wał­byś we mnie!

Kur­czę, mo­że mia­ła ra­cję.

– Jak do­pu­ścisz mnie w koń­cu do gło­su, spró­bu­ję ci to wy­ja­śnić.

– Pró­buj! – Łza­wie­nie ustą­pi­ło miej­sca za­cie­ka­wie­niu, pod­szy­te­mu jed­nak zło­ścią.

– Po­sta­no­wi­łem zro­bić ci nie­spo­dzian­kę.

– Ład­na mi nie­spo­dzian­ka – żach­nę­ła się. – Naj­więk­szy szok wy­war­ła na sprze­daw­czy­ni, któ­ra wal­czy­ła ze mną o kar­tę.

– Jak to wal­czy­ła?

– Nor­mal­nie, zro­bi­łam za­ku­py, za któ­re chcia­łam za­pła­cić kar­tą bez po­kry­cia. Jak zro­zu­mia­łam, co się sta­ło, za­pro­po­no­wa­łam, że pój­dę do do­mu po go­tów­kę. Ka­za­ła mi zo­sta­wić do­wód, nie mia­łam, więc usi­ło­wa­ła mi ode­brać kar­tę.

– Nie by­ło pro­ściej zo­sta­wić za­ku­pów?

– O tej su­kien­ce ma­rzy­łam przez pa­rę mie­się­cy! – zno­wu pod­nio­sła głos.

A więc to by­ła ta in­we­sty­cja w nią.

– Czym się skoń­czy­ła ta hi­sto­ria? – wes­tchną­łem.

– Na­praw­dę chcesz zo­ba­czyć? – Oży­wi­ła się.

– Tak, bar­dzo – skła­ma­łem.

Wy­bie­gła z po­ko­ju, po­zo­sta­wia­jąc mnie z nie­wy­ja­śnio­ny­mi kwe­stia­mi. Nie wie­dzia­łem, jak skoń­czy­ła się bój­ka o kar­tę i w ogó­le o co w niej cho­dzi­ło, no i skąd mie­li­śmy w do­mu ja­kie­kol­wiek pie­nią­dze. Czy po­wi­nie­nem jed­nak drą­żyć ten te­mat? W ob­li­czu wy­wo­ła­nej przez mo­je lek­ko­myśl­ne dzia­ła­nie awan­tu­ry mo­głem tyl­ko po­gor­szyć sy­tu­ację. Bę­dzie le­piej, jak sku­pię się na po­dzi­wia­niu no­wej kre­acji.

– Cu­do! – wy­krzyk­ną­łem na wi­dok Mal­wi­ny, któ­ra do­stoj­nym kro­kiem wkro­czy­ła do po­ko­ju.

Po­peł­ni­łem fal­start.

– Nie wi­dzia­łeś jesz­cze z ty­łu – uzmy­sło­wi­ła mi to od ra­zu.

– Rów­nie bo­sko! – za­opi­nio­wa­łem, w ostat­niej chwi­li re­zy­gnu­jąc ze stwier­dze­nia: „jesz­cze le­piej”.

– Mu­si­my jesz­cze tyl­ko za­nieść do skle­pu stó­wę, bo mi za­bra­kło – wy­zna­ła, ro­biąc ka­ru­ze­lę.

– Na Bo­ga, to ile to kosz­to­wa­ło?!

– Gdy­byś nie sprze­nie­wie­rzył na­szych oszczęd­no­ści, nie mu­sia­ła­bym jej ku­po­wać na ra­ty! – po­wró­ci­ła do prze­rwa­nej dys­ku­sji.

– Do­my­ślam się, że obia­du dzi­siaj nie bę­dzie? – Chy­ba nie uła­twi­łem so­bie ni­cze­go w ten spo­sób, ale też nie po­gor­szy­łem. To ostat­nie by­ło­by zresz­tą nie­moż­li­we.

Pod­nio­słem się cięż­ko i zo­sta­wi­łem Mal­wi­nę z jej no­wym na­byt­kiem. Py­ta­nie „Gdzie idziesz? ” do­pa­dło mnie, gdy wkła­da­łem bu­ty.

– Po­ży­czyć tro­chę for­sy od ro­dzi­ców. – Umkną­łem, nim zdą­ży­ła to sko­men­to­wać.

Moi ro­dzi­ce miesz­ka­li na pe­ry­fe­riach mia­sta. Nie ska­zy­wa­ło to jed­nak ko­goś nie­po­sia­da­ją­ce­go sa­mo­cho­du, na wie­lo­go­dzin­ne te­le­pa­nie się ogól­nie do­stęp­ny­mi środ­ka­mi ko­mu­ni­ka­cji, bo ca­ły ob­szar, wraz z pe­ry­fe­ria­mi, moż­na by­ło swo­bod­nie prze­mie­rzyć w pół go­dzi­ny. Spa­cer­kiem w czter­dzie­ści pięć mi­nut, ale mu­siał­by to być bar­dzo wol­ny spa­cer. Mia­ło to swo­je za­le­ty i wa­dy. Do mi­ni­mum ogra­ni­cza­ło to koszt użyt­ko­wa­nia po­jaz­dów me­cha­nicz­nych, nie ma­jąc nie­ste­ty wpły­wu na koszt ich utrzy­ma­nia, nie­po­trzeb­ne w więk­szo­ści przy­pad­ków by­ły tak­że te­le­fo­ny. Bez sto­so­wa­nia jed­nak tych ogól­nie za­ak­cep­to­wa­nych dóbr cy­wi­li­za­cyj­nych czło­wiek na­ra­żał się na czę­ste przy­stan­ki spo­wo­do­wa­ne spo­tka­niem człon­ka ro­dzi­ny lub zna­jo­me­go, któ­re­go ostat­nio wi­dzia­ło się wczo­raj, a tak­że na za­czep­ki le­ni­wie prze­cią­ga­ją­cych się na po­dusz­kach umiesz­czo­nych w oknach znu­dzo­nych go­spo­dyń do­mo­wych, za­wsze chęt­nie dzie­lą­cych się no­wi­na­mi. Nie­zau­wa­ża­nie za­rów­no jed­nych, jak i dru­gich by­ło rów­no­znacz­ne ze zgo­dą na wy­cią­ga­nie sa­mo­dziel­nych wnio­sków do­ty­czą­cych igno­ru­ją­ce­go, któ­re­mu na pew­no wy­da­rzy­ło się coś strasz­ne­go, sko­ro nie ma ocho­ty lub si­ły na mi­łą po­ga­węd­kę. W ten spo­sób, omi­ja­jąc wszyst­kich wiel­kim łu­kiem, ni­cze­go nie­podej­rze­wa­ją­cy de­li­kwent mógł, w ra­mach ro­sną­cych plo­tek, roz­wieść się, a na­wet umrzeć przed po­wro­tem z wy­ciecz­ki. Mi­mo to za­ry­zy­ko­wa­łem i pę­dem, igno­ru­jąc uśmie­chy i pod­nie­sio­ne w gó­rę dło­nie, skie­ro­wa­łem się do ro­dzin­ne­go gniaz­da.

