Intymne życie niegdysiejszej Warszawy - Stanisław Milewski - ebook

Intymne życie niegdysiejszej Warszawy ebook

Stanisław Milewski

3,9

Opis

Stanisław Milewski jak mało kto potrafi oczarować czytelnika klimatem przedwojennej Warszawy. Na kartach jego najnowszej książki znajdziemy to wszystko, co umyka twórcom podręczników historii, choć wrośnięte jest w folklor stolicy równie mocno jak kultura i sztuka. Uliczne zabawy i rozrywki, jaskinie hazardu, targowiska, tętniące życiem podwórza – autor wspaniale oddaje mentalność ówczesnych warszawiaków, opisując ich perypetie miłosne, rozrywki, w których znajdowali szczególne upodobanie, oraz bulwersujące ich wydarzenia. Z pasją zagłębia się też w meandry stołecznego półświatka. Publikacja pełna jest anegdot i relacji prasowych, sensacja miesza się tu z romansem i skandalem. Wspaniała lektura nie tylko dla mieszkańców Warszawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (22 oceny)
10
4
3
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OPRA­CO­WA­NIE ‌GRA­FICZ­NEAn­drzej Ba­rec­ki

RE­DAK­CJAMa­ria Mag­da­le­na ‌Ma­tu­siak

KO­REK­TABo­gu­sła­wa ‌Ję­dra­sik

ŹRÓ­DŁA ZDJĘĆ ‌I ILU­STRA­CJI

„Kło­sy” (1865-1890), „Kol­ce” ‌(1871-1914), „Ty­go­dnik ‌Ilu­stro­wa­ny” (1859-1914), „Wę­dro­wiec” (1886, ‌1903), ‌„Szki­ce i ob­raz­ki”, ‌se­ria ‌1., ‌1858; Go­mu­lic­ki ‌W., ‌Szmi­der­berg I., Ilu­stro­wa­ny prze­wod­nik ‌po War­sza­wie 1880; ‌T. Ko­rzon, We­wnętrz­ne ‌dzie­je Pol­ski ‌za ‌Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, t. ‌IV, 1897;

Wi­do­ki War­sza­wy ‌1852 ‌

Co­py­ri­ght © by Sta­ni­sław ‌Mi­lew­ski, ‌2008

Co­py­ri­ght © by ‌Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa ‌2008

ISBN 978-83-244-0239-7

Wy­daw­nic­two ‌Iskry

ul. Smol­na 11 ‌

00-375 ‌War­sza­wa

[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Trzem w li­nii pro­stej:żo­nie ‌Ire­nie,cór­ce Jo­an­niei wnucz­ce ‌Lau­rzeksiąż­kę tę de­dy­ku­ję ‌

Theatrum dla ‌gawiedzi

Pie­nią­dze w tłum ‌♦ Bili, żeby krzy­cze­li: ‌Vi­vat! ♦ W przy­tom­no­ści ‌mno­gie­go ludu ‌♦ Zmar­ła, prze­ra­żo­na kaź­nią ‌męża ‌♦ Chwat, któ­ry naj­mniej ‌oka­zał skru­chy ♦ Pia­sek ‌zmie­sza­ny z krwią ‌♦ Żeby wi­dzia­no na ‌ca­łym mie­ście ‌♦ Strzeż­cie ‌wa­sze dziat­ki ♦ Nie­rząd­ni­ca ‌w klat­ce ♦ Pod ‌prę­gie­rzem i w ku­nie ♦ Wy­świe­ce­nie ‌z mia­sta

WSZYST­KIE PU­BLICZ­NE ‌URO­CZY­STO­ŚCI ‌od ‌za­wsze gro­ma­dzi­ły ty­sią­ce ‌miesz­kań­ców sto­li­cy ‌bar­dzo złak­nio­nych wszel­kich roz­ry­wek, ‌któ­rych w daw­nych wie­kach nie ‌by­wa­ło ‌zbyt ‌wie­le. Dłu­go wspo­mi­na­no ‌oka­za­ły wjazd do ‌War­sza­wy Au­gu­sta ‌III w 1734 roku: ‌w or­sza­ku szli wów­czas ‌nie ‌tyl­ko ‌– jak ‌to za­pa­mię­tał Ję­drzej ‌Ki­to­wicz – se­na­to­rzy ‌i wszel­kiej ran­gi do­stoj­ni­cy, ale i licz­nie byli re­pre­zen­to­wa­ni ma­gna­ci. Za nimi cią­gnę­ły „ce­chy we wszyst­kim mo­de­run­ku”, je­cha­li „kup­czy­ko­wie kon­no i bar­wi­sto w ko­le­tach z gra­na­to­wy­mi wy­ło­ga­mi, z pa­ła­sza­mi do­by­ty­mi” itd., itd.

Ciż­ba się gnio­tła, ga­pie prze­wra­ca­li i tra­to­wa­li na­wza­jem, bo w or­sza­ku je­chał rów­nież „Imć pan pod­skar­bi ko­ron­ny Mo­szyń­ski – [Jan Kan­ty – S.M.] nu­mi­sma­ta co­ro­na­tio­nis mię­dzy lu­dzi rzu­ca­ją­cy, przy któ­rym po bo­kach dwóch pa­ziów kró­lew­skich je­cha­ło, wor­ki z pie­niędz­mi one­mu po­da­wa­jąc”. Po­tem, gdy król uda­wał się do sej­mu, „peł­no było po oknach wszyst­kich ka­mie­nic i na uli­cy spek­ta­to­ra”.

Tłum­nie przy­cho­dzo­no też po­pa­trzeć na bale dwor­skie, któ­re by­wa­ły urzą­dza­ne w mo­nar­szych ogro­dach; tu też było co oglą­dać. „Po roz­po­czę­ciu ko­la­cyi – czy­ta­my w re­la­cji z ta­kie­go balu – za­pa­lo­no prze­pysz­ną ilu­mi­na­cyą, a któ­rej cały plac go­nitw i obie uli­ce ogro­do­we oświe­co­ne były pięt­na­sto ty­sią­ca­mi (!) lamp”. „Nie­mniej i ogro­dze­nie szra­nek so­śni­ną wy­kła­da­ne w świe­tle kil­ku ty­się­cy lamp ja­śnia­ło”.

Cza­sem ga­pią­ce się po­spól­stwo sztur­cha­ne by­wa­ło przez służ­by po­rząd­ko­we.

Na ko­ro­na­cję Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta mia­sto rów­nież bo­ga­to ilu­mi­no­wa­no wie­czo­rem. „Jak nie wo­ła­li wi­wat, gdy król szedł, byli ko­men­de­ro­wa­ni żoł­nie­rze bez bro­ni, któ­rzy za­czy­na­li wi­wat i bili, żeby wo­ła­li” – za­pi­sa­no w jed­nym z li­stów z epo­ki. Jed­nak i ten król chciał się przy­po­do­bać tłu­mom. Jak od­no­to­wał kro­ni­karz, opi­su­jąc uro­czy­ste przej­ście Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta na na­bo­żeń­stwo dzięk­czyn­ne: „Przez całe Przed­mie­ście Kra­kow­skie aż do po­mie­nio­ne­go ko­ścio­ła Św. Krzy­ża i na po­wrót aż do Zam­ku J.P. We­ssel [Teo­dor We­ssel, pod­skar­bi ko­ron­ny – S.M.], ja­dą­cy kon­no przed kró­lem, jego pie­nią­dze, umyśl­nie na ten akt bite, roz­rzu­cał”.

Nie oby­ło się jed­nak bez przy­kre­go wy­pad­ku. Na jed­nej z bram try­um­fal­nych umiesz­czo­no orła, z któ­re­go dzio­ba pły­nął stru­mień wina. Ama­to­rzy trun­ku, któ­rzy pod­sta­wia­li usta i na­czy­nia, prze­wró­ci­li rusz­to­wa­nie i z pło­ną­cej gli­nia­nej ko­ro­ny orła po­cie­kła ob­fi­cie na nich roz­pa­lo­na smo­ła czy też oli­wa.

Cho­ciaż uro­czy­sto­ści zwią­za­ne z ko­ro­no­wa­niem się cara Alek­san­dra I na kró­la Pol­ski zgro­ma­dzi­ły ogrom­ne tłu­my jego en­tu­zja­stów (!) – Aloj­zy Fe­liń­ski na­pi­sał na­wet na tę oko­licz­ność Pieśń na­ro­do­wą za po­myśl­ność kró­la („Przed Twe oł­ta­rze za­no­sim bła­ga­nie, na­sze­go kró­la za­cho­waj nam, Pa­nie”) – to od­by­ły się one bez więk­szych eks­ce­sów.

Na­to­miast pod­czas ta­kich sa­mych uro­czy­sto­ści gdy car Mi­ko­łaj I ko­ro­no­wał się w War­sza­wie, kil­ka osób moc­no po­tur­bo­wa­no. Po­spól­stwo rzu­ci­ło się po ce­re­mo­nii – cze­go mu zresz­tą nie bro­nio­no – na po­most okry­ty czer­wo­nym płót­nem iw mgnie­niu oka roz­szar­pa­ło je na ka­wał­ki. Po­dob­nie po­stą­pio­no z am­fi­te­atrem: po go­dzi­nie nie było śla­du po owej bu­dow­li wznie­sio­nej spe­cjal­nie na tę oka­zję. Gdy za­wa­li­ła się ścia­na z de­sek, rany od­nie­śli ci, któ­rzy zna­leź­li się w jej za­się­gu. Po­czę­stu­nek dla ludu obył się na szczę­ście bez ofiar, cho­ciaż kar­to­fla­mi z mię­sem – do któ­re­go do­da­no ob­fi­cie ce­bu­li, bo za­śmiar­dło się z po­wo­du upa­łu – po­spiesz­nie wy­peł­nia­no kie­sze­nie, a na­pit­ki czer­pa­no czap­ka­mi i ka­pe­lu­sza­mi. A może ów­cze­śni lu­dzie mie­li stru­sie żo­łąd­ki?

JED­NAK BAR­DZIEJ NIŻ URO­CZY­STO­ŚCI dwor­skie przy­cią­gał tłu­my po­spól­stwa „te­atr śmier­ci na żywo”, ja­kim sta­wa­ły się pu­blicz­ne eg­ze­ku­cje. W taki spo­sób – wła­śnie wo­bec tłu­mów, by od­stra­szyć ewen­tu­al­nych na­śla­dow­ców – wy­ko­ny­wa­no je od wie­ków. cza­sem sąd ska­zy­wał na przy­mu­so­we uczest­nic­two oso­by, któ­re bra­ły – na­wet mi­mo­wol­ny – udział w po­peł­nio­nej zbrod­ni.

Tak się sta­ło, gdy w koń­cu maja 1779 roku zo­stał za­mor­do­wa­ny ge­ne­rał wojsk ko­ron­nych ba­ron Ber­nard Pu­szet; z chę­ci zy­sku czy też z ze­msty za złe trak­to­wa­nie – a bi­cie służ­by było czę­stą prak­ty­ką – za­du­sił go wła­sny ka­mer­dy­ner przy po­mo­cy strzel­ca. Wraz z nimi są­dzo­no chłop­ca, któ­ry pil­no­wał drzwi pod­czas owej zbrod­ni, a tak­że bra­ta ka­mer­dy­ne­ra ter­mi­nu­ją­ce­go u pew­ne­go kup­ca. Już po fak­cie zo­stał on, jak re­la­cjo­no­wa­ła „Ga­ze­ta War­szaw­ska”, „pod pre­tek­stem mat­ki cho­rej od pana przez swe­go bra­ta wy­pro­wa­dzo­ny, o ni­czym nie wie­dział i aż w bor­ku Bie­lań­skim o tym za­bój­stwie od nich usły­szał – część jed­nak pie­nię­dzy od nich przy­jął, z krza­ków owych po żyw­ność z chłop­cem do karcz­my dla ka­mer­dy­ne­ra i strzel­ca cho­dził, i gdy był wzię­ty już w areszt, mo­ne­tę tyl­ko wró­cił, a czer­wo­nych zło­tych trzy­dzie­ści sie­dem, w chu­st­ce na szyi bę­dą­cej, za­ta­ił”.

Sąd mar­szał­kow­ski ko­ron­ny wy­dał wy­rok w tej spra­wie bar­dzo szyb­ko; na­tych­miast też go wy­ko­na­no. Spra­woz­daw­ca „Ga­ze­ty War­szaw­skiej” do­no­sił:

„Na wy­so­kim the­atrum na Kra­kow­skim przed­mie­ściu wy­sta­wio­nym i licz­nym żoł­nie­rzem opa­sa­nym, w przy­tom­no­ści mno­gie­go ludu, ka­mer­dy­ne­ro­wi i strzel­co­wi na­przód pra­we ręce ucię­to, po­tem gło­wy ścię­to, a po ścię­ciu ćwiar­to­wa­no; te zaś ćwier­ci na pa­lach przy trak­tach pu­blicz­nych wi­sieć mają z tym przy każ­dej na­pi­sem: «Za za­bi­cie pana swe­go».

