Inni II - Ewa Draga - ebook

Inni II ebook

Ewa Draga

0,0
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tim otworzył przed nami drzwi i weszliśmy do gabinetu. To musiał być gabinet. W każdym razie wyglądał jak pomieszczenie, w którym urzędują naprawdę świetni prawnicy: jakieś mahonie i marmury, po lewej biblioteczka książek oprawionych w skórę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 352

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Ewa Draga, 2012

Copyright © by Wydawnictwo Dębogóra, 2012

Redakcja: Barbara Waniczek

Projekt okładki: Piotr Łysakowski

Skład i łamanie: Piotr Białecki

Korekta: Maria Gierszewska

ISBN 978-83-61374-16-9

Wydawnictwo Dębogóra

ul. Dąbrówki 7

62-006 Dębogóra

www.debogora.com

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Rozdział 1

Confusion in her eyes that says it all

She’s lost control

And she’s clinging to the nearest passer by…

Trzymałam w dłoni komórkę, na której pulsował światłem numer Mareczka i jego imię, dźwięki Joy Division wypełniły mieszkanie Eudokii nieznośnym hałasem gitary, potem uciekły przez wybite okno. Nie odebrałam i komórka zamilkła. Patrzyłam na nią, jakby była mi winna jakieś wyjaśnienie i w tym momencie pomyślałam z ulgą, że to jest taki komentarz. To jest po prostu chór grecki, o którym mówiła nam profesor Malicka, jeszcze w moim starym liceum. To jest właśnie pieśń chóru, ktoś ją ułożył i kazał zabrzmieć na tle strasznej, ale niegroźnej przygody i ten ktoś zna koniec tego, co zaczął, więc naprawdę musi być dobrze.

Patrzyłam nadal w ciemny już ekranik Nokii, którą trzymałam w zapisanej greckimi literami dłoni i poczułam, jak coś zaczyna miarowo uderzać w moje skronie. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Gaba opartego o białą ścianę, wpatrzonego nieruchomym wzrokiem w Liliannę, swoją siostrę. Wtulała policzek w wełnianą biel dywanu. Wtedy pomyślałam, że wcale nie będzie dobrze. I ta świadomość coraz silniej biła w moje skronie.

Zerwałam się, żeby podbiec do Gabriela, pośliznęłam się na gładkim marmurze i na plamie krwi, upadłam ciężko na kolana i zobaczyłam, że Gab jest ranny.

– Popatrz na mnie – szeptałam z braku lepszego pomysłu. – Powiedz coś, popatrz na mnie! – słowa rodem z kiepskiego filmu jakby same padały z moich ust. – Nie ruszaj się! – ostatnie zdanie wykrzyknęłam, bo Gabriel osunął się na bok, odsłaniając na ścianie szeroką smugę krwi.

– Nic mi nie jest, Karola, nic… – Gab oddychał ciężko, z każdym oddechem na jego koszulę spadała łza. I patrzył na Liliannę, a ja czułam, jak robi mi się słabo i wszystko się zamyka. Usiadłam przy nim, oparłam się o ścianę i wytarłam nos w pled Eudokii. Byłam pod nim zupełnie naga, jeśli nie liczyć tych ohydnych liter i śladów krwi, nie wiadomo czyjej: Gaba? Lilianny? Może Eudokii? Przez wybite okno słychać było niecierpliwy głos nawołujący psa:

– Morus! Chodź tu, łajzo!

Chciałam, żeby ktoś mnie stąd wypuścił z powrotem do życia. Wszystko było spowolnione i lepkie, jakby krew trzymała nas uwięzionych w tym mieszkaniu. Bolała mnie głowa i tym razem jakaś niecierpliwość ścisnęła moje skronie. To wszystko trwało już zbyt długo.

– Dzwonię po pogotowie, to jest blisko – powiedziałam do Gaba, patrząc na jego włosy posklejane krwią, spod których świeże krople spływały wciąż na plecy. Gabriel spojrzał wreszcie na mnie.

– Karola, ale ona przecież nie żyje – powiedział, jakby tłumaczył coś dziecku i poczułam, że jego głowa opada na moje ramię.

