Irlandia Jones poszukiwany - Tomasz Borkowski - ebook

Irlandia Jones poszukiwany ebook

Tomasz Borkowski

4,7

Opis

Nie jest to przewodnik. Nie jest to dziennik. Nie są to wspomnienia. Jest to próba opisania osobistych doświadczeń, które autor dzieli z tysiącami innych rodaków i milionami Irlandczyków. Ile było osób w ten proces zaangażowanych, tyle było zdumień i wyjaśnień. Tutaj prezentowana jest jedna z wersji wydarzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lilimadlene

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo zabawna lektura i dużo ciekawostek o Irlandii.
00

Popularność




Irlandia Jones poszukiwany

Tomasz Borkowski

ISBN: 978-83-272-4008-8

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dwie pionowe zmarszczki

Wzią­łem się w Ir­lan­dii z ogło­sze­nia. Po­trze­ba nas było wie­lu, żeby szyb­ko zro­bić wy­ko­pa­li­ska na te­re­nach, gdzie wkrót­ce mia­ła ru­szyć bu­do­wa au­to­strad. Ir­landz­kich ar­che­olo­gów było za mało.

Było to dru­gie ogło­sze­nie z ofer­tą pra­cy dla ar­che­olo­gów, ja­kie wi­dzia­łem w ży­ciu. Pierw­sze brzmia­ło: „Plat­for­my wiert­ni­cze na Mo­rzu Pół­noc­nym. Wszyst­kie za­wo­dy”.

Koń­czy­ła się zima 2006. Niby mia­łem ja­kieś pra­ce, ale były do­syć kiep­skie, więc po­my­śla­łem: „Jadę! Na parę mie­się­cy. Zdo­bę­dę nowe do­świad­cze­nie, pod­szli­fu­ję an­giel­ski”.

Wy­sła­łem ma­ila. Po paru dniach za­dzwo­ni­ła do mnie ja­kaś ko­bie­ta, z któ­rą ja­koś się do­ga­da­łem. Mia­łem się sta­wić w miej­sco­wo­ści Bal­ly­col­la w hrab­stwie La­ois w Ir­lan­dii, dru­gie­go maja o ósmej rano. Po­nad dwa ty­sią­ce ki­lo­me­trów od domu. Nig­dy wcze­śniej tam nie by­łem. To brzmia­ło tro­chę jak wy­rok. Było ta­kie kon­kret­ne, zwłasz­cza od kie­dy ku­pi­łem bi­let na sa­mo­lot w jed­ną stro­nę. Za­czą­łem się czuć jak cho­mik na prze­chy­lo­nym, po­li­tu­ro­wa­nym sto­le. Su­ną­łem po­wo­li ku Ir­lan­dii, a pa­zur­ków nie było w co wbić. Klam­ka za­pa­dła.

Wy­ru­szy­łem w po­dróż przy koń­cu kwiet­nia 2006 roku w to­wa­rzy­stwie po­nad dwu­stu ty­się­cy in­nych Po­la­ków. Część z nich już tam była, po­zo­sta­li przy­by­li póź­niej. Dzię­ki temu było do kogo gębę otwo­rzyć. I nie mam tu na my­śli tyl­ko mó­wie­nia, ale tak­że spo­ży­wa­nie po­kar­mów i na­po­jów. Była taka chwi­la, że po pol­sku w Ir­lan­dii mó­wi­ło wię­cej osób niż w ję­zy­ku ir­landz­kim.

W sa­mo­lo­cie z Wro­cła­wia do Du­bli­na prze­czy­ta­łem jed­nak w prze­wod­ni­ku Pas­ca­la, że „Pol­ska nie ma bez­po­śred­nie­go po­łą­cze­nia lot­ni­cze­go z Ir­lan­dią” (s. 62). Na wszel­ki wy­pa­dek za­pią­łem pasy i zmó­wi­łem trzy „Zdro­waś­ki”. Z lot­ni­ska ode­bra­li mnie po pół­no­cy zna­jo­mi ar­che­olo­dzy, Da­ria i An­drzej. Prze­spa­łem się u nich w mia­stecz­ku Dun­shau­glin.

Na­stęp­ne­go, dżdży­ste­go po­ran­ka, wy­mkną­łem się z domu, żeby zo­ba­czyć, gdzie je­stem. Sza­ry ka­mień i zie­leń. I ja­skra­we drzwi: zie­lo­ne, czer­wo­ne, nie­bie­skie. Nie­dziel­ny po­ra­nek, opu­sto­sza­łe mia­stecz­ko. Ko­ściół prze­ro­bio­ny na bi­blio­te­kę, na­tu­ral­nej wiel­ko­ści fi­gu­ra ko­nia po­cią­go­we­go w ja­kimś ogród­ku. Parę skle­pów, przy­sta­nek au­to­bu­so­wy i to już ko­niec Dun­shau­glin.

Póź­niej Da­ria i An­drzej za­wieź­li mnie do Du­bli­na, po­mo­gli ścią­gnąć sim-loc­ka z ko­mór­ki i po­ra­dzi­li, żeby ku­pić ir­landz­ką kar­tę sie­ci Me­te­or.