Uwiel­bia­łem to miej­sce, uwa­ża­jąc je za nie­mal baj­ko­we. Ma­ły par­te­ro­wy do­mek za­nu­rzo­ny był w ota­cza­ją­cej go zie­le­ni drzew i krze­wów, od któ­rej od­bi­jał się ko­lo­ry­sty­ką przy­wo­dzą­cą na myśl pier­ni­ko­wą chat­kę ze zna­nej z dzie­ciń­stwa baj­ki. I jak na baj­ko­wy ele­ment sce­no­gra­fii przy­sta­ło, pier­ni­ki by­ły wie­lo­barw­ne. Tak na­praw­dę by­ła to po­zo­sta­łość po pró­bach od­świe­ża­nia ścian bez uprzed­nie­go wy­rów­na­nia po­wierzch­ni tyn­ko­wej. De­fek­ty wi­docz­ne by­ły jed­nak tyl­ko z bli­ska i nikt spe­cjal­nie się ni­mi nie przej­mo­wał. Wła­ści­cie­le, rów­nie baj­ko­wi jak sam dom, ży­li w prze­świad­cze­niu, że tak być mu­si.

Ro­dzi­ce by­li na sie­bie ska­za­ni. Tak uwa­ża­ła ma­ma, a wie­dzia­ła, co mó­wi, po­nie­waż więk­szość cza­su spę­dza­ła na sta­wia­niu ka­bał, wró­że­niu z fu­sów i od­wie­dza­niu wró­żek. Ot, ta­kie hob­by, do­bre jak każ­de in­ne. Za­klę­te we wró­żeb­nych atry­bu­tach prze­po­wied­nie nie za­wsze się spraw­dza­ły, co nie znie­chę­ca­ło jed­nak Aga­ty do dal­sze­go się ni­mi pa­ra­nia. Ja­cek, czy­li mój oj­ciec, ci­cha­czem na­igra­wał się z jej na­iw­no­ści, ofi­cjal­nie jed­nak przy­kla­ski­wał wszyst­kim zro­dzo­nym pod­czas se­an­sów po­my­słom. W ten spo­sób za­twier­dził mo­je ory­gi­nal­ne imię. W na­tło­ku Tom­ków, Krzyś­ków i Piotr­ków, przy­cho­dzą­cych na świat pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych, Ka­ri­no to by­ło coś! Nikt nie no­sił ta­kie­go imie­nia, ani w pia­skow­ni­cy, ani w szko­le, ani na stu­diach, a na­wet praw­do­po­dob­nie w ca­łym kra­ju. Nikt oprócz mnie i fil­mo­we­go ko­nia!

– Cześć, ko­cha­nie. – Ma­ma pie­li­ła grząd­ki i do­strze­gła mnie, gdy tyl­ko otwo­rzy­łem furt­kę.

– Gdzie ta­to? – za­py­ta­łem, od­wza­jem­nia­jąc po­ca­łu­nek.

– Uda­je, że mi po­ma­ga. Gdzieś tu się klę­cił przed chwi­lą – wy­ja­śni­ła, wy­po­wia­da­jąc w so­bie tyl­ko wła­ści­wy spo­sób gło­skę „r”.

– A gdzie Mal­win­ka? – od­wza­jem­ni­ła za­cie­ka­wie­nie o bra­ku­ją­cą po­łów­kę.

– Zo­sta­ła w do­mu. Tak na­praw­dę chcia­łem sam z wa­mi po­roz­ma­wiać.

– Za­bla­kło wam pie­nię­dzy? – do­my­śli­ła się.

Po­czu­łem się za­wsty­dzo­ny, w od­róż­nie­niu od niej. Ma­ma za­wsze by­ła nie­sa­mo­wi­cie szcze­ra i otwar­ta, a po­za tym nie wi­dzia­ła nic za­trwa­ża­ją­ce­go w tym, że jej do­ro­słe dziec­ko przy­cho­dzi od cza­su do cza­su po kie­szon­ko­we. W myśl ja­kiejś no­wej świec­kiej tra­dy­cji, sam, bez mał­żon­ki.

– Do­my­ślam się, że zo­ba­czy­łaś to w kar­tach? – Usi­ło­wa­łem od­wlec w cza­sie na­stęp­ne py­ta­nie, ja­kie mia­ło paść tak po pro­stu, a na któ­re nie prze­li­czy­łem jesz­cze od­po­wie­dzi.

– Ile? – Za póź­no.

– Ile? Ile? – roz­le­gło się tuż za na­mi prze­drzeź­nia­ją­ce echo. – A mo­że tak: cze­go się na­pi­jesz? Czy masz ocho­tę na ły­czek na­le­wecz­ki, któ­ra za mo­ment zgni­je, bo ni­g­dy nie ma wy­star­cza­ją­co do­brej oka­zji, że­by się jej na­pić?