– Ja wiem – wyszeptałam – wiem. Ale ty jesteś ranny.

Gabriel podniósł głowę.

– Nic mi nie będzie, czuję. Sam sobie nie pomogę, ale mogę ci powiedzieć, że nic mi nie grozi – odzyskał rzeczowy ton, ale jego oddech stał się jeszcze cięższy.

– No nie wiem… – wyraziłam wątpliwość. – Wolałabym, żebyś żywy doczekał przyjazdu policji – dodałam i zaraz pożałowałam tych słów, bo Gab pobladł już zupełnie, był bielszy niż ściana za nim.

– Dzwoniłaś na policję? – wyszeptał z przerażeniem.

– Jeszcze nie, przecież to dosłownie przed chwilą… – przerwałam i odwróciłam wzrok zagryzając wargę, bo nie chciałam powiedzieć, ani tym bardziej usłyszeć, tego, czego dowodem była woskowa postać leżącej przed nami dziewczyny: Eudokia zabiła Liliannę.

– Zabiła Liliannę – powiedział Gabriel, a z moim ciałem znów zaczęło dziać się coś dziwnego: poczułam, jakby serce ktoś rozdzierał mi na części. Ból był gwałtowny i obezwładniający. Jakąś częścią umysłu zastanowiłam się, czy Gab przeczytał moje myśli, czy sam się pomylił.

– Nie zabiła – powiedziałam. – Lilianna oddała za mnie życie.

I więcej nic już nie dodałam. To był chyba pierwszy raz, kiedy Karolinie Braun zabrakło słów. Moment, w którym Karolina Braun była dorosła i bezradna. Więc postanowiła tę bezradność ukryć, tak jak się kryje niechciane łzy albo rumieniec.

Stanęłam chwiejnie i trzymając się ścian, weszłam do sypialni Eudokii. Otworzyłam szafę i z pachnącego ambrą i jaśminem wnętrza wyjęłam czarną sukienkę. Pled opadł na podłogę, chłodna podszewka przylgnęła do mojego ciała. Zapinana z przodu, dobrze.

Wróciłam do salonu. Gab siedział nieruchomo, tylko jego pierś podnosiła się z każdym oddechem.

– Trzeba zadzwonić po policję, Gabriel. Trzeba.

– Nie wolno ci! Zresztą oni nic nie pomogą. Uważasz, że mogą tak po prostu złapać ją i wsadzić do więzienia?

Wiedziałam, że nie mogą, ale bezczynne siedzenie na marmurach Eudokii było coraz bardziej nieznośne. Miałam dość.

– Trzeba stąd zabrać Liliannę i opatrzyć twoją głowę – powiedziałam stanowczo. – Zadzwonię do taty – oświeciło mnie, a ponieważ Gab tym razem nie protestował, sięgnęłam szybko po komórkę.

Jedno nieodebrane połączenie: Mareczek dzwonił o godzinie 15.34. Na zegarku była teraz 15.45, więc od śmierci Lilianny minęło jedenaście minut.

A więc zaledwie pół godziny wystarczyło, bym znienawidziła Eudokię i próbowała ją zabić, by ona postanowiła zabić mnie, stoczyła pojedynek z Lilianną, raniąc ją śmiertelnie i przyjęła na siebie klątwę, a potem uciekła. Trzydzieści cztery minuty, podczas których oglądałam moich biologicznych rodziców i poznałam prawdę. Minuty, w których Gabriel zdążył z odsieczą, wyczuwając moje myśli, nienawiść i ból, i został ranny w mojej obronie. Spojrzałam na mojego chłopca i wybrałam numer do taty. Odebrał po pierwszym sygnale.

– Tatuś… – zaczęłam i urwałam, zastanawiając się, kiedy ostatnio zwróciłam się do niego w ten sposób. Na pewno zanim przestałam zadzierać głowę, żeby na niego spojrzeć. – Tatuś, ja jestem na Lelewela…

– U Eudokii? – przerwał mi tata i usłyszałam, że wstrzymuje oddech.

