Ja, Jonasz i cała reszta - Anti Saar - ebook + książka

Ja, Jonasz i cała reszta ebook

Saar Anti

5,0

Opis

Tobiasz lubi jeździć pociągiem, mama – autobusem, a tato – rowerem. Tato lubi wątróbkę, mama lukrecję, a Jonasz rozrzucać jedzenie dookoła. Tato lubi wszystkie zwierzęta, Tobiasz – tylko te mniejsze od niego, a Jonasz boi się nawet kury (za to nie boi się strasznych historii). Są różni, ale bardzo się kochają, dlatego w ich domu jest tak wesoło! To jest opowieść Tobiasza o tym, jak się mają różne sprawy w ich domu w Estonii.

Książka nagrodzona w Estonii m.in. tytułem „Rodzynek Roku 2013” przyznawanym najlepszym książkom dla dzieci.

Dzięki zamieszczonym w książce kodom QR można dowiedzieć się więcej o Estonii, a nawet ją zobaczyć.

Książka otwiera projekt „Bliskie dalekie sąsiedztwo”, w ramach którego wydawane będą książki uznanych estońskich i fińskich autorów, dzięki którym młodzi polscy czytelnicy będą mogli poznać oba sąsiadujące z Polską kraje, ich mieszkańców, zwyczaje i najlepszych autorów literatury dziecięcej.

Patronat honorowy:

Ambasad Estonii w Warszawie, EEsti Kultuurkapital

Książkę polecają:

Ryms Woltar o książkach dla dzieci i młodzieży

Qlturka.pl, eGaGa..pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 116

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© tekst Anti Saar © ilustracje Alvar Jaakson © tłumaczenie Anna Michalczuk © for Polish edition by Wydawnictwo Widnokrąg
Opracowanie graficzne: Maria Gromek
Redakcja: Marta Kowerko-Urbańczyk
Korekta: Katarzyna Szach-Bolaczek
Opieka produkcyjna: Multiprint Joanna Danieluk
Wydanie I, Piaseczno 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-95732-01-0
Patroni medialni:
Tłumaczenie i druk książki zostały dofinansowane przez Cultural Endowment of Estonia.
Jeśli chcesz się dowiedzieć więcej o Estonii, to zajrzyj tu.
A jeśli chcesz zobaczyć miasto, w którym mieszkają Tobiasz, Jonasz i ich rodzice, to zajrzyj tu.
Konwersja:eLitera s.c.

Cześć! Mam na imię Tobiasz i opowiem ci o tym, jak nam idzie. Tak ogólnie, bo wiem przecież, że nic nam nie „chodzi”. A już na pewno nie chodzą rzeczy, tylko ludzie, zwierzęta i to wszystko, co ma nogi. Może oprócz stołu i krzeseł, bo ich nogi są z drewna. Jeszcze dwa lata temu nie chodził też mój młodszy brat Jonasz, choć od samego urodzenia ma nogi i to wcale nie drewniane. Ja chodzę już od dawna i jestem bardzo silny, potrafię za jednym zamachem kopnąć piłkę aż za nasze ogrodzenie, o tak!

A więc zaczynamy. „Jak ci idzie?” – tak się tylko mówi, może już to skądś znasz. Jak idzie nam? Właśnie o tym chcę tu opowiedzieć. Przeczytaj, proszę, a potem mi napisz, jak idzie tobie. Albo jeszcze lepiej: odwiedź nas, będziemy mogli sobie o tym porozmawiać. Nietrudno do nas dotrzeć. Najlepiej przyjechać pociągiem o wpół do szóstej, wtedy zazwyczaj jesteśmy wszyscy w domu: ja, Jonasz, mama i tato. Jak będziesz wysiadać z pociągu, to trzeba przejść przez zebrę, potem przez park, za szkołą skręcić w lewo i już: duży, czerwony dom, tuż obok tego zielonego. Mamy oczywiście adres, ale cały czas wylatuje mi z głowy. Kod do drzwi wejściowych w każdym razie pamiętam: C2357Y. Ta ostatnia literka chyba nazywa się „ingrek” i oznacza „Yesss!”. Jeśli więc nie przypomnę sobie adresu, spróbuj tego kodu przy różnych drzwiach i te, które się otworzą, będą nasze. Witaj!

