Irena Kwiatkowska i znani sprawcy - Roman Dziewoński - ebook + książka

Irena Kwiatkowska i znani sprawcy ebook

Roman Dziewoński

4,0
25,60 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Porywająca autobiografia Ireny Kwiatkowskiej, jednej z najwspanialszych i najpopularniejszych polskich aktorek wszech czasów. Odtwórczyni niezapomnianych ról: Kobiety Pracującej w „Czterdziestolatku”, Zofii Jankowskiej w „Wojnie domowej” i Makowskiej w „Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy”. W książce opowiadają o niej m.in. Piotr Fronczewski, Wojciech Młynarski, Maria Czubaszek, Edward Dziewoński i Jan Kobuszewski.

Cygański obłęd i germańska dyscyplina. Tajemnice tej mieszanki posiada tylko ona: Irena Kwiatkowska.

Agnieszka Osiecka

 

Irena Kwiatkowska jest jak żelbet, a właściwie jak jego zbrojenie. Zbrojenie polskiego wątku komediowego.

Tadeusz Konwicki

 

W dobrym materiale komedii jest wszystko to, co jest potrzebne aktorowi, aby publiczność śmiała się – pozostaje umiejętność wydobycia tego. A Irka należy do mistrzów naszego fachu i nigdy, podkreślam – nigdy, nie miała z tym żadnych kłopotów. Zawsze grając serio!

Edward Dziewoński

 

Pisać i patrzeć na Ciebie i słuchać, jak od pierwszej, czytanej próby rozwija się powołana przez Ciebie do życia postać. Jak przekracza ramy zakreślone tekstem i żyje własnym życiem, zaskakując autora jego pełnią, mnóstwem wypełniających je, precyzyjnie przemyślanych drobiazgów.

Jeremi Przybora

 

Roman Dziewoński

Autor i reżyser słuchowisk w Teatrze Polskiego Radia. Od 1977 roku prowadził audycje muzyczne o musicalu, jazzie i kabarecie w „Trójce”, „Jedynce” oraz Programie II PR. Autor książek i ich projektów graficznych: Sęk z Dudkiem, KABARETu STARSZYCH PANÓW wespół w zespół, Irena Kwiatkowska i znani sprawcy, Ostatni naiwni. Leksykon Kabaretu Starszych Panów (z Moniką i Grzegorzem Wasowskimi), Dożylnie o Dudku Edwardzie Dziewońskim (z Piotrem Dziewońskim), W cieniu ZŁEGO, Dla mnie bomba Jerzego Dobrowolskiego, DODEK Dymsza, Skarpetka w ręku. Krzysztof Kowalewski w garderobie, Gabriela GABI Kownacka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 426

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Fotografia na pierwszej stronie okładki: EDWARD HARTWIG
Fotografia autora: WOJCIECH KUSIŃSKI
Projekt graficzny okładki i skład: ŁUKASZ SULIMOWSKI
Korekta: BEATA GORGOŃ-BOREK, GRAŻYNA KWIEK
Materiały ikonograficzne zamieszczone w tej książce pochodzą przede wszystkim z archiwum Ireny Kwiatkowskiej, które na Jej prośbę przekazałem do Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego, zbiorów Teatru Syrena oraz moich. Roman Dziewoński
Dziękuję: – jak zawsze podczas odgrzebywania teatralnych historii – paniom: Dorocie Buchwald i Monice Krawul z Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego, a także: Agnieszce Daroch z Teatru Syrena, Annie Podsiadło z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego oraz Andrzejowi K. Kunertowi za udostępnienie zbiorów Archiwum Polski Podziemnej (w 2003 roku).
Wydawnictwo oraz Autor dołożyli wszelkich starań, aby ustalić Autorów reprodukowanych zdjęć. Prosimy o kontakt, jeżeli ktoś został pominięty.
Copyright © Roman Dziewoński 2016 Copyright © Wydawnictwo Szelest sp. z o.o. 2016
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być wykorzystana w jakikolwiek sposób bez pisemnego zezwolenia właścicieli praw.
Warszawa 2016 Wydanie III poprawione
ISBN 978-83-65381-05-7
Wydawnictwo Szelest e-mail:[email protected] księgarnia internetowa:www.wydawnictwoszelest.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Irenie Kwiatkowskiej

Dziękuję za czas poświęcony rozmowom...

nie tylko o

IRENIE KWIATKOWSKIEJ

Marii CZUBASZEK

Edwardowi DZIEWOŃSKIEMU

Piotrowi FRONCZEWSKIEMU

Stefanii GRODZIEŃSKIEJ

Wieńczysławowi GLIŃSKIEMU

Gustawowi HOLOUBKOWI

Janowi KOBUSZEWSKIEMU

Tadeuszowi KONWICKIEMU

Barbarze KRAFFTÓWNIE

Zofii KUCÓWNIE

Teresie LIPOWSKIEJ

Wojciechowi MŁYNARSKIEMU

Annie SENIUK

Jaremie STĘPOWSKIEMU

Danucie SZAFLARSKIEJ

Marzenie TRYBALE

Ewie WIŚNIEWSKIEJ

Roman Dziewoński

Pretekst

Irena Kwiatkowska – w porządku! Ale sprawcy? Zawsze przecież byli nieznani. Ich ujawnienie, wybiórcze i subiektywne, jest jednak coraz bardziej potrzebne. Właściwie konieczne. To taki wcinek ginącego gatunku – tych oczarowanych kiedyś maestrią Pani Ireny – w koło młyńskie mijającego czasu. Mam nadzieję, że właśnie to wcinanie się w interesy dzisiejszych ogłupiaczy masową papką, pod dyktando słów Wojciecha Młynarskiego – „Róbmy swoje”, swoje zrobi.

Owi sprawcy, którzy pojawili się na – wokół Kwiatkowskiej – orbicie, należą już dziś do sfery „niemodnych przyjemności”, przywołując piosenkę Aznavoura (Les plaisirs demodes). Stanowią według mnie o smaku życia. Przynależą, prawie wszyscy, do świata żartu, dowcipu, poczucia humoru, kabaretu i komedii, a więc spraw pomijanych i niewartych wspomnienia w annałach historii. Dlatego chciałem, traktując swoje spojrzenie jak niepowtarzalny, ten jeden jedyny wieczór spektaklu teatralnego, przywołać tamten czas.

Tę książkę napisałem w 2003 roku. Na rękę był mi gorący protest Pani Ireny przed uwieczniającą biografią. Według niej zresztą nie było o czym pisać! Podczas rozmowy o niecnym wykorzystaniu pamiątek związanych z jej pracą, które mi powierzyła, na szczęście użyłem słowa „pretekst”. Zainicjowało przyzwolenie. „Kwiatkowska jako pretekst. Akceptuję” – powiedziała. Przypomnienie osób, które ceniła i z którymi współpracowała, stało się jednocześnie zobowiązującą prośbą.

Opisując wcześniej Kabaret Starszych Panów i kabaret Dudek, trafiałem we własnych, małoletnich wspomnieniach i rozmowach ze współsprawcami tamtych wydarzeń na nieocenioną nutę nostalgii, która jest tak łaskawa dla meandrów pamięci. Jednak w niektórych przypadkach okazywała się nielitościwa. Waliła prosto z mostu. Taka Kwiatkowska, przywoływana nawet mimochodem, prowokowała natychmiast do zachwytów i komplementów. Do tego te strumyki przepływające przez pamiętliwych osobników wzbierały potężną rzeką zdarzeń i anegdot.

Pani Irena to czas pochwały rzemiosła aktorskiego i słów w języku polskim z maestrią składanych. Prowokują do refleksji. Tym bardziej teraz, gdy media po prostu produkują gwiazdy i autorytety, a tradycja w zawodzie przestaje być istotna.

Krótko mówiąc, propozycja składana w ofercie masowej sprowadza się do działań dwóch francuskich skautów, którzy w połowie lat dziewięćdziesiątych naskalne rysunki sprzed piętnastu tysięcy lat, znajdujące się w jaskini Bruniquel w dolinie Tarn na południu Francji, po prostu starli, ponieważ „sądzili, że zmywają graffiti jakiegoś wandala”. Mówiąc jeszcze krócej – proponuję znanych sprawców wraz z Ireną Kwiatkowską.

„Męczysz. Trzeba myśleć do przodu. I o czym tu wspominać. Na co to komu. Było, minęło”. Po takim dictum Pani Ireny, powtórzonym po wielekroć, mogłem okazać się jedynie osobnikiem namolnym, konsekwentnym i cierpliwym. Milczała przez czas jakiś. W końcu usłyszałem pytanie – „No, to o czym dzisiaj odbędzie się męczenie Kwiatkowskiej?”...

ROMAN DZIEWOŃSKI

KWIECIEŃ 2016 r.

Pani Irena: „O! Na tym zdjęciu z legitymacji szkolnej to ja widzę, że ta na tym portrecie to ona optymistka jest”FOT. Z ARCHIWUM IRENY KWIATKOWSKIEJ

Samodzielna, urodzona przed wojną, hobbystka...

Ten fragment skeczu Stanisława Tyma z VI programu kabaretu Dudek (rok 1970) pt. Hobbyści, w którym partnerem Pani Ireny Kwiatkowskiej był Bronisław Pawlik, pasuje do niej idealnie. Hobby tyczyło trwania w ówczesnej rzeczywistości, a całość napomykała o tym, jak to przed wojną bywało. Mało, że przed nią, czyli przed drugą, ale też i przed pierwszą światową, a i przed Polską odrodzoną także, urodziła się Irena Kwiatkowska. Było to 17 września 1912 roku.