– Tak. I właśnie…

– Już jadę, Karola. Zostańcie tam. Zostańcie oboje. Ty i Gabriel.

– Dobrze – powiedziałam do głuchego już telefonu.

– Nie wiem, skąd tata wie, że jesteśmy tu razem – zdziwiłam się i popatrzyłam na Gabriela.

– Ja też nie, ale tym lepiej, że zadzwoniłaś do niego.

Gabriel mówił teraz bardzo cicho, a mnie znowu ogarnął lęk, że coś mu się może stać. Chciałam ścigać się z czasem, zrobić coś, co zrobiłaby ta Karolina, którą byłam jeszcze przed godziną. Wszystko się teraz zmieniło. Lilianna nie żyje, nie wiem, co będzie. Niech tylko Gab nie umiera.

– Nie umieraj, Gab – poprosiłam cichutko, klękając przy nim.

Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Dotknął moich włosów, chyba po raz pierwszy. Było to bardzo przyjemne. Zamknęłam oczy i po chwili ogarnęła mnie złość. Jak to?! Dlaczego nie mogę się nim cieszyć w spokoju, dlaczego mój chłopak nie może mnie głaskać po głowie na jakiejś ławce w parku, gdzie mało kto popatrzy na nas ciekawskim okiem, dlaczego siedzimy na zimnej podłodze obok kałuży krwi, nie patrzymy sobie w oczy i odwlekamy moment, w którym trzeba będzie zapłakać nad tą martwą dziewczyną obok? Dziewczyną, której nie lubiłam, a której zawdzięczam życie? Znałam już dobrze to uczucie, kiedy wściekłość zaczynała się we mnie gotować, ale teraz było to jednak coś innego: nie miałam dla tej wściekłości dobrego celu, nie było nic, o co mogłaby trzasnąć z hukiem, przynosząc ulgę.

Byłam zła, jakbym tą złością chciała odzyskać siebie, stanąć mocno na nogi. Gabriel patrzył na mnie i, widząc chyba tę złość, opuścił rękę.

– Karolina, przepraszam. Przepraszam cię za moje zachowanie, za to, że wtedy, na Synodzie zostawiłem cię samą… Proszę cię, Karola… Ja po prostu. Jesteś dla mnie ważna, nie chcę cię stracić… – skrzywił się, może z bólu, a może dlatego, że to, co powiedział zdało mu się banalnym? – Wiem, że cię wtedy zawiodłem.

– To nie ma żadnego znaczenia – powiedziałam szybko i z naciskiem, bo przestraszyłam się nagłej bladości Gabriela. Poza tym czułam, że to prawda: nic z tego, co było powodem mojej wcześniejszej złości na niego, nie przetrwało ostatniej godziny. Godziny próby. Gab przybył mnie ratować i tylko to się liczyło.

– Uratowałeś mnie – powiedziałam.

– Właściwie to Lila. Wiesz, nie wahała się, kiedy powiedziałem jej, co się dzieje. Nie prosiłem jej o nic. Musisz to wiedzieć. Ruszyliśmy od razu, ona i ja, razem. – Gab oderwał plecy od ściany i gwałtowanie pochylił się, by popatrzeć mi z bliska w oczy.

– Byliśmy jak jedna osoba – dodał po chwili.

Zamilkł, a ja nie wiedziałam, czy dalej mówi o wyprawie ratunkowej, czy może ma na myśli tę bliskość, która ich łączyła. Miłość, którą utracił.

I pomyślałam wtedy o moim małym braciszku, którego nie dane mi było pokochać, a za którym przecież tęskniłam całe życie dziwną, nieuświado – mioną tęsknotą. Uzmysłowiłam sobie, że Eudokia wyrządziła nam, mnie i Gabrielowi, tę samą krzywdę: zabiła nam brata i siostrę – dwoje ludzi, którzy mieli przed sobą całe życie.