Owe­go po­po­łu­dnia Du­blin był sza­ry i błysz­czą­cy. Świe­żo prze­my­ty ulew­nym desz­czem i prze­wen­ty­lo­wa­ny sil­nym wia­trem. Za­par­ko­wa­li­śmy nie bez tru­du nad rze­ką Lif­fey, któ­ra ma sze­ro­kość Oła­wy we Wro­cła­wiu. Po­wie­trze było swie­że i prze­miesz­cza­ło się ze znacz­ną pręd­ko­ścią. Wy­so­kie domy, otwar­te skle­py, ulicz­ni graj­ko­wie, tłu­my na uli­cach, żół­te, dwu­po­kła­do­we au­to­bu­sy, jeż­dżą­ce lewą stro­ną i roz­bry­zgu­ją­ce ka­łu­że. Przy­zwy­cza­jo­ny do kon­ty­nen­tal­ne­go ru­chu, kil­ka razy otar­łem się o śmierć, kie­dy sa­mo­chód nad­je­chał ze stro­ny prze­ciw­nej, niż się spo­dzie­wa­łem. Na szczę­ście nie by­łem sam. To samo ro­bi­li hisz­pań­scy, wło­scy i nie­miec­cy tu­ry­ści, któ­rych wszę­dzie było peł­no.

Ale ja nie by­łem tu­ry­stą. Nie by­łem też imi­gran­tem. Nie za­mie­rza­łem zo­stać w Ir­lan­dii na sta­łe, spro­wa­dzić ro­dzi­ny, sta­rać się o oby­wa­tel­stwo. Nie chcia­łem za­pusz­czać ru­dej, krę­co­nej czu­pry­ny i upo­dab­niać się do ty­po­we­go Ir­land­czy­ka z ob­raz­ków. Nie mu­sia­łem. Rudą, krę­co­ną czu­pry­nę mia­łem od lat.

Kim za­tem by­łem? By­łem ar­che­olo­giem, a ar­che­olo­gia to po­dróż. Nie ma sta­łych wy­ko­pa­lisk. Za­czy­na­ją się i koń­czą. Za­wsze trze­ba być go­to­wym do wy­jaz­du. By­łem oby­wa­te­lem Unii Eu­ro­pej­skiej, któ­ry po­je­chał do in­ne­go jej kra­ju, bo tam aku­rat zna­lazł pra­cę.

Po­ła­zi­li­śmy tro­chę po mie­ście. Po­tem Da­ria i An­drzej zo­sta­wi­li mnie na Bu­sa­ra­sie, czy­li dwor­cu au­to­bu­so­wym w cen­trum sto­li­cy. Zo­sta­łem sam na nie­zna­nej wy­spie. Mu­sia­łem so­bie ra­dzić. Ale nie było źle. Mia­łem sztruk­so­wą ma­ry­nar­kę i wiel­ki zie­lo­ny bre­zen­to­wy wo­rek, a w nim pod­sta­wo­we wy­po­sa­że­nie: ubra­nia, su­chą kra­kow­ską, uni­wer­sal­ny kom­plet na­rzę­dzi, słow­ni­ki, lor­net­kę i atlas pta­ków Eu­ro­py. Mia­łem za­ła­twio­ną po­sa­dę site-as­si­stan­ta w ko­mer­cyj­nej fir­mie ar­che­olo­gicz­nej ACS Ltd., gdzieś w hrab­stwie La­ois i po­kój u ja­kie­goś Ra­fa­ła w Dur­row.

Mó­wi­łem po an­giel­sku. By­łem w sta­nie sam so­bie ku­pić bi­let i za­py­tać w in­for­ma­cji, skąd od­cho­dzi au­to­bus do Port La­oise. Ze zro­zu­mie­niem od­po­wie­dzi było go­rzej, tym bar­dziej że na­zwę mia­sta wy­ma­wia się Port Lisz, na co sam bym nig­dy nie wpadł.

Póź­nym po­po­łu­dniem do­je­cha­łem do Dur­row, spo­tka­łem Ra­fa­ła i wrzu­ci­łem swo­je gra­ty do za­grzy­bio­ne­go po­ko­iku, w któ­rym mia­łem spać. Po­tem po­szli­śmy z Ra­fa­łem do pubu. Za­mó­wi­łem gu­in­nes­sa. Po­cze­ka­łem cier­pli­wie aż pia­na się ustoi, wzią­łem pierw­szy łyk gę­ste­go, gorz­ka­we­go, ka­wo­we­go na­po­ju i od tam­tej pory przez po­nad rok pi­łem wy­łącz­nie gu­in­nes­sa.

Mi­nę­ło sześć mie­się­cy jak z bi­cza In­dia­na Jo­ne­sa strze­lił. Mi­nę­ły trzy lata, a ja nadal tu je­stem. Nadal źle mó­wię po an­giel­sku, nadal mam mgli­ste po­ję­cie o ir­landz­kiej ar­che­olo­gii i o Ir­lan­dii w ogó­le. Dużo się uczy­łem, dużo czy­ta­łem. Roz­ma­wia­łem z ludź­mi, ob­ser­wo­wa­łem ich. Cho­dzi­łem do pu­bów, pra­co­wa­łem, za­przy­jaź­nia­łem się, kłó­ci­łem. By­łem cza­sa­mi bar­dzo sa­mot­ny, a cza­sa­mi bar­dzo szczę­śli­wy. Cza­sem ko­cha­łem ten kraj, a cza­sem go nie­na­wi­dzi­łem.

Prze­wę­dro­wa­łem całą wy­spę. Dzię­ki ar­che­olo­gii miesz­ka­łem w kil­ku hrab­stwach: La­ois, Tip­pe­ra­ry, Me­ath, Gal­way, Cork. W mia­stach, mia­stecz­kach i na zu­peł­nych pust­ko­wiach. Jeź­dzi­łem sa­mo­cho­dem i ro­we­rem, au­to­bu­sem, tram­wa­jem, qu­adem, po­cią­giem i Dar­tem1. Tak­sów­ką i hack­ney­em2. Cho­dzi­łem pie­szo. Ro­bi­łem róż­ne rze­czy. Głów­nie by­łem ar­che­olo­giem, ale też roz­wo­zi­łem piz­zę, bu­do­wa­łem schro­ni­sko dla zwie­rząt, pra­co­wa­łem na far­mie, by­łem bez­ro­bot­nym, tłu­ma­czem, a na­wet baby-sit­te­rem.