A teraz do rzeczy, opowiem ci o... naszych rzeczach. Każdemu z nas różnie z nimi idzie, pewnie dlatego że się od siebie różnimy. Jeśli spojrzysz na nas na tym obrazku, to może nie od razu to zauważysz. Wszyscy mamy przecież dwoje oczu, dwoje uszu, dwoje nosu... nie, oczywiście tylko jeden nos, no i jedną buzię, dwie ręce, dwie nogi i brązowe włosy na głowie.

Ale nie wierz do końca temu, co jest na obrazku.

Po pierwsze, włosy mamy nie są brązowe, lecz rude – tylko że nie mogłem ich tak narysować, bo gdzieś zapodziała mi się pomarańczowa kredka.

Po drugie, tato często nosi brodę. Ale nie cały czas. Broda taty jest jak mucha na ciastku z dżemem. Tato ją goni – to znaczy goli, a ona i tak wraca. Broda wyrasta mu najpierw na podbródku, ciekawe, ile jej się tam jeszcze kryje. Jak będziesz oglądać nasz portret, to możesz dorysować tacie małą brodę. Ale nie zapomnij, aby ją po jakimś czasie zmazać!

I po trzecie: na obrazku jestem jeszcze dość mały. Choć do tego dnia, gdy będziesz go oglądać w książce, pewnie już urosnę. Może będę nawet tak duży, że nie zmieszczę się w ramce i będzie widać tylko moje nogi? Naprawdę może się tak stać, mama i tato sądzą, że kiedyś całkiem ich przerosnę. Mówią tak, gdy spodnie znów są na mnie za krótkie albo gdy przymierzam koszulę „jak na dużego chłopca”. Zawsze chcą mnie wtedy mocno przytulać, brać na kolana i nazywają mnie swoim małym syneczkiem.

Naprawdę każdy z nas jest zupełnie inny. W wielu rzeczach: ja na przykład lubię jeździć pociągiem, mama autobusem, a tato rowerem. Lubię grać w piłkę i na komputerze, a Jonasz lubi puzzle i zabawę w chowanego. Tato lubi wątróbkę z sosem. Czasami pije też piwo. Ani ja, ani Jonasz nie pijemy piwa. Mama – od czasu do czasu. Mamie i mnie smakuje lukrecja. A Jonasz uwielbia rozrzucać wszystko dookoła i turlać się w suchych liściach w dół WZGÓRZA KATEDRALNEGO w naszym mieście, Tartu. Ja też lubię się turlać. I mama, ale ona rzadko chce się z nami ścigać. A już na pewno nie wtedy, gdy ma na sobie ten ładny płaszcz w kropki, który tato przywiózł jej z delegacji. To dziwne, ale woli swój płaszcz niż turlać się z górki! Tacie też się podoba maminy płaszcz w kropki, ale jeszcze bardziej sama mama, i w płaszczu, i bez. Tata lubi też zwierzęta, bo wychował się na wsi. Ja też je lubię, ale tylko te mniejsze ode mnie – krowy wydają mi się trochę straszne. A Jonasz boi się nawet kur! Mama ma wiosną piegi, tato ma rakietę tenisową, a ja piłkę do nogi. Jonasz oprócz zabawek właściwie nic nie ma. Tato uważa, że nie potrzeba nam wiele rzeczy. Mama chyba się z nim zgadza. Ja tak do końca nie myślę. Na przykład okropnie potrzebuję nowego jo-jo, bo to stare zniszczył mi Jonasz, gdy rzucił nim o piec. Mama mówi, że najważniejsze, że mamy siebie. I z tym się chyba wszyscy zgadzamy.