Chło­piec (w mło­dych jesz­cze le­ciech, oświe­ce­nia zu­peł­ne­go ro­zu­mu sta­no­wić nie­mo­gą­cych) dla pa­trze­nia na eg­ze­ku­cje swych ko­le­gów na plac był przy­pro­wa­dzo­ny i na­zad do wię­zie­nia za­pro­wa­dzo­ny, ma tam być trzy­ma­ny i do pra­cy za­ży­wa­ny przez lat dwa­dzie­ścia czte­ry, nad­to jesz­cze co kwar­tał pla­ga­mi po rózg pięć­dzie­siąt przed wię­zie­niem ka­ra­ny”.

Przy­mu­so­we uczest­ni­cze­nie w eg­ze­ku­cji sąd orzekł w cza­sach sta­ni­sła­wow­skich nie tyl­ko w tym przy­pad­ku. Sta­ło się tak rów­nież parę lat wcze­śniej w jed­nym z naj­gło­śniej­szych pro­ce­sów kar­nych owej epo­ki, gdy są­dzo­no gru­pę oskar­żo­nych o -nie­uda­ne zresz­tą – po­rwa­nie kró­la Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta. Orze­czo­no tę karę do­dat­ko­wą wo­bec ska­za­nych, któ­rym zo­sta­ła wy­mie­rzo­na tyl­ko kara wię­zie­nia. Sa­mych po­ry­wa­czy – z wy­jąt­kiem jed­ne­go – stra­co­no nie­zwy­kle okrut­nie. Szło bo­wiem o za­mach na oso­bę kró­la – cri­men la­ese ma­ie­sta­tis (zbrod­nię tę sąd za­kwa­li­fi­ko­wał jako „kró­lo­bój­stwo”!) – aw­ta­kich sy­tu­acjach pra­wo było bez­względ­ne i nie uzna­wa­ło żad­nych oko­licz­no­ści ła­go­dzą­cych.

Pra­wo skie­ro­wa­ło swe ostrze na­wet na oso­by od­gry­wa­ją­ce przy­pad­ko­wą tyl­ko rolę w ca­łej spra­wie, jak żona jed­ne­go z głów­nych oskar­żo­nych, Łu­kaw­ska. Ta dość mło­da jesz­cze nie­wia­sta zo­sta­ła ska­za­na za to, że mo­gła tyl­ko przy­pusz­czać, iż jej mąż za­mie­rza po­rwać kró­la – na 14 mie­się­cy za­mknię­cia w Cuch­thau­zie przy ul. Po­kor­nej. W wię­zie­niu tym prze­by­wa­ła tyl­ko kil­ka dni, bo zmar­ła wkrót­ce po stra­ce­niu męża, prze­ra­żo­na wi­do­kiem jego mę­czeń­skiej śmier­ci i pa­stwie­nia się nad cia­łem.

Mar­sza­łek wiel­ki ko­ron­ny prze­pi­sał bar­dzo do­kład­ny „sce­na­riusz” eg­ze­ku­cji dla spraw­ców po­rwa­nia. Spo­dzie­wa­no się tłu­mu ga­piów, dla­te­go za­dba­no, by od ska­zań­ców od­gra­dza­li ich gę­sto roz­sta­wie­ni żoł­nie­rze. In­struk­cja mar­szał­ka prze­wi­dy­wa­ła, że „100 żoł­nie­rzy, oprócz ofi­ce­rów i unte­ro­fi­ce­rów cho­rą­gwi wę­gier­skiej, sta­nie przed wię­zie­niem z bro­nią na­bi­tą, z na­sto­so­wa­ny­mi ba­gne­ta­mi, któ­rych IMC Pan Rot­mistrz ko­men­de­ro­wać ma. Ichmć ks.ks. Ka­pu­cy­ni do go­dzi­ny naj­da­lej 7 z rana po­koń­czą z de­kre­to­wa­ny­mi dys­po­zy­cją du­szy. O go­dzi­nie 7 pra­eci­se więź­nio­wie de­kre­to­wa­ni już po­win­ni być ubra­ni po­dług zwy­cza­ju w kor­dy­gar­dzie, na dole. O tej­że go­dzi­nie Cy­bul­ski i Łu­kaw­ski, od­da­ni Mi­strzo­wi, po­dług zwy­cza­ju po­win­ni być ze zwią­za­ny­mi rę­ko­ma wy­pro­wa­dze­ni pod war­tą, wsa­dze­ni każ­dy do wóz­ka, tj. Łu­kaw­ski na je­den z księ­dzem, Cy­bul­ski na dru­gi tak­że z księ­dzem (…).

Gdy do pa­ła­cu przy­ja­dą, tam już za­sta­ną 480 żoł­nie­rzy od gwar­dji pie­szej ko­ron­nej, w kwa­drat the­atrum ota­cza­ją­cych, gdzie do miej­sca ko­by­li­ca­mi ozna­czo­ne­go, wóz­ki z więź­nia­mi i war­tą mar­szał­kow­ską wnij­dą. Ko­men­da zaś puł­ku IMC Pana By­szew­skie­go po bo­kach oto­czy te ko­by­li­ce.

Na the­atrum na­przód Łu­kaw­ski wpro­wa­dzo­ny i po­dług osno­wy de­kre­tu eg­ze­kwo­wa­ny bę­dzie, tj. ścię­ty, ręce oby­dwie po śmier­ci ucię­te i odło­żo­ne na bok, dla za­wie­sze­nia na pa­lach przy go­ściń­cach pu­blicz­nych, ka­dłub zaś sam po­ćwiar­to­wa­ny i na stos, przez mi­li­cję miej­ską oto­czo­ny, wraz z gło­wą wrzu­co­ny i pod­pa­lo­ny być ma (…)”.

Przy­po­mnij­my, że Łu­kaw­ska, przy­wie­zio­na na to wi­do­wi­sko na spe­cjal­nym wóz­ku, oglą­da­ła ową ma­ka­brę z bli­ska.

W WAR­SZAW­SKIEJ PRA­SIE Z KOŃ­CA XVIII i po­cząt­ku XIX wie­ku moż­na zna­leźć opi­sy wie­lu eg­ze­ku­cji pu­blicz­nych do­ko­ny­wa­nych na ska­za­nych za po­spo­li­te prze­stęp­stwa kry­mi­nal­ne, ta­kie jak roz­bo­je, wie­lo­krot­ne kra­dzie­że czy za­bój­stwa. Naj­czę­ściej ska­zy­wa­no na śmierć przez ścię­cie z wy­ło­że­niem cia­ła na kole, co by­wa­ło po­prze­dzo­ne wy­sta­wie­niem de­li­kwen­ta pod prę­gie­rzem.

Ostat­nie in­for­ma­cje o eg­ze­ku­cjach po­cho­dzą z koń­ca lat dwu­dzie­stych. „Ku­rier War­szaw­ski” sze­ro­ko in­for­mo­wał o ścię­ciu w nie­dzie­lę 19 sierp­nia 1821 roku czte­rech zbrod­nia­rzy: hersz­ta ban­dy ra­bun­ko­wej, jego dwóch wspól­ni­ków oraz za­bój­cy. In­for­ma­cja ta przy­po­mi­na sty­lem nie­mal re­cen­zję te­atral­ną („gło­wy wszyst­kich czte­rech ło­trów naj­zręcz­niej sprząt­nię­te zo­sta­ły”), za­wie­ra też opis za­cho­wa­nia się ska­zań­ców naj­pierw pod prę­gie­rzem, a po­tem już w cza­sie sa­mej eg­ze­ku­cji. Od­no­to­wa­no nad­to, że owo wi­do­wi­sko zgro­ma­dzi­ło bar­dzo licz­ną pu­blicz­ność; wśród żąd­nych moc­nych wra­żeń wi­dzów prze­wa­ża­ły ko­bie­ty.

Spra­woz­daw­ca naj­wię­cej uwa­gi po­świę­cił jed­ne­mu ze ska­zań­ców, nie­ja­kie­mu Jó­ze­fo­wi Szwar­co­wi. To on wła­śnie „naj­mniej oka­zał skru­chy, pa­trzył z fleg­mą na zgon swe­go ko­le­gi Le­wan­dow­skie­go, a gdy wi­dział zręcz­nie ścię­tą jego gło­wę, rzekł: Tęgi chwat pan mistrz, grac­ko się po­pi­sał”. Po­sta­wio­ny przed prę­gie­rzem „przez całą go­dzi­nę roz­ma­wiał o po­tocz­nych rze­czach, urą­gał ze swe­go to­wa­rzy­sza Żyda już pra­wie umar­łe­go, zjadł kil­ka­na­ście gru­szek, pił chci­wie piwo i gdy już go pro­wa­dzo­no na sza­fot, do­koń­czył bu­tel­ki z upra­gnie­niem”.

Wi­dać z tego, że po­sta­wy „nie­ugię­tych chwa­tów” – póź­niej okre­śla­no je w krę­gach prze­stęp­czych jako „cha­rak­ter­niac­kie” – im­po­no­wa­ły już wów­czas tak­że „no­wi­nia­rzom”, jak wów­czas mó­wi­ło się o żur­na­li­stach. Pu­blicz­ne tra­ce­nie zbrod­nia­rzy nie da­wa­ło jed­nak spo­dzie­wa­ne­go efek­tu wśród pu­blicz­no­ści; zda­rza­ło się na­wet, że za­ga­pie­ni na eg­ze­ku­cję wi­dzo­wie by­wa­li „ob­ra­bia­ni” przez kie­szon­kow­ców, mało so­bie ro­bią­cych z „od­stra­sza­ją­ce­go przy­kła­du”.

Owa re­la­cja „Ku­rier­ka” jest o tyle in­te­re­su­ją­ca, że moż­na w niej zna­leźć inne bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne szcze­gó­ły. „Od daw­nych cza­sów – czy­ta­my – wko­rze­nio­ny jest za­bo­bon w War­sza­wie, że szyn­kar­ki chci­wie żą­da­ją mieć pia­sek zmie­sza­ny z krwią de­li­kwen­tów, w na­dziei że przez to mieć będą wiel­ki od­byt na piwo. Na próż­no już wie­lo­krot­nie usi­ło­wa­no prze­ko­nać o nik­czem­no­ści tego prze­są­du, oneg­daj­szy przy­pa­dek bę­dzie za­pew­ne prze­stro­gą i na­uką dla tych nie­roz­sąd­nych. Po zu­peł­nym ukoń­cze­niu, gdy już woj­sko i straż ustą­pi­ły z pla­cu, mnó­stwo ko­biet rzu­ci­ło się na sza­fot, a za nimi po­szli i męż­czyź­ni, sza­fot prze­peł­nio­ny cię­ża­rem za­ła­mał się, a sie­dem osób ska­le­czo­nych zo­sta­ło, a mię­dzy nimi dwie ko­bie­ty moc­no są uszko­dzo­ne”. Ty­tu­łem wy­ja­śnie­nia do­daj­my, że owym pia­skiem, o któ­rym jest mowa w ga­ze­to­wej no­tat­ce, przed eg­ze­ku­cją wy­sy­py­wa­no ob­fi­cie miej­sce kaź­ni.

Ów bar­ba­rzyń­ski prze­sąd, że krew ści­na­ne­go zbrod­nia­rza przy­no­si szczę­ście, po­ku­to­wał w ca­łej Eu­ro­pie. Wy­pa­dek, jaki się zda­rzył wów­czas, może stał się rze­czy­wi­ście prze­stro­gą, gdyż w opi­sie na­stęp­nej eg­ze­ku­cji już o czymś po­dob­nym nie wspo­mi­na­no.

NIE­MAL RÓW­NO W ROK PÓŹ­NIEJ, 22 sierp­nia 1822 roku, stra­co­no w War­sza­wie 23-let­nią słu­żą­cą, Ma­rian­nę Roz­mu­szew­ską; na po­cząt­ku roku za­mor­do­wa­ła ona swo­ją pa­nią. De­li­kwent­kę ubra­ną w czar­ną suk­nię wie­zio­no z wię­zie­nia w Pro­chow­ni na ścię­cie przez: Mo­sto­wą, Fre­ta, Nowe Mia­sto, Fran­cisz­kań­ską, Na­lew­ki, Bie­lań­ską, Se­na­tor­ską, Kra­kow­skie Przed­mie­ście, Kró­lew­ską, Gra­nicz­ną, Ża­bią, Elek­to­ral­ną i Chłod­ną, za ro­gat­ki wol­skie i Czy­ste – a więc okręż­ną tra­są -„aby wi­dzia­no wszę­dzie, że zbrod­nia od­no­si za­słu­żo­ną karę”.