No i zaczęłam płakać. Bo bycie silną to jedno: mogę być silna i na krzywdę odpowiadać kopniakiem. Mogę otrząsnąć się po próbie gwałtu i bawić dalej na koncercie, mogę nawet odpyskować Eudokii grożącej mi Machairą. Ale cierpienie i śmierć najbliższych zawsze pozostawią mnie bezbronną, w zwykły, ludzki sposób. Śmierć zakpi sobie z mojej rzekomej „inności”. I będę dokładnie tak bezbronna, jak pani Milena, nasza sąsiadka, którą moja mama co tydzień wozi na grób syna. Na grobie napisano „Bóg zabrał nam ciebie, nie zabrał boleści”. I tę boleść pani Milena zostawia obok zniczy na grobie syna, a po tygodniu wraca z nową.

Łzy kapały mi bezgłośnie na sukienkę Eudokii, Gabriel oddychał ciężko. Spod mojego smutku wylazło coś, do czego nie chciałam się przed sobą przyznać: wstydziłam się tego, jak odnosiłam się do Lilianny. To głupie: nie wiedziałam przecież, co nas obie czeka, nie mogłam przypuszczać, że miła Eudokia zechce mnie zamordować, a niesympatyczna koleżanka z klasy odda za mnie życie. W postawie Lilianny nie było ani okrucha życzliwości. I właśnie ona mnie ocaliła, ostatnimi słowami prosząc o przebaczenie. „Siostro” – tak do mnie wtedy powiedziała.

Przełknęłam ślinę i znów popatrzyłam na Gaba. Zrozumiałam, że przysłuchuje się moim myślom, ale tym razem nie miałam mu tego za złe.

– Przepraszam – wyszeptał. – Odpoczywam, kiedy tak przylgnę do ciebie. Mogę…?

Pokiwałam głową i oparłam się ciężko o ścianę obok niego. Zaległa cisza. W chwilę potem usłyszeliśmy pospieszne kroki na korytarzu. Do mieszkania wpadli tata i Anachoreta.

– Karolina! – nie wiem, kiedy znalazłam się w objęciach taty. I płakałam sobie dalej, teraz już w pachnący tatą sweter, słuchając przyspieszonego rytmu jego serca.

– Chciała mnie zabić, bo nie chciałam z nią iść – postanowiłam się opanować i opowiedzieć, co się stało. – Eudokia kazała mi wybierać, potem powiedziała, że musi mnie zabić. Leżałam w tym kręgu na podłodze – relacjonowałam dalej, wtulając się w tatę i patrząc na Anachoretę. – Wtedy przybiegli Gabriel i Lilianna. I zabiła ją… – poczułam, że mój rzeczowy ton znów się zmienia wraz nową falą łez. Tata przytulił mnie mocniej.

– I Gabriel jest ranny! – wybuczałam.

– Thesmofylakas. – zaczął mówić tata.

– Żadnej policji! – powiedział Anachoreta z naciskiem.

– Rozumiem, jednak powinniśmy…

– I pod żadnym pozorem nie mogą się o tym dowiedzieć Akiometoi – Anachoreta podszedł do mnie i taty. – To oznaczałoby naprawdę wielkie kłopoty, panie Stanisławie.

– Zatem? – spytał tata, a mnie wydawało się, że zna odpowiedź.

– Egoroi – powiedział Anachoreta i podszedł do ciała Lilianny. Patrzyliśmy wszyscy troje, tata, Gab i ja, jak pochyla się nad nią, potem klęka. Thesmofylakas, patrząc Liliannie w twarz, zaczął coś szeptać w języku, w którym umiałam już rozpoznać grekę. Zamknął oczy i cały czas mówił cicho. I była to bardzo dziwna scena: Lilianna wyglądała, jakby wsłuchiwała się w słowa Anachorety, jej ciągle otwarte oczy zdawały się wpatrywać w niego z uwagą. A on mówił powoli i coraz ciszej. Potem otworzył oczy i ostatnie słowa wypowiedział głośniej, jakby chciał, żeby dotarły do nas wszystkich.