W tym rozdziale opowiem głównie o tym, skąd mamy dom, w którym teraz mieszkamy. Bardzo prosto – wprowadziliśmy się do niego! Stało się to już dawno temu, gdy miałem jeden rok albo nawet zero. Niewiele jeszcze wtedy rozumiałem, więc nic z tej przeprowadzki nie pamiętam.

Przez jakiś czas myślałem, że przeprowadziliśmy się z... naszym mieszkaniem, że cały nasz kram: dwa pokoje, kuchnię, korytarz i kibelek wielki dźwig przeniósł na ogromną ciężarówkę i wszystko przyjechało tutaj, do nowego domu. Zdradzę ci jednak, że było całkiem inaczej! Rodzice wytłumaczyli mi potem, że przyjechały tylko nasze szafy, szafki i łóżka, kuchenka, pralka i wszystkie mniejsze rzeczy. Stare mieszkanie zostało w starym domu.

No tak, w nowym domu na nasze rzeczy czekało przecież zupełnie puściutkie mieszkanie. Jego poprzedni mieszkańcy gdzieś się wyprowadzili. Tylko pieca ze sobą nie zabrali. Ale on jest kamienny i waży chyba ze sto kilo! I zostawili też kibelek.

Oczywiście trochę żałuję, że nic nie pamiętam z tej przeprowadzki. Wszystko, co mamy, czekało w kartonowych pudłach rozstawionych po całym mieszkaniu – jakby właśnie wpadł do nas wyjątkowo hojny Święty Mikołaj. Rozpakowywanie tych pudeł musiało być bardzo ciekawe! Nikt nie wiedział przecież, czy z kartonu nie wyłoni się koń na biegunach lub telewizor, czy może taboret, który zrobił tato, albo mamina filiżanka ze słoniem. No dobrze, może po wielkości pudła można było co nieco odgadnąć, ale nie było to wcale takie łatwe!

Tak to więc było z nami i z naszymi rzeczami. Choć nie dotyczyło to oczywiście wszystkiego. Na przykład Jonasz nie wprowadził się razem z nami, ale urodził się później, z brzucha mamy. Tak samo jak dużo naszych książek i zabawek. Zaraz, zaraz... nie w tym sensie, że i one urodziły się z brzucha mamy, ale że nie było ich w starym mieszkaniu. Założę się też, że nie przyjechało stamtąd jedzenie, które jest teraz w naszej lodówce – inaczej dawno by się zepsuło i musiałoby brzydko pachnieć!

Nowe rzeczy mama i tato kupują w sklepie. Lub na targu. Za mleko, chleb i mięso dają sprzedawcom papierowe pieniądze z kolorowymi obrazkami oraz żółte i czerwone monety, a sprzedawcy wydają się być z tej wymiany zadowoleni. Mnie się to wydaje dziwne, bo wszystkie te papierki są dość podobne i, szczerze mówiąc, mają nudne obrazki. Ale sprzedawcom chyba się podobają, bo wyobraź sobie, że są dla nich gotowi pozbyć się nawet lodów!

Niektórych rzeczy nie musimy nawet kupować w sklepie. Ziemniaki, marchewki, brukiew i jabłka przywozimy ze wsi Oaveski – od babci i dziadka. Tak samo jajka i mięso. Dziadek ma kurnik pełen kur: dziewiętnaście sztuk. Było dwadzieścia, ale jedną zjadła świnia. My, ludzie, zjemy kiedyś świnię. Byłoby sprawiedliwie, gdyby z kolei kury zjadły ludzi, ale to się chyba nie wydarzy. One nie lubią nic prócz ziarna, kaszy i skorupek od jajek.

Tato mówi, że jedzenie przywiezione ze wsi jest zdrowe, a do jedzenia w sklepie dodawane są różne śmieci. Mamy więc szczęście, że babcia i dziadek mieszkają na wsi.