„Skoro jestem, to musiałam się urodzić. Takie wspominanie to nie dla mnie. Zresztą najlepiej pamiętam zapachy. Dzieciństwo kojarzy mi się z zapachami. Moja dzielnica także. Waliców, Ciepła, bóżnica na Grzybowskiej, dochodziło się do Granicznej i w prawo – był tam już świat zachodni, ale tu była dzielnica typowo żydowska. W naszej kamienicy śpiewał od świtu kantor. Ja słuchałam, ja widziałam, jako dziecko czułam, że on się modli. Przepięknie śpiewał. Na całą kamienicę to się rozchodziło. Zasłuchana byłam. W kamienicy dozorcą był katolik, na pierwszym piętrze my, też katolicy, i na drugim pani Dzieżgowska z siostrą, dwie stare panny, też katoliczki. I to wszystko. Jak były święta żydowskie, Kuczki, to Żydzi budowali szałasy. Przychodzili tylko mężczyźni, a kobiety znosiły jedzenie. Zawsze przyglądałam się z zainteresowaniem. Duże, czarne garnki, w środku na biało polewane. I szedł zapach kartofli... Ja zapachowa jestem, pociągam go nosem do dziś... pamiętam. Żydzi modlili się, pachniały świece. Zrobiłam im kiedyś wielką krzywdę. Przy drzwiach wieszali takie zawiniątka, szczelnie zapakowane. To były ich przykazania i ja, gówniara, młoda byłam, ciekawa – rozpakowałam. Patrzę, po hebrajsku w tę i z powrotem. Przestraszyłam się. Wtryniłam do środka i w nogi. Większość z nich to była pobożna, żydowska biedota. Ale byli też zamożni. Pamiętam panią Zorman, miała rodzinę w Szwajcarii i jej się chyba udało wyjechać. Moi koledzy z podwórka, ich rodzice trafili do getta. Ale wtedy oni przychodzili do nas, ja do nich. Największe zmartwienie małych Żydków, jak w zabawie zgubili czapkę. Poszukiwania zawsze były intensywne. Kiedy przychodziłam do ich mieszkań, czułam naftalinę... no, zapachowa jestem. U tych bogatych pamiętam zielone obrusy, grube, pluszowe. Za moim nosem mogłam chodzić, zawsze mnie prowadził. Tamta Warszawa to zapachy. Tam gdzie bywałam najczęściej, obok domu – sklep ze śledziami. Następny z ciastem. Potem były pisma – papier i druk to też zapach. Dalej szło się Waliców i do Hali Mirowskiej. Naokoło były stoiska. Przechodziłam, a ci z tych straganów uważali, żebym czego nie ściągnęła. A ja byłam zafascynowana towarem, tym, co się działo! W sklepie obok naszego domu sprzedawali lody. Ciasta i lody. Zimne. Chłód w powietrzu i z tego ten powiew i smaku, i zapachu. Ja to czułam nosem! Jestem właściwie Kwiatkowska od zapachu do zapachu. A na straganach to ja patrzyłam na te wspaniałości owoców, ale pomarańcze dostawałam, jak byłam chora. Tak to się tylko przyglądałam. Chodziłam po tamtych ulicach na zapach”.

Za siedmioma górami, za siedmioma morzami była sobie pewna kraina. Mieszkali w niej wspaniali ludzie, szarmanccy oficerowie, uduchowieni poeci. Odbywały się rauty, bale i przyjęcia. Kabaret kwitł, teatr promieniował, rozwijała się literatura. Mieszkańcy byli Europejczykami i nikt ich nie musiał do niczego przyłączać. Kraina ta odrodziła się jak Feniks z popiołów i trwała sobie przez lat dwadzieścia. Do tego Lwów, Gdynia, Druskienniki, Poznań, Jurata, Wilno, Kraków, Zakopane i Warszawa. Mit tamtych czasów, z racji czerwonych poprawiaczy historii, musiał rozkwitać w latach powojennych.

Nie było innego wyjścia. Trwał i trwać już będzie. Paradoksalnie dopiero teraz, gdy świadków już niewielu, coś z normalności tamtych dni przebija się do ogólnej świadomości. Nie ma to i tak większego znaczenia. Ten towar nie jest już tak atrakcyjny i spokojnie można znaleźć dla niego miejsce w odległym zakątku zakurzonych półek. Slalom historyczny, który wykonał naród w dorzeczu Wisły, taki bardziej w stylu kajakarstwa górskiego, kiedy płynąć trzeba czasami pod prąd, zacierał właściwą ocenę. O dystansie nie było mowy. Nawet gdy ta ocena winna być krytyczna, należało przynajmniej milczeć. Na szczęście po Antonim Słonimskim pozostały Kroniki tygodniowe, a Witold Gombrowicz przyglądał się wszystkiemu z daleka. Przywołując, dla kontrastu, postać bohaterskiego agenta Stirlitza, przynajmniej w tych dwóch wspomnianych przypadkach zaproponowano nam „materiał do przemyślenia”. Niewielka, bladoróżowa karteczka ze znakami wodnymi zapisana przed wielu laty kaligraficznym pismem. Nagłówek: „Irenka do pięciu lat przekręcała następujące wyrazy”. Pomiędzy zapisanymi jest kocielatka zamiast czekoladka, forfutan podmieniający fortepian, flofle za kartofle, psieja znaczyło śpiewa, a wszystko się knoci zamiast kopci. Najdłużej jednak, według Pani Ireny, bączki były pączkami. Jej rodzinne wspomnienia są pełne ciepłego tonu, atmosfery, która nie minęła...

„Tatuś mówił: biały kruk! Książki były dla niego najważniejsze. Znał się na nich. Był drukarzem, zecerem, znał rodzaje papierów, druku. Cenił dobrą robotę. Składał je przecież ręcznie. Dla mnie i tak one przede wszystkim pachniały. Szacunek dla książki, nawyk czytania mam na pewno po tatusiu. Nie wyobrażam sobie życia bez książek. Część z tych, które zbierał, mam u siebie na półce. Mamusia nie była zachwycona tymi białymi krukami. «Biały kruk, biały kruk – powtarzała – a ja nie mam na buty dla dzieci na jesień». Zresztą kiedyś sama... To było tak. Zaczęła czytać Sienkiewicza; a książka stała u tatusia w szafce, za szkłem, tak jak inne, żeby się nie kurzyła. Tatuś szafkę, jak wychodził, to zamykał na klucz – tak dbał o te swoje białe kruki. A mamusia kiedyś zapomniała wyjąć przed jego wyjściem tego czytanego właśnie Sienkiewicza. Chodziła, próbowała, aż... poszedł zamek. Mogła czytać dalej. Kiedy tatuś wrócił i zobaczył ten zamek... Ale nic nie było. Przecież to chodziło o książkę! Wszystko i tak zostało w rodzinie, ja czytałam, a brat Edward i czytał, i składał. Poszedł w ślady tatusia i pracował przez wiele, wiele lat w drukarni Słowa Polskiego jako metrampaż”.

„...Tam był już świat zachodni”. Wydaje się, że to tylko kilka warszawskich ulic, także tych ze wspomnień Pani Ireny. Padają od lat te same nazwy. Do tego sklep Simon i Stecki na Krakowskim Przedmieściu, Qui Pro Quo w Pasażu Luxenburga czy kawiarnia Ziemiańska, zwana później Małą, przy ulicy Mazowieckiej. Do tego świata można było z rejonów ulicy Waliców dotrzeć choćby tropem Osi Saskiej, przez plac Mirowski, hale, Ptasią i plac Żelaznej Bramy, do Ogrodu Saskiego. Przez tę zieloną przestrzeń, skręcając przed placem Józefa Piłsudskiego w prawo, dojść, mijając pomnik Peowiaka i Zachętę, do wspomnianej Mazowieckiej. Przez kilka swoich młodzieńczych lat mieszkał tu przyszły „Dudek” – Edward Dziewoński. Było to dla niego niewątpliwie istotne, ale na pewno nie najważniejsze dla historii tej ulicy. Przecież pod numerem siódmym miał tu swoje mieszkanie Julian Tuwim. Aptekę Mazowiecką prowadził uwielbiany w stolicy aktor i pieśniarz, acz farmaceuta z zawodu, zapomniany dziś Marian Rentgen. Swoją drogę przez teatrzyki Warszawy: Miraż, Perskie Oko, Wesoły Wieczór czy Cyrulik Warszawski, zakończył w Katyniu. Jego los, podobnie jak Eugeniusza Bodo, zamieszkałego niedaleko, przy ulicy Wareckiej, zmarłego z wycieńczenia w gułagu, jakoś nie pasuje do kabaretu i rewii. Na tamtej Mazowieckiej, w księgarni Mortkowicza, można było dostać tomiki poetyckie skamandrytów, których silna reprezentacja zawsze zajmowała stolik na pięterku Małej Ziemiańskiej. Do Lechonia, Tuwima, Słonimskiego przysiąść się chcieli wszyscy. Dopuszczano nielicznych. A jeszcze generał Wieniawa-Długoszowski i Franc Fiszer. Komasacja talentu i niepowtarzalności na wydzielonej przestrzeni kawiarni przekraczała wszelkie dopuszczalne normy. Idąc tą ulicą, można było natknąć się na firmę tapet Franaszka, które to nazwisko związane jest także z nową, znakomitą polską błoną fotograficzną. Bar Wróbla i kwiaciarnia Złocień. Mieszkali tu także piękna aktorka Lena Żelichowska z malarzem Stefanem Norblinem.

Tej Warszawy już nie ma. Przeniesiona do legendy, żyje cieniem wielkości i niedobitkami wspomnień cudem ocalonych. To nie Kraków, który jest historią wyżłobionych od trwania kamiennych schodów czy Jamy Michalika. Wspominana elegancja europejskiej stolicy zwanej Paryżem Wschodu coraz bardziej traci swój nimb. Niedługo określenie owo znajdzie miejsce w jakimś leksykonie, wepchnięte w naukowe wytłumaczenie odarte z ukrytych znaczeń.