Ta­to wy­glą­dał jak „rol­nik sam w do­li­nie” i wy­raź­nie ucie­szył się z mo­ich od­wie­dzin, któ­re mia­ły wy­swo­bo­dzić go z za du­żych ogrod­nicz­ków.

– Ma­my dzi­siaj świę­to? – Spra­wa na­lew­ki wzbu­dzi­ła w ma­mie czuj­ność.

– Po­nie­kąd tak – wtrą­ci­łem się do prze­tar­gu, ja­ki miał się za chwi­lę za­cząć.

– Syn nas od­wie­dził! Nie wy­star­czy? – po­parł mnie oj­ciec.

– Do­sta­łem pra­cę! – krzyk­ną­łem en­tu­zja­stycz­nie.

– A wi­dzisz? – Ta­to kla­snął w dło­nie i po­biegł po bu­tel­kę.

– Wie­dzia­łam! – Ma­ma po­now­nie mnie po­ca­ło­wa­ła.

– Nic nie mó­wi­łaś! – wy­po­mniał jej oj­ciec, któ­ry po dro­dze do do­mu usi­ło­wał się ro­ze­brać.

– Nie chcia­łam za­pe­szyć! – Ko­lej­ny po­ca­łu­nek. – Opo­wia­daj! Co to za pla­ca? Co bę­dziesz lo­bił? Co na to Mal­win­ka?

– Jesz­cze o ni­czym nie wie – za­czą­łem od­po­wia­dać „od koń­ca”.

– Jak to?

– Tak wy­szło. Po­sta­no­wi­łem naj­pierw z wa­mi po­dzie­lić się do­bry­mi no­wi­na­mi.

– Już je­stem! – Ta­to wska­zał nam miej­sce na ta­ra­sie; po­zbył się przy­nie­sio­ne­go sprzę­tu i za­mknął mnie w niedź­wie­dzim uści­sku.

Był to pe­wien ry­tu­ał, po­wta­rza­ją­cy się za każ­dym ra­zem, gdy przy­cho­dzi­łem z ta­ką in­for­ma­cją, a więc już po raz czwar­ty.

Pierw­szą pra­cę pod­ją­łem tuż po stu­diach. Był to w mo­im ży­ciu okres wzlo­tów i upad­ków spo­wo­do­wa­nych bra­kiem po­wo­ła­nia. Szko­ła oka­za­ła się pierw­szym i je­dy­nym po­my­słem na za­trud­nie­nie świe­żo upie­czo­ne­go ab­sol­wen­ta Wy­dzia­łu Hi­sto­rii Wyż­szej Szko­ły Pe­da­go­gicz­nej. Brak aspi­ra­cji na­uko­wych unie­moż­li­wił mi po­zo­sta­nie wśród gro­na uczel­nia­ne­go, gro­no pe­da­go­gicz­ne zaś ocze­ki­wa­ło bar­dziej rze­mieśl­ni­ka niż ar­ty­stę. Ta­kim też się oka­za­łem. Kon­spek­ty peł­ne ce­lów edu­ka­cyj­nych i wy­cho­waw­czych, osią­ga­nych przez wy­ko­rzy­sta­nie od­po­wied­nich me­tod, w jed­nost­kach cza­so­wych od­mie­rza­nych draż­nią­cym dzwon­kiem, wy­pa­da­ły bla­do. Dzie­cia­ki mnie lu­bi­ły. Zresz­tą nie po­sia­da­ły jesz­cze ów­cze­śnie wie­dzy o tym, że nie­przy­ja­zne cia­ło pe­da­go­gicz­ne moż­na za­ata­ko­wać ko­szem na śmie­ci lub nie­przy­jem­ną w kon­se­kwen­cji in­try­gą o pod­ło­żu ero­tycz­nym. Ich spon­ta­nicz­na, czy­sta sym­pa­tia nie prze­kła­da­ła się jed­nak na wzrost za­in­te­re­so­wa­nia hi­sto­rią sa­mą w so­bie. Po czte­rech la­tach in­ten­syw­nej pra­cy na­dal nie po­tra­fi­ły przy­po­rząd­ko­wać ide­owych przy­wód­ców do od­po­wied­nich epok. Po­czu­cie prze­gra­nej na wy­bo­istym szla­ku pro­wa­dzą­cym do wie­dzy zbie­gło się w cza­sie z po­zy­ska­niem in­for­ma­cji o wa­ka­cie w wy­daw­nic­twie. Wy­ka­za­łem się re­flek­sem, a w me­diach to rzecz naj­istot­niej­sza. Dzię­ki niej zo­sta­łem re­dak­to­rem tech­nicz­nym w Wy­daw­nic­twie „Pol­press”. Nie by­ły to cza­sy w peł­ni roz­wi­nię­te­go agre­syw­ne­go dzien­ni­kar­stwa, sku­pia­ją­ce­go się na wszech­stron­nej kry­ty­ce, przy jed­no­cze­snym – trze­ba to przy­znać – wy­cią­ga­niu na świa­tło dzien­ne afer. Mi­mo że ro­la re­dak­to­ra tech­nicz­ne­go spro­wa­dza­ła się głów­nie do ko­rek­ty tek­stów do­star­czo­nych i prze­ła­my­wa­nia ich w ko­lum­ny do­pa­so­wa­ne do for­ma­tu, ran­ga lo­kal­nej ga­ze­ty pro­mie­nio­wa­ła jed­nak na wszyst­kich jej twór­ców, czy­niąc z nich ro­man­tycz­nych prze­wod­ni­ków na­ro­du. By­ła mo­zol­na i żmud­na pra­ca, ale by­ły tak­że ban­kie­ty, spo­tka­nia na wy­so­kim szcze­blu i za­zdro­sne spoj­rze­nia. Ro­dzą­ca się kon­ku­ren­cja nie wy­da­wa­ła zło­wiesz­czych od­de­chów, któ­re przy­pra­wia­ły­by czło­wie­ka o ciar­ki na ple­cach. Sie­lan­ka, ro­dzin­na at­mos­fe­ra, we­wnętrz­ny ko­deks mo­ral­ny, zu­peł­nie in­ny od te­go na ze­wnątrz. Bar­dziej przy­ja­zny czło­wie­ko­wi, wy­ba­cza­ją­cy. To wła­śnie ta zu­peł­nie ina­czej poj­mo­wa­na, obej­mu­ją­ca her­me­tycz­ny ze­spół ety­ka spo­wo­do­wa­ła, że pierw­szy raz zdra­dzi­łem Mal­wi­nę. To i jej na­si­la­ją­ca się „mroź­ność”. Że­by wy­rwać się z owe­go ma­gicz­ne­go krę­gu i nie grze­szyć już wię­cej, od­sze­dłem. Wcze­śniej jed­nak zna­la­złem so­bie etat w agen­cji re­kla­mo­wej „Od A do Z”, pro­po­nu­ją­cej full ser­wis mar­ke­tin­go­wy. Ofer­ta dla du­żych i ma­łych. Mi­sja od­wrot­nie pro­por­cjo­nal­na do ilo­ści za­in­te­re­so­wa­nych nią po­ten­cjal­nych od­bior­ców. Do­bre złe­go po­cząt­ki za­śle­pi­ły wła­ści­cie­la agen­cji, stop­nio­wo to­ną­ce­go w dłu­gach. Pra­cy by­ło co­raz mniej. Przy­by­wa­ło bez­pro­duk­tyw­ne­go cza­su wol­ne­go. Po­cząt­ko­wo wszyst­kim to pa­so­wa­ło, po­zna­wa­li­śmy się le­piej, są­cząc ka­wę, któ­rą z cza­sem za­mie­ni­li­śmy na po­rów­ny­wal­ne daw­ki al­ko­ho­lu. Pierw­szy wy­ła­mał się szef, co ni­ko­go nie zdzi­wi­ło, bo to on za­sta­wił dom i sa­mo­chód w chwi­li sła­bo­ści i wia­ry w po­wo­dze­nie przed­się­wzię­cia. Z za­sko­cze­niem przy­ję­li­śmy jed­nak przed­sta­wio­ny przez nie­go pro­jekt na­praw­czy. Mo­bi­li­zo­wał on do dzia­ła­nia, któ­re­go sen­sow­ność sta­ła pod du­żym zna­kiem za­py­ta­nia. Wer­to­wa­li­śmy to­misz­cza przy­wle­czo­nych przez nie­go nie wia­do­mo skąd ksią­żek, do­ty­czą­cych sprze­da­ży, praw ryn­ku i za­gad­nień eko­no­micz­nych. A jed­nak dla ko­goś, kto la­ta­mi wku­wał da­ty hi­sto­rycz­nych wy­da­rzeń, rzę­dy cyfr i ich ob­ja­śnie­nia nie by­ły aż tak ob­ce. Z cza­sem je po­lu­bi­łem – resz­ta nie. Dla po­zo­sta­łych, któ­rzy nie roz­bu­dzi­li w so­bie pa­sji do za­głę­bia­nia fi­nan­so­wej pro­ble­ma­ty­ki na pa­pie­rze, o wie­le waż­niej­sza by­ła fi­nan­so­wa próż­nia na kon­cie. A po­tem wła­ści­ciel stra­cił dom i żo­nę, a po­zo­sta­li pra­cę. Tuż przed świę­ta­mi wszy­scy, od A do Z, zna­leź­li się na uli­cy. By­łem na niej już od po­nad ro­ku.