Ir­land­czy­cy py­ta­li mnie czę­sto, co my­ślę o Ir­lan­dii. Co mi się w niej po­do­ba. Cze­go nie lu­bię. Po dłu­gim, pa­ro­let­nim, na­my­śle mogę po­wie­dzieć, że naj­lep­sze w Ir­lan­dii są kra­jo­bra­zy, Ir­land­czy­cy i ich po­czu­cie hu­mo­ru. Są to kra­jo­bra­zy, któ­re dużo prze­szły: lo­do­wiec, wy­cin­kę la­sów, in­wa­zję owiec i co­dzien­ne nie­mal bom­bar­do­wa­nia kro­pel desz­czu. Są to lu­dzie, któ­rzy dużo prze­szli – ośmiu­set­let­nie an­giel­skie prze­śla­do­wa­nia, klę­skę gło­du w po­ło­wie XIX wie­ku, de­por­ta­cje do Au­stra­lii, nie­uda­ne po­wsta­nia, wy­lud­nie­nie kra­ju i ma­so­wą emi­gra­cję do Ame­ry­ki na stat­kach-trum­nach. A tak­że co­dzien­ne nie­mal bom­bar­do­wa­nia kro­pel desz­czu.

Co mnie tu naj­bar­dziej wku­rza, to cha­os. A je­śli wku­rza on na­wet mnie, to to musi być na­praw­dę po­rząd­ny cha­os. Moż­na w nim jed­nak zna­leźć wiel­kie prze­strze­nie wol­no­ści i kie­dy o tym po­my­ślę, wku­rza mnie znacz­nie mniej.

Opusz­cza­jąc Pol­skę chcia­łem od­po­cząć od niej i jej pro­ble­mów, wresz­cie na­uczyć się an­giel­skie­go, wy­ko­pać kil­ka wi­kiń­skich mie­czy, za­ro­bić tro­chę for­sy. Nie wszyst­ko się uda­ło. Zwłasz­cza z wi­kiń­ski­mi mie­cza­mi było kiep­sko.

Związ­ki Pol­ski z Ir­lan­dią za spra­wą wę­drow­nych mni­chów się­ga­ją wcze­sne­go śre­dnio­wie­cza. Zie­lo­na wy­spa na da­le­kim za­cho­dzie od daw­na fa­scy­no­wa­ła Po­la­ków. Adam Mic­kie­wicz ge­nial­nie od­dał wra­że­nia z po­dró­ży sa­mo­cho­dem po tym kra­ju pi­sząc: „Wóz nu­rza się w zie­lo­ność i jak łód­ka bro­dzi” (Ste­py Aker­mań­skie). Mo­tyw mo­to­ry­za­cji ir­landz­kiej po­wra­ca u wiesz­cza tak­że w przej­mu­ją­cym opi­sie sie­ci dro­go­wej: „Każ­dy po­dróż­ny oglą­dał te zgro­zy…” (To lu­bię). Ro­man­tycz­na po­go­da prze­mó­wi­ła sil­nie do wraż­li­wo­ści Mic­kie­wi­cza. Dał temu wy­raz w bal­la­dzie Li­li­je pi­sząc: „Zmrok pada, wie­trzyk wie­je; ciem­no, wietrz­no, po­nu­ro. Wro­na gdzie­nieg­dzie kra­cze i pu­cha­ją pu­cha­cze.” Jako męż­czy­zna, po­eta bo­le­śnie prze­wi­dział tak­że trud­no­ści z na­wią­zy­wa­niem kon­tak­tów z płcią prze­ciw­ną. W bal­la­dzie Ro­man­tycz­ność woła bo­wiem: „Słu­chaj dzie­wecz­ko!” I do­da­je z re­zy­gna­cją: „Ona nie słu­cha.”

Jo­nasz Ko­fta, usta­mi Ma­ry­li Ro­do­wicz po­sta­na­wiał, że „tam po­je­dzie, gdzie pada wiecz­nie”. Gdzie „au­to­bu­sy za­pła­ka­ne desz­czem wożą lu­dzi od sie­bie do sie­bie”. Po­eta wy­bie­gał my­ślą kil­ka­dzie­siąt lat w przód i opi­sy­wał du­bliń­skie do­uble­dec­ke­ry.

Przy­kła­dy moż­na by mno­żyć.

Za­raz na po­cząt­ku za­uwa­ży­łem kil­ka dziw­nych zja­wisk przy­rod­ni­czych. Bar­dzo szyb­ko ro­sną tu pa­znok­cie. Być może z po­wo­du wiek­szej wil­got­no­ści po­wie­trza.

Poza tym po­ja­wi­ły mi się u na­sa­dy nosa dwie pio­no­we zmarszcz­ki. Za­czą­łem się za­sta­na­wiać skąd one się wzię­ły. A kie­dy, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, spoj­rza­łem do lu­stra, do­strze­głem w nim zna­jo­me­go fa­ce­ta z dwo­ma pio­no­wy­mi zmarszcz­ka­mi u na­sa­dy nosa i to mi dało do my­śle­nia, w wy­ni­ku cze­go zmarszcz­ki się po­głę­bi­ły.