„Mój wybór drogi w życiu! Z rodziny robotniczej do PIST-u [Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej] to ewenement. Tego już dzisiaj nikt nie zrozumie. Co do samego wyboru, to rodzice nie mieli nic do powiedzenia – tak ona chce, to niech tak będzie. Nie oponowali. Pewnie trochę nie wierzyli. Niech tam sobie coś marzy... Zmartwił się tylko ksiądz. Może dlatego, że wszystko zaczęło się od Diabełka? Ja chciałam być Aniołkiem! Przepłakałam pół nocy... i zadebiutowałam przed publicznością ochronki, do której chodziłam, w jasełkach. Na uroczystościach szkolnych deklamacja wiersza w moim wykonaniu stała się normą. Potem w Gimnazjum Państwowym im. Hoffmanowej, już jako panienka z VI klasy, dzięki mojej nauczycielce języka polskiego zrobiłam następny krok. Ona chciała ciekawiej poprowadzić nasze lekcje. Zaproponowała odczytywanie fragmentów książek z podziałem na role. A w klasie same panienki! Żeńskie gimnazjum. I zaczęło się – żadne tam nadobne dziewoje Irence nie były przydzielane. Polonistka obsadzała mnie w rolach męskich. Byłam Papkinem, Zagłobą, czytałam rolę Puka ze Snu nocy letniej, a to, co proponowałam, podobało się. Doszły do tego szkolne przedstawienia. Moje role zaczęły zwracać uwagę. Wzbudzały – teraz to już mogę się pochwalić – aplauz. Te zdjęcia są śladem tych wyczynów gimnazjalistki. Ogłoszono konkurs na sztukę. Wzięłam udział, wygrałam i zagrałam główną rolę. Napisałam na zasadzie takiej klasycznej, greckiej. A to przedstawienie na Boże Narodzenie. Adam i Ewa, co widać. Ja tym razem już w kobiecej postaci, jako Ewa. Ten teatr był naturalnym elementem edukacji. Koleżanki traktowały go jako zabawę, mnie teatr uwiódł. Postanowiłam zostać aktorką, tylko nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać... O! Na tym zdjęciu z legitymacji szkolnej to ja widzę, że ta na tym portrecie to ona optymistka jest. Może dlatego?”

Ostatni adres. Do września 1939 roku – Trębacka 10. Na tyłach Teatru Wielkiego. Tam mieścił się PIST, także jedna z legend dwudziestolecia, chociaż dotycząca określonego środowiska. Instytut był szkołą zawodową. Żadnych dyplomów wyższej uczelni nikt tu nie dostawał. Obowiązywał egzamin. Zajęcia w dni powszednie od 16.30 do 21.30, a w świąteczne pomiędzy 11.00 a 13.00. Trzy lata na własną odpowiedzialność. Potem praktyka w teatrze i ewentualnie dyplom po zaliczeniu specjalnego egzaminu. Absolwent nie stawał się, tak jak dziś, magistrem sztuki ze złożoną pracą magisterską i odegranym przedstawieniem dyplomowym, ale bardziej aktorem rzemieślnikiem, który od Zelwera otrzymywał w prywatnej rozmowie coś na kształt zawodowego błogosławieństwa – ocenę swojej osoby. Oficjalnie zaś, mimo że profesor Aleksander Zelwerowicz nie był już w późniejszym okresie dyrektorem Instytutu, z jego poręki świadectwo ukończenia szkoły lub złożenia dyplomu. Początek działalności 25 sierpnia 1932 roku. Wtedy wyodrębniono z warszawskiego Konserwatorium Muzycznego, w którym mieścił się do 1935 roku, PIST. Przeprowadzka do pomieszczeń byłej szkoły baletowej, obszerna sala teatralna i liczne pomieszczenia pozwoliły rozwijać idee kształcenia przyszłych aktorów i reżyserów. Tę pracę pedagogiczną przerwał wybuch wojny, ale podjęto ją wkrótce na zajęciach konspiracyjnych.

Czas okazuje się po latach okrutny. Potwierdza starą prawdę – nie ma nic bardziej ulotnego niż spektakl teatralny. Teraz, w dobie wszędobylskiego zapisu tego, co się rusza, uwiecznieni mogą zostać wszyscy. Nawet ci, którym wydaje się, że są aktorami. Po najwybitniejszych pedagogach PIST-u nie zostało prawie nic. Z ponad pięćdziesięciu wykładowców Instytutu pamięć okazuje się łaskawa dla niewielu. Obok Zelwerowicza wspomina się Leona Schillera, Sewerynę Broniszównę, Zofię Małynicz, Irenę Solską, Stanisławę Wysocką, Władysława Daszewskiego, Stefana Jaracza, Konrada Toma, Aleksandra Węgierkę czy Edmunda Wiercińskiego. Za profesorami postępują, wliczając jako pierwszy rocznik 1933, uczniowie. Z około stu trzydziestu studentów Wydziału Sztuki Aktorskiej nazwiska utrwalone w szerszej świadomości sprowadzają się do niewielu: Niny Andrycz, Elżbiety Barszczewskiej, Ireny Kwiatkowskiej, Ireny Malkiewicz, Danuty Szaflarskiej, Lidii Wysockiej, Aleksandra Bardiniego, Tadeusza Fijewskiego, Andrzeja Szalawskiego, Jana Świderskiego. Do tych, którzy zakończyli edukację przed wybuchem wojny – bez dyplomu, należy dołączyć także kilkoro z I i II kursu rocznika 1938 oraz PIST-u konspiracyjnego: Antoninę Gordon-Górecką, Zofię Mrozowską, Zofię Rysiównę, Lidię Zamkow, Edwarda Dziewońskiego, Jerzego Duszyńskiego, Wieńczysława Glińskiego i Andrzeja Łapickiego.

Ten łut szczęścia i owo niepojęte „coś”, które sprawia, że publiczność wielbi i zapamiętuje. Diabelskie sztuczki sztuki aktorskiej. Magia. A przecież po upadku greckiego, a później i rzymskiego teatru, który aktora stawiał na piedestale, w przeciskających się z trudem ku rozumowi i oświeceniu wiekach średnich nie mógł być on chowany w poświęconej ziemi. Podobnie jak prostytutki. Przy okazji owych dam, dających za pieniądze, na wyklęcie przez Kościół załapali się i tkacze! Wspomniane bowiem dawały, odzienie utkane jeno podwijając. Zestawienie zawodów potępionych zaiste przedziwne. Sięgając do książki Lud wesołków w dawnej Polsce Leonarda Lepszego, wydanej w Krakowie (1899), dowiedzieć się możemy, że wykluczonymi już w 1326 roku byli poprzednicy zawodu aktorskiego, a to ioculatorzy, goliardzi i bufoni. Za nimi postępowali przez lata także waganci, frantowie, rymotwórcy, minstrele, rybałci, błaźni, lutniści, kuglarze, krotochwilnicy, szałaputy tudzież wesołkowie. Dwuznaczność, przaśność lubo dosadność w ich wykonaniu oficjalnie ganione były. Ale gdy przychodziło co do czego, wszyscy rozumieli, w czym rzecz. Spisana historia pod tytułem Izabela i rycerz elf zawiera takie zdanie: „Jasio konia poił, Kasia wodę brała”. Nieprzystojne to i było, ale gdy sięgniemy do Reja czy Kochanowskiego, to pełnej krasy język polski poznać możemy. I to dzięki sztuce zawodu, w której aktorskie nauki w Instytucie wcześniej wymienieni pobierali. Całe diabelstwo ujawnić się mogło w pauzie, wzniesieniu brwi, westchnieniu, czyli mniej albo i bardziej aluzyjnym podaniu tekstu. Tragedia bowiem tragedią pozostanie, a sztuka komedii, o czym wiedzą zawodowcy, sztuka mądrego rozśmieszania, z którego nauki płynąć mogą, pozostanie najtrudniejsza.

Komentarz Pani Ireny: „Ta szelmutka to JA!?”FOT. Z ARCHIWUM IRENY KWIATKOWSKIEJ

Z narybku żeńskiego wyróżniamy przedewszystkiem I. Kwiatkowską...