– Meizona tauten agapen udeis echei hina tis ten psychen autu the hyper ton filon autu

– Thesmofylakas popatrzył na nas, jakby oczekiwał, że zrozumiemy sens tego, co się stało. Wyglądał tak, jakby te kilka chwil nad ciałem Lilianny utwierdziły go w przekonaniu, że teraz będzie już dobrze. Patrzył na nas jak lekarz, który odchodzi od łóżka pacjenta, żeby przekazać rodzinie dobre wieści i przez ułamek sekundy uczepiłam się absurdalnej nadziei, że Lilianna będzie żyć. Za moment wiedziałam, że to niemożliwe, ale w oczach mojego nauczyciela wciąż było coś… nie wiem… optymistycznego? W każdym razie naprawdę poczułam, że stąd wyjdę, że życie nie kończy się na zimnych marmurach mieszkania Eudokii. Nawet życie Lilianny.

Tymczasem Anachoreta klęczał już przy Gabrielu, a ja odetchnęłam z ulgą – napięcie ostatnich kilkudziesięciu minut to był strach, że Gabowi coś się stanie, że nie dożyje nadejścia pomocy. Teraz razem z tatą podnieśli go z podłogi i posadzili na kanapie.

– Panie Braun, czas zadzwonić – rozkazał Thesmofylakas, wciąż zajęty Gabrielem i tata uwolnił się z moich objęć, przeszedł do sypialni Eudokii i zamknął za sobą drzwi. Po chwili słyszałam, jak mówi do kogoś, dziwnie nieswoim, napiętym głosem, jakiego używa się w rozmowach oficjalnych i decydujących.

– Karolino – Anachoreta przywołał mnie do siebie gestem ręki – zajmij się, proszę, Gabrielem.

– Ale jak, Thesmofylakas?

Anachoreta uśmiechnął się lekko.

– Wiesz, jak. Bądź tu przy nim.

Odszedł i stanąwszy przy oknie, wyciągnął telefon. Rozmowa była krótka, mówił po niemiecku. Wyłowiłam nazwę „Lelewelstrasse” i imię Eudokii. Zaczęłam mocować się z poduszkami, by umościć Gabrielowi wygodne posłanie. Nie szło mi dobrze – poduszki były wielkie i sztywne, jedne z tych, które dobrze wyglądają na zdjęciach w pismach wnętrzarskich, lecz przy bliższym kontakcie skutkują skoliozą. Pomyślałam, że nadają się na symbol Eudokii. Dałam za wygraną, kiedy Gab po raz drugi syknął z bólu.

– Eilen Sie, bitte – zakończył Thesmofylakas zerkając na niego. Schował telefon, westchnął głęboko i poszedł do sypialni, gdzie tata wciąż z kimś rozmawiał. Zamknął drzwi i znów zostaliśmy z Gabrielem sami.

– Jak się czujesz? – spytałam.

– Mam odpowiedzieć szczerze, czy jak na amerykańskim filmie? – Gab wysilił się na dowcip, ale widziałam, że jest mu coraz trudniej.

– Najlepiej nic nie mów – zdecydowałam, patrząc, jak wyciera krew, która zaczęła lecieć mu z nosa. Zgarnęłam ze stolika brabancką koronkową serwetę, złożyłam siedmiokrotnie i, nie troszcząc się bynajmniej o los osiemnastowiecznego cacka, naładowałam w nią kostek lodu z szafirowej lodówki Eudokii, po czym przytrzymałam zawiniątko na karku Gabriela.

– Thesmofylakas! – zawołałam. W tym momencie otwarły się drzwi mieszkania i do środka weszło czterech facetów. Wszyscy przyklęknęli przy Liliannie.