Po­wtó­rzy­łem eks­pe­ry­ment: po­my­śla­łem o czymś i szyb­ki rzut oka do lu­stra. Po kil­ku pró­bach mia­łem pew­ność – te dwie zmarszcz­ki ro­bi­ły mi się od my­śle­nia. Ja my­śla­łem od cza­su do cza­su jesz­cze w Pol­sce, ale po­byt w Ir­lan­dii i pró­ba zro­zu­mie­nia ota­cza­ją­cej mnie rze­czy­wi­sto­ści, zmu­si­ły mnie do zwięk­szo­nej ak­tyw­no­ści umy­sło­wej.

Po­cząt­ko­wo ży­łem w nie­mal zu­peł­nych ciem­no­ściach. Nie zna­łem do­brze ję­zy­ka, oby­cza­jów, nie mia­łem ir­landz­kich zna­jo­mych. Nie wie­dzia­łem co to jest NCT ani co to za trzej księ­ża, plą­czą­cy się bez prze­rwy w te­le­wi­zji. Czy osob­nik imie­niem Sio­bhán to pan, czy może jed­nak pani? Czy na wy­spach Arań­skich jest faj­nie, czy nie? Czym się róż­ni Du­blin od Ath Cliath i czy moż­na jeź­dzić win­dą z małą dziew­czyn­ką? By­łem jak w gro­bow­cu New­gran­ge pod­czas zi­mo­we­go prze­si­le­nia. Cze­ka­łem na świa­tło. Stop­nio­wo, wą­tły po­cząt­ko­wo pro­myk, na­bie­rał siły. Te­raz już co nie­co ro­zu­miem, cho­ciaż do peł­nej ja­sno­ści jesz­cze da­le­ko. A zmarszcz­ki, któ­re na­zy­wam ir­landz­ki­mi, nie mogą się już po­głę­bić, bo mo­gły­by za­cząć uszka­dzać czasz­kę.

Z tego cią­głe­go zdu­mie­nia i prób zro­zu­mie­nia, o co w tym wszyst­kim cho­dzi, po­wsta­ła ta książ­ka. Nie jest to prze­wod­nik. Nie jest to dzien­nik. Nie są to wspo­mnie­nia. Jest to pró­ba opi­sa­nia mo­ich oso­bi­stych, ir­landz­kich do­świad­czeń, któ­re dzie­lę z ty­sią­ca­mi in­nych ro­da­ków i mi­lio­na­mi Ir­land­czy­ków. Przy­pusz­czam, że ile było osób w ten pro­ces za­an­ga­żo­wa­nych, tyle było zdu­mień i wy­ja­śnień. Tu­taj pre­zen­tu­ję jed­ną z wer­sji wy­da­rzeń. Moż­na by po­wie­dzieć „To­mo­gra­fię”.

Take it Jiři

Je­ste­śmy bli­sko dna. W pół­mro­ku mi­ga­ją bla­de, pul­su­ją­ce świa­teł­ka: zie­lo­ne, czer­wo­ne, nie­bie­skie. W uszach dud­ni, od­dy­cha się co­raz trud­niej. Więk­szy nu­rek wy­ko­nu­je dłoń­mi ner­wo­we ge­sty. Coś po­ka­zu­je. Nie ro­zu­miem. Krę­cę gło­wą.

Pró­bu­je jesz­cze raz. Po­ka­zu­je bu­tlę – jest pra­wie pu­sta.

Mniej­szy nu­rek się po­grą­ża. Jest mu chy­ba wszyst­ko jed­no.

Ki­wam do Mi­cha­ła. Ci dwaj są już za­ła­twie­ni, ale my mo­że­my się jesz­cze ura­to­wać. Mu­si­my spró­bo­wać wy­do­stać się na po­wierzch­nię.

Mi­chał po­twier­dza ski­nie­niem gło­wy.

Mniej­szy nu­rek na nic nie zwra­ca uwa­gi. Więk­szy gdzieś znik­nął w ciem­no­ściach. Mamy szan­sę. Spły­wa­my!

Po mi­nu­cie wcią­ga­my w płu­ca po głę­bo­kim hau­ście świe­że­go po­wie­trza. Uda­ło się!

Dwóch, kom­plet­nie za­la­nych an­giel­skich za­wo­do­wych nur­ków po­zna­li­śmy przed go­dzi­ną w go­tyc­kiej piw­ni­cy prze­ro­bio­nej na za­dy­mio­ną i ha­ła­śli­wą knaj­pę. Pra­co­wa­li przy wy­do­by­ciu gazu gdzieś na Mo­rzu Pół­noc­nym. Mały i duży. Byli na wa­ka­cjach, więc pili i pa­li­li cały czas. Przy­sie­dli się, za­czę­li­śmy ga­dać (zda­wa­ło mi się wte­dy, że mó­wię po an­giel­sku). Opo­wia­da­li, pa­mię­tam, że coś tam so­bie ro­bią pod wodą na iluś tam me­trach głę­bo­ko­ści, a tu koło nich prze­pły­wa­ją spo­koj­nie ja­kieś pta­ki. Może nu­rzy­ki, może alki, a może cho­ro­ba ke­so­no­wa?

Kie­dy więk­szy nu­rek do­wie­dział się, skąd je­ste­śmy, za­wo­łał do kel­ne­ra:

– Te­raz pi­je­my wód­kę! To są Po­la­cy!

Po pew­nym cza­sie mu­sie­li­śmy ich opu­ścić po an­giel­sku, bo zdra­dza­li wszel­kie ob­ja­wy nar­ko­zy głę­bin i ro­bi­li wio­skę, ale tę opo­wieść o pta­kach pa­mię­tam do dziś.