„Jak dostać się do PIST-u? Jak zostać aktorką? Ja – córka drukarza?! Zobaczyłam gdzieś afisz, że absolwenci Instytutu dają popis. Był adres – poleciałam. Aktorzy, prawdziwi, dają popis. Jaka ja byłam przejęta, grają, występują... Już po wszystkim złapałam jednego, potem się okazało, że to był Zbyszek Koczanowicz. «Przepraszam pana, bo ja też bym chciała...» «Chłopaki! Chodźcie tutaj! Takie coś przyszło». Zrobił się rwetes. Obejrzeli od stóp do głów, użyli sobie niemiłosiernie, ale miłosiernie poradzili, że trzeba do sekretariatu, tam a tam. Zielona zupełnie, żadna organizatorka nie jestem, poszłam, jak kazali. Dowiedziałam się, co i jak, co trzeba przygotować. Był czerwiec, a egzamin już we wrześniu. Pamiętam, jak ktoś zauważył, że jest to ciężki egzamin. Odpowiedziałam: «Bez obaw. Egzamin zdam. Będę aktorką charakterystyczną». I zrobiłam, jak kazali. Wybrałam fragment Lalki Prusa – jako prozę – i wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Dzięki temu, że w domu było wiele książek, mogłam przebierać. Sama decydowałam, co wyciągnę z półki. Jak przyszło do przygotowania dialogów, sięgnęłam po satyry Rodocia [Mikołaja Biernackiego]. A co do egzaminu... Zaczął się dla mnie właściwie w tramwaju, którym jechałam do PIST-u. Na przystanku wsiadła przepiękna, bardzo elegancko ubrana dziewczyna. Wszystkie głowy skierowały się w jej stronę. Nie mogłam od niej oderwać wzroku i ja. Patrzyłam jak sroka w gnat. Miała takie wspaniałe rzęsy! W końcu, kiedy dotarłam już na egzamin z tą całą moją mizerną posturą, na korytarzu szkoły teatralnej spotkałam właśnie ją! Przeleciało mi tylko przez głowę: co ja tu robię? Takie niepozorne dziewczę z grzywką. Otrząsnęłam się z tego, kiedy stojąc przed profesorami, usłyszałam głos Zelwerowicza: «Imię, nazwisko». Wtedy poczułam, że to występ. Powiedziałam, co przygotowałam, ale pod koniec Zelwerowicz nagle wrzasnął: «Kartofle się pani wysypały!». To zadanie aktorskie, zaskoczona, bo w końcu żadnych kartofli na podorędziu nie miałam, wypełniłam. To znaczy – pozbierałam. No a potem to już tylko profesor zakomunikował, że za tydzień będą listy z nazwiskami przyjętych. Z wywieszonym jęzorem szukałam, czy jestem. Wreszcie wypatrzyłam – byłam. A tą wspaniałą dziewczyną z tramwaju była Irena Malkiewicz. Zdałyśmy obie. Dwie Ireny, tyle tylko, że jedną można było rzeźbić jako boginię grecką, a ja z tym moim za dużym nosem – zawsze wiedziałam, jak się ustawić do zdjęcia, ale i kto jest majster, robiąc mi zbliżenie, rozpoznawałam od razu. No więc nos, chude toto było, zmierzwione na głowie, ogólnie nic nadzwyczajnego. Dlatego musiałam pracować, wyrywać się do przodu... Rozrabiałam i tyle. Zgłaszałam się tak często do różnych scenek i zadań aktorskich, że Zelwerowicz zaczął się ode mnie opędzać jak od muchy. Grzmiał tym swoim tubalnym głosem: «Kto na ochotnika, oprócz Kwiatkowskiej!». Kolegom się nie za bardzo paliło, a mnie – upartej, pilnej i pracowitej – tak! Wiedziałam, że tylko w ten sposób mogę do czegoś dojść. A przy Zelwerze tym bardziej. Właściwie nie spotkałam kogoś tak bardzo oddanego teatrowi, kształceniu przyszłych aktorów, kształtowaniu osobowości, jak on. Wymagający w stopniu niebywałym, ale bardzo sprawiedliwy. Punktualność była dla niego sprawą oczywistą, a ja się kiedyś spóźniłam... Już ci o tym kiedyś mówiłam, ale powtórzę. Dla mnie to było doświadczenie... nie, doznanie, takie głębokie, wewnętrzne. Kiedy zapytał: «Co się stało?», w jednej sekundzie przeleciało mi przez głowę... kłamstwo. Fałszywa nuta w głosie – nie! Ani w życiu, ani na scenie. Odpowiedziałam: «Zaspałam». Na całe życie – prawda i tylko prawda. Zresztą to całe nasze kształcenie, wychowywanie w PIST-cie opierało się z jednej strony na sprawach rzemiosła aktorskiego, z drugiej – na takcie i kindersztubie. Do tego Zelwer wspomagał finansowo niektórych studentów, zapraszał na obiady, pozwalał przemieszkać. Słowem – załatwiał, ułatwiał, uczył obowiązku i solidnej pracy. Teraz, po latach, wymienić już nie tak łatwo, ale oprócz niego moimi mistrzami rzemiosła, jakie uprawiam, byli jeszcze Jaracz, Stanisławski i Węgierko. To były piękne czasy solidnej pracy, wspaniałych kolegów, Haliny Michalskiej, Kazia Pawłowskiego, mojej przepięknej imienniczki, ale także Saszy. Inaczej nikt chyba wtedy nie zwracał się do Bardiniego. Może dlatego, że był szczupłym, przystojnym brunetem ze wspaniałą grzywą na głowie, a rozrabiał lepiej niż ja. Profesorem został później”.

Połowa lat sześćdziesiątych. Idę z mamą przez pusty plac, wówczas Zwycięstwa, dziś ponownie Piłsudskiego. Od strony Teatru Narodowego zbliża się jakiś pan. Charakterystyczna sylwetka, głos, powitanie z mamą. «Nie wiem, co by było, gdyby...» – tak Aleksander Bardini po kilku minutach rozmowy zaczął oświecanie mojej osoby co do faktów z przeszłości moich rodziców. Trębacka, blisko której staliśmy, przywołała na chwilę swój przedwojenny, obustronnie zabudowany kształt urbanistyczny. Tu znajdowały się studia filmowe Falangi, bar Wiedeński i PIST, w którym przed wojną studiował ojciec. Zanim jednak panowie tam się spotkali, Bardini był już na reżyserii, Dziewoński od 1936 roku na Wydziale Aktorskim. Profesor trzy lata wcześniej poznał moją mamę. Na zajęciach z tańca miał kłopoty. Z muzyką żadnych, ale taneczne pas jakoś mu nie wychodziło. Patrzyłem, słuchałem, nie wierzyłem. Jak Profesorowi mogło coś nie wychodzić? Przecież wszyscy wiedzieli, że potrafi wszystko, a tu taki oficjalny komunikat. To jednak nie był koniec opowieści. Zelwerowicz uznał sytuację za niedopuszczalną, zagroził konsekwencjami, a na koniec poprosił Tacjannę Wysocką, która prowadziła własną szkołę baletową, zespół baletowy, a także zajęcia „ćwiczeń ruchowych” w Instytucie, aby wyznaczyła najzdolniejszą ze swoich podopiecznych, która ma Bardiniego nauczyć tańczyć. Wypadło na moją mamę. Miałem oczy jak talerze, a pointa o dobrze zdanym egzaminie i coś w rodzaju wyciętego na środku placu hołubca przez pana Profesora zamurowały mnie ostatecznie. Wiele, wiele lat później opowiedział mi tę historię raz jeszcze, ze wszystkimi szczegółami, ale tamta wersja, zapamiętana przez gapcia zasłuchanego we wspomnienie Profesora, jest dla mnie najważniejsza. Jego niezwykłe poczucie humoru, błyskawiczne riposty, esencja sytuacji podana w jednym zdaniu, podobnie jak uwaga zwrócona aktorowi, często związana z anegdotą, nie miały sobie równych. „Panie Profesorze, czy był pan na tej nowej sztuce?” „Byłem. Moja ciekawość została słusznie ukarana” – niby to tylko odpowiedź udzielona studentowi PWST, ale...

Zostałem skażony. Jakoś tak nieopatrznie, bezwiednie, mimochodem, przy okazji. Postaci pojawiające się we wspomnieniach, ich zachowanie i wychowanie, a przede wszystkim podsłuchane w aktorskich garderobach rozmowy, które w przekazaniu tradycji teatru są najważniejsze. Przywołani koledzy, którzy już dawno znikli w cieniu kulis, powracają w opowiadaniach najczęściej zabawnych bądź mocno pikantnych. Te kichające na scenie trupy, drzwi niedające się otworzyć, sypki słowne i dziesiątki podobnych przypadków (które czasami zmuszały do przerwania przedstawień), pomijanych w oficjalnych kronikach teatru, są jego esencją. A w jedynie słusznej epoce, która autorytarnie i nieodwołalnie zakomunikowała, że poprzednia nie wróci, zakulisowe wspominki nabierały dla małego chłopaka jeszcze innego znaczenia. Teatralna machina czasu zwielokrotniała doznania. Kreacja Junoszy-Stępowskiego czy przedwojenne kabarety były czymś oczywistym, choć nierealnym. Ten paradoks sprowadzał wszystko do świata wyobraźni łączącego przeszłość z teraźniejszością i bezwiednie wtórował pytaniu: Komu to przeszkadzało?

Zaproszony na początku lat sześćdziesiątych w warszawskiej Syrenie przez samego Adolfa Dymszę do męskiej garderoby – „Co tam będziesz facet siedział z dziewczynami” – stałem się świadkiem, jak później mi uświadomiono, po raz kolejny odegranej pewnej scenki. Oto siedzący obok Tadeusza Olszy „Dodek”, wypełniając czas anegdotami, żartami oraz naśladowaniem różnych przedstawicieli menażerii, puszczający co chwila do mnie oko, doczekał się wreszcie nadejścia Ludwika Sempolińskiego. W jednej chwili roztoczony został obraz najwspanialszego kabaretu na świecie, czyli Qui Pro Quo. Kończyło owo miniwspomnionko tak mniej więcej brzmiące stwierdzenie skierowane do Olszy: „No i tego, panie Tadek, to się nie zapomni. Ten szczeniak Lunio takich numerów z Qui Pro Quo nie może pamiętać, bo go z nami nie było...”. Stojący w drzwiach Sempoliński wysłuchał tyrady z wyrozumiałością, a szerokim gestem odegrane zauważenie własnej osoby skwitował westchnieniem. W ten oto sposób dowiedziałem się, że legendarny kabaret miał salkę kiszkowatego kształtu, trzeba było tarabanić się do niego w dół do piwnicy, szefem był „Faja” Boczkowski, jakiś Węgier zabawnie mówił po polsku, Sempoliński pętał się po teatrach ogródkowych i wodewilach, a do Qui Pro Quo zaangażowany nie został. Świat tak przedstawiany przynajmniej częściowo zapamiętałem i uznałem za oczywisty.