Teraz powinno być jasne, skąd się wziął mój tata. Oczywiście z Oaveski – jest synem babci i dziadka. Mama z kolei jest ze wsi Peedu. Stamtąd mamy też konfitury, kompoty i drewno na opał. A nawet trochę ubrań: swetry, skarpetki, czapki i szaliki. Babcia potrafi je wszystkie zrobić na drutach! Ja za to jestem świetny w bieganiu, może nawet jestem szybszy niż babcia w robieniu na drutach. Właściwie powinniśmy z nią kiedyś zrobić zawody, ale nie wiem dokładnie, jak je wymyślić.

Robienie na drutach wychodzi babci samo z siebie, jakby od niechcenia. Tak jak ja nie muszę patrzeć na nogi, biegnąc, tak babcia nie śledzi swoich palców. Pomyślałem sobie właśnie, że może sama chce siebie zaskoczyć tym, co jej wyjdzie. Pomyśl tylko: robi na przykład rękawiczki z jednym palcem, a tu zerka i – och! – rękawiczki z pięcioma palcami! Albo skarpetka. Albo... albo spodnie! Nie, co ja mówię, babcia nie robi spodni na drutach. Ani kurtek. Każdy głuptas wie, że na nic nie zdałyby się też zrobione na drutach kalosze – zaraz przemokłyby nam nogi!

Tyle na razie o dziadkach. A teraz opowiem trochę o tych rzeczach, które trafiają do nas w bardzo dziwny sposób i o których się zazwyczaj wcale nie myśli.

Na przykład w ścianach biegną u nas kable, którymi do mieszkania dochodzi prąd. Racja, kable nie biegną, tylko tkwią bez ruchu w ścianie, ale gdzie dokładnie, do końca nie wiadomo. Przynajmniej tato nie wiedział, gdy miał wywiercić jedną dziurę. Nie miał tego w planie, chciał tylko przykręcić do ściany górę regału z książkami, aby ten nie spadł na mnie lub na Jonasza, gdybyśmy się na niego zaczęli wspinać. Nagle krzyknął: „Niech to szlag!” – i inne takie słowa – a my z Jonaszem pobiegliśmy zobaczyć, jak wygląda ten szlag i czy to jakiś trujący wąż, i czy tato nie jest w niebezpieczeństwie. Żadnego węża nie było, za to wiertło trafiło na kabel w ścianie. To też było oczywiście bardzo niebezpieczne i tato mógł nawet umrzeć, ale na szczęście tak się nie stało. Tylko trochę się trząsł.

W każdym razie nie zapalił się ani nie zaczął się świecić i kręcić. Bo tak właśnie działają elektryczne rzeczy w naszym domu: żarówki, bojler, toster, mikser... i bęben od pralki, który robi taki hałas, że jakiś bardziej strachliwy typ – na przykład Jonaszek – nawet nie ośmieli się do niego zbliżyć!

Światło mamy z żarówek, ale za dnia przez okna wpada do naszego domu światło słoneczne. Zimą słońce ledwo wspina się ponad komin domu z naprzeciwka, ale latem świeci do późnego wieczora wprost do naszego dużego pokoju i rysuje przez zasłony wzorki na podłodze. W Estonii takie letnie wieczory, gdy słońce prawie nie zachodzi, nazywamy BIAŁYMI NOCAMI. Tato jest już w domu, kładzie się na podłodze z lusterkiem w ręku i każe nam łapać zajączki na ścianach. A mama przynosi nam z kuchni koktajl malinowy z lodami.

O czym to ja mówiłem? Trochę się zaplątałem, ale nic na to nie poradzę, że lato jest moją ulubioną porą roku. Oprócz zimy. I wiosny. I jesieni, choć wtedy trochę za często pada.

No dobrze, opowiem jeszcze o tym, skąd mamy różne rzeczy. Ciepłą wodę mamy z bojlera, a zimną z ziemi. Tak, tak, z tej samej ziemi, w której żyją krety, dżdżownice i gdzie tkwią szkielety dinozaurów. Ale więcej o tym nie powiem, bo szczerze mówiąc, nie jestem pewien, jak to z tym dokładnie jest.

