Iskra w maszynie - Dr Daniel Keown - ebook

Iskra w maszynie ebook

Daniel Keown

0,0
35,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czym jest elektryczność płynąca przez nasze ciała? Jak to się dzieje, że dzieciom potrafią odrastać palce, a prymitywnym zwierzętom całe kończyny? Czy qi i kanały akupunkturowe naprawdę istnieją w organizmie?

Przystępna, pogodna i naprawdę oryginalna książka doktora Daniela Keowna ukazuje, w jaki sposób medycyna zachodnia potwierdza teorie medycyny chińskiej i jak medycyna chińska wyjaśnia tajemnice ciała, w znacznym stopniu ignorowane przez tę zachodnią. Zabierając nas w podróż do początku czasu, doktor Keown opowiada cudowną historię o tym, jak nasze ciała formują się z pojedynczych komórek, tłumaczy, dlaczego serca dwóch kochających się osób biją w zgodnym rytmie, dlaczego astronauci w kosmosie zaczynają chorować na osteoporozę oraz dlaczego jing oraz komórki grzebienia nerwowego to w istocie jedno i to samo.

To medycyna, o jakiej nigdy dotąd nie czytaliście.

No, no! Nie mogłam się oderwać! Każdy lekarz z Zachodu i Wschodu – a prawdę mówiąc każdy człowiek, którego interesuje niezwykły sposób, w jaki ludzkie ciało rozwija się i funkcjonuje – powinien przeczytać tę książkę. – Angela Hicks, współdyrektor Kolegium Zintegrowanej Medycyny Chińskiej w Reading w Wielkiej Brytanii i autorka książki The Principles of Chinese Medicine (Zasady medycyny chińskiej)

Dr Daniel Keown w 1998 roku ukończył studia medyczne na uniwersytecie w Manchesterze i podjął praktykę lekarską. W 2008 roku uzyskał tytuł naukowy w dziedzinie medycyny chińskiej i akupunktury na uniwersytecie Kingston. Studiował u znanego doktora Wang Ju-Yi w pekińskim Instytucie Diagnozy Kanałowej. Obecnie mieszka i pracuje w Tunbridge Wells w Wielkiej Brytanii.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 312

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Elokwentny i poetyczny język klasycznych traktatów medycznych z Chin zawsze zdawał się nie pasować do współczesnej medycyny Zachodu. Z tym już koniec. Dr Keown przedstawia jasne i frapujące dowody na to, że oba systemy opisują te same procesy zachodzące w ciele człowieka. Daje to szansę na jakiś rodzaj ich syntezy, co może mieć ogromne konsekwencje”.

– John Hamwee, akupunkturzysta i autor książki Acupuncture for New Practitioners (Akupunktura dla nowych lekarzy)

„To zaskakujące, jak niewiele badań dotyczy relacji akupunktury z zachodnią medycyną. Teraz wreszcie mamy wnikliwą i inspirującą książkę doktora Keowna, która wypełnia tę lukę. Autor pisze z perspektywy własnych doświadczeń, jako człowiek pracujący po obu stronach tej medycznej przepaści. Jego książka wnosi do medycyny bezcenny wkład, pomagając lekarzom obu dyscyplin zrozumieć, do jakiego stopnia mówią wspólnym językiem medycznym, nawet jeśli używają poniekąd odmiennych terminów”.

– Nora Franglen, założycielka Szkoły Akupunktury Pięciu Żywiołów (SOFEA) i autorka książek: The Handbook of Five Element Practice (Podręcznik praktyki Pięciu Żywiołów), Keepers of the Soul (Strażnicy duszy), Patterns of Practice (Wzorce praktyki), The Simple Guide to Five Element Acupuncture (Prosty przewodnik po akupunkturze Pięciu Żywiołów)

„Co niezwykłe u lekarza, Daniel Keown zna dogłębnie teorię i praktykę akupunktury oraz medycyny chińskiej. Jego oczywiste zamiłowanie i gruntowna znajomość anatomii, jak również fizjologii oznacza, że może w wyjątkowy sposób objaśniać jak «działa» akupunktura zgodnie z paradygmatem współczesnej nauki. To ważna książka, lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce wypełnić lukę w porozumieniu między medycyną chińską i konwencjonalną wiedzą medyczną”.

– Peter Mole, dziekan Kolegium Zintegrowanej Medycyny Chińskiej w Reading, Wielka Brytania, autor książki Acupuncture for Body, Mind and Spirit (Akupunktura dla ciała, umysłu i ducha)

„Zaczęłam czytać tę książkę i pomyślałam «no! no!». Nie mogłam jej odłożyć! Daniel Keown jest zarówno zachodnim lekarzem, jak i akupunkturzystą. Zajmującym językiem wyjaśnia, jak najnowsze, naukowe rozumienie teorii systemów łączy się z holizmem naszej najstarszej tradycji medycznej. Każdy lekarz z Zachodu i Wschodu – a prawdę mówiąc każdy człowiek, którego interesuje niezwykły sposób, w jaki ludzkie ciało rozwija się i funkcjonuje – powinien przeczytać tę książkę”.

– Angela Hicks, współdyrektorka Kolegium Zintegrowanej Medycyny Chińskiej w Reading, Wielka Brytania, i autorka książki The Principles of Chinese Medicine (Zasady medycyny chińskiej).

Tytuł oryginału: The Spark in the Machine

Copyright © Daniel Keown 2014

Copyright © for the Polish edition by PURANA 2018

Kompleksowe opracowanie książki:

Agencja Wydawnicza Synergy Elżbieta Meissner

www.agencja-wydawnicza-synergy.pl

Zespół w składzie:

Przekład: Roman Palewicz

Redakcja: Natalia Nowak

Korekta: Anna Sadczuk

Skład, łamanie i adaptacja okładki: Barbara Kryska

ISBN: 978-83-66200-01-2

Wydawca:

Wydawnictwo PURANA

ul. Agrestowa 11, 55-330 Lutynia

tel.: 71 35 92 701, 603 402 482

e-mail: [email protected]

www.purana.com.pl

Facebook: FB Wydawnictwo Purana

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.purana.com.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana bądź przekazywana w jakiejkolwiek formie, żadnymi środkami elektronicznymi lub mechanicznymi, łącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem, lub przez dowolny system przechowywania informacji, bez pisemnej zgody wydawcy.

Nota wydawcy

Ta książka nie usiłuje odwzorowywać medycyny chińskiej na medycynie Zachodu, tylko bada, jak można lepiej zrozumieć ciało poprzez syntezę obu paradygmatów.

Denisowi, mojemu ojcu, znakomite mu chirurgowi

i słudze bożemu, który pokazał mi, czym jest powięź,

na przykładzie reklamówki sieci Sainsbury’s,

oraz Margaret, mojej matce, która nauczyła mnie,

że sztuka płynie z serca.

Podziękowania

Zawsze będę miał ogromny dług wdzięczności wobec niestrudzonej Alexandry Hain-Cole, która wprowadziła mnie w świat gramatyki, bez czego ta książka nie mogłaby powstać.