– No to mów! – Ma­ma wy­tar­ła dło­nie w śmiesz­ny far­tu­szek po­kry­ty owo­co­wy­mi wzo­ra­mi.

Ta­to po­dał mi kie­li­szek, któ­ry szyb­ko wy­chy­li­łem.

– Wie­cie, że wy­sła­łem chy­ba z dwie­ście po­dań i wy­ko­na­łem po­rów­ny­wal­ną ilość te­le­fo­nów. I nic!

– Jak to nic, prze­cież o ma­ło co, a nie zo­sta­łeś przed­szko­lan­ką, a ra­czej żlo­bian­ką.

Wszy­scy par­sk­nę­li­śmy śmie­chem; ja w ten cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób, któ­ry po­twier­dzał, że nada­no mi wła­ści­we imię. W za­sa­dzie tro­chę rża­łem.

– Kie­row­nicz­ka pla­ców­ki dłu­go mnie prze­pra­sza­ła za nie­po­ro­zu­mie­nie, czy­li za to, że je­stem fa­ce­tem. By­ła świę­cie prze­ko­na­na, że po­da­nie o pra­cę skła­da­ła nie­ja­ka Ka­ri­na Mroź­ny.

Zna­li­śmy tę hi­sto­rię na pa­mięć, a mi­mo to cią­gle nas ba­wi­ła. Zno­wu za­rża­łem. Wy­chy­li­li­śmy jesz­cze po kie­lisz­ku.

– Mia­łeś du­żo szczę­ścia. – Ta­to otarł łzy, któ­re po­ja­wi­ły się po ko­lej­nym wy­bu­chu śmie­chu. – Ja­koś nie wy­obra­żam so­bie cie­bie po­śród ga­wo­rzą­cej gro­mad­ki do­po­mi­na­ją­cej się mle­ka lub zmia­ny pie­lusz­ki.

– A ja go wi­dzę w tej lo­li! – Ma­ma już się nie śmia­ła. – I cią­gle mam na­dzie­ję, że bę­dzie to lo­bił, ty­le że we wła­snym do­mu!

– Na to ma­ją jesz­cze czas. – Oj­ciec po­śpie­szył mi z po­mo­cą.

– Ka­li­no pew­nie tak, ale ze­gal Mal­win­ki ty­ka.