W rozmowach z Panią Ireną dość niespodziewanie odnalazłem drobiazgi z mojej dziecięcej pamięci. Dotyczyły Aleksandra Żabczyńskiego, Fryderyka Járosyego i Jerzego Jurandota. Przenikały z opowiadań mojej mamy. Rozpoczynając swoją karierę artystki tancerki, Janka Smoszewska w połowie lat trzydziestych zetknęła się także z tymi trzema gentlemanami. Pierwszy kojarzył mi się przede wszystkim ze wspaniałym tembrem głosu i siwą czupryną – tak go zapamiętałem, a pamięć utrwaliły zdjęcia zrobione podczas spaceru po warszawskiej Starówce. Żabczyński trzyma mnie nad głową. Kiedy po latach zobaczyłem go w Zapomnianej melodii, w której wystąpiła także mama, stanowczo nie zgadzały mi się jego ciemne włosy. Przystojny, szarmancki, otoczony legendą uwodziciela, pozostał takim do końca. Tuż po wojnie wystąpił na scenie z Panią Ireną. Járosy zaś był pierwszym, który wprost z PIST-u zaangażował młodą Kwiatkowską do swojego Cyrulika Warszawskiego. W następnym sezonie Fryc, jak mówiły o nim przedwojenne gwiazdy, ale tylko one – Ordonka, Pogorzelska – pełen uroku i elegancji, zaprosił (!) Smoszewską – osiemnastoletnią tancerkę do Cyrulika, poświęcając jej kilkanaście minut rozmowy. I jeszcze tuż przed wojną ponowne engagement w jego imieniu od Jerzego Jurandota. Tym razem do właśnie organizowanego Teatru Figaro przy Marszałkowskiej 8. Premiera została wyznaczona na 2 września 1939 roku. Mama najbardziej wspominała mrok ulic Warszawy i przemykanie pod ścianami domów na tę ostatnią próbę, którą tak w Dziejach śmiechu opisał Jurandot:

„Pierwsza próba generalna odbyła się 31 sierpnia. Miasto było zaciemnione, wyklejone afiszami mobilizacyjnymi, w nocnych aptekach stały długie kolejki po tampony mające zastąpić maski przeciwgazowe. Nikt z nas nie miał wątpliwości, że wojna wisi na włosku. Ale też nikomu nie przychodziło na myśl, żeby zrezygnować z premiery. Front zatrzyma się przecież na długie miesiące na ufortyfikowanej granicy, Warszawa musi żyć normalnie. Możliwe zresztą, że przekształcą nas w teatrzyk frontowy – tym bardziej musimy być gotowi. Późną nocą próba dobiegła końca. Ostatnim numerem był piękny kujawiak, Marian Rentgen wyczarował barwne pary, scena wirowała i wreszcie zamarła. «Po zakończeniu – powiedział Járosy – zaśpiewamy hymn. Czy wszyscy dokładnie pamiętają słowa? Powtórzymy sobie!» Pianiści zasiedli z powrotem do instrumentów i zagrali «Jeszcze Polska». Z pierwszego rzędu widowni widziałem wyraźnie łzy, które powoli zaczęły spływać im po twarzach, kiedy śpiewali. Płakały wszystkie kobiety. Płakał Járosy. Płakali sceptyczni, z trudem poddający się wzruszeniu «kabareciarze» – Lawiński, Minowicz, Znicz. Płakał już zmobilizowany siwowłosy porucznik Marian Rentgen. Płakali przy fortepianach Boruński i Gimpel. Wszyscy. Wielu z nich widziałem tego dnia po raz ostatni”.

Po latach, w książce Dymek z papierosa, złożonej ze wspomnień aktorów i autorów przedwojennego kabaretu, zawierających także te Jurandota, znalazłem dedykację: „Pani Jance Smoszewskiej (bo tak najlepiej pamiętam) J. Jurandot. 8 V 60 r.”. A do tego dopisek Dymszy: „Powiem na ucho”. I powiedział, jak zawsze, ale tylko niektórym, to słowo na literę „d” odnoszące się do miejsca, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.

I jak tu było pozostać nieskażonym. Mimowolnie łapałem tę atmosferę, która na dobrą sprawę jest nie do opisania. Albo zaczyna się ją przyjmować z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo lepiej jej nie ulegać. Dwuznaczność, aluzja, żart są tu chlebem powszednim, często nie do przyjęcia w innym środowisku. Popatruję, pisząc te słowa, na mocno poskręcane cztery litery. Dosłownie, bo są to litery z tego właśnie słowa. Wykonał je i własnoręcznie przytwierdził do kawałka deseczki Adolf „Dodek” Dymsza. Z tyłu umieścił do tego taką dedykację: „K.K.n.D. I Proszę przyjąć odznakę członka rzeczywistego. Za zarząd Klubu Katów na Dupę...” – i tu podpis autora, członka założyciela zresztą, wraz z adnotacją, że ta poskręcana czteroliterowa dedykacja przeznaczona jest dla „drogiego Dudka Dziewońszczaka”. Pojawiający się w rozmowach z Panią Ireną aktorzy i ludzie teatru należą do grupy tych obdarzonych talentem. Bardzo rzadko występuje ktoś wymieniony z nazwiska, kto zawalił albo nie sprostał wymaganiom. Trzej wspomniani panowie, przy różnych okazjach, opisani zostali następująco: „Żabczyński – uroczy, znakomity aktor, Járosy – jak on nas, debiutantów, zapowiadał! Jurandot – spokój, poczucie humoru, perfekcja”. Pokolenie PIST-u, jak określa się Jurandot – spokój, poczucie humoru, perfekcja”. Pokolenie PIST-u, jak określa się wychowanków Zelwerowicza, przywiązywało ogromną wagę do wpojonych im zasad. Dostrzegane i cenione przez Irenę Kwiatkowską postawy rodziły się właśnie tam.

Zanim wrócimy na Trębacką, musimy wpaść jeszcze na Okólnik. Tu bowiem, w suterenach, mając nad sobą studentów Konserwatorium, w niewielkich pomieszczeniach i korytarzach pełnych kabli i rur gnieździł się PIST. Niebywała aktywność, jak wszyscy wspominają, studentki Instytutu Kwiatkowskiej rozpoczęła się w 1932 roku. Pomiędzy jej koleżankami i kolegami na tym I kursie nowej uczelni znaleźli się m.in.: Włodzimierz Aposzański, Aleksander Bardini, Halina Dworzyńska, Lilia Kahanówna, Władysław Łukaszewicz, Irena Malkiewicz-Domańska, Halina Michalska, Kazimierz Pawłowski, Leon Pietraszkiewicz, Alina Rostkowska. Trzy lata później, kończąc kurs III, już z nowego budynku wyszło dwudziestu czterech przyszłych aktorów.

Pani Irena: „Teraz, stąd gdzie mieszkam, miałabym kilka kroków. Wtedy musiałam sporo się nabiegać. Co tu dużo mówić, w domu rodzeństwo. Nie przelewało się. Tatuś ciężko pracował, na wszystko, co potrzebne, starczało. No i na książki oczywiście. A na zajęciach PRACA, PRACA i jeszcze raz PRACA. Ale mnie jeszcze i tego było mało, co widać na załączonym obrazku. Chodziłam na szermierkę. Dodatkowo. To zdjęcie z lekcji. Wybrałam floret. Potem były nawet zawody. Ja dużo ćwiczyłam, znajdowałam sobie dodatkowe zajęcia. Te panienki tutaj to nie były uczennice szkoły. To taki werbunek dla chętnych. Czasami byłam zmęczona, ale szczęśliwa. Uczyłam się. Pracowałam. No dobrze, będzie coś normalnego, nie o tych moich wiecznych ćwiczeniach. Zapamiętałam to na całe życie. Sasza [Bardini] zaprosił mnie do swojego rodzinnego domu na obiad. Jego mama podała rosół! Co to był za rosół! Ten zapach! Mój nos mi o nim wszystko opowiedział. Jak był doprawiony! I te oczka, nie, okręgi pływające w tym rosole. Już nigdy tak wspaniałego nie jadłam... i nie wąchałam oczywiście”.

Aleksander Zelwerowicz, poza sprawami rzemiosła aktorskiego jako takiego, przykładał wagę do rozwoju intelektualnego adeptów. Historia sztuki, teatru, literatury znalazły się wśród przedmiotów wykładanych w Instytucie. Do tego wycieczki. W tym zagraniczne. Na pierwszą, pomiędzy 18 a 24 kwietnia 1933 roku, na Łotwę, do Rygi, pojechała wybrana grupa studentów. W tym Pani Irena. Z zachowanych przez nią zdjęć, gazet, specjalnej broszury wydanej z okazji pięciolecia Teatru Polskiego na Łotwie (jak wtedy pisano) można zorientować się, jak bogaty był program pobytu. 21 kwietnia o godzinie 20.00 odbyło się „Przedstawienie Instytutu w Konserwatorium”. Goście mogli obejrzeć podczas tej prezentacji m.in. Pogrzeb Kazimierza Wielkiego w opracowaniu Koczanowicza. Była to deklamacja chóralna przygotowana przez PIST z okazji dwudziestej piątej rocznicy zgonu autora, Stanisława Wyspiańskiego. Cudem ocalała fotografia z tą sceną przedstawiona Pani Irenie oraz uwaga, że niestety, nie wszystkie osoby zostały rozpoznane, i pytanie, czy pamięta ten występ, zaowocowały taką odpowiedzią: „Oczywiście, że pamiętam. Ale przede wszystkim – konkretnie. Zapisuj, rozpoznałeś pięcioro... no to tak, od lewej...”. I tu padło szesnaście (!) nazwisk kolegów. Spośród trzydziestki pozostało nierozpoznanych dziewięcioro. Do tego wszystkiego uwaga o ulubionych zajęciach Leona Schillera, zbiorowej grze scenicznej. Plastyka ruchu grupy studentów, doprowadzana do perfekcji przez autora pomysłu, trwała podobno nieraz długie, bardzo długie godziny. Takie „grupowe ćwiczenia plastyczne w kompozycji i wykonaniu słuchaczów PIST, bez korekty nauczycielskiej”, jak można było przeczytać w programie, przedstawiono także na Łotwie. W drodze powrotnej zatrzymano się jeszcze w Dyneburgu i Wilnie. Nieco wcześniej, 20 kwietnia 1933 roku, córka wysłała do „Wielmożnych Państwa Kwiatkowskich”, zamieszkałych przy ulicy Grzybowskiej 29 m. 18 w Warszawie, kartkę z widokiem Rygi o treści następującej:

„Kochani Rodzice! Żałuję i przepraszam, że tak długo zwlekałam z napisaniem, ale to nie moja wina, naprawdę. W Rydze zgotowano nam wielką owację, kwiatową, dancingową, teatralną, morską i co tylko chcecie. Ile tu oni na nas wydają – to przechodzi wyobrażenie. Co dzień jesteśmy w teatrze – w loży. Fotografują nas na każdym kroku, prowadzą do najdroższych lokali. Świetnie. Męczą nas także, bo cały dzień na nogach – zwiedzamy.”