„Cie­ka­wych na­tłok był nad­zwy­czaj­ny – od­no­to­wa­ła pra­sa – wszyst­kie uli­ce i pole koło sza­fo­tu za­peł­nio­ne zo­sta­ły wi­dza­mi wszel­kie­go sta­nu, płci i wie­ku; od daw­na bo­wiem nie było przy­kła­du wy­ko­na­nia po­dob­nej kary na ko­bie­cie”.

Pod­czas eg­ze­ku­cji ska­za­na za­cho­wy­wa­ła się spo­koj­nie. Gdy po­sa­dzo­no ją na krze­śle, prze­mó­wi­ła do ze­bra­nych, prze­strze­ga­jąc inne słu­żą­ce, „aby sta­ra­ły się ule­gać swym pa­niom i ra­czej pro­si­ły o uwol­nie­nie, gdy służ­ba zda­je się być im uciąż­li­wa, niż zbrod­ni­czej uży­wa­ły ze­msty, żeby przy­kład jej był na­uką”. Ta krót­ka wzmian­ka od­sła­nia nie­co ku­li­sy zbrod­ni, o któ­rej ga­ze­ty pi­sa­ły wów­czas dość dużo, ale prze­mil­cza­ły jej mo­ty­wy, eks­po­nu­jąc ra­czej fak­ty mo­gą­ce świad­czyć, że po­peł­nio­na zo­sta­ła nie z ze­msty, ale z chę­ci zy­sku.

Wy­gło­sze­nie przez ska­za­ną umo­ral­nia­ją­ce­go prze­mó­wie­nia nie było ewe­ne­men­tem. Część skła­do­wą każ­dej pu­blicz­nej eg­ze­ku­cji sta­no­wi­ło tak­że wy­stą­pie­nie kata, ubra­ne­go w czer­wo­ną sza­tę. Z rusz­to­wa­nia, oto­czo­ne­go przez czwo­ro­bok woj­ska, wy­cią­gał on ku tłu­mo­wi od­cię­tą gło­wę ska­zań­ca i pod­no­sił ją do góry. Prze­strze­ga­jąc wi­dzów przed prze­stęp­stwem, wy­gła­szał tra­dy­cyj­ną for­mu­łę za­czy­na­ją­cą się od słów: „Oj­co­wie i mat­ki, strzeż­cie wa­sze dziat­ki”. Po­tem, wraz z po­moc­ni­ka­mi, kładł cia­ło do trum­ny, umiesz­cza­jąc gło­wę nie­bosz­czy­ka mię­dzy jego ko­la­na­mi. Kat w no­men­kla­tu­rze urzę­do­wej zwał się mi­strzem spra­wie­dli­wo­ści i był za­wsze so­wi­cie opła­ca­ny.

W daw­nych la­tach, jak za­pi­sał XIX-wiecz­ny var­sa­via­ni­sta Ka­zi­mierz Wła­dy­sław Wój­cic­ki, kat ści­nał ska­za­nych mie­czem na Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta, obok prę­gie­rza. Po­dob­no miesz­kań­cy z trwo­gą omi­ja­li wie­czo­rem to miej­sce, mó­wio­no bo­wiem po­wszech­nie i wie­rzo­no temu, że nie­win­nie ścię­ta ka­tow­skim mie­czem słu­żą­ca ja­kiejś wiel­kiej pani sta­wa­ła po za­cho­dzie słoń­ca na prę­gie­rzu i trzy­ma­jąc gło­wę pod pa­chą, ob­cho­dzi­ła wo­ko­ło ra­tusz i cały ry­nek.

Stra­ceń do­ko­ny­wa­no też w miej­scu zwa­nym Pie­kieł­kiem, pod mu­ra­mi miej­ski­mi, tam gdzie dziś stoi po­mnik Ki­liń­skie­go. Na­zwę Pie­kieł­ko, jak po­da­ją var­sa­via­ni­ści, no­sił też pla­cyk przy ul. No­wo­lip­ki. W po­ło­wie XVIII wie­ku, aż do 1762 roku, eg­ze­ku­cje od­by­wa­ły się na kę­pie wi­śla­nej zwa­nej Po­lkow­ską, Zam­ko­wą lub Sy­re­ną. Sta­ły tu sza­fot i szu­bie­ni­ca. Wy­sep­ka zo­sta­ła znie­sio­na przez wy­lew Wi­sły w 1813 roku; dziś to miej­sce po­ra­sta­ją drze­wa par­ku na Pra­dze. W koń­cu XVIII wie­ku plac stra­ceń znaj­do­wał się przy oko­pach, za Ar­se­na­łem, w oko­li­cach ulic Staw­ki i Inf­lanc­kiej.

Na po­cząt­ku XIX wie­ku eg­ze­ku­cji do­ko­ny­wa­no na Czy­stem za ro­gat­ka­mi wol­ski­mi.

SPO­RE TŁU­MY GA­WIE­DZI PRZY­CIĄ­GA­ŁA też że­la­zna klat­ka, wy­sta­wio­na na Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta, gdy za­my­ka­no w niej de­li­kwen­tów za róż­ne prze­wi­nie­nia. Klat­kę tę opi­sał bar­dzo do­kład­nie naj­pierw w „Ku­rie­rze War­szaw­skim” (1851, nr 289), a po­tem w Sta­ro­żyt­no­ściach war­szaw­skich Alek­san­der Wej­nert, któ­ry jako miej­ski ar­chi­wi­sta miał do­stęp do wie­lu za­gi­nio­nych póź­niej do­ku­men­tów. Gdy­by we­dług jego opi­su zre­kon­stru­owa­no ową klat­kę, mie­li­by­śmy w sto­li­cy atrak­cję tu­ry­stycz­ną wy­so­kiej kla­sy.

Wej­nert usta­lił, że urzą­dze­nie to, na­zy­wa­ne ka­ba­tem, ku­czą (stąd póź­niej­szy „kić”) albo ko­szem po raz pierw­szy było wzmian­ko­wa­ne w uchwa­łach sta­re­go gro­du w 1669 roku. Za­my­ka­no tu – wy­sta­wia­jąc na wi­dok pu­blicz­ny – słu­żą­cych, któ­rzy po­rzu­ci­li swe obo­wiąz­ki przed wy­ga­śnię­ciem umo­wy, oso­by nie­prze­strze­ga­ją­ce dni świą­tecz­nych, prze­kup­ki ła­mią­ce prze­pi­sy do­ty­czą­ce za­ku­pu wik­tu­ałów (cho­dzi­ło głów­nie o po­śred­ni­ków).

W koń­cu XVII wie­ku klat­ka ule­gła znisz­cze­niu. Nie­ba­wem jed­nak wy­bu­do­wa­no ją na nowo i przez cały XVIII wiek wsa­dza­no do niej je­dy­nie „wy­stęp­nych”, to zna­czy lu­dzi nie­oby­czaj­nych i nie­rząd­ni­ce, czy­li pro­sty­tut­ki. Na zna­nym ry­sun­ku Nor­bli­na Chło­sta­nie nie­rząd­ni­cy wi­dać wła­śnie ową klat­kę; przed za­mknię­ciem w niej pod­da­wa­no de­li­kwent­kę chło­ście, ku ucie­sze licz­nych wi­dzów.

Pod ko­niec XVIII i na po­cząt­ku XIX wie­ku w klat­ce za­my­ka­no „pie­ka­rzy i rzeź­ni­ków, krzyw­dzą­cych pu­blicz­ność na wa­dze lub pro­duk­cie”. „Za­miast ato­li opła­ca­nia kar pie­nięż­nych – pi­sze Wej­nert – oprócz sie­dze­nia w klat­ce, chło­sta­no i sma­ga­no pu­blicz­nie wi­no­waj­ców po wyj­ściu z niej, a to na­wet bez wzglę­du na płeć, co nie­któ­rych moc­no gor­szy­ło, ale ra­do­wa­ło cze­lad­ni­ków rze­mieśl­ni­czych, któ­rzy szy­dzi­li i drwi­li z de­li­kwen­tów i całą sztu­kę swych psot i fi­glów w tym oka­zy­wa­li”.

Na ze­wnątrz znaj­do­wa­ła się drew­nia­na ta­bli­ca, na któ­rej „przy­le­pia­no na pa­pie­rze spi­sa­ne za­wia­do­mie­nie, kto osa­dzo­ny zo­stał i za ja­kie prze­stęp­stwo”. Klat­ka, któ­rej do koń­ca uży­wa­no, zo­sta­ła ro­ze­bra­na w 1810 roku, a więc przed wy­bu­rze­niem ra­tu­sza, obok któ­re­go sta­ła na ryn­ku. Cza­sem sto­so­wa­nie klat­ki by­wa­ło jed­no­cze­śnie karą wy­sta­wie­nia na wi­dok pu­blicz­ny i karą aresz­tu, bo wie­lu de­li­kwen­tów trzy­ma­no w niej przez dłuż­szy czas.

„Pa­mię­tam – pi­sał o sta­ro­miej­skiej klat­ce Fran­ci­szek Sa­le­zy Dmo­chow­ski we Wspo­mnie­niach od 1806 do 1830 – „że w niej wi­dzia­łem za­mknię­tą prze­kup­kę war­szaw­ską; ta­kiej ka­rze pod­le­ga­ły one po­dług sta­re­go zwy­cza­ju za kłó­tli­wość i mio­ta­nie obelg”. Ską­di­nąd wia­do­mo, że w do­bie in­su­rek­cji do klat­ki za­mknię­to za nad­uży­cia urzęd­ni­ka skar­bo­we­go.

Na ze­wnątrz wy­wie­szo­no wów­czas na­pis: „Zło­dziej skar­bu na­ro­do­we­go”.

Po­waż­niej­szych prze­stęp­ców wy­sta­wia­no na wi­dok pu­blicz­ny – iteż w krę­gu licz­nych ga­piów – już nie w klat­ce, ale pod prę­gie­rzem lub w „ku­nie”, czy­li że­la­znej ob­rę­czy na szy­ję przy­mo­co­wa­nej do ścia­ny ko­ścio­ła. W War­sza­wie tę karę sto­so­wa­no, jak moż­na przy­pusz­czać, od cza­sów za­pro­wa­dze­nia tu pra­wa cheł­miń­skie­go, a więc co naj­mniej od XIV wie­ku. Gdy wy­od­ręb­ni­ła się ju­rys­dyk­cja no­wo­miej­ska – w kunę i prę­gierz wy­po­sa­żo­no też Nowe Mia­sto.

W li­te­ra­tu­rze var­sa­via­ni­stycz­nej jest kil­ka wzmia­nek god­nych uwa­gi. Adam Ja­rzęb­ski, opi­su­jąc Ma­gi­stra­tus war­szaw­ski na Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta w wier­szo­wa­nym prze­wod­ni­ku po mie­ście pt. Go­ści­niec abo Krót­kie opi­sa­nie War­sza­wy (1643) wspo­mi­na, że przy jego „wscho­dzie” znaj­do­wa­ła się „kuna że­la­zna w słu­pie”, dla rymu ogra­ni­cza­jąc jej prze­zna­cze­nie do „głu­pich dzie­wek”; cho­dzi­ło wi­docz­nie o nie­oby­czaj­ne nie­wia­sty. An­to­ni Ma­gier po­nad pół­to­ra wie­ku póź­niej prze­ka­zał w Es­te­ty­ce mia­sta sto­łecz­ne­go War­sza­wy wia­do­mość, że daw­niej każ­da eg­ze­ku­cja, czy­li wy­ko­na­nie wy­ro­ku sądu mar­szał­kow­skie­go w spra­wie kry­mi­nal­nej, od­by­wa­ła się na Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta, gdzie w rogu od uli­cy No­wo­miej­skiej „był wy­sta­wio­ny prę­gierz, to jest słup ka­mien­ny, na nim po­sąg w po­sta­ci star­ca z bro­dą (od gmi­nu zwa­ne­go dziad­kiem) jed­ną ręką trzy­ma­ją­ce­go za wło­sy gło­wę ludz­ką ścię­tą, a w dru­giej miecz spra­wie­dli­wo­ści; tam wi­no­waj­ców pięt­no­wa­no, ści­na­no itp.”. Do­daj­my: lub czę­ściej tyl­ko wy­sta­wia­no ska­zań­ca w celu za­wsty­dze­nia go i hań­by.

Był też dru­gi taki prę­gierz. Szwaj­car Jo­hann Ber­no­ul­li, któ­ry zwie­dzał War­sza­wę w 1778 roku i na­stęp­nie w swo­ich no­tat­kach przed­sta­wił „god­niej­sze uwa­gi mo­nu­men­ty”, po­czy­nił wzmian­kę, że „przed ra­tu­szem na No­wym Mie­ście stoi nie­ład­na ka­mien­na fi­gu­ra przed­sta­wia­ją­ca czło­wie­ka trzy­ma­ją­ce­go w jed­nej ręce miecz, a od­cię­tą gło­wę w dru­giej”.