– Nie chce­cie wie­dzieć, co to za pra­ca? – Jak mia­łem im wy­tłu­ma­czyć, że trud­no o po­tom­ka, kie­dy się ze so­bą nie sy­pia.

– Chce­my! Chce­my!

– Mów!

– Bę­dę dy­rek­to­rem Agen­cji Wy­daw­ni­czej „Li­der” – oznaj­mi­łem z du­mą. – To zna­czy mam ta­ką na­dzie­ję, w po­nie­dzia­łek ja­dę na roz­mo­wę kwa­li­fi­ka­cyj­ną.

Za­pa­dła ci­sza. Chy­ba usi­ło­wa­li od­szu­kać po­da­ną na­zwę w pa­mię­ci i usta­lić jej lo­ka­li­za­cję.

– To dla­te­go tak ład­nie wy­glą­dasz i pach­niesz. – Ma­ma pierw­sza za­uwa­ży­ła zmia­ny, na któ­re prze­zna­czy­łem for­tu­nę.

– Czy to nie jest ta fir­ma przy dro­dze wy­lo­to­wej? – Ta­to na­dal gme­rał w umy­śle.

– Nie. – Po­sta­no­wi­łem mu po­móc. – „Li­der” to war­szaw­ska agen­cja.

Za­mar­li.

Rozdział 3

Ser­decz­ny, cie­pły uśmiech na twa­rzy drob­nej ko­bie­ty w trud­nym do okre­śle­nia wie­ku był pierw­szym sym­pa­tycz­nym ge­stem po­wi­ta­nia w agen­cji „Li­der”, na ja­ki na­tkną­łem się po prze­kro­cze­niu pro­gu se­kre­ta­ria­tu. Po­miesz­cze­nie wy­glą­da­ło przy­jem­nie dzię­ki du­żej ilo­ści kwia­tów i drob­nych ga­dże­tów, ja­kie zwy­kle po­ja­wia­ją się w do­mach, rza­dziej w biu­rach. Ścia­ny po­kry­wa­ły wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­ne ko­lo­ro­we kom­po­zy­cje. Praw­do­po­dob­nie do ich stwo­rze­nia wy­ko­rzy­sta­no ma­te­ria­ły pro­mo­cyj­ne firm, dla któ­rych agen­cja świad­czy­ła usłu­gi. Spra­wia­ło to do­bre wra­że­nie. Ktoś mu­siał się przy tym nie­źle na­pra­co­wać.

Ma­ła osób­ka wy­do­sta­ła się ener­gicz­nie zza zbyt wiel­kie­go w sto­sun­ku do jej ga­ba­ry­tów biur­ka i nim zdą­ży­łem prze­wi­dzieć jej po­su­nię­cie, po­trzą­snę­ła zde­cy­do­wa­nie mo­ją dło­nią.

– Ade­la Mu­chor­ska. Wi­tam pa­na.

– Dzień do­bry. Ka­ri­no Mroź­ny, mi­ło mi.

– Ja­ką miał pan po­dróż? – za­py­ta­ła, nie prze­ry­wa­jąc ryt­micz­ne­go wpra­wia­nia w ruch mo­jej rę­ki.

– Dzię­ku­ję, wszyst­ko od­by­ło się w mia­rę spraw­nie.

– W mia­rę?

– Chcia­łem przez to po­wie­dzieć, że cho­ciaż na dro­dze pa­no­wał umiar­ko­wa­ny ruch, za­wsze trze­ba być czuj­nym.

– Dla­cze­go?

– Ni­g­dy nie wia­do­mo, co mo­że się przy­da­rzyć in­nym użyt­kow­ni­kom dro­gi. – Uda­ło mi się wy­swo­bo­dzić z uści­sku.

– No tak, lu­dzie jeż­dżą bez wy­obraź­ni. Śpie­szą się, wy­mi­ja­ją w naj­mniej od­po­wied­nich mo­men­tach, ha­mu­ją, gdy czło­wiek się te­go w ogó­le nie spo­dzie­wa, uży­wa­ją sy­gna­łów dźwię­ko­wych…

– Na szczę­ście nie wszy­scy.

– Te­go nie wiem. Nie je­stem kie­row­cą.

Za­sko­cze­nie, ja­kie mu­sia­ło od­ma­lo­wać się na mo­jej twa­rzy, spo­wo­do­wa­ło, że roz­mów­czy­ni po­wró­ci­ła do prze­rwa­ne­go wąt­ku, za­my­ka­jąc go de­fi­ni­tyw­nie:

– To, że się cze­goś nie ro­bi, nie ozna­cza, że się nic o tym nie wie. Praw­da?

– Tak, oczy­wi­ście – po­twier­dzi­łem in­stynk­tow­nie.

– Tak pan są­dzi?

Czu­łem, jak co­raz sze­rzej otwie­ra­ją mi się oczy.

– W obec­nych cza­sach ma­my ta­ki do­stęp do in­for­ma­cji, że część na­szych do­świad­czeń opie­ra­my na nich.

– Nie sta­wia to nas w jed­nym sze­re­gu z pro­fe­sjo­na­li­sta­mi, ludź­mi zaj­mu­ją­cy­mi się czymś na co dzień.

– To praw­da, ale w ten spo­sób zy­sku­je­my do­bry grunt…

– W ży­ciu za­wo­do­wym też pan wy­zna­je ta­ką za­sa­dę? – prze­rwa­ła mi z uśmie­chem.

Po­czu­łem, że brnę w śle­pą ulicz­kę. A je­śli by­ła to już pierw­sza część spo­tka­nia kwa­li­fi­ka­cyj­ne­go?

– Sta­ram się zwy­kle uzu­peł­niać zdo­by­tą wie­dzę, wy­ko­rzy­stu­jąc ją w pra­cy.