Pomagało mi zbyt wiele osób, żebym mógł wyliczyć wszystkich, ale specjalne podziękowania kieruję do włamywacza (przypuszczalnie naćpanego), który zwrócił moje rysunki. Moje wielkie dzięki otrzymują: doktor Ironside – za zmuszenie mnie do napisania tej książki, Ranald MacDonald – za ukazanie mi sztuki, jaką jest medycyna chińska i dr Mike Roberts – za przedstawienie sztuki, jaką jest medycyna zachodnia; Szkoła Medyczna w Manchesterze i Kolegium Zintegrowanej Medycyny Chińskiej za mądrość i cierpliwość; James Cole za słowa i wynalezienie nowego zawodu – leksykonsultanta; a także Jessica Kingsley, Victoria i Octavia za klarowność wizji.

I wreszcie dziękuję mojej żonie, pięknej Josephine, która dała mi nie tylko cudownie niesfornego synka Harrisona i olśniewającą córeczkę Corę, ale także nadzieje i szalone marzenia. To także twoja książka, kochanie.

Wstęp

Zarodek tej książki począł się w Chinach, kiedy studiowałem u jednego z chyba najbardziej szanowanych akupunkturzystów na świecie doktora Wanga Ju-Yi. Doktor dobierał słowa z wystudiowaną cierpliwością człowieka, który przez większość z 70 lat, jakie przeżył, rozmyślał o tajemnicach akupunktury. Jego piękna i cudownie skromna asystentka Mei tłumaczyła je dla mnie, zanim zacząłem cokolwiek rozumieć, a ja kiwałem głową, częstokroć raczej idiotycznie, tylko czasami pojmując, o co chodzi.

Dr Ju-Yi wiedział, że w ciele są przestrzenie, w których akupunktura działa, i kiedy mówił o tych relacjach, uświadomiłem sobie, że jego głębokie rozumienie akupunktury ma wiele wspólnego z wiedzą embriologiczną. Byłem podekscytowany, bo czułem, że oto po raz pierwszy ja sam mam mu do powiedzenia coś interesującego. Zapytałem, czy zdaje sobie sprawę z podobieństw między embriologią i chińskimi kanałami akupunkturowymi.

Dr Ju-Yi zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem, mówiąc w swoim charakterystycznym, powolnym rytmie, ale z maleńkim błyskiem w oku, odpowiedział:

– Nie… ale ty musisz napisać o tym książkę.

Oto i ta książka. Może ją czytać i cieszyć się nią każdy, kto chce wiedzieć, jak uformowane są nasze zadziwiające ciała. Jest to książka, która splata najnowszą wiedzę embriologiczną z najstarszą tradycją medyczną. Mam nadzieję, że poszerzy ona waszą wiedzę o organizmie i poprawi rozumienie najpełniejszej spośród tradycji medycznych świata.

Od tłumacza

Uważnych czytelników może zaskoczyć to, że w całej książce nazwy narządów są czasem pisane małą, a czasem wielką literą. Wynika to z faktu, że w rozumieniu medycyny chińskiej narządy nie są strukturami anatomicznymi, tylko funkcjami organizmu, opisywanymi przez fizjologię tej medycyny. Umownie przyjmuje się, że jeśli nazwa jest pisana wielką literą, chodzi o narząd „chiński”, jeśli natomiast małą, jest to narząd w rozumieniu anatomii uniwersyteckiej. Daniel Keown stosuje to rozróżnienie w swojej książce, a ja powtarzam je za nim w odniesieniu do narządów. Natomiast nazwy chińskich pojęć, takich jak akupunktura albo qi, piszę małą literą, tak jak przyjęło się u nas.

Roman Palewicz

Prolog

Dlaczego ludzie nie potrafią odtwarzać narządów?

Kiedy miałem trzy lata, obciąłem sobie kciuk składanym krzesłem. Nie pamiętam tego zdarzenia, z pewnością pełnego krwi i bólu, ale moja matka je pamięta. Zapakowała amputowany czubek palca w pojemnik z lodem i popędziła ze mną na pogotowie, gdzie chirurg przyszył mi go z powrotem. Nadal mam na tym kciuku bliznę, biegnącą równolegle do podstawy paznokcia.

Mama nie wiedziała, podobnie jak nadal nie wie tego większość lekarzy, że mój kciuk prawie na pewno odrósłby bez żadnego leczenia. Zregenerowałby się w taki sam sposób, jak ogony lub łapy niektórych płazów – z kością, paznokciem, nerwami, naczyniami krwionośnymi i całą resztą. Wystarczyło delikatnie oczyścić ranę, założyć nieprzywierający opatrunek i dać mi lizaka – dla ukojenia skołatanych nerwów trzylatka.

Okazuje się, że części ciała mogą odrastać ludziom, ale dotyczy to tylko czubków palców i tylko u dzieci, które nadal mają silne qi (jeszcze do tego wrócimy). W latach 70. XX wieku pewna lekarka pediatrii z Sheffield opublikowała nawet artykuł na ten temat w piśmie „Journal of Paediatric Surgery”1. Wyniki jej obserwacji były jednoznaczne – amputacje powyżej ostatniego stawu u dzieci, które nie ukończyły sześciu lat, pozostawione do naturalnego gojenia, kończyły się odrośnięciem całego palca bez blizny lub deformacji!

To poniekąd zadziwiające, że ten fakt jest tak mało znany w społeczności medycznej. Podczas dziesięciu lat pracy na oddziale ratunkowym spotkałem tylko jednego kolegę, który o tym wiedział, pomimo konsekwencji, jakie ten fakt ma dla pacjentów. Powód jest dla mnie jasny – ta informacja uderza w sedno tego, co naszym zdaniem wiemy o medycynie. Jeżeli ludzie potrafią odtwarzać palce, to pojawia się pytanie, w jaki sposób to robią i co jeszcze potrafią regenerować. Na uczelniach medycznych musiałby powstać nowy wydział.

Badania nad regeneracją u ludzi są tak wątłe, że zdołałem znaleźć tylko jedną książkę na ten temat, choć leży on w samym sercu zasady uzdrawiania2. Amerykański ortopeda R.O. Becker przez kilkadziesiąt lat badał zdolność salamander do regeneracji. Interesował go brak zrostu kości – dotkliwy problem, który może występować bez żadnych wyraźnych przyczyn. Jego odkrycia doprowadziły do opracowania zaaprobowanych w medycynie urządzeń elektrycznych do leczenia takich złamań, ale najbardziej zadziwiające były one – same w sobie.

Becker wybrał do swych eksperymentów salamandry ze względu na ich zdolność do odbudowywania kończyn, choć mógł wykorzystać wiele innych prymitywnych zwierząt, które to potrafią. Salamandry nigdy nie doznają niezrastających się złamań, bo nawet jeśli kończyna nie chce się zrosnąć, mogą po prostu wypuścić nową. Choć są płazami, to ich nogi pod względem funkcjonalnym bardzo przypominają nasze. Mają kości, stawy, nerwy, naczynia krwionośne, mięśnie, ścięgna i więzadła. Prawdę mówiąc, są takie same jak nasze nogi, tylko mniejsze i pokryte skórą ze śluzem.