Ko­deks ka­rzą­cy z 1818 roku, obo­wią­zu­ją­cy do koń­ca 1847 roku, wy­łą­czał z nie­któ­rych kar (chło­sta i prę­gierz) oso­by po­sia­da­ją­ce pra­wa oby­wa­tel­stwa, ich dzie­ci i ro­dzi­nę, oraz tych, „któ­rzy zna­ka­mi ho­no­ro­wy­mi są ozdo­bie­ni”; wy­ją­tek sta­no­wi­li tyl­ko pod­pa­la­cze i zło­dzie­je. Karę wy­sta­wie­nia pod prę­gie­rzem – obok pięt­no­wa­nia i przy­ku­cia do ta­czek – prze­wi­dzia­no jako ob­ostrze­nie dla ska­za­nych na wię­zie­nie wa­row­ne, a więc naj­cięż­sze.

Ar­ty­kuł 36 tego ko­dek­su sta­no­wił: „Prę­gierz jest to wy­sta­wie­nie na wi­dok pu­blicz­ny ska­za­ne­go, cięż­ki­mi że­la­za­mi na rę­kach i no­gach sku­te­go, wśród stra­ży, na miej­scu pu­blicz­nym, do tego prze­zna­czo­nym, na wy­nie­sio­nym rusz­to­wa­niu, przez trzy dni po so­bie na­stę­pu­ją­ce, co dzień po go­dzi­nie. Zbrod­nia, jak rów­nież wy­mie­rzo­na kara, mają być na ta­bli­cy, na słu­pie po­wie­szo­nej, krót­ko, wy­raź­nie i czy­tel­nie opi­sa­ne”.

Wśród licz­nych do­nie­sień pra­so­wych o wy­sta­wie­niu ska­zań­ców na Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta zwra­ca uwa­gę na­stę­pu­ją­ca no­tat­ka z „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go” z 1822 roku: „Przez trzy dni sta­wia­no pod prę­gie­rzem na Sta­rym Mie­ście Mał­go­rza­tę Ko­ziel­ską, mło­dą dziew­czy­nę, któ­ra do­pu­ści­ła się zbrod­ni pod­pa­le­nia wsi Czer­won­ki w po­wie­cie so­cha­czew­skim. Ska­za­na zo­sta­ła na 15-let­nie wie­zie­nie wa­row­ne i już oneg­daj spod prę­gie­rza przy­ku­ta do ta­czek od­pro­wa­dzo­na była. Licz­nie ze­bra­na pu­blicz­ność przy­pa­try­wa­ła się tej mło­dej zbrod­niar­ce; płeć i wiek wzbu­dza­ły w nie­któ­rych wi­dzach li­tość, w do­wód któ­rej wrzu­ca­no: ser, buł­ki itp. w tacz­ki. Przy tym wy­da­rzył się za­baw­ny przy­pa­dek: ko­gut i kura to­wa­rzy­szy­ły Mał­go­rza­cie z pla­cu Sta­re­go Mia­sta pra­wie aż do Pro­chow­ni, nie wia­do­mo dla­cze­go, co za­ba­wi­ło wszyst­kich obec­nych”.

Być może ta nie­szczę­sna dziew­czy­na tra­fi­ła na szpal­ty go­nią­cej za sen­sa­cja­mi po­po­łu­dniów­ki tyl­ko dzię­ki owe­mu ko­gu­to­wi i ku­rze. Inne przy­pad­ki mu­sia­ły się wy­da­wać zbyt ba­nal­ne i nie ma po nich śla­du, cho­ciaż ze szcząt­ko­wych da­nych sta­ty­stycz­nych z tego okre­su wy­ni­ka, że ko­biet na wię­zie­nie wa­row­ne ska­za­no w tym cza­sie dość dużo, a prze­cież prę­gierz sta­no­wił in­te­gral­ną część tej kary.

Cho­ciaż Ko­deks ka­rzą­cy, jak już wspo­mnia­no, obo­wią­zy­wał tyl­ko trzy­dzie­ści lat,a na­stęp­ny tej kary do­dat­ko­wej już nie prze­wi­dy­wał, pod prę­gie­rzem sta­wia­no spraw­ców cięż­kich zbrod­ni tra­dy­cyj­nie, nie­ja­ko siłą roz­pę­du, Fak­tem jest bo­wiem, że ga­ze­ty aż do 1861 roku in­for­mo­wa­ły o od­by­wa­niu tej kary. W la­tach 1875-1858 prze­nie­sio­no wy­ko­ny­wa­nie kary prę­gie­rza na plac Mu­ra­now­ski; po­tem wy­sta­wia­no ska­zań­ców znów na Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta.

Od­by­wa­ło się to za­zwy­czaj po­mię­dzy go­dzi­ną 11.00 i 12.00 przez trzy ko­lej­ne dni. Cza­sem pra­sa po­da­wa­ła ogło­sze­nie na kil­ka dni wcze­śniej, cza­sem in­for­mo­wa­ła już po fak­cie. By­wa­ły dni, kie­dy sta­wia­no po kil­ka osób na­raz, za­zwy­czaj jed­nak – po jed­nej; nie­kie­dy wy­ko­ny­wa­no tę karę z dużą czę­sto­tli­wo­ścią.

W kil­ku no­tat­kach pra­so­wych wspo­mi­na się o tłu­mach, któ­re gro­ma­dzi­ły się przy tej „ce­re­mo­nii”, nie­wie­le po­da­wa­no jed­nak in­nych szcze­gó­łów. W 1861 roku „Ku­rier War­szaw­ski” skry­ty­ko­wał fakt, że ów­cze­sne dzien­ni­ki – za­po­wia­da­jąc, kto i kie­dy bę­dzie pod­da­ny ka­rze – na ogół uży­wa­ły for­mu­ły: „Od­bę­dzie się ob­rzęd eg­ze­ku­cji wy­sta­wie­nia pod prę­gie­rzem”. Au­to­ra no­tat­ki ra­ził ów „ob­rzęd”, bę­dą­cy grze­chem – jak pi­sał – prze­ciw­ko du­cho­wi ję­zy­ka. Nie zna­lazł się jed­nak nikt, kto kwe­stio­no­wał­by samą karę prę­gie­rza – wi­docz­nie była ak­cep­to­wa­na spo­łecz­nie. Praw­ni­cy tak­tow­nie mil­cze­li.

Na ko­niec war­to przy­to­czyć jesz­cze je­den „ob­rzęd”, ja­kim by­wa­ło „wy­świe­ce­nie” z mia­sta; ono też za­wsze wią­za­ło się z wiel­kim zbie­go­wi­skiem miesz­kań­ców. Wy­świe­ca­no, czy­li wy­pę­dza­no za mia­sto „bia­ło­gło­wy nie­rząd­ne”, ubraw­szy je przed­tem w hań­bią­cy strój; sztur­cha­no je i bito, ob­rzu­ca­no nie­czy­sto­ścia­mi, przy­ka­zu­jąc uro­czy­ście, aby się nig­dy nie wa­ży­ły wró­cić do mia­sta. Kat, od­gry­wa­ją­cy w tej ce­re­mo­nii głów­ną rolę, przed­tem je „na uszach za­zna­czał”.

DZIE­WIĘT­NA­STO­WIECZ­NI var­sa­via­ni­ści po­da­ją, że „ksią­żę­ta ma­zo­wiec­cy, a po­tem sej­my pol­skie wy­świe­ca­ły prze­stęp­ców na karę do pusz­czy ostro­łęc­kiej, któ­ra słu­ży­ła za miej­sce wy­gna­nia”. Zwy­czaj ten od­żył w dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku, gdy zło­dzie­jów war­szaw­skich ska­zy­wa­no „na po­byt” w od­le­gło­ści nie mniej­szej niż 50 wiorst (wior­sta – ok. 1,07 km) od „sy­re­nie­go gro­du”. „Po­by­tow­ców” nie wy­pę­dza­no jed­nak już tak „ce­re­mo­nial­nie”.

Oglądanie zwierząt

Zwie­rzy­niec ksią­żąt ma­zo­wiec­kich ♦ Niedź­wie­dzie księ­cia Ra­dzi­wił­ła i wy­dra pana Pa­ska ♦ Wy­bryk zło­tych mło­dzień­ców ♦ Heca na Brac­kiej ♦ Moda na mał­py ♦ Słoń ofia­rą pa­ni­ki ♦ Zoo­log cen­zo­ra Bar­tel­sa ♦ Ini­cja­ty­wa rzut­kie­go me­ce­na­sa i mar­ny ko­niec jego zwie­rzyń­ca ♦ Zwie­rzę­ta z cyr­ku Sa­lo­moń­skie­go

WSZYST­KO ZA­CZĘ­ŁO SIĘ od zwie­rzyń­ców, jak na­zy­wa­no wy­gro­dzo­ne czę­ści la­sów w oko­li­cach pań­skich re­zy­den­cji, w któ­rych prze­trzy­my­wa­no zwie­rzę­ta łow­ne, cza­sem na­wet eg­zo­tycz­ne, by mieć je pod ręką, gdy chcia­no za­ba­wić się po­lo­wa­niem. Zwie­rzy­niec taki mie­li już ksią­żę­ta ma­zo­wiec­cy w Osiec­ku koło Czer­ska. Dru­gi urzą­dzi­li na skar­pie wi­śla­nej w War­sza­wie, tuż za dzi­siej­szym uni­wer­sy­te­tem; spro­wa­dzi­li tam tury z Pusz­czy Jak­to­row­skiej. Wiel­ki ama­tor po­lo­wań król Ste­fan Ba­to­ry ulo­ko­wał swój zwie­rzy­niec na Wa­we­lu. Tam wła­śnie ode­słał kil­ka lwów, któ­re po­da­ro­wał mu w War­sza­wie w 1582 roku ksią­żę słuc­ki. Oglą­da­no je z okra­to­wa­ne­go gan­ku. Trzy­ma­no tam też lam­par­ty.

W no­wej sto­li­cy Zyg­munt III miał zwie­rzy­niec na Ujaz­do­wie, gdzie za­zwy­czaj spę­dzał lato. Jego opis za­wdzię­cza­my Wło­cho­wi Paw­ło­wi Mu­can­te, któ­ry oglą­dał ów obiekt w to­wa­rzy­stwie kar­dy­na­ła, nun­cju­sza i kil­ku do­stoj­ni­ków kró­lew­skich.

„Przy­by­li­śmy – pi­sał w swej re­la­cji – do ogrom­ne­go lasu ogro­dzo­ne­go, gdzie się cho­wa­ją roz­ma­ite dzi­kie be­stie, jak oto: żu­bry, tury, niedź­wie­dzie, wil­ki, je­le­nie, da­nie­le itd. We środ­ku była wy­so­ka al­ta­na, gdzie bez żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa mo­gli­śmy na te zwie­rzę­ta pa­trzeć. Ob­ła­wa wie­śnia­ków za­czę­ła je z róż­nych stron pę­dzić ku nam. Prze­bie­ga­ły przed nami da­nie­le, je­le­nie i sie­dem żu­brów ra­zem, sta­rych i mło­dych (…). Że wie­le z tych be­stii nie chcia­ło iść tam, gdzie­śmy na nie cze­ka­li, i dzień się chy­lił ku za­cho­do­wi, wie­czo­rem po­wró­ci­li­śmy do War­sza­wy”.

Zwie­rzy­niec Ujaz­dow­ski Wła­dy­sła­wa IV utrwa­lił z ko­lei nie­po­rad­nym wier­szem Adam Ja­rzęb­ski w Go­ściń­cu abo Krót­kim opi­sa­niu War­sza­wy (1643): „Przed pa­ła­cem ogro­dzo­ny/Zwie­rzy­niec, wko­ło zgro­dzo­ny/Tam są je­le­nie zwie­rzę­ta,/ Kró­lik, za­ją­ce, sar­nię­ta./W sa­dzaw­kach ryby pły­wa­ją/Pta­szę­ta wdzięcz­nie śpie­wa­ją”.

Jak z tego wy­ni­ka, był to zwie­rzy­niec dość ubo­gi.