– Thesmofylakas! – zawołałam znowu i jeden z mężczyzn, dziwnie znajomy, spojrzał na mnie, kładąc palec na ustach. Tata z Anachoretą wyszli z pokoju i stanęli przy mnie, nic nie mówiąc. Gabriel podniósł się z kanapy i zachwiał, więc posadziłam go z powrotem, ciągnąc w dół za pasek spodni. W jednej chwili zapanowała jakaś dziwna atmosfera, zupełnie inna niż wtedy, gdy do mieszkania wpadli tata i Thesmofylakas. Wyczuwałam teraz coś, nie wiem, uroczystego? Jakby ten mały krajobraz po bitwie, z zabitymi i rannymi, miał się teraz przemienić w jakieś sanktuarium czy co. Zerknęłam na tatę. Razem z Anachoretą stali spokojnie na tle okna, ręce złączyli przed sobą i patrzyli w ciszy na ciało Lilianny, wokół którego klęczeli faceci. Czułam, że nie powinnam zadawać teraz głośno jedynego sensownego pytania, czyli „kim oni są?”. Przyjrzałam się uważniej przybyszom i wróciło wrażenie, że skądś ich znam. Przynajmniej dwóch – widziałam ich podczas Synodu w tajemniczym gronie nieoficjalnie odzianych, przyglądających się wydarzeniom, jakby oglądali przedstawienie teatralne. Anachoreta nie wyjaśnił mi wtedy, kim są i, mimo że zrozumiałam teraz, że przybyli tutaj w związku ze śmiercią Lilianny, dałabym głowę za to, że są kimś więcej niż przedsiębiorcami pogrzebowymi społeczności Innych. Ich ubrania wyglądały dokładnie tak, jak zapamiętałam je z Synodu: schludnie i niedbale, w kolorowym magazynie opatrzono by je podpisem „na sobotni spacer”. Mimo to, sama obecność tych czterech facetów wprowadziła w jednej chwili ową pełną napięcia atmosferę, która zaczynała mnie dziwnie krępować. Było w nich coś odbierającego pewność siebie.

Spojrzałam na Gabriela. Siedział sztywno na kanapie i zdawał się czekać na jakiś gest ze strony tamtych czterech, który kazałby mu ruszyć siostrze na pomoc. Było w tym coś ogromnie smutnego, nie tylko dlatego, że Lilianna przecież nie żyła. Czterej mężczyźni klęczeli przy niej, zdawało się, że trwa to bardzo długo, choć pewnie minęła minuta lub dwie. Nic nie robili, trwali w ciszy, ale miałam wrażenie, że napełniają tę ciszę treścią. Dziwiłam się, że nie słychać muzyki. Powinna być muzyka.

Faceci wstali i odstąpili nagle od Lilianny, jakby zorientowali się wszyscy naraz, że dziewczyna nie żyje. Potem zaczęli krzątać się jak w przyspieszonym tempie: dwóch z nich dotknęło kolejno czoła Lilianny – dziwny gest, który przypomniał sprawdzanie temperatury. Unieśli z dwóch stron jej ręce i skrzyżowali na piersiach. Pozostali owinęli ciało w granatowy całun. Potem we czterech przyklęknęli, unieśli je delikatnie i powoli położyli na wąskich noszach, których dotąd nie dostrzegłam. Facet, który wcześniej uciszył mnie gestem, powiedział cicho: „Chaire ”, patrząc na Liliannę. W ciszy wielkiego mieszkania zabrzmiało to prawie jak okrzyk. Potem wstali i znieruchomieli, trzymając nosze, jakby w oczekiwaniu. Wtedy Gabriel podszedł do nich, pochylił się i przez całun pocałował czoło siostry. Ledwo się wyprostował, tamci byli już przy drzwiach.

– Idziemy – powiedział Anachoreta.

Objęłam Gaba wpół i ruszyłam w kierunku drzwi – byłam w takim stanie, że bardzo odpowiadało mi podążanie za czyimś rozkazem. Nie pamiętam już, kiedy czułam się podobnie. Byłam zmęczona, bardzo, jak nigdy w życiu. Za moimi plecami coś upadło z grzechotem na podłogę. Koronki z kostkami lodu zjechały z kanapy, gdzie zostawił je Gabriel. Uświadomiłam sobie, że lód nie zdążył się rozpuścić – cała scena z facetami musiała więc trwać bardzo krótko. Dziwne. Dziwne, jak wszystko wokół.

– Karolina – usłyszałam głos taty za sobą. – Usiądź na chwilę.