Salamandra, której obcięto nogę, wytwarza na końcu rany czop skrzepniętej krwi, po czym w ciągu kilku tygodni wyrasta jej w tym miejscu nowa lśniąca noga. Oto płazia magia!

Becker był zaintrygowany tą zdolnością. Dokonawszy pewnych badań, zaczął mierzyć prądy elektryczne występujące w miejscu urazu po amputacji. Zauważył już niewielki elektryczny gradient między głową salamandry i jej palcami (jeśli można je nazwać palcami). Ten prąd był tak mały, że prawie nie dawało się go zmierzyć. To były mikroampery, ale występowały stale i zawsze bardziej ujemne były w głowie. Becker odkrył, że po amputowaniu kończyny następowało odwrócenie polaryzacji prądu i to właśnie ono prowadziło do regeneracji kończyny.

Dla większości studentów medycyny fakt, że zwierzęta generują elektryczność nie jest niczym niezwykłym. Nerwy produkują ją bezustannie, a niektóre stworzenia potrafią nawet mocno razić prądem. Jednak w tym przypadku, co niezwykłe, był to prąd stały. W nerwach płynie bowiem prąd zmienny, taki jak w gniazdku. A prąd mierzony przez Beckera przypominał ten, który czerpiemy z akumulatora.

Miło byłoby napisać w tym miejscu, że podczas tych eksperymentów żadne zwierzę nie doznało szkody, ale to oczywiście nieprawda. Niesamowite jest jednak to, że po zakończeniu doświadczeń wyglądało na to, że zwierzętom nic się nie przydarzyło. Regeneracja to doprawdy cudowne zjawisko.

Becker stwierdził, że to właśnie odwrócenie prądu elektrycznego powoduje zmiany w komórkach krwi salamander w rejonie urazu. Następuje ich dyferencjacja wsteczna (dyferencjacja, czyli różnicowanie, to proces przemiany komórek macierzystych w komórki wyspecjalizowane, na przykład mięśniowe). Innymi słowy, krwinki czerwone cofały zegar embriologiczny, otwierając swoje DNA do czasu, kiedy znowu były prymitywnymi komórkami macierzystymi. Potem zaczynały odbudowywać kończynę od zera, różnicując się na kości, nerwy, mięśnie – wszystko, co było potrzebne. W ciągu kilku tygodni wszystko było gotowe i salamandra znowu chodziła na czterech łapach. Dopóki płaz miał dość pożywienia, można to było powtarzać wielokrotnie.

Każdy student medycyny mógłby zauważyć w powyższym wywodzie błąd – krwinki czerwone nie zawierają DNA, bo nie mają jądra. Rzeczywiście, to prawda, krwinki czerwone nie mają jądra u ludzi, natomiast u bardziej prymitywnych zwierząt je mają. Zawierają cały kod genetyczny – znaczna jego część jest wyłączona, żeby dana komórka mogła funkcjonować jako czerwona krwinka, ale on nadal tam jest. Co więcej, po otrzymaniu odpowiednich komunikatów ów kod może wytworzyć dowolną komórkę organizmu. To właśnie ten proces został wykorzystany do sklonowania owieczki Dolly i to, moi przyjaciele, jest jedną z przyczyn faktu, że zwierzęta prymitywniejsze od nas potrafią odtwarzać kończyny – one mają silniejszą krew.

Becker poszedł dalej. Kombinował z elektrycznością u salamander i innych zwierząt, każąc im wypuszczać dodatkowe kończyny, a nawet głowy. Za pomocą maleńkich elektrod odwracał polaryzację w zranionych kończynach, powstrzymując ich regenerację. Potem wykazał, że zwierzęta stojące wyżej, takie jak szczury, potrafią czasem odtwarzać kończyny, zwłaszcza jeśli pobudza się rejon urazu dodatkową elektrycznością. Zauważył, że ta zdolność maleje w miarę jak szczury są starsze, a urazy poważniejsze. Pracując z bardziej rozwiniętymi zwierzętami stwierdził, że możliwość regeneracji maleje wraz ze zdolnością do generowania silnego, stałego prądu regeneracyjnego oraz ilością jądrzastych krwinek czerwonych.

W końcu doszedł do wniosku, że im więcej energii dany gatunek poświęca na wytworzenie dużego mózgu, tym mniejsza jest jego zdolność do regeneracji. Ludzie, mający największe mózgi w stosunku do masy ciała spośród wszystkich dużych zwierząt są na przegranej pozycji regeneracyjnej.

Regeneracja jest życiowym faktem, ale w przypadku ludzi godne uwagi jest to, że nie potrafimy jej dokonywać w naszych kończynach. Regeneracja to po prostu embriologia – procesy, z którymi jest związana, są takie same. To jest to samo DNA, wykorzystujące te same ścieżki i ten sam system informacyjny. Regenerujemy się po każdym skaleczeniu i złamaniu, a na poziomie mikro nasz organizm robi to przez cały czas, milion razy dziennie. Komórki naszych jelit regenerują się bezustannie, tworząc nowy nabłonek; nasz szpik wciąż regeneruje krew i układ odpornościowy, a narządy wewnętrzne są zaangażowane w ciągłe naprawy i wymianę zużytych komórek.

Istnieją tkanki, które nie mogą się regenerować, co jest najbardziej przerażające w przypadku mózgu i rdzenia kręgowego. Wynikiem urazu w tych miejscach może być udar lub paraliż, bez nadziei na dojście do zdrowia – te komórki są zbyt wyspecjalizowane, by dało się cofnąć ich embriologiczny zegar.

Jak już wspomniałem, elektryczność, którą Becker odkrył w rannych kończynach, nie była tym samym, czym są impulsy nerwowe. To był prąd stały, a nie rosnący i malejący prąd zmienny nerwów. Becker nie do końca wiedział, skąd ten prąd pochodzi, ale pewien lekarz wojskowy, który go odwiedził, zastanawiał się, czy nie chodzi tu o ten sam mechanizm, który działa w akupunkturze – czy nie było to więc to coś, co Chińczycy nazywają qi?

Część I

Sztuka akupunktury

albo o czym Bóg zapomniał powiedzieć chirurgom

1

Geneza

Na początku była komórka, połączenie plemnika i jajeczka, yang w yin. Pojedynczo były niczym, ale razem mogły podbić świat.

To ty, twoja komórka… Być może nadal istnieje gdzieś w głębi ciebie.

Dzieje tego, w jaki sposób ta komórka stała się tobą, to najbardziej zadziwiająca historia, jaką kiedykolwiek opowiedziano. To historia, która nie tylko stworzyła astronomiczną złożoność naszych mózgów i zmysłowość naszych serc, ale doprowadziła też do powstania cywilizacji i sztuki, szczęśliwej miłości i utraty życia.

Ta komórka zawiera wszystko, co jest niezbędne do jej powstania, a jednak jest niewidoczna. Jak do tego doszło? Sądzicie może, że znacie odpowiedź, że jest nią genetyka, ale to tylko połowa historii.