– Mo­że pan usią­dzie? – Wska­za­ła fo­tel ulo­ko­wa­ny pod ścia­ną. – Na­pi­je się pan cze­goś? Sze­fo­wa już jest, ale pro­si­ła o chwi­lę cier­pli­wo­ści. Ma do za­ła­twie­nia coś nie­cier­pią­ce­go zwło­ki. Za­baw­ne sfor­mu­ło­wa­nie, praw­da? – Tym ra­zem nie cze­ka­ła na re­ak­cję. – Nie­cier­pią­ce­go zwło­ki… No to cze­go?

Wła­śnie zaj­mo­wa­łem miej­sce, gdy pa­dło ostat­nie py­ta­nie. Po­de­rwa­łem się.

– Prze­pra­szam, ni­g­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem.

– Py­ta­łam, cze­go się pan na­pi­je?

– Mo­że ka­wy. Dzię­ku­ję.

– Pro­szę bar­dzo. – Sło­wa wy­do­by­wa­ją­ce się z jej ust ga­lo­po­wa­ły ni­czym sta­do ko­ni. – Ja­kaś lek­tu­ra?

Po ta­kim wstę­pie sam nie wie­dzia­łem, czy chcę coś do czy­ta­nia.

– Dzi­siej­sza pra­sa, in­for­ma­cje o fir­mie? – Wy­da­wa­ło się, że nie za­uwa­ży­ła, jak wci­sną­łem się w głąb fo­te­la.

Je­śli po­pro­szę o pra­sę, mo­gę zo­stać po­dej­rza­ny, że nie in­te­re­su­ję się fir­mą, w któ­rej ubie­gam się o pra­cę. Wy­bór dru­giej opcji mo­że zo­stać ode­bra­ny ja­ko nie­przy­go­to­wa­nie do lek­cji. Przy­je­cha­łem na roz­mo­wę, a nie wiem, cze­go bę­dzie do­ty­czyć. Po­wia­ło lek­ką pa­ra­no­ją.

– Wia­do­mo­ści na te­mat fir­my ni­g­dy do­syć! – wy­krzyk­ną­łem nie­na­tu­ral­nie, chcąc po­kryć zmie­sza­nie i nie­pew­ność.

Pa­ni Ade­la wrę­czy­ła mi kil­ka biu­le­ty­nów i in­for­ma­to­rów. By­łem jej wdzięcz­ny za to, że nie sko­men­to­wa­ła wy­bo­ru. I za to, że za­mil­kła. Ma­chi­nal­nie za­czą­łem prze­glą­dać wrę­czo­ne ma­te­ria­ły. Wy­ko­na­no je pro­fe­sjo­nal­nie. Ży­we, rów­no­mier­ne bar­wy pod­kre­ślo­ne zo­sta­ły fo­lią i la­kie­rem, na­da­jąc ca­ło­ści szla­chet­ny, ele­ganc­ki wy­gląd. In­for­ma­cje za­war­te we­wnątrz roz­cza­ro­wa­ły mnie jed­nak. Ko­lum­ny na­zwisk, ko­lum­ny cy­fe­rek, da­ne kon­tra­hen­tów. Bra­ko­wa­ło tu tre­ści. Su­che da­ne… Też nie­złe okre­śle­nie.

Z mo­jej le­wej stro­ny uchy­li­ły się drzwi. Nie doj­rza­łem jed­nak nic, po­za frag­men­tem ko­bie­ce­go cia­ła. Co do płci nie mia­łem wąt­pli­wo­ści. To, co zo­ba­czy­łem, by­ło frag­men­tem biu­stu. Mu­siał być gi­gan­tycz­nych roz­mia­rów, je­śli tak do­brze ma­sko­wał wła­ści­ciel­kę. W każ­dym ra­zie bia­ła blu­zecz­ka opi­na­ła go z trud­no­ścią. Zdrob­nie­nie, do­ty­czą­ce czę­ści ubio­ru, wy­da­wa­ło się jak naj­bar­dziej na miej­scu. Bluz­ka, czy­li coś więk­sze­go, z pew­no­ścią by so­bie po­ra­dzi­ła.

Cia­ło prze­su­nę­ło się nie­znacz­nie. Spu­ści­łem wzrok, nie chcąc, by przy­ła­pa­no mnie na tak jaw­nym mę­skim lu­stro­wa­niu. Tym ra­zem do­strze­głem ele­ganc­ką spód­nicz­kę koń­czą­cą się na wy­so­ko­ści ko­lan. Dłu­gość ta od­sła­nia­ła ko­lum­ny dość nie­kształt­nych ły­dek. W koń­cu ca­ła po­stać wy­su­nę­ła się do­sta­tecz­nie, by uka­zać dość krą­głe ob­li­cze, któ­re zwień­czy­ła tle­nio­na fry­zu­ra. Jej wła­ści­ciel­ka przy­bra­ła twarz w coś w ro­dza­ju uśmie­chu. Wy­pa­dło to jed­nak dość sztucz­nie. Na­stęp­nie unio­sła oby­dwie rę­ce i umie­ści­ła ja­sne ko­smy­ki za usza­mi, jed­no­cze­śnie wy­co­fu­jąc się ostroż­nie i wy­po­wia­da­jąc słod­kim szep­tem, pra­wie że sek­sow­ne: za­pra­szam.

– Be­re­ni­ka Mi­chal­ska-Ku­bi­siak, pre­zes „Li­de­ra” – wy­gło­si­ła, gdy prze­kro­czy­łem próg jej ga­bi­ne­tu.

– Ka­ri­no Mroź­ny. Jest mi nie­zmier­nie mi­ło, że ze­chcia­ła się pa­ni ze mną spo­tkać.

– Prze­ko­na­ły mnie pa­na kwa­li­fi­ka­cje, do­świad­cze­nia za­wo­do­we i do­sko­na­łe CV, któ­re pan prze­słał. Mam na­dzie­ję, że to nie tyl­ko urok sło­wa pi­sa­ne­go?

Uśmiech­ną­łem się dy­plo­ma­tycz­nie. Usia­dłem na wska­za­nym miej­scu i… za­czą­łem słu­chać.