Po wik­to­rii wie­deń­skiej oglą­da­ła War­sza­wa zdo­bycz­ne wiel­błą­dy i stru­sie, a za Au­gu­sta III – no­so­roż­ca, „któ­re­mu się przy­glą­da­ły ty­sią­ce osób, po­dzi­wia­jąc ogrom­ne­go zwie­rza”. Ów eg­zo­tycz­ny okaz miał po­noć ogrom­ny ape­tyt i na­der chęt­nie po­chła­niał wszel­kie sma­ko­ły­ki szczo­drze po­da­wa­ne mu przez za­dzi­wio­ną pu­blicz­ność. Padł wresz­cie ofia­rą swo­jej żar­łocz­no­ści, gdy zjadł bułę na­fa­sze­ro­wa­ną przez ja­kie­goś zło­śliw­ca że­la­zny­mi opił­ka­mi. Sto­li­ca na­sza sta­ła się od­tąd waż­nym punk­tem na tra­sie wę­drow­nych me­na­że­rii, gdyż fre­kwen­cja przed klat­ka­mi za­wsze była tu wy­so­ka, a po­ka­zy­wa­cze zwie­rząt mie­li swo­je spo­so­by, by otwo­rzyć kie­sze­nie ga­piów. Za samo obej­rze­nie np. lwa po­bie­ra­li dość wy­so­ką opła­tę, zaś asy­sto­wa­nie przy „mro­żą­cym krew w ży­łach wi­do­wi­sku”, ja­kim było wło­że­nie gło­wy do pasz­czy do­bro­dusz­ne­go kró­la zwie­rząt przez asy­stent­kę przed­się­bior­cy – wią­za­ło się z dal­szy­mi kosz­ta­mi, od­po­wied­nio skal­ku­lo­wa­ny­mi.

SWE ZWIE­RZYŃ­CE MIE­WA­LI też ma­gna­ci. Zna­ne były upodo­ba­nia w tym wzglę­dzie Mi­ko­ła­ja Krzysz­to­fa Ra­dzi­wił­ła „Sie­rot­ki”, któ­ry w la­tach osiem­dzie­sią­tych XVI wie­ku z po­dró­ży do Zie­mi Świę­tej przy­wiózł licz­ne oka­zy, m.in. dwa lam­par­ty i kil­ka ga­tun­ków małp, a Zyg­mun­to­wi III Wa­zie, jako ślub­ny po­da­rek, prze­słał tre­so­wa­ne niedź­wie­dzie. Inny Ra­dzi­wiłł, „Pa­nie Ko­chan­ku”, zna­ny z gło­śnych w ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej eks­tra­wa­gan­cji, ho­do­wał w pa­rę­se­thek­ta­ro­wym go­spo­dar­stwie Alba po­nad sto ga­tun­ków róż­nych zwie­rząt, któ­rych był wiel­kim ad­mi­ra­to­rem. O jego tre­so­wa­nych niedź­wie­dziach, któ­rych ósem­ki uży­wał jako za­przę­gu do ka­re­ty, dzie­wią­te­go sa­dza­jąc na koź­le obok woź­ni­cy, mó­wi­ło się nie tyl­ko w kra­ju, ale i poza jego gra­ni­ca­mi.

Prze­cięt­ny szla­gon trzy­mał się nie­wąt­pli­wie swoj­skie­go tyl­ko in­wen­ta­rza. Ale nie na­le­że­li pew­nie do rzad­ko­ści i tacy mi­ło­śni­cy zwie­rząt, jak Jan Chry­zo­stom Pa­sek, ho­du­ją­cy w swo­jej Ol­szów­ce nie tyl­ko sław­ną wy­drę, Ro­ba­ka, któ­rej nie śmiał od­mó­wić Ja­no­wi III So­bie­skie­mu. W Pa­mięt­ni­kach wspo­mi­na i „in­sze my­śli­stwo”, jako to „zwie­rzy­niec pta­szy”, któ­ry miał „zbu­do­wa­ny, kra­ta­mi do­mo­wy­mi na­kry­ty, a w nim pta­stwo omnis ge­ne­ris, któ­re tyl­ko mo­gły się znaj­do­wać w Pol­sz­cze, ale i in­sze cu­dzo­ziem­skie, co­kol­wiek mo­głem przy­brać i skąd­kol­wiek za­cią­gnąć”. „W tym zaś oso­bli­wą mia­łem kom­pla­cen­cyą [upodo­ba­nie] – od­no­to­wał w in­nym miej­scu – żem za­wsze dzi­kich zwie­rzów tak ćwi­czył, że to i ła­ska­we było, i ze psy prze­sta­wa­ło, i rów­no ze psy swe­go dzi­kie­go bra­ta go­ni­ło. Przy­je­chał kto do mnie – czy­ta­my da­lej – to lisz­ka po po­dwó­rzu z char­ta­mi igra; wni­dzie do izby, to szpic pod sto­łem leży, a za­jąc na nim sie­dzi. Po­tkał li mię też kto nie­zna­jo­my na po­lo­wa­nie ja­dą­ce­go, oba­czył, a tu idzie kil­ko­ro char­tów pięk­nych, wy­żłów kil­ka, a tu lisz­ka mię­dzy nimi, kuna, jaź­wiec, wy­dra, za­jąc też ze dzwon­ka­mi za ko­niem pod­ska­ku­je, ja­strząb u my­śliw­ca na ręce, kruk nade psy lata, cza­sem też pad­nie na char­cie i tak się po­wo­zi”.

Kto miał po­dob­ne pa­sje i za­in­te­re­so­wa­nia, a jed­no­cze­śnie od­po­wied­nie za­so­by pie­nięż­ne, gro­ma­dził całe ko­lek­cje, zwłasz­cza pta­sie, co się sta­ło mod­ne w dru­giej po­ło­wie XVIII wie­ku. Prym wio­dła tu księż­na Elż­bie­ta Lu­bo­mir­ska, któ­ra w po­sia­dło­ści na Mo­ko­to­wie mia­ła nie­zwy­kle bo­ga­tą pta­szar­nię. Przy Pu­ław­skiej stoi do dziś in­try­gu­ją­ca wie­życz­ka, w któ­rej prze­chod­nie skłon­ni są wi­dzieć ja­kieś po­zo­sta­ło­ści sta­rych for­ty­fi­ka­cji, a jest to po pro­stu go­łęb­nik.

Fry­de­ryk Schulz od­no­to­wał w Po­dró­żach Inf­lant­czy­ka z Rygi do War­sza­wy… fakt, któ­ry mu­siał być gło­śny w cza­sie jego po­by­tu w War­sza­wie. Oto kil­ku pa­ni­czów – mię­dzy nimi było na­wet dwu ka­wa­le­rów Or­de­ru św. Sta­ni­sła­wa – przy­szło raz do księż­nej pani z wi­zy­tą; nie za­sta­li jed­nak go­spo­dy­ni i po­sta­no­wi­li po­cze­kać na nią wła­śnie w pta­szar­ni… chwi­le ocze­ki­wa­nia skra­ca­li so­bie w spo­sób, któ­ry za­dzi­wił­by na­wet naj­bar­dziej zdzi­cza­łych dzi­siej­szych chu­li­ga­nów: po­ści­na­li mia­no­wi­cie sza­bla­mi „łby pa­wiom, ko­gu­tom, kacz­kom, gę­siom naj­kosz­tow­niej­szych ga­tun­ków”, a tak­że licz­nym żu­ra­wiom i cza­plom. Do­zor­cę, któ­ry usi­ło­wał prze­szko­dzić im w tym dzie­le, do­tkli­wie po­bi­li. Za swój wy­bryk nie po­nie­śli na­wet, zda­je się, od­po­wie­dzial­no­ści, cho­ciaż księż­na – jako wdo­wa po mar­szał­ku wiel­kim ko­ron­nym – była do­brze usto­sun­ko­wa­na wła­śnie w or­ga­nach po­wo­ła­nych do strze­że­nia po­rząd­ku i bez­pie­czeń­stwa w mie­ście.

Wy­bryk opi­sa­ny przez Schul­za mniej nas zdzi­wi, gdy uświa­do­mi­my so­bie, iż w tam­tych cza­sach w nie­któ­rych krę­gach okru­cień­stwo wo­bec zwie­rząt na­le­ża­ło na­wet do „do­bre­go tonu”. Au­gust II ka­zał wy­sta­wić so­bie pa­wi­lon na Ma­ry­mon­cie, gdzie strze­lał do spro­wa­dzo­nych spe­cjal­nie w tym celu wil­ków. On też był pa­tro­nem tzw. Hecy (od nie­miec­kie­go het­zen -„szczwać”), czy­li szczwal­ni, urzą­dzo­nej naj­pierw na dzie­dziń­cu pa­ła­cu Ma­ry­wil­skie­go, a póź­niej, już za Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, w spe­cjal­nie wy­sta­wio­nym bu­dyn­ku na rogu Brac­kiej i Chmiel­nej. Była ona prze­zna­czo­na do walk, jak za­świad­cza An­to­ni Ma­gier – „wo­łów dzi­kich, niedź­wie­dzi, ba­wo­łów, dzi­ków tu­dzież róż­ne­go ga­tun­ku psów itp.”.

Wi­do­wi­ska tam od­by­wa­ne – „wstręt­ne i nie­smacz­ne” we­dług Jana Bie­ste­ra, cu­dzo­ziem­ca ba­wią­ce­go wów­czas w War­sza­wie – jak twier­dzi Ma­gier, „sprzy­krzy­ły się po­wszech­nie i mało na nie znaj­do­wa­ło się lu­bow­ni­ków”. Schulz z ko­lei pi­sze, że chęt­nie oglą­dał je tłum skła­da­ją­cy się z „bar­dziej bru­tal­nych rze­mieśl­ni­ków, rzeź­ni­ków, ko­wa­li itp., do któ­rych do­dać na­le­ży żoł­nie­rzy, mni­chów, woź­ni­ców, strzel­ców, mło­dzież zdzi­cza­łą nie­co, lep­sze­go po­cho­dze­nia i dziew­ki ulicz­ne; ci naj­wię­cej w hecy sma­ku­ją, a psom, wil­kom, niedź­wie­dziom, by­kom, hec­maj­strom i pa­choł­kom ra­zem naj­ser­decz­niej przy­kla­sku­ją”. Sam król, choć na Hecy miał lożę, nig­dy jej na za­szczy­cił swo­ją obec­no­ścią.

KOSZ­TOW­NYM HOB­BY BYŁO po­sia­da­nie małp w więk­szej licz­bie. Były one np. ozdo­bą pa­ła­cu Ka­za­now­skich przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu; z nimi to, we­dług Sien­kie­wi­cza, wal­czył Za­gło­ba pod­czas „po­to­pu”. Dzię­ki mał­pom wła­śnie – co od­no­to­wa­li ów­cze­śni plot­ka­rze – Ka­zi­mierz Po­nia­tow­ski, brat kró­la, stał się uboż­szy – ba­ga­tel­ka! – pra­wie o ćwierć mi­lio­na zło­tych pol­skich. Był bo­wiem ich dość spe­cy­ficz­nym mi­ło­śni­kiem i z upodo­ba­niem przy­glą­dał się, jak się gry­zły w spe­cjal­nie dla nich urzą­dzo­nej ko­lo­nii „na Szol­cu”. Nic dziw­ne­go, że stwo­rze­nia te ma­so­wo cho­ro­wa­ły i szyb­ko wy­zdy­cha­ły.

Sam król Sta­ni­sław Au­gust za­pa­łał z ko­lei wiel­ką mi­ło­ścią do stru­si i nie szczę­dząc du­żych wy­dat­ków ze swej za­wsze świe­cą­cej dnem szka­tu­ły, spro­wa­dził czte­ry (je­den padł w dro­dze z Afry­ki przez We­ne­cję i Wie­deń) do Ła­zie­nek za po­śred­nic­twem so­wi­cie opła­co­nych „kon­duk­to­rów”. Cho­ciaż „stru­sie żo­łąd­ki” prze­szły do przy­sło­wia, owe wspa­nia­łe pta­ki nie wy­trzy­ma­ły „miej­sco­wej kuch­ni” i wkrót­ce pa­dły. Jak i w in­nych przy­pad­kach, nie­umie­jęt­ność pie­lę­gna­cji eg­zo­tycz­nych zwie­rząt była przy­czy­ną ich krót­kie­go ży­wo­ta w na­szych wa­run­kach.

W XIX wie­ku naj­po­pu­lar­niej­sze sta­ły się mał­py; wo­bec znacz­nej po­da­ży róż­nych ga­tun­ków „mał­pie­go rodu” do­staw­cy mu­sie­li ob­ni­żyć na nie ceny. Za­pa­no­wa­ła swo­ista moda i wie­le osób ho­do­wa­ło je u sie­bie w domu, o czym moż­na wy­czy­tać w „Ku­rie­rze War­szaw­skim”. Na ła­mach tego dzien­ni­ka prze­czy­tać też moż­na było w po­ło­wie 1855 roku o wy­pad­ku, jaki się wów­czas zda­rzył na Na­lew­kach. Za­wa­li­ła się tam mia­no­wi­cie drew­nia­na, dość chy­ba duża, buda, do któ­rej ma­so­wo ścią­ga­li miesz­kań­cy mia­sta i oko­lic, żeby przyj­rzeć się wy­sta­wio­nym tam mał­pom. Krą­ży­ły wie­ści, że w wy­pad­ku zgi­nę­ło wie­le osób; „Ku­rier” zde­men­to­wał te po­gło­ski jako bez­za­sad­ne i po­dał, że za­bi­te zo­sta­ły tyl­ko dwie damy, któ­re ku­po­wa­ły bi­le­ty w ka­sie, a żan­darm i jesz­cze jed­na ko­bie­ta byli po­ra­nie­ni.