Mi­chał był Ślą­za­kiem, któ­ry przy­je­chał jako re­pre­zen­tant Nie­miec. Ro­dzi­ce za­bra­li go z Pol­ski w smut­nych la­tach osiem­dzie­sią­tych. Dzię­ki temu, że był ze Ślą­ska, nie mu­sia­łem z oby­wa­te­lem Nie­miec roz­ma­wiać po nie­miec­ku. Cho­dzi­li­śmy po róż­nych knaj­pach, a było ich ty­sią­ce. Wcze­sna je­sień, tłu­my tu­ry­stów. Mi­chał co kil­ka mi­nut mó­wił ze ślą­skim ak­cen­tem:

– O, dziew­czyn­ka su­per­faj­na, ja umrę!

Za­raz się skum­plo­wa­li­śmy. Zresz­tą nie mie­li­śmy wyj­ścia: resz­ta to były dziew­czy­ny – Włosz­ka, Niem­ka i Ir­land­ka.

Sha­ron była pierw­szym Ir­land­czy­kiem, ja­kie­go spo­tka­łem. Nie­wy­so­ka dziew­czy­na o krę­co­nych, ru­da­wych wło­sach. O Ir­lan­dii wie­dzia­łem wte­dy tyle, co o Pa­ta­go­nii. To zna­czy coś: że Cel­to­wie, że zwa­rio­wa­ni, że śre­dnio­wiecz­ne klasz­to­ry, że pada i że Ul­ster. Praw­dę mó­wiąc, nie­zu­peł­nie ro­zu­mia­łem, o co cho­dzi w tym ca­łym kon­flik­cie. Ir­land­czy­cy to byli dla mnie An­gli­cy, któ­rzy nie­na­wi­dzą An­gli­ków.

To był wrze­sień 1996 roku. Ko­pa­li­śmy w sa­mym cen­trum sto­li­cy Czech, tuż obok zam­ku Hrad­cza­ny, cmen­ta­rzy­sko wcze­sno­śre­dnio­wiecz­ne. Szkie­le­to­we gro­by wo­jow­ni­ków.

Po pra­cy szli­śmy na dar­mo­wy obiad do rzą­do­wej sto­łów­ki koło ka­te­dry świę­te­go Wita. By­li­śmy naj­brud­niej szy­mi klien­ta­mi tego lo­ka­lu. Po­tem je­cha­li­śmy tram­wa­jem parę przy­stan­ków do aka­de­mi­ka, gdzie się my­li­śmy i prze­bie­ra­li­śmy. Na­stęp­nie wy­ru­sza­li­śmy do mia­sta na piwo.

W tam­tym cza­sie zda­wa­ło mi się nie tyl­ko, że mó­wię po an­giel­sku. Ży­wi­łem też ilu­zje, że mó­wię po cze­sku.

Cze­cho­sło­wa­cja była ce­lem mo­jej pierw­szej za­gra­nicz­nej wy­pra­wy. Przy koń­cu pod­sta­wów­ki po­je­cha­łem na ko­lo­nie do Na­cho­du. Jest to mia­sto gra­ni­czą­ce z pol­ską Ku­do­wą w Ko­tli­nie Kłodz­kiej. Znaj­do­wa­łem się więc ja­kieś czte­ry ki­lo­me­try za gra­ni­cą. Nie za da­le­ko. Ale co tam! Ry­szard Ka­pu­ściń­ski też kie­dyś ma­rzył o po­dró­ży do Cze­cho­sło­wa­cji.

Przed wy­jaz­dem na­uczy­łem się paru zwro­tów po cze­sku i przez dwa ty­go­dnie mó­wi­łem na po­wi­ta­nie „Na shle­da­nou”, kła­nia­jąc się grzecz­nie. Do­pie­ro po po­wro­cie do domu zro­zu­mia­łem, dla­cze­go Cze­cho­sło­wa­cja wy­da­wa­ła mi się tak po­god­ną i peł­ną śmie­chu kra­iną. „Na shle­da­nou” zna­czy „Do wi­dze­nia”.

Ten etap mia­łem już daw­no za sobą. Kil­ka po­dró­ży po Re­pu­bli­ce Cze­skiej, w tym jed­na ro­we­ro­wa, wie­le mnie na­uczy­ło. Mie­sza­jąc pol­ski z cze­skim, by­łem w sta­nie spo­ro wy­ra­zić i wie­le zro­zu­mieć. Wie­dzia­łem na przy­kład, że bi­let to lístek, a květen to maj. I że się mówi w knaj­pie dvie piva, a nie dwa piwa. Nie mo­głem się do­wie­dzieć tyl­ko jed­ne­go: co to jest „Uto­pe­nec”. Wie­dzia­łem, że to jest do je­dze­nia, bo wy­stę­po­wa­ło w kar­tach dań. Ja­koś dłu­go nie mo­głem się zde­cy­do­wać, żeby to za­mó­wić. A kie­dy raz się od­wa­ży­łem, to aku­rat nie było.

Na­sze pra­skie wy­ko­pa­li­ska to była taka mię­dzy­na­ro­do­wa szko­ła ar­che­olo­gicz­na or­ga­ni­zo­wa­na przez Cze­ską Aka­de­mię Nauk. Ję­zy­kiem urzę­do­wym był an­giel­ski. Tro­chę ko­pa­li­śmy, tro­chę wę­dro­wa­li­śmy. Z na­szy­mi cze­ski­mi prze­wod­ni­ka­mi wcho­dzi­li­śmy tam, gdzie zwy­kli tu­ry­ści nie mogą. Wspi­na­li­śmy się na naj­wyż­sze wie­że, scho­dzi­li­śmy do naj­głęb­szych pod­zie­mi. Do tego los zrzą­dził, że je­den z naj­słyn­niej­szych ba­da­czy pra­skie­go śre­dnio­wie­cza na­zy­wał się Ivan Bor­ko­vski i wszy­scy mnie py­ta­li, czy je­stem jego krew­nym. Da­wa­łem mgli­ste od­po­wie­dzi.