Powrót do Warszawy oznaczał powrót do zajęć w Instytucie. Ponieważ przestrzegano zasady, aby studenci nie brali udziału w żadnych spektaklach poza uczelnią, a popołudniowe zajęcia praktycznie uniemożliwiały regularne odwiedzanie teatrów, pozostawały jedynie jakieś szczególne okazje. Do tego dochodziły organizowane specjalnie przez profesorów swoiste wyprawy. Jedną z nich, ale z nieco późniejszego okresu, tak wspomina Edward Dziewoński: „Zapamiętałem ten dzień – 11 marca 1936 roku. Tylko dzięki protekcji Zelwera dostało się nas kilkoro z PIST-u na premierę Tessy, zaadaptowaną do teatru przez Giraudoux. Reżyserował Aleksander Węgierko, który przywiózł tę sztukę z Paryża. Według mnie był to najlepszy nasz przedwojenny reżyser. Szyfman wysyłał go co pewien czas do Francji, aby oglądał nowości i co najlepsze przywoził do Polskiego. My przecież mieliśmy światowe premiery Shawa wtedy... ale wracając do Tessy. Teatr Mały, filia Polskiego, który mieścił się w gmachu Filharmonii. Ludzie szaleli, my, studenci, oczywiście na stojaka, ale dzięki temu mogłem lepiej obserwować to, co działo się na widowni. Nastrój niebywały, pamiętam go do dziś i wiem po tylu latach w zawodzie, że to nieczęsto się zdarza. Grały w tym dwie dziewczyny od nas, tuż-tuż po PIST-cie. To nie były ich debiuty teatralne, ale od tego zaczęły się ich kariery. W tytułowej roli wystąpiła Elżbieta Barszczewska, a Nina Andrycz grała jej siostrę Tony. Do tego Jacek Woszczerowicz jako Trigorin. Ta rola sprawiła, że stał się znanym i liczącym się aktorem. Wiem, że takie wyprawy Zelwer załatwiał rzadko, ale wiedział, na co i kiedy. Widziałem kawał prawdziwego teatru dzięki niemu”.

W Warszawie roku 1933, po powrocie z wycieczki, studenci mogli spróbować dostać się do Ateneum na Rewolucję w Pikutkowie. Bilet ulgowy kosztował wtedy na krzesła w rzędach pierwszym i drugim złotych 5. Normalny 8,70, ale w drugim rzędzie balkonu bocznego tylko 1,20. Zmiany cen następowały wraz z oddalaniem się od sceny. W Teatrze Polskim, na przykład na Fräulein Doktor Jerzego Tepy normalny w pierwszym rzędzie kosztował 12,70, a ulgowy 7,90. Ceny na balkonie od 6,70 do 2,10. Wszystkie tak dokładne informacje dotyczące warszawskich teatrów znajdowały się w Biuletynie Informacyjnym Komisji Propagandy Teatrów i Sztuki, który studentka Kwiatkowska przechowała. Starała się, kiedy tylko mogła, chodzić do teatru i oglądać przedstawienia.

Pozostaje jeszcze przytoczyć pierwsze zdanie ze wspomnianego biuletynu:

„Oddajemy do użytku PT. niniejsze wydanie Biuletynu Informacyjnego w przeświadczeniu, że mimo dzisiejszych trudnych czasów wskaże on możność niewyrzekania się teatru i sztuki, lecz przeciwnie, pozostawania z niemi i pięknem przyrody w stałym kontakcie (...)”[1].

Chińczycy mają swoje powiedzenie, będące ponoć przekleństwem: „Obyś żył w ciekawych czasach”. My chyba żyjemy zawsze w ciekawych.

Na początku lat trzydziestych PIST stał się jednym z tych modnych miejsc stolicy, w których należało się pokazać. Zaproszenia na szkolne przedstawienia przyjmowali wybitni, uznani aktorzy. Pojawiali się poeci i literaci. Recenzje z występów pisał Boy-Żeleński. Mimo niskich stawek, od momentu powstania Wydziału Reżyserii, prowadzonego przez Schillera, na scenie szkoły pojawiali się zawodowi aktorzy. Zdarzały się także wyjątkowe okazje, aby student mógł przedstawić efekt swojej pracy.

„To było wyzwanie, ale nawet się nie zastanawiałam. Ani minuty. Zabrałam się do pracy. To był wynik tego mojego zgłaszania się do czego popadło, jak coś proponował Zelwerowicz. Ogłoszono konkurs na recytację wiersza dla dzieci. Wiedziałam, że będzie dostojne grono oceniających i muszę pracować, aż się kurzy. Wybrałam taką bajkę O koguciku i kurce. Było do tego wyznaczone zadanie techniczne. Ja poleciałam na jednym oddechu od... wody do lipy... ta kurka biegała, żeby ratować tego kogucika, ten się napił i eeeech...! poleciał. Powiedziałam, zapiałam, dostałam i przyniosłam do domu nagrodę. Pierwszą. 50 złotych to było wtedy dużo pieniędzy. Po latach mogę już tak o tym mówić – wszystkie konkursy wygrywałam. Mamusia kazała po tym pierwszym, żebym zawsze tyle pieniędzy przynosiła. To była dla mnie olbrzymia suma!”

Konkurs i jego wyniki zostały zauważone i opisane w prasie. Popularny „IKC” [„Ilustrowany Kuryer Codzienny”] 16 grudnia 1934 roku informował o niedzielnych zmaganiach w Teatrze Nowym, o wcześniejszym przedkonkursie eliminacyjnym i prześwietnym jury, w którego skład wchodzili m.in.: Ewa Szelburg-Zarembina, Maria Kuncewiczowa, dr Janusz Korczak i Henryk Ładosz. Zadanie i finał opisano tak: „Tematem była bajka dla dzieci w formie recytacji lub inscenizacji, przyczem w tym ostatnim wypadku dekoracje i kostjumy trzeba było zrobić samemu, a koszt ich nie mógł przenosić 10 zł. Po wysłuchaniu dopuszczonych do finału konkursowego bajek recytowanych i inscenizowanych, jury jednogłośnie postanowiło I nagrodę w kwocie zł 50 przyznać Irenie Kwiatkowskiej (kurs III) za recytację bajki o «Koguciku i kurce» (rzeczywiście doskonałe studjum na dyrekcję i wytrzymałość oddechu). II nagroda – zł 30 – przypadła w udziale Tadeuszowi Fijewskiemu (kurs II) za inscenizację p.t. «Jak ja prędko czytam» Duszyńskiej (najbardziej wartościowa pedagogicznie). III nagroda – zł 20 – została przyznana Janinie Wilczerównie (kurs III) za inscenizację «Pan Fąfel i jego koń» (dobre efekty cyrkowe)”.

Wewnątrzuczelniany konkurs, jak i sam Instytut zajmowały coraz bardziej eksponowane miejsce na ówczesnej kulturalnej mapie Warszawy. Dotychczasowa, raczej piwniczna siedziba wymagała światła i po niedługim czasie znalazła sobie miejsce aż na czwartym piętrze kamienicy przy Trębackiej, na tyłach kompleksu budynków Teatru Narodowego i Opery. Aby dostać się na samą górę, profesorowie i studenci zagłębiali się w potężnej, wysokiej bramie, przez którą dostarczano operowe dekoracje. Z prawej strony, w podcieniu, wejście do klatki schodowej, a w niej staroświecka, pojękująca winda. Każdy natykał się tu na wiecznie podchmielonego, burkliwego dozorcę zamieniającego się w windziarza. Rozklekotana maszyneria dowoziła delikwentów do zawieszonego nad szybem pomostu. Kierując się nim w lewo, docierano do Wydziału Sztuki Aktorskiej. Po prawej znajdowało się królestwo Schillera – Wydział Sztuki Reżyserskiej. Przyszli aktorzy otrzymali dla siebie zdecydowanie więcej przestrzeni. Cztery duże sale, z których największa była salą teatralną. Ten opis, wyłaniający się ze wspomnień, doskonale ujmuje tekst jednego z wykładowców Instytutu, wybitnego człowieka teatru Tymona Terleckiego, zamieszczony w jego Rzeczach teatralnych wydanych przez PIW, zatytułowany Klimat PIST-u.