To była buda wy­sta­wio­na, zda­je się, do­raź­nie, ale od lat trzy­dzie­stych tego sa­me­go wie­ku zwie­rzę­ta moż­na było oglą­dać m.in. w dwóch sta­łych me­na­że­riach: Kreut­zberg przy­cią­gał pu­blicz­ność parą ży­raf, dwie­ma sza­ry­mi pan­te­ra­mi, mie­szań­cem pumy i lam­par­ta oraz an­ty­lo­pa­mi i lwem.

GA­BI­NET ZOO­LO­GICZ­NY,

któ­re­go pierw­szy za­wią­zek z 14 162 sztuk roz­ma­itych przed­mio­tów zło­żo­ny, przez Ko­mi­sją Rzą­do­wą Wy­znań i Oświe­ce­nia za sumę 66 000 złp. w Gro­no­wi­cach (Grun­witz) na Szlą­sku od suk­ce­so­rów Syl­wiu­sza hr. Mün­kwit­za w roku 1818 na­by­ty, przez uczo­ne­go pro­fe­so­ra Fe­lik­sa Paw­ła Ja­roc­kie­go [1790-1865, au­to­ra 6-to­mo­we­go pod­ręcz­ni­ka zoo­lo­gii – S.M.], dra fi­lo­zo­fii, upa­ko­wa­ny i dnia 5 lu­te­go 1819 roku do War­sza­wy spro­wa­dzo­ny, póź­niej­szy­mi da­ra­mi i na­byt­ka­mi wzbo­ga­co­ny, w roku 1825 obej­mo­wał 25 000 roz­ma­itych przed­mio­tów zoo­lo­gicz­nych.

Ga­bi­net Zoo­lo­gicz­ny szcze­gól­ną opie­kę ku­ra­to­ra Okrę­gu Na­uko­we­go War­szaw­skie­go po­sia­da­ją­cy i waż­ny­mi na­byt­ka­mi jego sta­ra­niem wzbo­ga­co­ny, uło­żo­ny po­dług sys­te­ma­tu dy­rek­to­ra Fe­lik­sa Ja­roc­kie­go, za­wie­rał 33 439 sztuk, oce­nio­nych na sumę rs. 25 566 kop. 28, a mia­no­wi­cie li­czył wzo­ro­wo wy­pcha­nych zwie­rząt ssą­cych 300, niby-ssą­cych 1, pta­ków 1 819, ga­dów 168, pła­zów 53, ryb 252, sko­ru­pia­ków 229, pa­ją­ków 190, owa­dów 15 037, mię­cza­ków i ich mu­szel 13 884, ro­ba­ków 81, pro­mie­nia­ków 131, glisd 28, pła­wów 4, zwie­rzo­krze­wów 323, pre­pa­ra­tów do ana­to­mii po­rów­naw­czej 125, jaj pta­sich 801, gniazd roz­ma­itych 13. Przed­mio­ty te są uło­żo­ne w 83 za­szklo­nych sza­fach, w 24 sto­łach pod szkłem i w 164 pu­deł­kach. Za waż­niej­sze przed­mio­ty uwa­ża­ne są: 2 sło­nie, i azja­tyc­ki w roku 1827 przez n… ce­sa­rza i kró­la da­ro­wa­ny, dru­gi afry­kań­ski, w roku 1837 od j.o. księ­cia na­miest­ni­ka Kró­le­stwa da­ro­wa­ny, dwa żu­bry w roku 1830 z daru ce­sar­skie­go po­cho­dzą­ce. Ze szcze­gól­nie do­sko­na­łe­go wy­pcha­nia za­słu­gu­ją na uwa­gę: dwie pan­te­ry, wilk, lam­part, dwa dzi­ki, dwie sar­ny, dwa da­nie­le i je­leń. Z po­wo­du swej rzad­ko­ści: dzio­bak, pipa i zbiór ryb kra­jo­wych, Z po­wo­du pięk­no­ści eg­zem­pla­rzy i wy­pcha­nia: wiel­ki kan­gu­ru, ka­zu­ar czar­ny, dro­mai, dwa czczo­ne ibi­sy, żu­raw, ka­ka­du i dwa ko­li­bry.

(Ga­bi­net ten był „dwa razy na ty­dzień, to jest w nie­dzie­lę i czwar­tek, dla pu­blicz­no­ści na wi­dok otwar­ty”).

FRAN­CI­SZEK MAK­SY­MI­LIAN SO­BIESZ­CZAŃ­SKI,RYS HI­STO­RYCZ­NO-STA­TY­STYCZ­NY WZRO­STU I STA­NU MIA­STA WAR­SZA­WY OD NAJ­DAW­NIEJ­SZYCH CZA­SÓW AŻ DO 1847 ROKU

Ten ostat­ni na­ro­bił wiel­kie­go za­mie­sza­nia, gdy 10 sierp­nia 1866 roku wy­biegł z klat­ki, w któ­rej był trzy­ma­ny. Głów­ną na­to­miast atrak­cją Preu­sche­ro­wej – oprócz an­ty­lop i kil­ku drob­nych zwie­rza­ków – stał się oka­za­ły lew, któ­rym oso­bi­ście po­pi­sy­wa­ła się wła­ści­ciel­ka prze­bra­na w pod­nisz­czo­ny eg­zo­tycz­ny strój, nim zwie­rzę to skoń­czy­ło w 1850 roku swą żywą ka­rie­rę i sta­ło się wy­pcha­nym eks­po­na­tem w uni­wer­sy­tec­kim ga­bi­ne­cie zoo­lo­gicz­nym.

Tak sta­ło się też ze wspa­nia­łym mło­dym sło­niem, któ­ry w la­tach dwu­dzie­stych XIX wie­ku wy­rwał się z ogro­dze­nia i wy­biegł na uli­cę. Mia­sto ogar­nę­ła pa­ni­ka, cho­ciaż po­czci­wy ko­los spa­ce­ro­wał spo­koj­nie i nie miał za­mia­ru ni­ko­go skrzyw­dzić. „Nie­któ­rzy oby­wa­te­le – jak in­for­mo­wa­ła po­tem pra­sa – czu­li się w nie­bez­pie­czeń­stwie na­wet na dru­gich pię­trach do­mów”. „Wie­le skle­pów – pi­sa­no da­lej – po­za­my­ka­no, a go­spo­da­rze ba­ry­ka­do­wa­li ka­mie­ni­ce”. W at­mos­fe­rze ogól­ne­go prze­stra­chu nie wy­my­ślo­no nic mą­drzej­sze­go, jak za­strze­le­nie eg­zo­tycz­ne­go zwie­rzę­cia. Spre­pa­ro­wał go zna­ją­cy się na rze­czy pe­wien ma­jor z Mo­dli­na.

GA­BI­NET ZOO­LO­GICZ­NY urzą­dził pro­fe­sor Fe­liks Pa­weł Ja­roc­ki, któ­ry po­noć jesz­cze przed po­wsta­niem li­sto­pa­do­wym za­mie­rzał za­ło­żyć w War­sza­wie sta­ły ogród zoo­lo­gicz­ny. Spro­wa­dził na­wet żu­bra z Bia­ło­wie­ży; gdy ten szyb­ko zdechł, stał się po spre­pa­ro­wa­niu pierw­szym eks­po­na­tem ga­bi­ne­tu. Ga­bi­net ów zo­stał na­stęp­nie prze­nie­sio­ny do gma­chu Sztuk Pięk­nych i jak moż­na wy­czy­tać w hi­sto­rii uczel­ni na – pi­sa­nej przez J. Bie­liń­skie­go – słu­żył nie tyl­ko stu­den­tom, ale w nie­któ­re dni był tak­że udo­stęp­nia­ny pu­blicz­no­ści.

Wy­pcha­ne zwie­rzę­ta nie ro­bi­ły jed­nak­że ta­kiej fu­ro­ry jak żywe. Te w Pa­ry­żu moż­na było oglą­dać już od schył­ku XVIII wie­ku w tam­tej­szym Jar­din des Plan­tes, aw pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku w wie­lu in­nych mia­stach eu­ro­pej­skich w za­kła­da­nych tam ogro­dach zoo­lo­gicz­nych. Na po­czą­tek lat sie­dem­dzie­sią­tych da­tu­ją się skrom­ne za­ląż­ki po­znań­skie­go ZOO usy­tu­owa­ne­go przy pi­wiar­nia­nym ogród­ku; sta­no­wi­ły je niedź­wia­dek i mał­pa od­ku­pio­na od Cy­ga­na, któ­ry wę­dro­wał z nimi po kra­ju, za­ra­bia­jąc na chleb.

W dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku moż­na było zo­ba­czyć tyl­ko nie­licz­ne zwie­rzę­ta, ale i te nie mia­ły szczę­ścia do lu­dzi. La­tem 1866 roku „Ty­go­dnik Mód” wy­rze­kał na ogól­ne zdzi­cze­nie oby­cza­jów: „…cóż więc dziw­ne­go – pi­sa­no – je­śli ga­wiedź wy­kra­da z akwa­rium Bo­ta­nicz­ne­go Ogro­du żół­wia, za­bi­ja cho­wa­ną tam wy­drę”.

Na po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych XIX wie­ku War­sza­wa mia­ła tyl­ko sklep zoo­lo­gicz­ny, w któ­rym han­dlo­wa­no głów­nie kró­li­ka­mi i go­łę­bia­mi. Te zresz­tą, po­dob­nie jak inne pta­ki – przede wszyst­kim kra­jo­we: gile, kosy i ma­ko­lą­gwy – ma­so­wo iw ogrom­nym po­noć wy­bo­rze sprze­da­wa­no na Za­piec­ku, gdzie od lat mie­ścił się ha­ła­śli­wy targ drob­nej zwie­rzy­ny. Dużo się na­to­miast w ów­cze­snej pra­sie dys­ku­to­wa­ło o po­trze­bie urzą­dze­nia w sto­li­cy ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go.

„Ku­rier War­szaw­ski” pi­sał w po­ło­wie kwiet­nia 1873 roku: „Każ­dy z czy­tel­ni­ków wie nie­wąt­pli­wie o za­kła­da­ją­cym się w War­sza­wie pod fir­mą Bar­tels, Kloss et Comp… ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym”. Było to tro­chę na wy­rost, bo me­na­że­ria, któ­rą za­ło­żył na rogu Ho­żej i Kru­czej 17 Fer­dy­nand Bar­tels – z za­wo­du naj­pierw gu­wer­ner, a po­tem cen­zor – mo­gła być do­pie­ro za­ląż­kiem zwie­rzyń­ca.

We­dług opi­su Pru­sa, któ­ry jako kro­ni­karz mia­sta mu­siał nie­ja­ko z obo­wiąz­ku zwie­dzić ów przy­by­tek, „skła­dał się on z dwu czę­ści, a mia­no­wi­cie z pew­nej licz­by po­ko­jów i ogro­du”. „W ogro­dzie – re­la­cjo­no­wał po­cząt­ku­ją­cy wów­czas dzien­ni­karz – za­uwa­ży­li­śmy trzech bar­dzo nie­spo­koj­nych niedź­wie­dzi, parę ma­ło­let­nich li­sów, chu­de­go wil­ka z moc­no wy­sta­ją­cym ję­zy­kiem, tro­chę sów i jed­ne­go orła. W po­ko­jach sta­ły zno­wu klat­ki z wszel­kie­go ro­dza­ju ptac­twem, nie wy­łą­cza­jąc pa­pug roz­ma­itej wiel­ko­ści, kur i go­łę­bi róż­nej for­my, a na­wet, je­śli nas pa­mięć nie za­wo­dzi, do­strze­gli­śmy parę pta­ków raj­skich i kil­ku na­tu­ral­nych dud­ków”.