Opo­wieść by­ła po­świę­co­na trud­no­ściom, z ja­ki­mi bo­ry­ka się ko­bie­ta osią­ga­ją­ca wy­ży­ny ka­rie­ry za­wo­do­wej. Wraż­li­wość ubra­na w gar­ni­tur pre­ze­sa fir­my dy­stan­su­je ją od świa­ta ze­wnętrz­ne­go, któ­ry z za­zdro­ścią ocze­ku­je na fał­szy­wy krok lub źle pod­ję­tą de­cy­zję. Świa­tu te­mu trze­ba co­dzien­nie udo­wad­niać, że mo­gą nim rzą­dzić ko­bie­ty. Pro­ble­my pię­trzy­ły się jak wo­dy wo­do­spa­du, ale to nie po­wo­do­wa­ło chę­ci pod­da­nia się, czy cho­ciaż­by zwąt­pie­nia w to, co się ro­bi. Sil­ne oso­bo­wo­ści, uro­dze­ni przy­wód­cy nie wy­co­fu­ją się z by­le po­wo­du z raz ob­ra­ne­go szla­ku. Na sła­bość moż­na po­zwo­lić so­bie tyl­ko w sa­mot­no­ści. Każ­dy dzień to wal­ka. Po­dej­mo­wa­nie de­cy­zji, uni­ka­nie po­ra­żek, zmia­na men­tal­no­ści oto­cze­nia – zwłasz­cza męż­czyzn! Ogól­nie so­bie z tym ra­dzi, ale cza­sa­mi chcia­ło­by się na kimś oprzeć. Mo­że on, Ka­ri­no…

– Ależ oczy­wi­ście!

– Co praw­da jest pan męż­czy­zną, ale czu­ję ja­kąś łą­czą­cą nas więź. Si­łę. My­ślę, że bę­dzie nam się z so­bą do­brze pra­co­wa­ło.

– Wie­rzę w to z ca­łe­go ser­ca. Czym miał­bym się za­jąć?

Ruch rąk po­pra­wia­ją­cych uło­że­nie wło­sów po­wtó­rzył się. To pew­nie przy­pa­dek, od­ruch bez­wa­run­ko­wy.

– Fir­ma po­trze­bu­je świe­żej krwi. Pro­szę mnie do­brze zro­zu­mieć. Cho­dzi o ko­goś z ze­wnątrz. Nie­ska­żo­ne­go. Wte­dy ła­twiej jest oce­nić, skry­ty­ko­wać, wska­zać roz­wią­za­nia. Przej­mie pan funk­cję dy­rek­to­ra ds. mar­ke­tin­gu. Bę­dzie pan od­po­wie­dzial­ny za kon­tak­ty z na­szy­mi klien­ta­mi. Oprócz stra­te­gicz­nych, tych, któ­rzy nie po­zwa­la­ją, by zaj­mo­wał im czas ktoś in­ny oprócz mnie.

– To zro­zu­mia­łe…

– Pra­ca z dzia­łem han­dlo­wym, współ­pra­ca ze stu­diem. Dba­nie o wi­ze­ru­nek fir­my. Sło­wem nic, z czym nie po­tra­fił­by pan so­bie po­ra­dzić.

– Chęt­nie spró­bu­ję.

– Prze­ka­żę ka­drom, że­by przy­go­to­wa­ły umo­wę. Na okres prób­ny, rzecz ja­sna.

– Mo­że po­wi­nie­nem… Mo­że chcia­ła­by pa­ni naj­pierw… cze­goś się o mnie do­wie­dzieć? – bąk­ną­łem nie­śmia­ło.

– Słu­cham?

– Bar­dzo się cie­szę, że pod­ję­ła pa­ni tak szyb­ko de­cy­zję – mó­wi­łem, czu­jąc, że sam się po­grą­żam. – Wy­da­wa­ło mi się tyl­ko, że mógł­bym przy­bli­żyć pa­ni mo­je kwa­li­fi­ka­cje…

– No prze­cież słu­cham.

Nie­co męt­nie za­czą­łem opo­wieść o swo­ich do­tych­cza­so­wych miej­scach pra­cy. Usi­ło­wa­łem ak­cen­to­wać wkład wła­sny w roz­wój firm i pod­kre­ślać efek­ty, ja­kie dzię­ki te­mu osią­gnię­to. Po kil­ku­mi­nu­to­wym mo­no­lo­gu od­nio­słem wra­że­nie, że nie je­stem słu­cha­ny, po dzie­się­ciu mi­nu­tach mia­łem już pew­ność.

– Ma się pan gdzie za­trzy­mać w War­sza­wie? – prze­rwa­no mi na­gle w pół sło­wa.

– Nie szu­ka­łem jesz­cze ni­cze­go. Nie mia­łem pew­no­ści…

– Do­sta­nie pan do dys­po­zy­cji na­sze miesz­kan­ko służ­bo­we. Przy­naj­mniej na ra­zie. Ma­my ta­kie dwa. Tak się skła­da, że w jed­nym ja re­zy­du­ję.

Zno­wu za­czę­ła się opo­wieść o tym, jak cięż­ko miesz­kać sa­mot­nej ko­bie­cie w wiel­kim mie­ście. O bra­ku to­le­ran­cji. O bra­ku umie­jęt­no­ści tech­nicz­nych i ma­nu­al­nych, któ­re wy­cho­dzą na każ­dym kro­ku w nie­wiel­kim go­spo­dar­stwie do­mo­wym. O dzie­ciach: do­ro­słych, sa­mo­dziel­nych, na­pa­wa­ją­cych du­mą. O ży­ciu…

– No i jesz­cze jed­na kwe­stia. Dość istot­na, bo fi­nan­so­wa. Pro­po­nu­ję pa­nu ga­żę w wy­so­ko­ści 5 tys. zł. My­ślę, że to nie­ma­ło, bio­rąc pod uwa­gę dar­mo­we miesz­ka­nie i to, że obec­nie i tak jest pan… bez­ro­bot­ny. Fir­ma bę­dzie zwra­cać pa­nu rów­nież kosz­ty po­dró­ży służ­bo­wych i pry­wat­nych. Zda­je się, że ma pan ro­dzi­nę?

