Istny Meksyk - Ewa Filip - ebook + książka

Istny Meksyk ebook

Ewa Filip

3,0

Opis

Istny Meksyk” to relacja autorki z turystycznej podróży do jednego z najpiękniejszych zakątków świata. Książka zawiera opisy najbardziej znanych i najpopularniejszych miejsc w Meksyku i odczuć z nimi związanych. Tekst przybliża obraz kraju wraz z jego historią, zabytkami i dziką, tajemniczą przyrodą. Będzie ciekawy dla tych, którzy w Meksyku nie byli, a dla tych, którzy się tam wybierają, stanowić może źródło cennych wskazówek.

Ewa Filip – specjalista bezpieczeństwa i higieny pracy, doradca psychospołeczny, dziecko PRL-u, ułożona, cierpliwa, rozsądna. Gdańszczanka od zawsze. Szczęśliwa mama Julka i Klaudii. Miłośniczka słowa i słodyczy. Zakochana w świecie i ludziach. Optymistka, romantyczka, do bólu wytrwała. Posmakowała kuchni czterech kontynentów, ma apetyt na więcej. Pragnie podróżować, pisać i kochać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 122

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (16 ocen)
2
5
3
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Z całego serca pragnę podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do wydania tej książki.

Panu Dariuszowi Jachowiczowi, Prezesowi firmy Automatic Systems Engineering – za pomoc i wsparcie.

Moim przyjaciołom, którzy pokazali, że „Polak potrafi”: niezastąpionemu Arkadiuszowi Lalewiczowi, Marcinowi T., Ciochu – Maćkowi C., Ani i Marcinowi C., Basi J., Janowi B., Eli L., Agnieszce K., Ewie D., Małgosi B. – mojemu stróżowi i moderatorowi, Jarkowi K., Andrzejowi W., Markowi G., Gosi A., Marcinowi S., Marcinowi Z., Piotrowi Sz., Andrzejowi P., nieocenionej, ukochanej Zuzi, i na koniec raz jeszcze – wszystkim i każdemu z osobna za wszystko…, oraz Zespołowi Redakcyjnemu Wydawnictwa Novae Res, za to, że uwierzyli we mnie, wydając moją książkę…

 

P.S. Tę książkę napisała kobieta, która bała się marzyć, bo długo żyła w przekonaniu, że nie ma do tego prawa. Aż się „odczarowała” i odtąd jest zupełnie inaczej…

 

 

 

 

 

 

 

 

Julkowi i Klaudii, moim najukochańszym dzieciom – powierzam, zostawiam, dedykuję. Ne bójcie się, nie będę Was przepytywać z treści lektury. Kochani – Wam, żebyście nie bali się marzyć. Żebyście dbali o swoje marzenia, pielęgnowali cierpliwie, by na końcu „sięgnąć gwiazd”. Bo zobaczcie, da się!

 

 

 

 

 

 

 

 

Wiecie, kiedy pierwszy raz pomyślałam o Meksyku? Był pamiętny rok 1996. Pamiętny dlatego, że jak śpiewa Irena Santor: „przegrałam swą młodość”, a mówiąc prościej, wyszłam za mąż…