W poprzedzającym go rozdziale znaleźć można takie zdanie: „Drobna, niepozorna Irena Kwiatkowska dobiła się ważnego miejsca, jest stylem i klasą samą dla siebie”. Po wycieczce na Łotwę była jeszcze jedna wyprawa – do Jugosławii, późną wiosną 1934 roku, i wreszcie w rok potem wyjazd do Włoch pomiędzy 23 kwietnia a 5 maja. Studenci PIST-u otrzymali tu dodatkową lekcję. Pani Irena zapamiętała to tak: „Terlecki! Wspaniały wykładowca. Dokształcał nas, przekazywał swoją wiedzę, a potem, we Włoszech, mówił: «To właśnie o tym wam wspominałem, a tu zdarzyło się to, o czym opowiadałem». We Florencji, kiedy zebrał nas na jakimś placu, zaczął tak: «Florencja to jest muzeum na ulicy. Dzieła sztuki co krok». A tu ta brama, a tam to zwieńczenie, to z tego wieku, tamto z tamtego... Czysty renesans, ale tu obok gotyk, ale włoski, i tak w kółko. A właściwie cały czas byliśmy na ulicy. To była konfrontacja z jego wykładami. «To, o czym wam mówiłem» – mam w uszach do dziś. I taki dzieciak... studentka, zapamiętałam. Bardzo dużo nas uczył. I nie tylko on. Dbali o nas w tym PIST-cie niebywale. Mnie takie nastawienie wykładowców dopingowało tylko do jeszcze cięższej pracy... Czy ja nie za często wyskakuję z tą pracą? Przecież nie uwierzą albo będą mieli dosyć... No dobrze, bo chcę jeszcze wspomnieć o drugim konkursie recytatorskim, a to było przed tym całym wyjazdem przecież. Wystartowałam ponownie, ale tym razem temat nie nadawał się dla dzieci. Inge Bartsch Gałczyńskiego. Odpowiadał mi ten jego humor. Teraz Gałczyński to jest nic. Kaszka z mlekiem. Wszyscy och! i ach!, ale wtedy... Teraz wszyscy wszystko wiedzą, same mądrale. Ale jak mówią, to ja WIEM, że nie pracowali. Ja to WIEM! Ja po trzy tygodnie pracowałam nad tekstem. Nad każdym wierszem Gałczyńskiego także. Bardzo pracowałam. I WIEM! A do domu znowu przyniosłam 50 złotych. Wygrałam. I cieszyłam się, że mogę mamusi pomóc. Zresztą zdecydowana większość z nas nie miała wtedy pieniędzy. Koledzy dorabiali, jak umieli. Przypomniało mi się opowiadanie Janusza Warneckiego z czasów, kiedy zaczynał uprawiać nasz zawód. Przedstawienia grał po południu i wieczorem, a między nimi biegał na dworzec kolejowy i nosił walizki. Wtedy wszyscy to rozumieliśmy. Bardzo ceniłam te nagrody!”.

Gratulacje i zachwyty, jakie odebrała Pani Irena po recytacji tego wiersza, dotarły do autora. Pobyt i praca na początku lat trzydziestych w berlińskim Konsulacie Generalnym RP, które sprowadziły poetę z drogi urzędniczej do kabaretu Katakombe, kontakt z tytułową Inge Bartsch, pojawiającą się tam na scenie, oraz Kurtem Tucholskim pozwoliły w efekcie eksplodować talentowi Kwiatkowskiej. Konstanty Ildefons Gałczyński, przebywający już wtedy od pewnego czasu w Wilnie, przesłał jej tę oto kartkę...

FOT. Z ARCHIWUM IRENY KWIATKOWSKIEJ

Rozstrzygnięcie konkursu odbyło się 30 marca 1935 roku. Poprzedzone zostało najważniejszym wydarzeniem: przekazaniem PIST-owi wspomnianego już nowego lokalu w „domu dochodowym” teatrów przy Trębackiej. Słuchacze Instytutu przedstawili gościom jednoaktową operetkę Offenbacha pt. Zaręczyny pod dębem, a Aleksander Zelwerowicz w krótkim przemówieniu podziękował władzom za tę siedzibę uczelni. W „Gazecie Polskiej” następnego dnia tak relacjonowano dalsze wydarzenia: „Następnie odbyło się rozstrzygnięcie konkursu na najlepsze wyrecytowanie utworu z nowoczesnej poezji polskiej. Konkurs był poprzedzony ubiegłej niedzieli eliminacją, w której wzięli udział wszyscy słuchacze PIST. Z półsetki deklamacji komisja eliminacyjna w składzie: prof. Turowiczówna, prof. Terlecki i prof. Wierciński wybrała 16: z I kursu 3, z II – 7 i z III – 6. Z 16 recytacji 6 było Tuwima, 3 – Maliszewskiego, po jednej Iłłakowiczówny, Lechonia, Gałczyńskiego, Konopki, Flukowskiego, Leśmiana i Wandurskiego. Jury konkursowe stanowili: Kazimiera Iłłakowiczówna, Roman Kołoniec, Stanisław Miłaszewski, Juljan Tuwim, Kazimierz Wierzyński, Władysław Zawistowski oraz K.W. Zawodziński. Jury stwierdziło wysoki poziom ogólny, poczem wydało swoje orzeczenie (...)”.

Prasowe relacje o zwycięstwie Ireny Kwiatkowskiej uzupełniały nazwiska pozostałych laureatów. II nagrodę otrzymał Leon Pietraszkiewicz, III – Andrzej Pluciński (Szalawski). Wspomniano także pozostałych wyróżnionych: Karin Tichównę (Karin Tiche), Tadeusza Fijewskiego i Janinę Szrajerównę. Mniej więcej dwa miesiące później nadeszły najważniejsze chwile dla słuchaczy III kursu. Publiczne pokazy, szerszy niż dotychczas kontakt z publicznością oraz możliwość zdobycia roli albo nawet angażu w jakimś teatrze. O egzaminach szeroko pisano w gazetach, wspominano o wielu inicjatywach Zelwerowicza, podkreślano szerokie emploi adeptów, którzy przedstawili się w wielu gatunkach sztuki scenicznej: „Groteska, parodja, operetka, rewja, dramat, monolog, komedja czy farsa – nic im nie jest obce. Usiłują wydobyć z każdego odtwarzanego fragmentu właściwy styl i nastrój. I często im się to udaje, że wspomnimy tylko przemiłą operetkę Offenbacha, wybornie podaną” („Kurier Warszawski”, 13 czerwca 1935 roku).

Zainteresowanie wśród publiczności teatralnej było tak duże, że uznano salę Teatru Małego za zbyt małą i proponowano w przyszłości wynajęcie innej. „Absolwenci wykonali kilka fragmentów z «Nadziei» Heijermansa, «Wujaszka Jasia» Czechowa, «Marji Stuart» Schillera i Słowackiego, «Sędziów» Wyspiańskiego, «Osiołka» Caillaveta i de Flersa oraz «Ich czworga» Zapolskiej” („Gazeta Polska”, 9 czerwca 1935 roku). Wspominano o poszczególnych wykonawcach. Szrajerównę opisano jako talent na wskroś oryginalny i wykraczający poza zwykłe ramy, Bardiniego chwalono za świetnie opracowane role, Michalską – za kreacje przepojone humorem. Wyróżniono Kaliszewskiego, który zabłysnął polotem i siłą, oraz Nowickiego, pełnego wdzięku, miękkości, obdarzonego pięknym głosem. Wszyscy inni zostali także wymienieni, przy większych czy mniejszych zastrzeżeniach, jakie mieli do nich recenzenci.

Pani Irena zazwyczaj otwierała te pochwalne listy absolwentów: „Z narybku żeńskiego wyróżniamy przedewszystkiem I. Kwiatkowską, talent niewątpliwy i wszechstronny. Prawdopodobnie warunki zewnętrzne skierują ją raczej w kierunku charakterystycznym” („Gazeta Polska”, 9 czerwca 1935 roku). „...a obecnie w kilku scenach ujawniła talent nieprzeciętny charakterystyczno-dramatyczny” („Kurier Warszawski”, 13 czerwca 1935 roku). Talent ten dostrzeżono od razu, co zaowocowało konkretną propozycją, ale zanim podjęty zostanie ten wątek, warto raz jeszcze odwołać się do ówczesnej prasy: „Dawno już żaden popis narybku aktorskiego nie wzbudził tak wielkiego zainteresowania publiczności, jak egzamin tegoroczny, który odbył się w niedzielę ubiegłą w teatrze Małym. Przypisać to należy kierownikowi Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, Aleksandrowi Zelwerowiczowi. Jego niezmordowana, żelazna wytrwałość i energia stworzyły dookoła instytutu atmosferę zainteresowania. Jest to nie tylko kuźnia nowych talentów, ale i warsztat pracy, w którym kierownictwo, poza szkoleniem czysto fachowym, stara się o najwyższy poziom intelektualny. Dowodem tego poziomu był szereg konkursów publicznych, urządzanych w ciągu roku bieżącego, poziom ten cechuje również egzamin niedzielny. Wykonawcy poszczególnych fragmentów nie są tylko recytatorami, czy mechanicznymi odtwórcami poszczególnych ról. Widać, że przygotowywano ich bardzo starannie i wszechstronnie, że zrobiono wiele, by wiedzieli, jaki typ sceniczny reprezentują”.