Tata trzymał w ręce moje żółte martensy. W tym momencie uświadomiłam sobie, że cały czas byłam boso. Nie było mi zimno – jak słusznie zauważył kiedyś Gabriel, Innym właściwie nigdy nie jest zimno. Nie miałam pojęcia, co stało się z moimi ubraniami po tym, jak Eudokia rozebrała mnie do naga w celu rytualnego uśmiercenia na marmurach swojej podłogi. Ale martensy najwidoczniej stały sobie gdzieś i czekały. Usiadłam na fotelu, a tata zakładał na moje stopy kolejno białe skarpetki i buty, tak jak robił to dawno temu, kiedy byłam zupełnie mała. Wtedy nie był taki smutny. Skarpetki nie były moje, przypuszczalnie tata znalazł je w komodzie Eudokii, kiedy rozmawiał przez telefon w sypialni.

– Dzięki, tato – powiedziałam.

Wstałam z fotela, objęłam znów bladego Gabriela, dosłownie odbierając go z rąk Anachorety i opuściłam mieszkanie Eudokii w wielkim stylu: odziana w sukienkę Chanel i skarpetki Calvina Kleina, pozbawiona radości, nadziei i własnych majtek.

Staliśmy na ulicy Lelewela we czwórkę: Gab, tata, Anachoreta i ja. Faceci, którzy zabrali ciało Lilianny, zniknęli nie wiadomo kiedy, przypuszczalnie zaparkowali wcześniej jakieś duże auto tuż pod wejściem do kamienicy. Popatrzyłam wokół: balkony naprzeciwko, na nich kilka fikusów, najwyraźniej dość odpornych na zimno, po prawej prywatna poradnia medyczna, bruk ulicy, obok nas Morus, którego właścicielka znów zaczęła nawoływać. I jeszcze szkło na chodniku - jedyny szczegół świadczący o tym, że to wszystko mi się nie przyśniło.

– Co teraz będzie? – spytałam.

– Córciu… – tata podszedł i objął mnie. Właściwie objął też Gabriela, do którego byłam przytulona. – Musicie teraz jechać, dzieci. Niczym się nie martw, pamiętaj, że cię kochamy – mówił drżącym głosem.

– Gdzie niby musimy jechać? Co mam zrobić? Co z Gabem? Przecież on ledwo stoi! – siły mi wracały wraz z rosnącą wściekłością. Zamierzałam sobie pokrzyczeć, nawet jeśli miałoby paść na tatę, który najwyraźniej żegnał się ze mną na wieki.

– Nigdzie nie jadę! Dosyć mam tego poniewierania, co jeszcze ma się stać, żebyśmy mieli wreszcie spokój?! – ryczałam tak, że Morus uciekł, za to jego pani wywiesiła się do połowy z okna nad nami.

Nie uzyskałam odpowiedzi, bo nagle od strony alei Korfantego nadjechał czarny van i zatrzymał się przed nami. Tata szybko przycisnął mnie do siebie, pocałował w lewe oko i wsunął coś do kieszonki mojej sukienki. Potem zostaliśmy wraz z Gabrielem dosłownie wepchnięci do auta przez tatę i Thesmofylakasa. Popatrzyłam na Anachoretę, a on… puścił mi oko. Nie wierzę! Usiadłam ciężko obok milczącego Gabriela na kanapie w zaciemnionym wnętrzu vana, naprzeciwko trzech obcych facetów. Auto ruszyło. Sięgnęłam do kieszonki, by wyjąć to coś, co dał mi tata. Sto dolarów. Nie wierzę.

Jechaliśmy szybko ulicą Daszyńskiego, wyprzedzając, co się da. A trzeba przyznać, że rozwijanie prędkości na tej trasie to wyczyn godny anarchisty, ograniczenie prędkości do czterdziestu kilometrów na godzinę wyprowadza z równowagi większość kierowców, ale bunt się nie opłaca z uwagi na fotoradary. Najwyraźniej jednak kierowca vana miał to gdzieś. Może posiadł dar zniewalania akumulatorów i aparatów fotograficznych. Zresztą to akurat najmniej mnie obchodziło. Martwiłam się o Gaba. Jeden z facetów oparł dłonie na kolanach Gabriela i patrzył mu z bliska w oczy. Domyśliłam się, że chce mu pomóc, ale uznałam, że gapienie się na kogoś nie jest wystarczające dla właściwej diagnozy.