Pa­da­ło wła­ści­wie co­dzien­nie. Któ­re­goś razu mie­li­śmy ra­zem z Sha­ron coś wy­ko­pać. Zro­bi­li­śmy zdję­cia, po­tem roz­ło­ży­łem ta­śmy i zna­la­złem me­trów­kę. Ir­land­ka przy­kle­iła ar­kusz pa­pie­ru mi­li­me­tro­we­go do de­ski i za­tem­pe­ro­wa­ła ołó­wek.

– Go­to­we – po­wie­dzia­ła. – Mo­że­my za­czy­nać.

Ja mie­rzy­łem, ona ry­so­wa­ła. Po kil­ku mi­nu­tach za­czę­ło pa­dać. Ry­su­nek nie był zbyt skom­pli­ko­wa­ny. Chcie­li­śmy go szyb­ko skoń­czyć, a po­tem schro­nić się pod da­chem. Deszcz się wzma­gał. Wkrót­ce pa­pier mi­li­me­tro­wy wy­glą­dał jak szma­ta, a ołó­wek nie ry­so­wał po nim, tyl­ko ro­bił dziu­ry. Da­li­śmy so­bie spo­kój i po­szli­śmy do ba­ra­ku.

– Ja nie ro­zu­miem – po­wie­dzia­ła Sha­ron – dla­cze­go tu się nie uży­wa nie­prze­ma­kal­nej kal­ki tech­nicz­nej!

Zu­peł­nie nie wie­dzia­łem, o co jej cho­dzi. Za­wsze ry­so­wa­li­śmy na pa­pie­rze. Je­śli pa­da­ło, cze­ka­li­śmy aż prze­sta­nie.

Mi­nę­ło po­nad dzie­sięć lat…

Roz­ło­ży­łem ta­śmy, zna­la­złem me­trów­kę. Lu­kaš przy­kle­ił do de­ski ar­kusz nie­prze­ma­kal­nej kal­ki tech­nicz­nej i za­tem­pe­ro­wał ołó­wek.

Pa­da­ło od rana. Z prze­rwą, kie­dy mie­li­śmy prze­rwę śnia­da­nio­wą.

Sta­łem na dnie rowu po kost­ki w bło­cie i mie­rzy­łem. Lu­kaš usiadł na od­wró­co­nym wia­drze i ry­so­wał. Mie­li­śmy na so­bie cały nie­prze­ma­kal­ny rynsz­tu­nek: ka­lo­sze, gu­mo­we spodnie i żół­te, nie­prze­ma­kal­ne kurt­ki. Wszyst­ko to uma­za­ne było bło­tem, ale od daw­na prze­sta­ło to ro­bić na kim­kol­wiek wra­że­nie.

– Skur­we­ne po­cza­si – po­wie­dzia­łem we­so­ło, po­ka­zu­jąc na nie­bo. – Po­patrz na te mra­ki!

– Mam to w per­de­li – od­parł Lu­kaš.

– Dnes je pa­tek na szczę­ście.

Tak so­bie ga­wę­dzi­li­śmy. Zna­czy­ło to mniej wię­cej, że po­go­da jest pa­skud­na, ale to nic, bo już jest pią­tek. Lu­kaš był ze Zli­na na Mo­ra­wach. Za ko­mu­ny mia­sto na­zy­wa­ło się Got­twal­dov. Przed woj­ną sły­nę­ło z bu­tów Bata. Pra­co­wa­li­śmy ra­mię w ra­mię przez parę mie­się­cy. Roz­ma­wia­li­śmy mie­sza­nym cze­sko-pol­skim. Kie­dy to nie wy­star­cza­ło, uży­wa­li­śmy an­giel­skie­go. Kie­dy an­giel­ski oka­zy­wał się zbyt ubo­gi, wra­ca­li­śmy do na­sze­go slan­gu. Po kil­ku ty­go­dniach pra­cu­ją­cy w po­bli­żu ro­da­cy mó­wi­li mi, że w ogó­le nie ro­zu­mie­ją, co my z tym Cze­chem ga­da­my. Przy­da­wał się ko­lo­nij­ny po­byt w Na­cho­dzie, pe­da­ło­wa­nie po gór­skich dro­gach i pra­wie mie­siąc wy­ko­pa­lisk w Pra­dze. Tyl­ko Szy­mon wie­dział, o co cho­dzi, bo jest z Cie­szy­na. Oni tam tak cały czas.

Czech, Szwed, dwo­je Sło­wa­ków, trój­ka Ir­land­czy­ków i czter­dzie­stu Po­la­ków. Taka była struk­tu­ra na­ro­do­wa ze­spo­łu ar­che­olo­gów na sta­no­wi­sku Boy­er­stown 1 koło Na­van w hrab­stwie Me­ath w Re­pu­bli­ce Ir­lan­dii w 2007 roku.