Wszyscy absolwenci PIST-u wspominają swoją uczelnię, nawet mimochodem. Zelwer powraca nieustannie swoim przywiązaniem do wpajanych zasad, ale i wybuchowym charakterem, apodyktycznością, a także absolutnym podporządkowaniem życia sprawom teatru. Niemal do legendy przeszły jego rozmowy ze studentami, odbywane indywidualnie, w których bez ogródek mogli usłyszeć, co myśli o ich zdolnościach i dalszej karierze. Teraz można je ocenić jako wielce dopingujące, przynajmniej niektórych. Mój ojciec wspominał, że dopiero uwaga o jego szerokich możliwościach, które będą przeszkodami w zawodzie aktora, spowodowała pierwszą, rzemieślniczą chwilę zastanowienia. Pani Irena zapamiętała to sam na sam z Aleksandrem Zelwerowiczem na zawsze. „Powoli będziesz pięła się w górę, a w drugiej połowie życia nie będziesz schodzić ze sceny. I wszystko będzie w porządku!” – tak mówił, ale ton pobrzmiewał zawieszonym gdzieś słowem „jeśli”. Było i o warunkach zewnętrznych, i o konieczności ciężkiej, nieustającej pracy i całkowitego oddania się zawodowi: „Jeśli tego nie będzie, mimo tych sukcesów konkursowych nic z ciebie nie będzie. A teraz już uciekaj”. Taki obraz tamtej rozmowy wyłania się ze wspomnień Pani Ireny. Powracają różne jej cienie i blaski, które sprawiły, że wypuszczona z pedagogicznych objęć Irena Kwiatkowska nigdy nie stawiła się na jakąkolwiek próbę nieprzygotowana. Pokolenie PIST-u pamięta. Kształtowała ich tradycja – tak dziś nieważna, przywoływana okazjonalnie. Współczesne roczniki opuszczające mury szkół teatralnych to, niestety, w większości aktorzy mówiący inaczej. Dykcja i interpretacja zespolone są z mikrofonem, beznamiętnym szeptotokiem serialowej chały, w której należy wystąpić. Tam można pomijać pierwsze litery słów i zacierać końcówki. I gdzie tu miejsce na tradycję rzemiosła...

Wbrew stadom durniów, będących niedopieszczonymi chłoptasiami prężącymi wywatowane mięśnie, chcę ocalić w sobie tego chłopaka, który przesiąkł rozmowami o tamtej słynnej szkole zawodu, o wspaniałych garderobach, o Qui Pro Quo. Będąc w teatrze, wiem, że jest to ważne. Porównując swoje odczucia z przyznającymi się do nauk Zelwera, wiem też, że popełniam świętokradztwo, ale nie zamierzam udawać, że sam siebie zrobiłem, jak ci wywatowani. Wspomnienie tego miejsca na czwartym piętrze, dokąd docierało się starawą windą, zakończę słowami Karin Tichówny (Karin Tiche), które odnalazłem w teczkach PIST-u, przechowywanych pieczołowicie w Pracowni Historii Szkolnictwa Teatralnego Akademii Teatralnej w Warszawie. Było tam o umiłowaniu teatru, które udzielało się studentom, i surowej dyscyplinie Zelwera. „Śmiej się, pajacu” – przypominał. Koleżanka Pani Ireny z młodszego kursu, rok ukończenia 1936, zapamiętała profesora tak: „Wykłady zaczynały się o 4,30 pp. O tej godzinie Zelwer stał w wejściowych drzwiach i w ręku trzymał duży zegarek cebulę, i z lodowatym wyrazem twarzy wskazywał godzinę zziajanemu, spóźnionemu o minuty studentowi ze słowami: «Kurtyna poszła w górę!». Takim mi pozostał w pamięci”.

Irena Kwiatkowska w roli Helenki w spektaklu „Teoria Einsteina” (1937 r.)FOT. Z ARCHIWUM IRENY KWIATKOWSKIEJ

[1] Wszystkie cytaty zachowują oryginalną pisownię.

Będziesz grała główną rolę

Wesoła Papuga, Bomba, Rajski Ptak, Hel, Argus, Chochlik, Lotos, Bajka i dziesiątki innych. Jedne padały, na ich miejsce powstawały inne, rodziły się kolejne, w zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Teatry zamieniały się w kina, kabarety w rewie, a po większości nie został prawie żaden ślad. Ich nazwy niewiele już mówią nawet tym, którzy są bardziej zainteresowani tematem. Słuchając wspomnień znakomitego aktora Wiesława Michnikowskiego, można zanurzyć się w gwarze ulic, zaułków i tych zupełnie zapomnianych, dziwnych, bądź co bądź teatralnych przybytków przedwojennej Warszawy. Odżywają jakieś kina, w których pojawiali się szmirusowaci aktorzy, śpiewacy, monologiści zabawiający szanowną publikę przed rozpoczęciem seansu i podczas przerw. Wiersz bywał nieskładny, a rymy niegodne języka polskiego, ale nuciła i powtarzała je klientela obskurnych i tanich salek. Pamięć Michnikowskiego, dzieckiem będącego przecież w tamtej Warszawie, zapalonego kinomana, skrywa tajemnice niebywałe, a do tego często zabawne i przez wspominacza wybornie podane. Jest to opowieść o świecie, który odszedł na zawsze i nie znalazł swojego kronikarza. Szkoda. Czas łaskawy był dla niewielu kabaretów. Qui Pro Quo, Banda, Morskie Oko ostały się w pamięci. Ich legenda związana jest właściwie z tymi samymi nazwiskami pojawiającymi się to tu, to tam. Dymsza, Pogorzelska, Zimińska, Ordonka, Lawiński, Terné, Włast, Krukowski, Tom i oczywiście Fryderyk Járosy, prawie natychmiast po upadku jakiegoś teatrzyku, któremu dyrektorował, zakładający następny. W połowie 1935 roku powołał do scenicznego życia w dawnej sali Teatru na Kredytowej (później Teatr Rozmaitości II, a także operetka) Cyrulika Warszawskiego. W tej parterowej, o lekkim nachyleniu sali, liczącej ponad czterysta pięćdziesiąt miejsc, w dniu premiery – 1 lipca 1935 roku – na scenie wśród gwiazd debiutowała świeżo upieczona absolwentka PIST-u Irena Kwiatkowska.

Należy w tym miejscu powrócić na chwilę do legendy tych przedwojennych kabaretów. Dawały ogromną szansę adeptom sztuki, choć debiut często wiązał się z przypadkiem lub próbą wylansowania nowej gwiazdki. Warszawa, a tym bardziej prowincja, widziane z drugiej strony rampy nie sprawiały wrażenia sielankowej krainy. Gwiazdy miały swoje życie liczone gażami w tysiącach złotych, tancerki z drugiego rzędu – w jednej lub dwóch złotówkach za wieczór. Odmitologizowała ten barwny i roztańczony dla widza spektakl Maria Ukniewska w książce Strachy. Brutalna konfrontacja marzeń z rzeczywistością, gdy przystąpiono do pierwszej ekranizacji powieści, została w scenariuszu złagodzona.

Zaproszenie przez samego Járosyego czwórki młodych aktorów wprost z egzaminu końcowego PIST-u było na pewno ogromnym wyróżnieniem. W przypadku Pani Ireny, która marzyła o teatrze dramatycznym, udział w tego typu teatrzyku można potraktować jako znak jej przyszłej kariery i wszechstronności talentu. Ale to byłoby uproszczenie. Jak wszystko dalej się potoczy, nikt nie mógł przewidzieć. Na żadne sensacje, zapowiedź kariery czy jej wywróżenie nie ma tu co liczyć. „Liczyć trzeba tylko na siebie i na swoją ciężką pracę. Ja pracowałam, poza próbami, po parę godzin dziennie” – jak podkreśla przy każdej okazji. Żadnych tajemnic. Koniec sensacji.

N a b i t a widownia w y b u c h ł a entuzjazmem. I nabita, i wybuchła, jak w tej powtarzanej od lat relacji z pewnego przedstawienia. Takie zbitki słów, które do perfekcji w kabarecie doprowadzili Mistrzowie: Tuwim czy Przybora, oddają na pewno reakcje widzów Cyrulika Warszawskiego. Przy Kredytowej 14 aż do 3 marca 1939 roku usłyszeć można było znakomite piosenki, obejrzeć doskonałe skecze i monologi. Przetrwanie prawie czterech lat w tamtym okresie było wyczynem niespotykanym. Spektakl inauguracyjny wypełniły w zdecydowanej większości teksty Tuwima i Hemara, uzupełnione piosenkami Schlechtera z muzyką Wiehlera i Warsa. Przeglądając zachowany przez Panią Irenę program, można dowiedzieć się, że w tym pierwszym wieczorze wzięło udział szesnastu wykonawców. Panie: Jadzia Andrzejewska, Stefcia Górska, Dora Kalinówna, Irena Kwiatkowska, Hanka Libicka, Halina Michalska, Irena Szabelakówna i Zosia Terné oraz panowie: Fryderyk Járosy, Kazimierz Korwin-Pawłowski, Eugeniusz Koszutski, Wacław Kucharski, Mieczysław Malicz, Edmund Minowicz, Konrad Tom i Michał Znicz. Ostatni z nich, pojawiając się na wielu różnych scenach i estradach, przedstawiał się krótko: „Na początku «Z», na końcu «z», a w środku nic. Znicz”. Podobnie jak Andrzejewska, Górska, Terné, Tom i Járosy, należał do weteranów. Ale tych najwytrawniejszych. Spektakl nosił tytuł Pod włos, a ostatnim numerem wieczoru była jednoaktowa operetka Jakuba Offenbacha Zaręczyny pod dębem w wykonaniu Kwiatkowskiej, Michalskiej, Szabelakówny i Korwin-Pawłowskiego, w inscenizacji i dekoracji Kazimierza Związka, kolegi z tego samego kursu Instytutu. Trójka wykonawców (Szabelakówna kończyła naukę rok później) zbierała, tym razem już nie od egzaminacyjnej publiczności, wybuchy entuzjazmu.