– Tak. Żo­nę.

– No wła­śnie! Po okre­sie prób­nym wró­ci­my do roz­mo­wy. Co pan na to?

– Dzię­ku­ję. Przyj­mu­ję za­pro­po­no­wa­ne wa­run­ki. I jesz­cze raz dzię­ku­ję.

– Wo­bec te­go wi­ta­my w „Li­de­rze”! Bę­dę pa­na ocze­ki­wać 1 lip­ca. Wcze­śniej oczy­wi­ście mo­że się pan za­kwa­te­ro­wać. Z wa­ka­cji ra­czej ni­ci, ale to chy­ba nie jest pro­blem?

Nie ocze­ku­jąc re­ak­cji, za­czę­ła snuć opo­wieść. O ca­łych la­tach za­an­ga­żo­wa­nia i od­da­wa­nia się pra­cy, pod­czas któ­rych nie da­ło się, nie moż­na by­ło się do koń­ca zre­ali­zo­wać. O wa­ka­cjach, ma­rze­niach, pla­nach i mrzon­kach od­kła­da­nych do eme­ry­tu­ry. O eme­ry­tu­rze, tak od­le­głej i w grun­cie rze­czy nie­chcia­nej, bo ogra­ni­cza­ją­cej, spy­cha­ją­cej po­za mar­gi­nes ak­tyw­no­ści. I o sa­mej ak­tyw­no­ści: wro­dzo­nej, mo­ty­wu­ją­cej, po­wo­du­ją­cej osa­mot­nie­nie… No bo czas, me­traż, dzie­ci i bar­dzo mę­ska ran­ga za­wo­do­wa…

Dło­nie przez ca­ły czas pra­co­wa­ły nad ge­stem do­ko­ło­usz­nym, mi­mo że moc­no osa­dzo­ne tam kę­dzior­ki trzy­ma­ły się sztyw­no, praw­do­po­dob­nie po­trak­to­wa­ne la­kie­rem. Moc­no usztyw­nia­ją­cym.

Po­sta­no­wi­łem od ra­zu wra­cać do do­mu. Mo­że ukła­dy z Mal­wi­ną nie by­ły ide­al­ne, ale chy­ba je­dy­ne, ja­kie po­sia­da­łem. Mia­łem na­dzie­ję, że bę­dzie ze mnie dum­na. Nie da­ła się prze­ko­nać od ra­zu, nie wie­rzy­ła w prze­czu­cie. A tu pro­szę! Spo­tka­nie prze­bie­gło spraw­nie, w mi­łej at­mo­sfe­rze, wy­pa­dłem chy­ba do­brze. Tyl­ko nie wia­do­mo kie­dy. Roz­mów­czy­ni rzad­ko do­pusz­cza­ła mnie do gło­su. Naj­istot­niej­sze jed­nak jest pierw­sze wra­że­nie. Spo­sób po­da­nia nie­spo­co­nej rę­ki, kwe­stia za­ję­cia miej­sca sie­dzą­ce­go i… umie­jęt­ność słu­cha­nia. Cie­ka­we, czy raz ujaw­nio­na bę­dzie sta­no­wi­ła pod­sta­wę kon­tak­tów z sze­fo­wą? Pa­nią pre­zes. Ko­bie­tą – opo­ką „Li­de­ra”. Pierw­sze wra­że­nie jed­nak mo­że się zmie­nić. Lu­dzie nie­jed­no­krot­nie zy­sku­ją do­pie­ro przy bliż­szym spo­tka­niu. Lub tra­cą. Pe­łen opty­mi­zmu mkną­łem z do­brą no­wi­ną w kie­run­ku do­mu.

– Pa­ni Ade­lo – roz­le­gło się tuż po tym, jak Ka­ri­no opu­ścił ga­bi­net – pro­szę za­pa­rzyć nam zie­lo­ną her­bat­kę i przyjść. Chcia­ła­bym po­znać pa­ni opi­nię o na­szym no­wym ko­le­dze.

– Już idę, pa­ni pre­zes!

– Pa­ni Ade­lo – sze­fo­wa prze­chy­li­ła się nie­na­tu­ral­nie we fra­mu­dze drzwi – co prze­glą­dał?

– In­for­ma­cje o fir­mie.

– No cóż, trze­ba bę­dzie nad nim jesz­cze po­pra­co­wać. Ale mu­si pa­ni przy­znać, że jest przy­stoj­ny.

– O, tak!

– Mo­że na­wet za bar­dzo?

– Jest nie­śmia­ły.

– Był ta­ki ze­stre­so­wa­ny.

– Spo­koj­ny.

– Po­wścią­gli­wy.

– Mil­czą­cy.

– I te oczy…

– Du­że.

– Mą­dre!

– Wy­ro­zu­mia­łe.

– Moż­na się w nich uto­pić!

– Oj, Ade­lo! Mam na­dzie­ję, że nie za­ko­cha­ła się pa­ni od pierw­sze­go wej­rze­nia?

– Nie!

– Na pew­no?

– Jest przy­stoj­ny, ale po­za tym nic o nim nie wiem…

– Oby nas nie roz­cza­ro­wał!

– Oby!

– Nie ma­my wyj­ścia, mu­si­my w koń­cu ko­goś przy­jąć.

– Bez dwóch zdań!

– Ina­czej zu­peł­nie się wy­koń­czę.

– Zde­cy­do­wa­nie za du­żo pa­ni pra­cu­je.

– To nie tyl­ko to. Do­cho­dzą jesz­cze emo­cje.

– Zde­ner­wo­wa­nie, cią­gły stres…

– Nie je­stem prze­ko­na­na, czy on oka­że się do­brym le­kar­stwem na te do­le­gli­wo­ści.