Odwiedziła nas Kasia, znajoma, która właśnie wróciła z kilkumiesięcznego pobytu w Meksyku. Przywiozła mi piękną jedwabną apaszkę, ręcznie malowaną (nie, nie z Meksyku), i mnóstwo wrażeń. Już nie pamiętam, dlaczego była tam tak długo albo… tak krótko. Z jej opowieści o tym niesamowitym kraju pamiętam ową niesamowitość, a w szczególności ten klimat, który sprawia, że w górach jest zimno, czasem nawet 0 stopni, a w dole Meksyku – 32 na plusie albo i lepiej. Wyobrażałam sobie, jak rano idzie w górę jakąś meksykańską ścieżką, bo tam jest przyjemnie i ciepło; nagle robi się chłodno, wiec ona zbiega tą samą ścieżką do miasteczka pomiędzy malutkie, wąskie, kolorowe, kamienne uliczki, obrośnięte bujną winoroślą i innymi pnączami w to ciepło, które tam jeszcze zostało. I co? Że chi, chi, chi!? No, cóż… Jestem dzieckiem PRL-u, to i tak mogłam sobie ten Meksyk, nie wiadomo gdzie, wyobrażać. Miałam do tego niezbywalne prawo i przywileje wszelakie. Ot, co. Nawet nie wiedziałam, gdzie owo cudo znajduje się na mapie. Pomyślałam tylko w przypływie marzeń i szaleństwa oczywiście – bo skąd, jak, gdzie, kiedy i za co – ja do Meksyku. Ale pomyślałam sobie, a myśleć przecież wolno było już wtedy na głos – że chciałabym kiedyś odwiedzić Meksyk. To ciepło, które notabene ubóstwiam życie całe… i z tych gór, tą wąską dróżką tak zbiec. I zaraz potem pomyślałam – głupia. Raz w życiu się udało – żeby nie zabrzmiało nieładnie, to niech będzie fuksem – na wyjazd zagraniczny, pielgrzymkę się wybrać do Włoch jeszcze za czasów starych dobrych lirów i tyle. Gdzie mi tam jakiś wyjazd, jakikolwiek, gdziekolwiek, kiedykolwiek… Dopiero co założona rodzina, perypetie wszelakie – pozostaje tylko palcem po mapie… I pozostało! Fakt, że przez czas jakiś. A potem… wzięłam swój los w swoje ręce.

Minęło lat, no… trochę. Wyszłam za mąż, zaraz wracam, więc… wróciłam. Nie powieziono mnie windą do nieba, to było raczej: „szczęśliwej drogi, już czas…”. Pomyślałam, może Meksyk, nie powiem, że samotnie. Nie jestem jeszcze aż tak odważna, ale pracuję nad tym. Na szczęście przyjaciele, znajomi dołożyli swoje trzy grosze, w pracy, z pracy – też. I po studencku, bo jestem z ich grona, póki co. Bez większych konsekwencji, po załatwieniu mniej lub bardziej licznych formalności, nadszedł ów jak zawsze długo wyczekiwany moment – początek lutego 2014 roku.

I dlatego właśnie powstała ta opowieść, opowieść o moim Meksyku. Mój, bo moimi oczami, a przecież każdy je ma. Każdy ma też swój Meksyk i swoje miejsce, które pragnie kiedyś zwiedzić. Więc to jest moje.

Starałam się jak najwięcej zapamiętać i zapisać z tego, co usłyszałam od naszej pani przewodnik. Grupa, z którą podróżowałam, gdy zorientowała się, że robię notatki, dzielnie mnie wspomagała nie tylko pamięciowo, czasami też odkrzykując, żebym ich nie pominęła. Postaram się więc tego nie robić. Mam nadzieję, że czytając tę moją meksykańską opowieść, odnajdziecie tam siebie i nie tylko. To nie jest reportaż, bo nie zabraknie w niej fikcji. Proszę też, by nie porównywać mnie do Wojtka Cejrowskiego, który podróżuje od lat i jak nikt inny potrafi o tym opowiadać.

Nie jestem podróżnikiem. Jestem turystką.

Ta historia o Meksyku jest moja. Miejscowo i czasowo prawdziwa, geograficznie też, no chyba że pomyliłam jakieś nazwy. Jeśli tak – to przepraszam.

Mam nadzieję, że „Istny Meksyk” w pełni zasłuży na swój tytuł i da czytelnikom obraz cudownie kiczowato barwnego kraju; obraz uzupełniony kilkoma fotografiami. Może dzięki temu ktoś zatęskni i odważy się, by spojrzeć na niego swoim okiem, bo warto.

Dziękuję tym, którzy „tupali na mnie”, żebym pojechała, i tym, którzy byli ze mną, i tym, którzy tam na mnie czekali, i tym, bez których ten wyjazd nie miałby żadnego znaczenia. A co?! Przecież zawsze ktoś taki się znajdzie…

Zazwyczaj małomówna i powściągliwa – dziękuję Wam za wspólne podróżowanie i liczę dni do następnego wyjazdu. A Ciebie… kocham!