Geny są jak wielka biblioteka, ale taki księgozbiór wymaga organizacji. Historia tej organizacji jest też historią akupunktury, wyjaśniającą, w jaki sposób organizm tworzy z chaosu porządek i utrzymuje go. Bowiem dzieje akupunktury są historią samego życia i dopiero teraz, kiedy współczesna medycyna wyjaśnia interakcje między komórkami, pojmujemy to, o czym starożytni chińscy lekarze wiedzieli od dawna – że przestrzeń między komórkami jest równie ważna jak same komórki.

2

Wszechświat pojedynczej komórki

Kiedy twoja komórka rozpoczyna istnienie, czyni to w swoistym kosmosie – jest komórkowym bytem pływającym w pierwotnej zupie wypełniającej jajowody. Właśnie wyłoniła się z własnego Wielkiego Wybuchu – momentu połączenia plemnika z jajeczkiem, który stworzył twój wszechświat. Nie wie, gdzie jest dół, gdzie góra, nie ma pojęcia, co znaczy strona lewa i prawa, przód i tył, bo nie ma takiej potrzeby. Jako pojedyncza komórka musi jedynie przetrwać w tej ciemnej przestrzeni.

Niebawem się dzieli. Potem te dwie komórki dzielą się ponownie, i jeszcze raz, i jeszcze, do czasu, gdy utworzą kulę komórek – morulę (co po łacinie oznacza owoc morwy, który przypominają) i rozpoczyna się w nich świadomość przestrzennych relacji z innymi komórkami. To embriogeneza organizacji. W ciągu kilku dni zewnętrzne i wewnętrzne komórki moruli zaczynają się różnicować. Pełnią indywidualne role. Specjalizują się.

Komórki reagują na swoje względne położenie, delikatnie zmieniając funkcje. Te, które leżą w środku, zaczynają wydzielać płyny. Tworzy się jajko, wewnątrz którego istnieje nawet coś, co nazywa się pęcherzykiem żółtkowym. Komórki na zewnątrz stają się mocniejsze i twardsze, bardziej przypominają skórę.

Ten proces zachodzi w zdumiewającym tempie. W ciągu tygodnia są już tysiące komórek. Teraz kula komórek opada przy ścianach macicy. Wczepia się w jakieś miejsce i zagłębia w endometrium – błonę śluzową macicy. Ta kula komórek ma teraz nie tylko wnętrze i zewnętrze, ale także stronę lewą i prawą, górę i dół, bliskość i dalekość.

Części położone na zewnątrz zaczynają tworzyć łożysko, wnętrze dzieli się i tworzy zarodek. Komórki decydują, że na jednym końcu powstanie głowa, a na drugim ogon. Pojawia się prymitywny rdzeń kręgowy, którego jeden koniec grubieje, tworząc zalążek mózgu. Z obu stron wypływają komórki, tworząc narządy i mięśnie. Tkanki nakładają się na siebie, naginają i obracają, przesuwają z jednego końca na drugi. To powinien być chaos, a tymczasem mamy do czynienia z poezją ruchu.

Rezultatem jest doskonale uformowana masa dziesięciu bilionów komórek. To dziesięć tysięcy, tysięcy, tysięcy, tysięcy komórek!

Każda komórka wie nie tylko gdzie jest, ale także co powinna robić i koło której innej komórki się znajdować. Utworzyły struktury o niezmiernej złożoności – odwrócone drzewo płuc o liściach przypominających pajęczynę, milion nanofiltrów w nerkach oraz mózg, który potrafi zorganizować życie w ludzką cywilizację – i dokonały tego wychodząc od jednej niewidocznej komórki.

Wszystko to jest możliwe z powodu tych 23 dwuniciowych spiral DNA oraz imponującego poziomu organizacji. Kiedy komórki tracą tę organizację, dochodzi do choroby.

Najpaskudniejszą, budzącą największy strach i najbardziej nieuleczalną chorobą jest rak. Jego nazwa bierze się stąd, że zachowuje się trochę jak ten skorupiak, rozpościerający na zewnątrz swoje złowrogie kleszcze. Kluczowym problemem raka jest właśnie niekontrolowany rozrost. Komórki, które nie znają już swojej pozycji i roli w organizmie. Utraciły swój związek z ciałem. Nie są już jego częścią, stały się wrogiem organizmu.

Aby zrozumieć, w jaki sposób nasze komórki pozostają powiązane i dlaczego na skutek utraty tych powiązań dochodzi do raka, musimy przyjrzeć się najbardziej ignorowanej tkance organizmu – powięzi.

3

„Z nazwą, ale bez postaci”

NanJing, I w. n.e.

Rak rozprzestrzenia się poprzez powięź (patrz Dodatek 1), a jednak, mimo to, powięź jest w zachodniej medycynie w ogromnym stopniu ignorowana.

Wikipedia poświęca jej zaledwie 18 linijek (w polskiej wersji, przyp. tłum); podręczniki medyczne lekceważą ją zupełnie1, 2. Jedynym wkładem powięzi w medycynę Zachodu jest to, że czasem dochodzi do jej zapalenia, a czasami dławi ona pewne części ciała (zespół ciasnoty).

Mimo to każdy dobry chirurg żywi dla powięzi szacunek. Każdy nerw, mięsień, naczynie krwionośne, narząd, kość i ścięgno są nią pokryte, co mówi chirurgowi, gdzie powinny znajdować się różne elementy anatomiczne. Co niewiarygodne (choć lekarzom może być trudno w to uwierzyć), Bóg nie umieścił powięzi w organizmie dla wygody chirurgów, tylko po to, żeby ciało wiedziało, gdzie mają się mieścić i co powinny robić różne jego części.

Tym niemniej, chirurdzy dobrze wykorzystują to biologiczne uporządkowanie. Dopóki podczas operacji trzymają się płaszczyzny powięzi, powodują niewiele szkód. Dzięki temu istnieje chirurgia endoskopowa, o minimalnym stopniu inwazyjności. Wykorzystuje ona powłoki powięziowe do tworzenia dużych przestrzeni wewnętrznych, w których wykonuje się operacje (takie jak laparoskopie). Można wprowadzić do brzucha kamerę, żeby zobaczyć wątrobę, jelita, narządy płciowe (u kobiet), powodując jedynie minimalne dolegliwości. Prawdę mówiąc, jest to tak łatwe, że lekarze czasem robią to tylko po to, żeby nam zajrzeć do środka (lekarze, podobnie jak większość inteligentnych ludzi, są ciekawi i wścibscy, i prawie zawsze potrafią znaleźć uzasadnienie dla takiego badania). To wszystko jest możliwe dzięki powięzi i przegrodom tworzonym przez nią w ciele.

Nawet najprostsza operacja wiąże się z odnajdywaniem płaszczyzn powięziowych i wykorzystywaniem ich. Linie Langera w skórze informują chirurgów o rozkładzie kolagenu, co pozwala dokonywać cięć w sposób minimalizujący powstawanie blizn.