Szan­se na roz­wi­ja­nie zna­jo­mo­ści an­giel­skie­go w ta­kim śro­do­wi­sku były zni­ko­me, ale za to mój cze­ski znacz­nie się po­pra­wił. Na­uczy­łem się, że „mrak” to „chmu­ra”, a „mra­ko­drap” to „dra­pacz chmur”. Że „spodnie” to „ka­le­so­ny”. Że „sva­lo­vec” to „kul­tu­ry­sta”. Lu­kaš się na­uczył, że „párek v roh­líku” to po pol­sku zwy­czaj­nie „hot-dog”. Kie­dyś opo­wia­dał mi o kimś, kto miał „za­vi­ro­va­ny po­či­tač”. My­śla­łem, że cho­dzi o za­bu­rze­nia po­czy­tal­no­ści. Nie. Ten ktoś miał po pro­stu za­wi­ru­so­wa­ny kom­pu­ter. Bo „po­čítat” zna­czy „po­li­czyć”, a nie „po­czy­tać”.

Po­je­cha­li­śmy z Lu­ka­šem któ­rejś nie­dzie­li do Mu­zeum Ar­che­olo­gicz­ne­go w Du­bli­nie.

Mu­zeum jest małe, ale za to na wy­sta­wie same cuda: zło­te ozdo­by, świet­nie za­cho­wa­ne cia­ła ludz­kie wy­ko­pa­ne na ba­gnach, wi­kiń­skie mie­cze, mo­ne­ty, pięk­nie or­na­men­to­wa­ne pa­sto­ra­ły bi­sku­pie.

Lu­kaš, z za­wo­du in­ży­nier, któ­ry na wy­ko­pa­li­ska tra­fił przy­pad­kiem, oglą­dał to wszyst­ko ze zdu­mie­niem.

– To ta­kie rze­czy moż­na wy­ko­pać? – za­py­tał, bo my wy­ko­py­wa­li­śmy róż­no­ści, ale ani mie­czy, ani pa­sto­ra­łów, a je­dy­ne cia­ła z ba­gien to by­li­śmy my sami.

Sil­ne prze­ży­cia kul­tu­ral­ne zmu­si­ły nas do uda­nia się na dvie piva do cze­skiej go­spo­dy o na­zwie „Czech Inn” na koń­cu Tem­ple Bar. Za­mó­wi­łem tam „Uto­pen­ca” – oka­za­ło się, że to zwy­kła pa­rów­ka w oc­cie.

Oczy­wi­ście Lu­kaš spo­tkał tam paru kum­pli. Je­den z nich przy­siadł się i opo­wie­dział nam po cze­sku ja­kąś wstrzą­sa­ją­cą hi­sto­rię, z któ­rej zro­zu­mia­łem kil­ka słów po­wszech­nie uzna­wa­nych za wul­gar­ne. Trwa­ło to ze dvie – trzy piwa. Ro­bi­łem, co mo­głem, żeby prze­ko­nu­ją­cą uda­wać głę­bo­kie współ­czu­cie i peł­ne zro­zu­mie­nie. W koń­cu ko­le­ga rzu­cił blu­zgiem na po­że­gna­nie, uści­skał nam dło­nie i po­szedł.

– On wy­jeż­dża z Ir­lan­dii – po­wie­dział Lu­kaš, wi­dząc, że do­ma­gam się na­tych­mia­sto­wych wy­ja­śnień. – Nie może tu zo­stać.

– Coś na­roz­ra­biał?

– Nie. To przez na­zwi­sko. On się na­zy­wa Jiři Hor­ny. Ma prze­rą­ba­ne…

Po cze­sku „hora” zna­czy „góra”, więc to był­by ja­kiś pan Je­rzy Gór­ny. Spo­ko na­zwi­sko. Ale po an­giel­sku „hor­ny” zna­czy „na­pa­lo­ny sek­su­al­nie”. Za każ­dym ra­zem, kie­dy nie­szczę­śnik się przed­sta­wiał, to jak­by mó­wił: „Dzień do­bry, je­stem na­pa­lo­ny Ju­rek”. To może być waż­na in­for­ma­cja w pu­bie po pół­no­cy. Kto wie? Ale kie­dy otwie­rasz kon­to w ban­ku, je­steś na roz­mo­wie w spra­wie pra­cy lub idziesz coś za­ła­twić na ko­mi­sa­ria­cie, two­je ży­cie sek­su­al­ne jest two­ją pry­wat­ną spra­wą. A tu jesz­cze prze­waż­nie trze­ba eg­zo­tycz­ne na­zwi­ska li­te­ro­wać: J E S T E M N A P A L O N Y! J U R E K N A P A L O N Y!

Po­la­kom się czę­sto wy­da­je, że ję­zyk cze­ski to jest taki dzie­cin­ny pol­ski. Jest dużo ka­wa­łów o tym jak to coś tam się na­zy­wa po cze­sku (fla­ga: szma­ticz­ku na pa­ticz­ku, go­łąb: da­cho­wy ob­sra­nec). Po­mi­nąw­szy fakt, że w Cze­chach jest tyle samo ka­wa­łów o tym jak tam coś się na­zy­wa po pol­sku, jest to obcy ję­zyk, któ­re­go się nie­ste­ty nie da umieć bez ucze­nia się. Prze­ko­na­łem się o tym w „Czech Inn”. Zno­wu mi się wy­da­wa­ło, że mó­wię po cze­sku, ale zno­wu by­łem w błę­dzie. To Lu­kaš mó­wił po pol­sku. Po­sta­no­wi­łem więc sko­rzy­stać z oka­zji i po­głę­bić moją wie­dzę.

– A jak jest „na­pa­lo­ny” po cze­sku? – brzmia­ło moje na­stęp­ne py­ta­nie.

– Na­drze­ny.

To sło­wo czę­sto pa­da­ło w opo­wie­ści Ji­řie­go Hor­ne­go.

– A „je­stem na­pa­lo­nym zbo­czeń­cem”?

– Jsem na­drze­ny uhyl.

– To się może przy­dać.