Jest 8 lutego 2014 – dzień IGDAŃSK – WARSZAWA – MEKSYK

Do Warszawy dojechaliśmy wcześnie, można by się nawet uprzeć, że zbyt wcześnie. Na lotnisku byliśmy zatem kilka minut po czwartej, „naszej” czwartej. Rano! Ludzi tłumy. Zadziwiające, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł genialny, by „być zawczasu” – jak kiedyś mawiano. Odprawa bagażu przebiegła pomyślnie, oczywiście po zważeniu go przed odprawą, przepakowaniu też przed i ustawieniu się w dłuuuugiej kolejce. Na szczęście zmieściłam się w przepisowych 20 kg, a nawet miałam lekką „niedowagę”. I to mruknięcie: „nietrudno nie zauważyć” – wynikające z troski, oczywiście. Dostaliśmy karty pokładowe i do bramek.

A tam widok przedziwny: mali, duzi, panie, panowie i młodzi zdejmują buty, wyciągają paski… – a ja? Paska nie mam, buty i owszem, ale nie żebym koniecznie chciała się ich pozbywać. Porządne, od Wojasa, przyzwyczaiłam się do nich, co więcej, nawet je polubiłam. Ech, trzeba było nie przebierać butów w samochodzie, tylko zostać w kozakach. Jakby mi te kazali zdjąć i zostawić – żadna strata… Ufff, na szczęście moich nie chcieli. Stopy mam nieduże, zresztą cała jestem z tych mniejszych, mało mnie widać. Pewnie dlatego małe jest piękne. No, dobra, dla świętego spokoju zdjęłam zegarek. A co, mam, to niech sobie obejrzą. Na godzinę nie mają co liczyć – wszystkie moje zegarki spieszą się od 7 do 12 minut (mniej więcej). Znajomi się śmieją, bo nie wiedzą, co to za uczucie wstać rano, spojrzeć na zegarek i… móc stwierdzić: „O, jak cudnie, mam jeszcze swoje własne, zaoszczędzone całe 7 minut!”.

Przeszłam przez bramki bez atrakcji, choć emocje były. Przypomniałam sobie, że w plecaku mam pilniczki i jakiegoś energetycznego zapuszkowanego „powera”. Że też takie rzeczy zawsze nam się przypominają w najmniej odpowiedniej chwili i sprawiają, że nasza twarz przybiera wyraz z gatunku tych najmniej nieodgadnionych. Może ze zmęczenia moja mina była cokolwiek mniej czytelna. Albowiem przeszłam, chociaż przede mną i za byli tzw. macani i macanci. Następny etap przed podróżą – woda do samolotu – o raju!, od piątaka w górę za 250 ml, co za zdzierstwo!? I gdzie tu „Warszawa da się lubić”, ja się pytam? A pić się chce. To idziemy na herbatę za „jedne” 20 zł. Jeszcze nigdy herbata nie była dla mnie tak drogocenna. Do ostatniej kropelki… i postanowiłam, zaparłam się, że przewiozę ją aż do Meksyku i tam dopiero się nią podzielę.

Przed godziną 7.00 zaproszono nas do wejścia nr 15 – lot do Cancun. Następnie rękawem do samolotu – dreamlinera! ! ! I co? I poszliśmy. Męska część wyprawy zachwycała się jego gabarytami. I racja była po ich stronie. Maszyna ogromna, ponad 400 pasażerów na pokładzie, plus załoga. Przywitali nas jak wszędzie, w dwu językach, i teraz bajka – 12 godzin lotu! Ciepło, nawet duszno, mimo klimatyzacji, ale jest woda, tzn. miała być, bo została na lotnisku. „Oszczędni płacą dwa razy”, jak mawiała babcia. Nazbyt. Zaczęło się od 10-minutowego kołowania po pasie i frrrr… Do góry… W Warszawie już dzień, na niebie jasno, a przed nami chmury, chmury, chmury. Zadziwiające zjawisko, warstwy chmur, jedna za drugą, różnej wielkości, objętości, szeroko-głębokości i czego tam jeszcze. Jedne jak pierze z poduszek i pierzyn, inne jak wata cukrowa, jeszcze inne jak śnieg albo bita śmietana czy kręcone lody. Zawsze myślałam, że jak zadzieram głowę do góry, to patrzę w niebo. A tu jeszcze tyle się trzeba przebić, żeby je zobaczyć. Coś w tym jest, że do nieba długa droga. Można się zgubić.