Natomiast medycyna chińska szanuje powięź w tym samym, jeśli nie większym stopniu co każdy chirurg. Tej najbardziej uniwersalnej spośród tkanek poświęca nie jeden, a dwa narządy: Osierdzie i Potrójny Ogrzewacz. Jednakże medycyna zachodnia kwestionuje istnienie tych narządów.

Medycyny Chin i Zachodu mogą wydawać się sprzeczne i czasami zagmatwane (patrz Dodatek 2), ale są zgodne przynajmniej co do istnienia wszystkich narządów – z wyjątkiem tych dwóch. Na Zachodzie osierdzie jest uważane za bierny, włóknisty worek, który trudno uznać za „narząd”, a Potrójny Ogrzewacz nie istnieje ani jako narząd fizyczny, ani nawet jako koncepcja. Wygląda jednak na to, że w medycynie chińskiej żadna z tych rzeczy też nie istnieje jako narząd fizyczny! W liczącym 2000 lat traktacie medycznym NanJing (Klasyk na temat trudności) Potrójny Ogrzewacz jest enigmatycznie nazywany „narządem z nazwą, ale bez postaci”.

NanJing miał wyjaśniać kwestie poruszane przez jeszcze starszy podręcznik medyczny – HuangDi NeiJing (Kanon medycyny Żółtego Cesarza). Jak na ironię więc, to twierdzenie wciąż jest tematem sporów pośród akupunkturzystów, ale nadal nie jest poddawane pod dyskusję wśród lekarzy Zachodu. Żaden zachodni medyk nie zastanawiał się nigdy nad koanem „Jaką formę przybiera Potrójny ogrzewacz”, bo (dla niego) coś takiego jak Potrójny ogrzewacz nie istnieje.

Akupunkturzyści mogą nie być zgodni co do definicji Potrójnego Ogrzewacza, ale zgadzają się w sprawie jego funkcji w organizmie. Przypomina on trochę pryzmę kompostową. Na dole jest świeży nawóz, w środku gleba, a na wierzchu kwiatki i marchewki. Ta szczęśliwa harmonia jest konieczna. Żuki gnojowe i okrężnice mogą nie mieć nic przeciwko kontaktom z ekskrementami, ale kwiaty i ludzie mają. Tak samo jest z organizmem. W części środkowej przejmujemy wszystko co najlepsze z tego, co spożywamy, dolna część zawiera solidnie przegniły nawóz, a część górna (serce i płuca) to miejsce, w którym rozkwitają nasze kwiaty.

(Może brzmi to trochę poetycko, ale poezja często zawiera głębokie prawdy podane w formie artystycznej, a tak się składa, że ten opis jest dokładnym, choć wyjątkowo zwięzłym podsumowaniem działania organizmu).

Potrójny Ogrzewacz jest kluczem do zrozumienia akupunktury, bo to nic innego, jak układy tworzone i modelowane w ciele przez powięź – część anatomiczną, która nie ma własnej postaci, lecz przybiera formę tego, co okrywa. Powięź jest najważniejszym przymiotem naszego ciała – rzeźbi mięśnie i narządy, a nawet tworzy przypominającą orzech włoski powierzchnię naszych mózgów. To rzeczywiście narząd nieposiadający określonej formy, a jednak wszędzie obecny.

Słowo „powięź” pochodzi od czasownika „powiązać’ i dokładnie opisuje funkcję tego narządu, który łączy ze sobą tkanki. Wyobraźcie sobie pakowane próżniowo warzywa, artykuły przemysłowe… albo nawet mięso. Mięso jest pakowane próżniowo dla zachowania jego walorów i soczystości. Organizm w ten sam sposób pakuje wszystko próżniowo, ale zamiast plastiku używa powięzi. Wszystkie narządy, mięśnie i inne części ciała są zapakowane próżniowo w powięź.

Jednak próżnia w organizmie leży pomiędzy warstwami powięzi. Kiedy ciało jest zdrowe, przestrzeń między nimi jest ściśnięta, jak nieotwarta plastikowa torba w supermarkecie. Wiemy, że ta przestrzeń istnieje i możemy do niej włożyć zakupy, ale najpierw musimy oddzielić od siebie warstwy folii.

To samo dotyczy naszych ciał. Jeśli przebijesz sobie płuco, warstwy powięzi płuca i klatki piersiowej pozostaną w naturalny sposób połączone, bo organizm utrzymuje między nimi podciśnienie. Czasami jednak w uszkodzonej tkance płucnej może powstać „wentyl”, powstrzymujący powietrze przed wsączaniem się z powrotem do płuca. W rezultacie ciśnienie między warstwami powięzi rośnie i otwiera się wolna przestrzeń, tak jak w torbie przy sklepowej kasie. Ta sama zasada jest wykorzystywana w chirurgii endoskopowej, ale w przypadku przebitego płuca taki stan jest niekontrolowany i groźny – nosi nazwę odmy opłucnowej i może prowadzić do śmierci. Sama powięź jest cienka, prawie przezroczysta, ale ponieważ okrywa płuca, ma ogromną moc – moc zabijania, a także, jak się przekonamy, moc uzdrawiania.

Powięź to rodzaj tkanki łącznej, jak medycyna Zachodu trafnie nazywa tkankę łączącą różne rzeczy. Do tkanki łącznej zalicza się także kości, chrząstkę, a nawet krew. Ma ona macierz, którą tworzą i podtrzymują żyjące w niej komórki. W kościach, chrząstce i powięzi macierz ta obfituje w kolagen – i jest to niezmiernie istotny fakt (krew jest nietypowa, ponieważ jej macierz, zwana osoczem, jest płynna).

Powięź łączy narządy z mięśniami, kręgosłupem, nerwami. Otacza kości i stanowi podstawę skóry. Można ją napotkać wewnątrz narządów, wokół nich i na nich; czasami tworzy podwójne i potrójne warstwy. Występuje w każdym zakątku ciała i jest wyjątkowo mocna. Tak mocna, że w czasach Björna Borga i Johna McEnroe naciągi profesjonalnych rakiet tenisowych robiono z powięzi krowich jelit! Chirurdzy używają nawet powięzi z jelit owczych jako nici do zszywania ran pooperacyjnych (aczkolwiek nadano im mylącą nazwę catgut, czyli „kocie jelito”). Powięź jest nieprzepuszczalna dla prawie wszystkich substancji biologicznych, a przy tym nie tylko jest przewodnikiem i rezystorem elektryczności, ale także generuje własną elektryczność – jest piezoelektrykiem!3.

Powięź jest do tego stopnia nieprzepuszczalna, że prawie wszystko się po niej prześlizguje – woda, powietrze, krew, ropa, a nawet elektryczność. Właśnie ta hermetyczność sprawia, że powięź jest tak ważna i przydatna dla chirurgów, tworzy bowiem w ciele komory, wyjątkowe obszary mające wspólny cel.