Drewno, jak już powiedziałem, mamy z Peedu. Gdy pada śnieg, tato i dziadek idą do lasu i ścinają parę dużych drzew w porze ich zimowego snu. Robią z nich potem grube kłody, które z kolei tną na polana, takie akurat do pieca. Aby się dobrze paliły, trzeba je całe lato suszyć. Tej wiosny ja też pomagałem ułożyć stertę drewna. To dość trudne. Taka sterta jest jak klocki Lego: gdy źle się ułoży polana, cała konstrukcja się chwieje i może się rozpaść. Wtedy trzeba ją układać na nowo.

Jesienią suche drewno przenosimy na piętro w szopie. My też mieszkamy na piętrze, ale nie w szopie, tylko w domu. Podczas jednej zimy, jeśli jest naprawdę mroźna, spalamy w naszym piecu całe nasze drewno.

Nasz piec ma nawet imię – Janusz. Tak nazwali go mama i tato, jak się tu wprowadziliśmy. Gdy tato idzie po drewno do szopy, mówi czasem: „Idę po żarcie dla Janusza”. Inne rzeczy w naszym domu nie mają takich fajnych imion. Stół nazywa się stół, lampa – lampa i tak dalej. Ach tak, mamy jeszcze z Jonaszem pluszaki, którym daliśmy imiona: ja mam mysz, która nazywa się Miki, a Jonasz ma owieczkę, która także nazywa się Miki. Jonaś bardzo chce robić wszystko tak jak ja.

Gdy Janusz pożera drewno, robi się cały ciepły, tak jak i wszystko wokół niego. W moim przedszkolu nie ma pieca, przynajmniej ja go nie widziałem. Za to pod oknami są kaloryfery. Jak one się robią ciepłe, tego nie wiem. Nie mają przecież otworu, żeby wrzucić do nich drewno.

Jeśli chcesz jeszcze posłuchać o paleniu w piecu, to wiedz, że do rozpalania używamy szczapek i gazet. Szczapki tnie się z polan, tato robi to w szopie siekierką. Najlepsze są takie całkiem chude. A wiesz, że na chudzielca mówi się czasem „chudy jak szczapa”?

Z gazet zbieranych całe lato robi się u nas taka wysoka góra, że moglibyśmy się na nią z Jonaszem wspinać jak alpiniści. Tak naprawdę to jednak nie możemy, bo, jak to w górach, także na naszej górze mogą się przydarzyć śmiertelnie niebezpieczne lawiny. Pewnie nie potrafilibyśmy jej potem z Jonaszem z powrotem ułożyć i mama miałaby o co się na nas zezłościć.

Skąd się natomiast biorą gazety? Oczywiście ze skrzynki pocztowej na klatce schodowej. Przylatują po jednej każdego ranka. Tylko po to, aby tato mógł codziennie rano przy kawie poczytać sobie gazetę, listonosz musi ją przynieść już przed siódmą! Powiedziałem raz tacie, że ten biedny listonosz mógłby przecież kiedyś przynieść kilka gazet naraz, na cały tydzień albo na dłużej. Przecież nie przywozimy ziemniaków z Oaveski po jednym! Ale tato odparł, że gazeta musi być świeża. Muszę to bliżej zbadać, bo w naszej stercie niektóre gazety mają już parę miesięcy i wcale nie pleśnieją ani nie gniją, i wyglądają zupełnie świeżo. Dziwna sprawa.

To chyba wszystko w tym rozdziale. A tak, jeszcze jedno: parę razy w roku przychodzi do nas wysoki gruby pan i wymienia wielką czerwoną butlę od gazu, która stoi w kącie kuchni. Pustą butlę wrzuca na ramię i zabiera ze sobą. Ten gaz to dopiero tajemnicza rzecz: sam jest niewidzialny, ale na kuchence może zmienić się w cztery płomyki. Nie potrzeba do tego gazet ani szczapek. Na tych małych płomyczkach robi się u nas jedzenie.

Tak