Właśnie sobie uświadomiłam, że po raz pierwszy w tym moim, dawniej jednostajnym życiu widzę wschód słońca na wysokości ponad 6 tys. metrów. Zapiera dech w piersiach. Będzie tych „zapartych dechów” coraz więcej. Cóż, kochani, chcecie sobie pooglądać, to do dreamlinera w drodze do Meksyku – stąd dobrze widać i baaaaardzo ładne widoczki, zapewniam. Można by wyciągnąć rękę i naprawdę sięgnąć nieba, gdyby nie te przeszkody w postaci stali i szkła, które skądinąd ratują nam życie.

Teraz trochę o maszynie, bo warto, ale tak po babsku. Samolot czyściutki, bogato wyposażony, fulloption. Dla każdego pasażera słuchawki, a przed fotelem telewizor i menu – do wyboru: muzyka, film, audiobooki, gry. Nic, tylko latać. Z wrażenia wzięłam męską próbkę perfum i teraz pachnę Hugo Bossem, zresztą moim ulubionym. Że męskim? A co tam! W końcu Meksyk!

Godzina 19.30 w Polsce, w Cancun 12.30. Czeka nas upał – 29 stopni C. NIE ZAPOMINAJCIE, JEST LUTY 2014 ROKU. Jaki czad! ! ! U nas zima, śnieg. Lato też nie zachęcało do zwierzeń, a tu – lato w środku zimy. I to jakie! Nie tak jakoś ubogo. Od razu z grubej rury, tzn. porządnie – cudne, błogie 29 stopni w pełnym meksykańskim słoneczku.

Zebrali nas przy autobusie i czekamy. Jedna Ślązaczka zgubiła gdzieś, kiedyś, jakoś koleżankę, to czekamy. Obwiązani bluzami i kurtkami zdążyliśmy sięgnąć do walizek po klapki, bo stanie na tej cudnej patelni w pełnym rynsztunku było nawet ponad moje siły. Babcie się poodnajdywały, więc mogliśmy ruszać.

Do hotelu dotarliśmy około 16.00 czasu meksykańskiego. Kluczyki do pokoju 239 w ogromnym 4-gwiazdkowym hotelu standardów bynajmniej nie meksykańskich, raczej amerykańskich. Wszystko wielkie i luksusowe. Bo, proszę Was, jacuzzi na balkonie?! Pokój większy niż moje urocze mieszkanko. Poza jacuzzi, stolik, krzesełka, leżaki i… widok na Atlantyk. Baseny i minuta do oceanu. Boże kochany, nie wierzę, że tu jestem. Bez zastanawiania się, bo może sen się skończy, stroje, klapki i do wody. Nie basen, tylko Atlantyk, oczywiście.

Woda bardzo ciepła, fale bardzo duże, wielkie, ogromne, olbrzymie. Przy samym brzegu łapią za nogi, podcinają i wciągają w głąb. Inaczej niż w Albanii czy Maroku. Strach się bać, ale jak ktoś nie umie pływać, niech się nie pcha. Plaże, leżaki, ręczniki hotelowe, ale ratownicy? Sam wszedłeś, to sam się ratuj albo nie leź. O godzinie 18.00 ichniego czasu zachód słońca. Trochę za szybko jak dla mnie. Ale że morze lubię i ocean też, co prawda bardziej wzrokowo raczej, to się napatrzyłam. Niesamowity widok, gdy słońce wchodzi do Atlantyku, trąci romantyzmem. I co? I nic, tylko dech zapiera. Znowu.