Nawet Potrójny Ogrzewacz nie jest aż tak bardzo zagadkowy, kiedy rozpatruje się go pod kątem powięzi. Narząd ten stanowią komory klatki piersiowej, brzucha i miednicy, a w każdej z nich zachodzi unikatowa przemiana materii (formalnie rzecz biorąc, są to jamy opłucnowo-osierdziowa, śródotrzewnowa i zaotrzewnowa, ale trochę trudno to wymówić). Między klatką piersiową a brzuchem mieści się przepona – gruby mięsień z obu stron pokryty powięzią, który izoluje serce i płuca od narządów leżących w jamie brzusznej. Pomiędzy nerkami, miednicą i brzuchem znajduje się kolejna gruba warstwa powięzi. A zatem obszary te oddziela to samo, co i wszystkie inne części ciała, tyle że w tych miejscach powięź jest grubsza. Ta powięź zamyka metabolizm każdego z obszarów i w rezultacie każdy z nich zaczyna wypełniać wspólne cele.

Owe obszary Trzech Metabolizmów w starożytnych tekstach chińskich nazwano Potrójnym Ogrzewaczem. Traktat NanJing twierdził, że nie ma on własnej formy, ale to nie oznacza, że nie stanowi fizycznej rzeczywistości. A tworzy go powięź.

Powięź jest nie tylko narządem Potrójnego Ogrzewacza i kluczem, dzięki któremu chirurdzy mogą uprawiać swoją magię, ale też sprawia, że działa akupunktura. Jak się przekonamy, powięź jest absolutnie niezbędna do formowania ciała – bez niej każdy z nas byłby bezpostaciową masą galarety. Zachodnia medycyna boryka się z ideami kanałów w organizmie, prezentowanymi przez akupunkturzystów, choć nieświadomie wykorzystuje ten sam system w swoich opisach anatomii i chirurgii. To tak, jak gdyby technik komputerowy, wymieniając twardy dysk, śmiał się z absurdalnej idei niewidocznej elektryczności płynącej w przewodach.

To niedopatrzenie można jednak usprawiedliwić, bo zachodnia medycyna nadal nie ma uniwersalnego wyjaśnienia akupunkturowych kanałów energetycznych. Meridiany* organizmu czasem, ale nie zawsze, biegną wzdłuż nerwów, wiele z nich znajduje się na łukach kończących kości, ale nie przebiegają wzdłuż samych kości, ciągną się dokładnie wzdłuż mięśni i ścięgien, po czym odrywają się od nich, kiedy im to pasuje. Zdecydowanie istnieje pewien ich związek z tak zwanymi „przestrzeniami międzypowięziowymi” w ciele, ale ustaje on, gdy te przestrzenie się kończą.

* Pierwsi podróżnicy, którzy przywieźli ze Wschodu opowieści o akupunkturze, mieli problemy z przekazaniem znaczenia chińskiej koncepcji medycznej „Jing luo” – kanałów głównych i pobocznych. W tym okresie jakiś pełen dobrych chęci tłumacz porównał tę zawiłą sieć do równoleżników i południków (meridianów), określających długość i szerokość geograficzną. Słowo meridian się przyjęło, ale to kiepskie tłumaczenie. Znacznie lepsze jest określenie „kanał”, którego będę używał od tej pory.

Anatomowie dokonali sekcji niezliczonych ciał, badali je, barwili, napromieniowywali i chłodzili. I co znaleźli?

Dokładnie nic.

Ten brak obiektywnego istnienia meridianów został wykorzystany jako potężny argument za odrzuceniem ich idei.

Zachodnia medycyna mogła przeoczyć rzecz oczywistą, coś, co chirurdzy mieli pod palcami przez cały czas, ich najlepszego przyjaciela, na którym mogli polegać w trudnych chwilach – mapę, którą kierowali się w swych podróżach. Szukając kanałów akupunkturowych, anatomowie (i chirurdzy) ignorowali rzecz, która była wszędzie, pokrywając i łącząc wszystko, rzecz niemal przezroczystą i niewidzialną, ale zarazem bardzo mocną – powięź. Byli jak człowiek szukający okularów, które ma na nosie.

Powięź doskonale wyjaśnia te kanały akupunkturowe. Co więcej, wyjaśnia mnóstwo mniejszych ścieżek, o których uczy teoria akupunktury – tego, co akupunkturzyści określają mianem Jing i luo, wielkich kanałów i małych kanałów. Tłumaczy, dlaczego istnieje niemal nieskończona liczba „punktów”, bo przecież powięź jest wszędzie. Objaśnia, jak można wykorzystać główne powierzchnie powięziowe do określenia, gdzie znajdą się główne punkty i jak będą zachowywać się kanały.

To sięga jeszcze dalej. Powięź wyjaśnia qi, starożytną ideę „siły życia”, która napędza nasze istnienie. Jak się przekonamy, wyjaśnia ją nie za pomocą ulotnych, archaicznych terminów, lecz przy użyciu ścisłych naukowych określeń z dziedziny, która stanowi najbardziej ekscytującą sferę współczesnej medycyny – badań nad komórkami macierzystymi. Powięź łączy qi z morfogenami, arcypotężnymi substancjami, które sprawiają, że z komórek stajemy się złożonymi istotami i, jak wykazano, mają kluczowe znaczenie w rozwoju raka.

Co najbardziej intrygujące, powięź wyjaśnia ścieżki łączące narządy wewnętrzne, ścieżki, którymi przemieszcza się qi, zanim wyjdzie na zewnątrz przez kanały na rękach i nogach. Te ścieżki, opisywane od tysięcy lat w kanonach medycznych, wydają się niemal przypadkowe, ale pełnią kluczową rolę w teorii akupunktury. Są przewodami, którymi qi porusza się z zewnątrz do wewnątrz i tłumaczą, dlaczego jakiś punkt na ręce może wpływać na żołądek lub nerkę. Stają się oczywiste po sporządzeniu mapy ścieżek powięzi.

Powięź to niedostrzegane ogniwo między akupunkturą i anatomią.

4

Potrójna helisa

Głównym składnikiem powięzi jest kolagen – substancja, którą można spotkać w całym organizmie. Tworzy ona nie tylko powięź, ale także ścięgna, więzadła i chrząstkę stawową. Jest obecna w ścianach tętnic, nadaje kościom wytrzymałość na rozciąganie i formuje tkankę łączną w narządach. Umożliwia nawet widzenie, bo to z niej są zbudowane soczewki oczu, a także gojenie, bo tworzy tkankę bliznowatą, Nic więc dziwnego, że kolagen jest białkiem, które w naszych ciałach występuje najobficiej i stanowi mniej więcej jedną trzecią wszystkich białek organizmu.

Włókna kolagenowe są nie tylko najpospolitszym białkiem ciała, ale mają też niezwykłe właściwości.

Kolagen to potrójna helisa. Większość ludzi zna podwójną helisę, strukturę DNA, więc potrójna helisa kolagenu wymaga tylko odrobinę więcej wyobraźni. Ta potrójna helisa powstaje z podjednostek kolagenu zwanych tropokolagenem, które następnie łączą się ze sobą samoistnie. Trzy potrójne pasma helisy tworzą z kolei jeszcze jedną potrójną superhelisę, zwaną mikrofibrylą. I wreszcie te fibryle układają się wzdłuż linii naprężeń.