WKRÓT­CE PRA­SA DO­NIO­SŁA, że skra­dzio­ny zo­stał stam­tąd „rzad­ki ptak naj­więk­sze­go ga­tun­ku sowa Pu­chacz (Bubo ma­xi­mus) wraz z łań­cu­chem na no­dze”; pew­nie ja­kiś mi­ło­śnik zwie­rząt wy­pu­ścił mę­czą­ce­go się pta­ka na wol­ność. In­nym ra­zem po­pu­lar­na po­po­łu­dniów­ka in­for­mo­wa­ła, że je­den z niedź­wie­dzi Bar­tel­sa ze­rwał łań­cuch i prze­sko­czył przez płot. „Na­stra­szył po­tem so­lid­nie kil­ka ko­biet, a na jed­nej na­wet po­szar­pał odzie­nie, aż nie­ja­ki pan C., urzęd­nik ma­gi­stra­tu, człek wiel­kiej od­wa­gi, ener­gicz­nym po­stę­po­wa­niem zmu­sił niedź­wie­dzia do po­słu­szeń­stwa, łań­cuch z ob­ro­żą przy­piął na szyi i przy­mo­co­wał zbie­ga we wła­ści­wym mu miej­scu”.

Już w 1875 roku „Prze­gląd Ty­go­dnio­wy” za­mie­ścił tekst, któ­ry brzmiał jak ne­kro­log dla ini­cja­ty­wy Bar­tel­sa za­le­d­wie sprzed dwóch lat: „Ostat­nie swo­je skrom­ne fun­du­sze na ten cel po­świę­cił, a nie zra­żo­ny prze­ciw­no­ścia­mi wal­czył do ostat­ka, aby swój zwie­rzy­niec oca­lić na to, aby stał się za­ląż­kiem przy­szłe­go ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go”.

JED­NAK NA­STĘP­NY OR­GA­NI­ZA­TOR, zna­ny w mie­ście ory­gi­nał me­ce­nas Jan Mau­ry­cy Ka­miń­ski, mu­siał wszyst­ko za­czy­nać od nowa. Spół­ka za­wią­za­ła się 31 maja 1884 roku, a już 17 czerw­ca „ogród wraz ze zwie­rzę­ta­mi otwar­ty zo­stał” – pi­sa­ły „Kło­sy”. Sta­nął on poza mia­stem w miej­sco­wo­ści zwa­nej Ba­ga­te­la, w do­god­nym miej­scu, bo tu­taj wła­śnie, przy ro­gat­kach mo­ko­tow­skich, koń­czył swój bieg tram­waj kon­ny. „Do­star­czy­cie­la­mi ka­pi­ta­łu było kil­ka­set osób”, któ­re w su­mie uzbie­ra­ły 4 000 ru­bli sre­brem; mniej o 2 000, niż się spo­dzie­wa­no – do­no­sił „Ku­rier War­szaw­ski”, któ­ry już wcze­śniej, po­wo­łu­jąc się na przy­kład Ham­bur­ga i Frank­fur­tu n. Me­nem, gdzie ogro­dy zoo­lo­gicz­ne da­wa­ły znacz­ne zy­ski, na­wo­ły­wał do za­ku­pu udzia­łów.

Bo­le­sław Prus wy­kpił jed­nak w tej­że ga­ze­cie war­szaw­skich sta­ty­stów, że „w pla­nie ich zoo­lo­gicz­ne­go ogro­du bra­ku­je klat­ki na jed­no naj­cie­kaw­sze u nas zwie­rzę, na­zy­wa­ją­ce się – aryt­me­ty­ka”. Wy­li­czył bo­wiem, że prze­cięt­ny frank­furt­czyk po­świę­cił na bi­le­ty do zoo rów­no­war­tość kil­ku­na­stu ko­pie­jek, war­sza­wia­cy na­to­miast – „bie­da­cy i chro­nicz­ni ban­kru­ci” – mu­sie­li­by wy­dać po­nad ru­bla sre­brem, by zoo mo­gło jako tako eg­zy­sto­wać. „Za kil­ka lat – wró­żył umie­ją­cy ra­cho­wać fe­lie­to­ni­sta – ko­mor­nik opie­czę­tu­je ogród, a sło­nie, lwy, no­so­roż­ce i inne dzi­wo­lą­gi odda ra­ka­rzo­wi «do znisz­cze­nia», jak to się zda­rzy­ło niedź­wie­dziom śp. Bar­tel­sa”.

Już nie­dłu­go mia­ło się oka­zać, że Prus miał, nie­ste­ty, ra­cję. W at­mos­fe­rze jed­nak za­pa­łu do wzbo­ga­ce­nia mia­sta o tak in­te­re­su­ją­cy obiekt on tak­że pod­dał re­wi­zji swo­ją opi­nię i parę mie­się­cy póź­niej, w po­ło­wie czerw­ca 1884 roku, na­pi­sał: „Ma­jąt­ku nikt na tym nie zro­bi, ale i nie stra­ci, a cały ogół zy­ska”.

Gdy po roku do­ko­na­no ob­ra­chun­ków, oka­za­ło się jed­nak, że za­miast zy­sków ogród przy Ba­ga­te­li przy­niósł de­fi­cyt w wy­so­ko­ści 7 000 rs.; kwo­tę tę spła­cił me­ce­nas Ka­miń­ski, ma­jąc na­dzie­ję, że w na­stęp­nych la­tach po­we­tu­je so­bie tę stra­tę. Były to ra­chu­by złud­ne, bo w mia­rę upły­wu lat de­fi­cyt cią­gle na­ra­stał. Nie przy­by­wa­ło też ga­tun­ków zwie­rząt, sko­ro nie było nad­wy­żek od 6% zy­sków, któ­re gwa­ran­to­wa­no; a we­dług sta­tu­tu mia­ły one iść „na po­mna­ża­nie oka­zów”. Ogól­nie lu­bia­na, ścią­ga­ją­ca naj­wię­cej mło­dzie­ży sło­ni­ca Kaś­ka, lew, ży­ra­fy i wiel­błąd, spro­wa­dzo­ne jesz­cze przed otwar­ciem ogro­du, a tak­że póź­niej­sze nie­licz­ne na­byt­ki – oto głów­ne atrak­cje zoo przy Ba­ga­te­li. Prócz tego były: niedź­wie­dzie, kuny, bor­su­ki i ptac­two po­cho­dzą­ce z da­rów. Jako je­den z pierw­szych po­da­ro­wał Ka­miń­skie­mu mło­de­go niedź­wiad­ka Au­gust hr. Po­toc­ki, po­pu­lar­ny w War­sza­wie Gu­cio.

Cią­gle też przy­cho­dzi­ło mniej pu­blicz­no­ści, niż się spo­dzie­wa­no, cho­ciaż pra­sa bar­dzo ogród re­kla­mo­wa­ła, dba­jąc o „ho­nor Sy­re­ny”. Ga­ze­ty pi­sa­ły też o nie­zbyt kul­tu­ral­nym za­cho­wy­wa­niu się pu­blicz­no­ści; draż­niąc zwie­rzę­ta, do­pro­wa­dza­no je – jak do­no­sił „Ku­rier co­dzien­ny” – do dzi­kie­go gnie­wu. „Na­szym zda­niem – czy­ta­my w tej ga­ze­cie – po­nie­waż zwie­rzę­tom je­dy­nie i wy­łącz­nie do­ku­cza­ją ude­rze­niem la­ska­mi, pa­ra­so­la­mi itp., na­le­ża­ło­by przy bra­mie wej­ścio­wej upo­waż­nić szwaj­ca­ra do od­bie­ra­nia od wcho­dzą­cych i utrzy­my­wa­nia w kon­tra­mar­kar­ni la­sek, pa­ra­so­li etc…”.

Usi­łu­jąc ra­to­wać fi­nan­se zwie­rzyń­ca, or­ga­ni­zo­wa­no za­ba­wy dla dzie­ci, a tak­że róż­ne wi­do­wi­ska. Sko­rzy­sta­no tu z do­świad­czeń nie­miec­kich, słyn­ne­go or­ga­ni­za­to­ra ogro­dów zoo­lo­gicz­nych, Ka­ro­la Ha­gen­bec­ka, któ­ry wpro­wa­dził „po­ka­zy lu­dów” – Völ­ker­schau – ze­spo­ły skła­da­ją­ce się z przed­sta­wi­cie­li eg­zo­tycz­nych ple­mion wraz ze zwie­rzę­ta­mi i przed­mio­ta­mi co­dzien­ne­go użyt­ku. Za po­śred­nic­twem Ha­gen­bec­ka ścią­gnię­to m.in. tru­pę Da­ho­mej­czy­ków i Ho­ten­to­tów.

W 1888 roku Ka­miń­ski usi­ło­wał utwo­rzyć przy zoo Mu­zeum Et­no­gra­ficz­ne, do któ­re­go ze­bra­no już kil­ka ty­się­cy eks­po­na­tów, głów­nie z Afry­ki (zbio­ry Ja­ni­kow­skie­go i Ro­go­ziń­skie­go). Mu­zeum to po­wsta­ło w kil­ka lat póź­niej przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, bo ogród zoo­lo­gicz­ny był już zbyt sła­bą in­sty­tu­cją i szyb­kim kro­kiem zmie­rzał do li­kwi­da­cji.

Jed­nym z gwoź­dzi do trum­ny zwie­rzyń­ca przy Ba­ga­te­li stał się wy­pa­dek, któ­ry zda­rzył się w koń­cu 1888 roku. Oto na do­zor­cę, Jó­ze­fa Ku­czer­skie­go, rzu­cił się niedź­wiedź i śmier­tel­nie go po­kie­re­szo­wał. Przy­czy­ną był brak na­le­ży­tej ostroż­no­ści, ale je­den z dzien­ni­ka­rzy pu­ścił plot­kę, że niedź­wiedź na­padł na swe­go opie­ku­na z gło­du. Dy­rek­cja ogro­du uję­ła się ho­no­rem: po­le­ci­ła za­strze­lić dwa po­zo­sta­łe niedź­wie­dzie i do­ko­nać sek­cji, żeby udo­wod­nić, że zwie­rzę­ta mia­ły sa­dło, nie mo­gły więc być gło­dzo­ne.

W dwa lata póź­niej wszyst­kie dra­pież­ni­ki w ogro­dzie za­tru­ły się mię­sem i wy­zdy­cha­ły. Sło­nia i po­zo­sta­łe przy ży­ciu zwie­rzę­ta sprze­da­no do za­gra­nicz­nych ogro­dów zoo­lo­gicz­nych. Me­ce­nas Ka­miń­ski po­zo­stał z ogrom­ny­mi dłu­ga­mi do spła­ce­nia. Wy­ce­nio­no je na 22 507 rs., a ma­ją­tek osza­co­wa­no na 9 758 ru­bli sre­brem. „Że był in­sty­tu­cją po­ży­tecz­ną – na­pi­sał mu epi­ta­fium Świę­to­chow­ski w «Praw­dzie» pod ko­niec wrze­śnia 1890 roku – nikt nie prze­czy, ale że na pod­sta­wie środ­ków pry­wat­nych ostać się nie mógł – dość ła­twem było do prze­wi­dze­nia. Ogro­dy zoo­lo­gicz­ne, wiel­ce kosz­tow­ne a mało za­ra­bia­ją­ce, mu­szą kar­mić się za­sił­ka­mi z kas miej­skich lub rzą­do­wych”.

Wró­cił do te­ma­tu jesz­cze dwa mie­sią­ce póź­niej, bo spra­wa le­ża­ła mu wi­docz­nie na ser­cu. „Może nie jed­ną set­kę lat czas zbie­rze – pro­ro­ko­wał – za­nim u nas lu­dzie po­ku­szą się o za­ło­że­nie no­we­go Zwie­rzyń­ca”. Pe­sy­mizm Po­sła Praw­dy oka­zał się jed­nak moc­no prze­sa­dzo­ny. Zoo opo­dal mo­stu Po­nia­tow­skie­go na Po­wi­ślu za­ło­żył w 1924 roku cu­kier­nik Mie­czy­sław Pą­gow­ski; we­dług pra­sy wy­róż­nia­ły się tu „wspa­nia­łe oka­zy lwów i ty­gry­sów”. Trzy lata póź­niej mia­sto po­wo­ła­ło do ży­cia i za­czę­ło or­ga­ni­zo­wać zoo na Pra­dze, któ­re funk­cjo­nu­je do dzi­siej­sze­go dnia.