Za­mó­wi­li­śmy na­stęp­ne dvie. Po­tem chy­ba jesz­cze parę. Miło było po­być w Środ­ko­wej Eu­ro­pie. Wró­ci­li­śmy do Na­van ostat­nim au­to­bu­sem, śpie­wa­jąc ci­cho woj­sko­we pio­sen­ki.

Od tam­tej pory, kie­dy spo­ty­ka­łem Po­łu­dnio­we­go Są­sia­da, wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć, żeby zro­bi­ło się we­se­lej. To było znacz­nie lep­sze od „Do wi­dze­nia” na dzień do­bry. Przy­najm­niej wie­dzia­łem, co mó­wię.

Kil­ka mie­się­cy póź­niej, kie­dy pra­co­wa­łem już dla in­nej fir­my w hrab­stwie Cork, do­sta­łem sms-a od pew­ne­go pol­skie­go ar­che­olo­ga, któ­ry wie­dział o mo­jej rze­ko­mej zna­jo­mo­ści cze­skie­go. Wia­do­mość brzmia­ła: „CZESC TO­MEK. JAK BYL TEN NA­PA­LO­NY ZBO­CZE­NIEC? PO­ZNA­LEM FAJ­NA CZESZ­KE I CHCIAL­BYM SIE PRZED­STA­WIC”.

Jestem ET

„Czym się róż­ni Po­lak od ET?

ET ma ro­wer, zna tro­chę an­giel­ski i chce do domu”

Sta­ry ka­wał ir­landz­ki

Mój pierw­szy ty­dzień w Ir­lan­dii. Przy­by­łem z po­ko­jo­wy­mi za­mia­ra­mi. Po­bra­łem już pierw­sze prób­ki gle­by i gu­in­nes­sa. Po­czy­ni­łem pierw­sze ob­ser­wa­cje. Zro­bi­łem pierw­sze no­tat­ki. Na­wią­za­łem pierw­sze kon­tak­ty.

Miesz­kam w Dur­row, w hrab­stwie La­ois. Jest jesz­cze kil­ka in­nych Dur­row. Naj­słyn­niej­sze znaj­du­je się w hrab­stwie Of­fa­ly, skąd po­cho­dzi pięk­na księ­ga z Dur­row (VII wiek) i gdzie od cio­su to­po­rem zgi­nął Hugh de La­cey przy koń­cu XII wie­ku.

Dur­row w La­ois jest ład­ne, małe i jest po­ło­żo­ne zbyt da­le­ko od wy­ko­pu, na któ­rym pra­cu­ję. Prze­wod­nik Pas­ca­la roz­pra­wia się z mia­stecz­kiem tak: „Cie­ka­wych za­byt­ków nie ma tak­że w wio­sce Bal­la­col­la, 3 km na pół­noc­ny za­chód od Dur­row” (s. 186). Po­cząt­ko­wo jeź­dzi­łem z Ra­fa­łem i ło­tew­ską parą ich sa­mo­cho­dem. Ale coś tam się po­zmie­nia­ło i nie mam trans­por­tu.

Mu­szę zna­leźć miesz­ka­nie w Bor­ris in Osso­ry lub naj­bliż­szej oko­li­cy. Nie mam jesz­cze sa­mo­cho­du. Idę na przy­sta­nek. Jest ław­ka i słu­pek. O roz­kła­dzie jaz­dy nie ma mowy. Na szczę­ście by­łem nie raz we Wło­szech, więc idę do skle­pu spo­żyw­cze­go i py­tam, co z tymi au­to­bu­sa­mi. Miła eks­pe­dient­ka mówi, że aku­rat ma roz­kład i może mi go skse­ro­wać.

Jest dzie­wią­ta rano. Wto­rek. Pada. Sza­ro, choć to maj. Przy­sta­nek nie ma żad­ne­go dasz­ku, wia­ty. Słu­pek, ław­ka, brak roz­kła­du. Wszyst­ko. Pry­wat­ny bu­sik od­jeż­dża po dzie­sią­tej. Mamy go­dzi­nę. Idzie­my na sto­pa. Je­śli nic nie zła­pie­my, wró­ci­my na przy­sta­nek.

Po­przed­nie­go dnia po­sta­no­wi­li­śmy z Szy­mo­nem, że tego dnia nie pój­dzie­my do pra­cy. Mu­si­my zna­leźć cha­łu­pę bli­żej wy­ko­pu. I nie spo­cznie­my, póki nie znaj­dzie­my. Z Bor­ris in Osso­ry to jest z ki­lo­metr. Lu­dzie cho­dzą pie­cho­tą do pra­cy.

Mamy ja­kieś lo­kal­ne ga­ze­ty z ogło­sze­nia­mi. Się za­dzwo­ni. Pój­dzie­my na sta­cję ben­zy­no­wą, do skle­pów, pu­bów, na pocz­tę. Po­py­ta­my lu­dzi. Wła­ści­wie ja po­py­tam. Szy­mon nie mówi po an­giel­sku. Udzie­la mi za to mo­ral­ne­go wspar­cia. Po­zna­łem go dwa dni temu. Jest z Cie­szy­na, stu­diu­je rzeź­bę. Za dwa lata bę­dzie bar­dzo do­brym ar­che­olo­giem i moim sta­rym kum­plem. I bę­dzie mó­wił po an­giel­sku. Na ra­zie jest ja­kimś bli­żej nie­zna­nym, ale czy­stym hip­pi­sem, któ­re­go nu­mer wpi­sa­łem do ko­mór­ki pod ha­słem „Sz”, bo mi się spie­szy­ło.

Ma­cha­my przez