Cała ta siatka oznacza, że kolagen jest strukturą półkrystaliczną, czyli, że istnieje w nim regularny, powtarzający się porządek atomów w dwóch wymiarach1. Jest to ważne dla elektrycznych właściwości kolagenu.

Kolagen jest niezbędny organizmowi, a proces jego powstawania jest silnie powiązany z witaminą C. Właśnie dlatego żeglarzom podczas długich podróży mocno krwawiły dziąsła – tkanka bliznowata jest zbudowana z kolagenu, a marna dieta ludzi morza dostarczała niewielu witamin. Kapitan James Cook uświadomił sobie, jak ważne są świeże owoce, i robił wypady na tropikalne wyspy w ich poszukiwaniu, choć nie wiedział nic na temat witamin. Siła, którą zyskali jego marynarze, pozwoliła mu okrążyć Ziemię na pokładzie statku Endeavour i odbywać ten rodzaj podróży, które potem uwieczniono w filmach opowiadających o przygodach kapitana Jamesa Kirka i Enterprise.

Kolagen jest nie tylko substancją, która skleja ciało, ale także taką, którą od starożytności kojarzono z klejeniem. Kola- pochodzi od greckiego słowa „kolla” oznaczającego „klej”, a -gen to skrót od „geneza/tworzenie” – kolagen oznacza zatem „twórcę kleju”. W dawnych czasach rozgotowywano skórę i ścięgna zwierząt, aby wytworzyć żelatynę, czyli czysty kolagen, który można wykorzystać jako klej.

Struktura kolagenu powstaje na poziomie atomowym, co daje mu ogromną siłę – w przeliczeniu na wagę jest równie mocny jak stal! Ta wytrzymałość jest niezwykle ważna, bo to podstawowy budulec kości, tętnic, mięśni, ścięgien i powięzi.

Siła kolagenu jest tak wielka, że może stać się problemem. Powięź organizuje ciało w „jamy” – zamknięte przez nią obszary, do których jedynymi wejściami i wyjściami są wąskie kanały naczyń krwionośnych i nerwów. Taka budowa chroni zawartość tych jam przed szerzeniem się infekcji, a także wyraźnie oddziela jedną część ciała od drugiej. Wspomniane jamy są czymś analogicznym do pomieszczeń w budynku, do których można się dostać, lub wydostać z nich, tylko przez niewielkie okna i drzwi. Czasami uraz może sprawić, że ich zawartość pęcznieje. Dzięki swej sile kolagen w powięzi nie ustępuje, co może w końcu doprowadzić do odcięcia dopływu krwi. Kiedy do tego dojdzie, zawartość jamy zostaje pozbawiona tlenu, a kiedy komórki zaczynają umierać, nabrzmiewa jeszcze bardziej. Rozpoczyna się błędne koło. Jedynym rozwiązaniem jest dość brutalna procedura nazywana nacięciem powięzi, w ramach której chirurg przecina błony, uwalniając ciśnienie i umożliwiając ponowny napływ krwi.

Kolagen ma nie tylko ogromną wytrzymałość na rozciąganie, ale także posiada właściwości elektryczne, które są prawie całkowicie ignorowane przez zachodnią naukę. Należy do nich piezoelektryczność, czyli zdolność wytwarzania maleńkich prądów elektrycznych w przypadku odkształcania danego obiektu. W ramach tego samego procesu dzięki deformacji maleńkiego kryształka kwarcu w zapalniczkach papierosowych powstają magiczne iskry. To oznacza, że za każdym razem, kiedy poruszamy jakąś częścią ciała, wytwarzamy niewielki prąd elektryczny.

Skutki słabego kolagenu można zobaczyć w tragicznie pięknych, błękitnych oczach dzieci z chorobą zwaną osteogenesis imperfecta. Białka ich oczu wydają się niebieskie, ponieważ słaby kolagen przepuszcza światło z powrotem, ujawniając kolor leżących pod spodem żyłek. W tłumaczeniu ta łacińska nazwa oznacza „kostnienie niezupełne”, a choroba zazwyczaj objawia się częstymi złamaniami kości u małych dzieci.

Kość ma dwa rodzaje wytrzymałości – jest twarda i nieściśliwa, ale przy tym bardzo odporna na rozciąganie. Te pierwsze właściwości biorą się z kryształów hydroksyapatytu, zbudowanych z wapnia i fosforanu, które nadają kościom biały połysk. Wytrzymałość na rozciąganie to zdolność do opierania się złamaniom i – co ciekawe – wytrzymałość tę zapewniają nie wspomniane kryształy, tylko kolagen. Kryształy są po to, żeby kolagen był „sztywny”2. Kiedy kość podlega naprężeniom, kolagen zapewnia jej wytrzymałość, a kryształy hydroksyapatytu sprawiają, że jest twarda i nieelastyczna.

Linie naprężeń w kościach są na ogół wyraźnie wyznaczone. Kiedy lądujesz na ziemi po skoku, siły są przenoszone przez szkielet w pewien przewidywalny sposób. Ciało odpowiada na te linie napięć w sposób logiczny, wzmacniając kości w tych miejscach. Te linie są widoczne na zdjęciach rentgenowskich jako beleczki kostne – cienkie, białe linie, których zaburzenia są przydatnym markerem drobnych złamań. Ponieważ kolagenu na prześwietleniach nie widać, te białe linie nie są nim, tylko kredowymi kryształami wapnia i fosforanu, które mają zwiększać twardość kości.

W powięzi, mięśniach i ścięgnach nie ma kryształów widocznych na zdjęciach rentgenowskich. Prawdę mówiąc, tkanki te są trudne do zobrazowania jakimikolwiek technikami z wyjątkiem ultrasonografii. Niemniej występuje tu ten sam proces – włókna kolagenu układają się wzdłuż linii naprężeń, dając im ogromną wytrzymałość na rozciąganie. Bo w końcu przecież to kolagen z krowich jelit jest substancją, dzięki której Björn Borg wygrał pięć turniejów wimbledońskich.

Jednak to, co kolagen robi w kościach, jest jeszcze bardziej niezwykłe niż zapewnianie im wytrzymałości. Kolagen ma budowę półkrystaliczną, a jedną z właściwości kryształów jest to, że są piezoelektryczne. Kość też jest piezoelektryczna i (jak to ujął pewien autor): „Wykazano, że po dekolagenizacji kości nie obserwuje się żadnych zjawisk piezoelektrycznych. A zatem głównym czynnikiem piezoelektryczności kości jest kolagen”3.

5

Iskra życia

Piezoelektryczność jest tym, co pozwala zapalniczce wytworzyć maleńką iskierkę. To ta sama elektryczność statyczna, która powstaje w wyniku zginania kryształu – i jest przez cały czas generowana w naszych organizmach.