Po li­kwi­da­cji zwie­rzyń­ca me­ce­na­sa Ka­miń­skie­go miesz­kań­cy War­sza­wy aż do tam­tych cza­sów mo­gli oglą­dać „dzi­kie be­stie”, jak np. lwy, już tyl­ko w cyr­ku. Zwie­rząt jed­nak i w nich było nie­wie­le (chy­ba że w prze­jezd­nych tru­pach po­je­dyn­cze sztu­ki). Po­sia­da­ją­cy je w dość du­żej licz­bie cyrk Al­ber­ta Sa­lo­moń­skie­go (66 koni, 2 muły, 2 je­le­nie, 2 mał­py, póź­niej 2 sło­nie, 6 lwów i kil­ka niedź­wie­dzi) po wiel­kiej awan­tu­rze wy­wo­ła­nej przez wy­bryk klow­na Tan­tie­go, któ­ry wul­gar­nym ku­ple­tem ob­ra­ził pol­skie ko­bie­ty, zo­stał w 1887 roku przy­mu­szo­ny do wy­jaz­du z Kró­le­stwa do Nie­miec, gdzie już przed­tem ro­bił ka­rie­rę. Po­zo­sta­wił tyl­ko wiel­błą­da, któ­ry wkrót­ce zdechł, bo pew­nie był cho­ry, oraz je­le­nia; zwie­rzak ten, co aż od­no­to­wa­ły ga­ze­ty, nie­ba­wem drap­nął do lasu.

Z ko­lei cyrk Ci­ni­sel­le­go, któ­ry da­wał wi­do­wi­ska od maja 1883 roku w spe­cjal­nie wznie­sio­nym dla nie­go czte­ro­pię­tro­wym bu­dyn­ku przy Or­dy­nac­kiej, spe­cja­li­zo­wał się już tyl­ko w tre­su­rze zna­nych prze­cież wszyst­kim swoj­skich koni oraz w pan­to­mi­mach. Inne zwie­rzę­ta moż­na było tam zo­ba­czyć ra­czej rzad­ko, oczy­wi­ście poza tre­so­wa­ny­mi pie­ska­mi i małp­ka­mi.

Zabawy i rozrywki

Po­piół i ogień ♦ Pły­nie wia­nek, bę­dzie mąż ♦ Wodą pro­stą, chlu­sta­jąc garn­ka­mi ♦ Re­du­ty: od pa­nów do po­spól­stwa ♦ Bale przy­ja­ciel­skie i tanc­bu­dy ♦ Kto ba­wił się w re­sur­sach ♦ Kry­ty­ka ba­lów do­bro­czyn­nych ♦ Po­pi­sy he­ca­rzy i „li­no­cho­dów” ♦ Spe­ku­lan­ci ludz­kiej skó­ry ♦ Cyrk w te­atrze – Sa­lo­moń­ski i Ci­ni­sel­li ♦ Roz­ryw­ka dla wszyst­kich klas ♦ Te­atrzy­ki ogród­ko­we ♦ W Do­li­nie Szwaj­car­skiej i na pla­cu Ujaz­dow­skim ♦ Bie­la­ny i Sa­ska Kępa

NAJ­STAR­SZE ZA­BA­WY ULICZ­NE, któ­rym od­da­wa­li się głów­nie mło­dzież i po­spól­stwo, zna­no po­wszech­nie od wie­ków; Ki­to­wicz twier­dzi, że po­pu­lar­ne też były w War­sza­wie.

W Śro­dę Po­piel­co­wą – czy­ta­my w Opi­sie oby­cza­jów. – „nie fa­ty­gu­jąc księ­ży, swa­wol­na mło­dzież roz­da­wa­ła go so­bie sama, trze­piąc się po gło­wach wor­ka­mi po­pio­łem na­peł­nio­ny­mi albo też wy­sy­pu­jąc zdra­dą jed­ni dru­gim obo­jej płci na gło­wy peł­ne mi­ski po­pio­łów”. Rzu­ca­no też „o zie­mię gar­nek po­pio­łem su­chym na­peł­nio­ny, tra­fia­jąc tym po­ci­skiem tak bli­sko oso­by, że po­piół z garn­ka roz­bi­te­go, wznie­sio­ny na po­wie­trze, mu­siał ją ob­sy­pać albo ob­ku­rzyć”; bo­jaź­li­wych to moc­no prze­stra­sza­ło. Po­zy­wa­no się na­wet z tej ra­cji do są­dów mar­szał­kow­skich, „gdzie prze­stęp­cę nie­odwłocz­nie na wor­ku albo na skó­rze, po­dług ma­jąt­ku oso­by, uka­ra­no”. Grzyw­ny i chło­sta oka­za­ły się pew­nie wy­star­cza­ją­co do­tkli­we dla „żar­tow­ni­siów” za mar­szał­ka Fran­cisz­ka Bie­liń­skie­go owych prak­tyk po­nie­cha­no.

Mar­sza­łek wiel­ki ko­ron­ny su­ro­wy­mi za­ka­za­mi zli­kwi­do­wał też inną za­ba­wę po­spól­stwa: ska­ka­nie przez ogni­ska roz­pa­la­ne na uli­cach w noc świę­to­jań­ską. Oby­czaj ten zo­stał wy­tę­pio­ny „jako złe skut­ki spra­wu­ją­cy, już to w po­ża­rach bu­dyn­ków z so­bót­ki za­pa­lo­nych, już w oso­bach ska­czą­cych so­bót­kę, któ­re nie­raz, ile przy gę­stym dy­mie, ska­cząc na­prze­ciw sie­bie i upa­da­jąc w ogień, ra­zi­ły so­bie pło­mie­niem oczy, twa­rze, ręce i nogi, mia­no­wi­cie bose, albo u ko­biet od spodu nie opa­trzo­ne”.

Do wy­pad­ków do­cho­dzi­ło tym ła­twiej, „kie­dy chłop­cy, któ­rych ka­duk mie­sza do każ­dej swa­wol­nej kom­pa­nii, klu­cze pro­chem po­na­bi­ja­ne lub też ła­dun­ki z pro­chem nie­znacz­nie w ogień rzu­ca­li”. Prze­lęk­nie­ni uczest­ni­cy za­ba­wy wpa­da­li czę­sto w ogień, po­py­cha­jąc się na­wza­jem i „bę­dą­cy na spo­dzie do­brze so­bie przy­pie­kli pie­cze­niów” – pi­sze Ki­to­wicz.

Prze­trwa­ły na­to­miast „wian­ki”, uro­czy­ście i we­so­ło ob­cho­dzo­ne co roku, raz przy­cią­ga­ją­ce mniej, in­nym ra­zem wię­cej pu­blicz­no­ści. W XIX wie­ku zbie­ra­ła się ona na na­brze­żach Wi­sły przy ul. Bed­nar­skiej, tuż przy mo­ście, któ­ry był za­my­ka­ny z tej oka­zji dla ru­chu ko­ło­we­go. „Wian­ki” przy­cią­ga­ły szcze­gól­nie słu­żą­ce i po­ko­jów­ki i w ogó­le żeń­skie po­mo­ce do­mo­we, któ­re stro­iły się,w co mia­ły naj­lep­sze­go. Do pusz­cza­nych na wodę wian­ków do­łą­cza­ły kart­ki z ży­cze­nia­mi; naj­czę­ściej wy­pi­sy­wa­ny był wier­szyk: „Pły­nie wia­nek, pły­nie wciąż, tego roku bę­dzie mąż” lub też: „Wian­ku luby chroń się zgu­by, płyń śmie­le, daj we­se­le”. Or­kie­stry woj­sko­we przy­gry­wa­ły skocz­ne me­lo­die, na brze­gach rze­ki i na wi­śla­nych wy­sep­kach roz­pa­la­no ogni­ska, bły­ska­ły ognie ben­gal­skie.

No­wi­ną były – pi­sze je­den z var­sa­via­ni­stów – ogrom­ne wień­ce w kształ­cie świą­tyń czy pi­ra­mid, nie­sio­ne uro­czy­ście przez mło­dzież rze­mieśl­ni­czą.

Cią­gle żywy był też śmi­gus-dyn­gus w wiel­ka­noc­ny po­nie­dzia­łek, gdy „mło­dzież obo­jej płci cza­to­wa­ła z si­kaw­ka­mi i garn­ka­mi z wodą na prze­cho­dzą­cych”. „By­wa­ło nie­raz – czy­ta­my w Opi­sie oby­cza­jów. iż zla­na wodą jak mysz oso­ba, a jesz­cze w dzień zim­ny, do­sta­ła stąd fe­bry, na co by­najm­niej nie zwa­ża­no, byle się za­do­syć sta­ło po­wszech­ne­mu zwy­cza­jo­wi”. Aman­ci dys­tyn­go­wa­ni po­le­wa­li wodą pach­ną­cą tyl­ko ręce dam. Inni lali „wodą pro­stą, chlu­sta­jąc garn­ka­mi, szkle­ni­ca­mi, du­ży­mi si­kaw­ka­mi i pro­sto w twarz lub od nóg do góry”.

Tak dzia­ło się rów­nież w XIX wie­ku i póź­niej. „Wę­dro­wiec” pi­sał o la­nym po­nie­dział­ku w 1892 roku, że pod­czas gdy pro­ści lu­dzie ob­le­wa­li nie­wia­sty do su­chej nit­ki, wy­twor­ni pa­no­wie sto­so­wa­li w tym celu „mniej lub bar­dziej dow­cip­ne przy­rzą­dy”. „W pier­ścion­ku, szpil­ce od kra­wa­ta, brosz­ce, bu­kie­ci­ku, czę­sto w naj­nie­win­niej­szym z po­zo­ru przed­mio­cie – czy­ta­my – kry­je się mi­nia­tu­ro­wa si­kaw­ka, z któ­rej, za po­ci­śnie­niem gu­mo­wej ku­lecz­ki lub ja­kiejś sprę­żyn­ki wy­try­ska stru­mień per­fum”. Jak z tego wi­dać, nic się nie zmie­ni­ło od cza­sów Ki­to­wi­cza.

BALE PU­BLICZ­NE ZWA­NE RE­DU­TA­MI upo­wszech­ni­ły się w War­sza­wie pod ko­niec pa­no­wa­nia Au­gu­sta III; przed­tem bale wy­pra­wia­ły je­dy­nie sfe­ry wyż­sze i ba­wi­ły się na nich we wła­snym, eli­tar­nym krę­gu. „Re­du­ty, w po­cząt­kach sa­mym tyl­ko pa­nom zna­jo­me, po­czę­ły zwa­biać do sie­bie i po­spól­stwo” – pi­sze Ki­to­wicz. W związ­ku ze zwięk­szo­nym za­in­te­re­so­wa­niem za­czę­to urzą­dzać je dość czę­sto i już nie w jed­nym – u Wło­cha Sal­wa­do­ra przy uli­cy Pie­kar­skiej – ale w kil­ku punk­tach mia­sta. „Żeby się do sy­to­ści tą za­ba­wą lu­dzie na­cie­szy­li, przy­da­no re­du­tom wię­cej dni, więc by­wa­ły w nie­dzie­lę, po­nie­dzia­łek, we wto­rek, w śro­dę i czwar­tek; le­d­wo so­bie swa­wol­ni­cy dali cza­su do wy­tchnie­nia przez pią­tek i so­bo­tę”. Od­by­wa­ły się już nie tyl­ko w za­pu­sty, ale i sześć ty­go­dni przed ad­wen­tem.

Na re­du­tach tań­czo­no, ha­zar­do­wa­no się w kar­ty (dzia­ła­ło tu mnó­stwo szu­le­rów) i od­by­wa­no mi­ło­sne schadz­ki w wy­naj­mo­wa­nych ga­bi­ne­ci­kach. Były też bu­fe­ty, ale o bar­dzo wy­gó­ro­wa­nych ce­nach, bo miej­sco­wi re­stau­ra­to­rzy i cu­kier­ni­cy mu­sie­li się wy­so­ko opła­cać „an­tre­pre­ne­ro­wi”, któ­ry or­ga­ni­zo­wał re­du­ty w wy­na­ję­tym pa­ła­cu. Nie każ­de­go już było zresz­tą stać na bu­fet; wy­star­czy­ło mu, że wy­dał 9 zło­tych na bi­let wej­ścia.

JAK TO NA RE­DU­TACH BY­WA­ŁO

Sług ni­czy­ich na re­du­ty nie wpusz­cza­no, po­nie­waż też tam żad­nej usłu­gi in­nej nie po­trze­bo­wa­no, tyl­ko do ja­dła i na­po­ju, do cze­go byli słu­żeb­ni­cy an­tre­pre­ne­ra, czy­li go­spo­da­rza re­dut. Je­że­li zaś kto po­trze­bo­wał swe­go słu­gi w ja­kiej po­trze­bie, mógł wy­niść z sali i tam go przy­wo­łać, ale nie da­lej jak za próg przed war­tę, po­nie­waż gdy­by wy­szedł da­lej, tedy nie był­by wpusz­czo­ny na po­wrót na re­du­ty, chy­ba za no­wym bi­le­tem opła­co­nym. Je­dzą­cym, pi­ją­cym i tań­cu­ją­cym aże­by nie scho­dzi­ło na ni­czym do wy­go­dy, bli­sko sali re­dut­nej był je­den po­kój pe­łen na pa­wi­men­cie stol­ców, a na pół­kach ury­na­łów, gdzie go­ście skła­da­li cię­ża­ry na­tu­ry.