Powróciliśmy zgłodniali na kolację do hotelu, a restauracji tyle, ilu ludzi. Człowiek, nawet gdyby jak ten kot miał życie po życiu, a po życiu znowu życie, nie da rady zjeść tego, co tam było naszykowane na jeden dzień. To ja sobie pożeglowałam po kalmary i rybkę, jak na prawdziwą dziewczynę znad morza przystało. O deserze w postaci szarlotki z lodami nie zapomniawszy i innych wysokoprocentowych specjałach także (gorąco polecam sunsetlub inny beach). I na spacer brzegiem oceanu jak z romansidła taniego. Wiatr albo raczej lekki wiaterek, przejrzyste niebo, cieplutko jak to w Meksyku. Nawet się nie zastanawiałam specjalnie, gdzie trzeba zejść do tego ciepła. Piasek nad oceanem inny niż u nas, szorstki, taki z maleńkich kamyczków. Mniej widno, czas wracać do hotelu na rekonesans – ogromny 12-piętrowiec, wszędzie dużo wszystkiego.

Punktualnie o 6.00 rano pobudka, trochę nie po drodze, ale skoro się powiedziało „a”… Zjedliśmy śniadanie i o 7.50 wyjazd – zapoznać się z Meksykiem.

9 lutego 2014 – dzień IISTAN JUKATAN, a w nim CHICHÉN ITZÁ, IZAMAL, MÉRIDA

Jak widać, sporo tego. Przewodnik Wam powie, że to miejsce kultu Majów, Tolteków, Azteków i wielkiej kultury indiańskiej. Kto wie, czy nie większej niż nasza europejska. Ale to już mądrzejsi łamią sobie nad tym głowy. Przewodnik doinformuje na pewno, że najstarsze budowle sięgają 250–900 r. p.n.e. I dobrze. Przewodniki trzeba czytać. Ja ze swojej strony mogę dodać, że to jedno z najbardziej intrygujących i niesamowitych miejsc, jakie przyjdzie mi jeszcze spotkać w Meksyku.

Na plecach nie tyle czuć ducha historii, co oddech Indian. Przerażające? Miejscami tak. Bo wyobraźcie sobie choćby ścianę czaszek wykutą w kamieniu, wszystkie jednakowo uśmiechnięte. Dlaczego? Przecież ci ludzie, w większości niewolnicy, z podbitych okolicznych plemion przy okazji tzw. wypraw kwiatowych i nie tylko – nie ginęli „za wolność waszą i naszą”. Oddzieleni od rodzin, bliskich, pozbawieni godności, nierzadko tytułów. Nie zabrano im tylko wspomnień, a i one często naznaczone były krwią najbliższych, zgliszczami palonych wiosek, krzykiem starców, kobiet i dzieci. Dlaczego się śmiali, idąc na pewną śmierć? Bo oni na prochach byli, kochani. Wyobraźcie sobie, że przygotowywano ich, między innymi obmywając „niegodne ofiary” – ich ciała – dodając do wody narkotyki. Są one wtedy najlepiej wchłaniane, w dużej ilości, a „szczęśliwiec” długo pozostaje pod ich działaniem, nawet po śmierci, co widać na ich uśmiechniętych twarzach.

Chichén Itzá – to miejsce, ślady wielu plemion, stąd różnorodność obszarowa w pozostałych budowlach. Ruiny piramid, niektóre zachowane w doskonałym stanie, część niestety zmaltretowana i zniszczona przez badaczy i naukowców. Wzorując się na Egipcie, myśleli, że i w Meksyku chowani są w nich władcy wraz z całym swoim majątkiem, a nierzadko i dworem. Wysadzali je, by dostać się do środka, a tam… pusto. Tylko obiekty ucierpiały i teraz są nie do odratowania.

Poza piramidami boiska śmierci do gry dla Tolteków! Skąd wiadomo, że dla nich?! Bo byli wyżsi od Majów, więc i obręcz była umiejscowiona wyżej, a boisko większe. Ale do tego jeszcze wrócę. Obserwatorium dla najwyższego kapłana, skąd mógł straszyć klątwami, gniewem bogów i składać krwawe ofiary przebłagalne. A wszystko dokładnie wyliczone, wymierzone, potwierdzone astronomicznie, matematycznie, architektonicznie i fizycznie, na wszystkie sposoby. A podobno byli zacofani.

O ich wiedzy