Znaczenie zjawisk piezoelektrycznych w tkance kostnej jest nadal wyjaśniane. Wiemy, że wzrost kości stymuluje orientacja włókien kolagenowych1, 2. Maleńkie prądy elektryczne wywoływane przez deformację kolagenu pobudzają komórki kostne zwane osteoblastami do wytwarzania dodatkowej masy kostnej3. Sposób, w jaki do tego dochodzi, jest teoretycznie całkiem prosty. Kiedy, na przykład, lądujesz na ziemi po skoku, kości twoich nóg uginają się lekko, żeby złagodzić wstrząs. To ugięcie występuje w całej kości, ale największe jest tam, gdzie pojawiają się największe naprężenia. Włókna kolagenowe w tych miejscach zniekształcają się najbardziej, więc wytwarzają większy ładunek elektryczny. Ten ładunek zostaje wykryty przez komórki kostne (osteoblasty), które zaczynają układać nowe kryształy na włóknach. Rezultat jest taki, że kość w tym miejscu staje się twardsza i mniej elastyczna – czyli jest mocniejsza dokładnie tam, gdzie powinna być. Ten proces następuje przez cały czas. Nawet niewielka zmiana pozycji w trakcie czytania tych słów wywołuje to zjawisko. Przyczyną tego, że astronauci podczas pobytu w kosmosie tracą tak wiele masy kostnej, jest utrata piezoelektryczności. Bez sił grawitacyjnych działających na ich kości kolagen przestaje wytwarzać elektryczność. Nawet intensywne ćwiczenia każdego dnia nie są w stanie zrekompensować braku stałych naprężeń powodowanych przez grawitację. Po roku w kosmosie kości astronautów, tych niezwykle sprawnych żołnierzy, są równie kruche jak u starców. W przestrzeni kosmicznej astronauci tracą co najmniej 1 procent masy kostnej miesięcznie4 i wygląda na to, że nic nie jest w stanie tego zatrzymać.

Doktor Becker wykorzystał zjawisko piezoelektryczności w swoich maszynach do leczenia złamań. Elektryczność i wzrost kości są dziś powiązane w naukowym świecie do tego stopnia, że napisano na ten temat setki artykułów naukowych. Czołowy brytyjski szpital ortopedyczny w Stanmore rutynowo wykorzystuje urządzenia elektryczne do leczenia kości5.

Podstawy naukowe opisanych zjawisk wciąż są słabo znane, ale zdecydowanie wiadomo, że kolagen wytwarza elektryczność, a elektryczność steruje wzrostem kości.

Nie ma powodu sądzić, że kolagen w innych częściach ciała nie wytwarza elektryczności, kiedy zostaje zniekształcony. To właśnie on produkuje elektryczność w kościach, a kolagen zawarty w powięzi jest dokładnie tego samego typu. Kolagen w powięzi jest ułożony wzdłuż linii mechanicznych naprężeń – ilekroć zostaje naciągnięty lub poruszony, generuje maleńkie ładunki elektryczne. Ta elektryczność jest całkowicie ignorowana przez lekarzy z Zachodu – zapytaj o nią dowolnego doktora, a prawie na pewno spotkasz się z konsternacją. A przecież to zadziwiające, że tkanka łączna, która owija i scala całe ciało, jest w praktyce żywą siecią elektryczną. W niezwykły sposób przypomina to starożytne chińskie opisy kanałów akupunkturowych oraz qi.

Kolagen jest nie tylko producentem elektryczności, ale ma też ciekawe właściwości jeśli chodzi o jej przewodzenie – jest półprzewodnikiem6. Innymi słowy, zachowuje się niezupełnie tak jak izolator, ale też nie do końca jak przewodnik. To ta sama właściwość, która daje komputerom „inteligencję”.

Struktura kolagenu sugeruje istnienie dalszych właściwości, sięgających granic naszego obecnego rozumienia organizmu. Istnieją domysły (choć niepotwierdzone badaniami), że potrójna helisa kolagenu przewodzi elektryczność znacznie lepiej wzdłuż niż w poprzek. Gdyby tak było, oznaczałoby to, że mikrostruktura powięzi jest znacznie bardziej uporządkowana i ma większe znaczenie, niż jesteśmy gotowi jej przypisywać.

Właściwości elektryczne kolagenu są interesujące, ponieważ wszystko w organizmie jest elektryczne. Na powierzchni każdej komórki znajduje się pompa, która jest równie niezbędna do życia jak płuca. Ta pompa bezustannie wyrzuca na zewnątrz trzy jony sodu, w zamian za wpuszczenie do środka dwóch jonów potasu, dzięki czemu rośnie ogólna liczba jonów ujemnych i w komórce utrzymuje się maleńki ładunek elektryczny. Bez tego ładunku komórka nie może funkcjonować. Gdyby ta pompa przestała działać, ładunek elektryczny znikłby w ciągu kilku minut i komórka spuchłaby, a następnie obumarła!

Elektryczność jest niezbędna do życia.

Jej wpływ na ciało wykracza poza kierat egzystencji komórkowej. Nerwy używają elektryczności do przekazywania informacji, mięśnie kurczą się dzięki niej, a mózg myśli. Rytm pracy serca jest narzucany przez elektryczny stymulator, a oczy wykorzystują elektryczność do rejestrowania fotonów.

Jak powiedziałby Becker7, jesteśmy „naelektryzowanymi ciałami”, bezustannie emitującymi niewidzialną, bezgłośną energię, która przenika do każdego naszego zakątka z prędkością światła.

Podstawy każdego procesu fizjologicznego, każdego ruchu i każdej myśli można postrzegać dwojako – w rzeczywistości fizycznej i w rzeczywistości energetycznej. W przypadku bicia serca ruch fizyczny można wyczuć dłonią albo zobaczyć za pomocą ultrasonografu, ale jego rzeczywistość elektryczną jeszcze wyraźniej da się ujrzeć na elektrokardiogramie (EKG). Medycyna zachodnia sięga po to badanie tak często, bo pod wieloma względami ta rzeczywistość energetyczna jest bardziej realna od fizycznej, a już z pewnością łatwiej ją zmierzyć.

W coraz większym stopniu nauka uświadamia sobie, że elektryczność rządzi nie tylko tym, jak funkcjonujemy, ale także tym, jak się formujemy. Wykazano, że to elektryczność mówi komórkom macierzystym, gdzie się mają przemieścić – a to jest jednym z najważniejszych problemów embriologii8. Przejawem tego zjawiska jest zdolność elektryczności do leczenia złamań, bo zrastanie się kości stanowi przykład regeneracji i naszej możliwości tworzenia się na nowo.

W samym środku tego elektrycznego świata siedzi kolagen, wszechobecny i łączący się ze wszystkim. Zachodnia medycyna uznaje go za kluczowy składnik tkanki łącznej, wspierający ciało swoją siłą. Ponieważ kolagen jest zarówno półprzewodnikiem, jak i generatorem piezoelektryczności, jego wysoka pozycja w organizmie może wykraczać poza wytrzymałość mechaniczną. Należałoby go postrzegać jako elektryczną supersubstancję, półprzewodzącą, piezoelektryczną biohelisę, przechowującą i generującą elektryczność organizmu, a nawet sterującą nią.

Siła elektryczna zatrzymana w materii oplatającej nasze ciało – to sposób pojmowania rzeczywistości, który zaczyna przypominać medycynę chińską i qi.