– Uderzył się mocno w tył głowy i jakoś tak niedawno krwawił z nosa. Jest coraz słabszy – poinformowałam faceta, który nawet nie raczył na mnie spojrzeć. Gapił się na Gaba i tyle. – Pomożecie mu wreszcie? – spytałam niecierpliwie. – Ma tu ktoś jakiś Dar albo chociaż apteczkę? – milczenie facetów wkurzało mnie coraz bardziej. – Jeżeli tak to ma wyglądać, to bardzo proszę wysadzić nas na najbliższej stacji benzynowej – starałam się bardzo opanować i chyba dlatego zaczęłam gadkę jak z filmu o porywaczach. – Nikomu nic nie powiemy, chcę tylko dostać się z nim do lekarza! – ostatnie słowa wykrzyczałam, bo Gabriel nagle stracił przytomność i osunął się na moje kolana.

– On zaraz umrze! – nie miałam już złudzeń co do nieśmiertelności Innych. W dodatku nieprzytomny Gab miał taki sam wyraz twarzy, jaki zapamiętałam u Lilianny, zanim ci czterej zakryli ją całunem.

– Gdzie jedziemy?! Co zamierzacie zrobić? Czy ktoś tu w ogóle mówi po polsku? Do you speak English?! – tknęła mnie nowa myśl. W końcu wszyscy trzej milczeli, a mogło to być towarzystwo bardzo międzynarodowe, jak pamiętałam z Synodu. – Odezwijcie się, do cholery, albo zróbcie coś! – ogarniała mnie panika. Gabriel nie reagował już ani na moje ryki, ani na potrząsanie. Zamknęłam oczy i spróbowałam użyć Daru, żeby zatrzymać samochód. To jednak okazało się niemożliwe. Faceci byli milczący, ale nie głupi. W jednej chwili poczułam potworny ból w skroniach i odechciało mi się prób. Kiedy odważyłam się otworzyć oczy, facet siedzący naprzeciwko patrzył na mnie spokojnie, bez śladu emocji. Wytarłam nos i spojrzałam na swoją dłoń. Krew.

Tymczasem facet westchnął i sięgnął obiema rękami do lewego nadgarstka Gabriela. Zaszumiało mi w głowie. Za oknem było ciemno, jechaliśmy autostradą. Zdążyłam pomyśleć, że to dobrze, że nie udało mi się zatrzymać vana. Na autostradzie skończyłoby się to tragicznie. Potem osunęłam się w ciemność.

Ocknęłam się, kiedy auto podskoczyło na jakiejś nierówności i od razu pamiętałam, gdzie jestem. Przez moment chciałam zacisnąć mocno powieki i łudzić się jeszcze nadzieją, że to wszystko było jakimś strasznym snem. Przypomniałam sobie opowiadanie Kafki, które czytałam niedawno, rzecz o chłopaku, który budzi się we własnym łóżku i stwierdza, że zamienił się w robala. Leży na grzbiecie machając nóżkami i jeszcze chce wierzyć, że to wszystko złudzenie, ale tak naprawdę wie, jak jest.

Ja też wiedziałam, że zaraz otworzę oczy i zobaczę przed sobą tych trzech gości, którzy pewnie nie zaszczycą mnie nawet spojrzeniem. Bo i po co? Obok umierał Gab i nawet to ich nie zainteresowało. Gabriel! Poderwałam się z przyspieszonym biciem serca. Gab siedział obok, całkowicie przytomny i miał nawet na twarzy jakieś kolory właściwe zdrowym ludziom. Nie czułam się na siłach roztrząsać, czy także zdrowym Innym.

– Jest ok – powiedział cicho. – Już mi lepiej. A ty jak się czujesz?

– Nie mam pojęcia – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Trochę jak robak.

– Ten z „Przemiany” Kafki?

– Miałeś mnie nie czytać – naburmuszyłam się.

– Przepraszam. Chciałem wiedzieć, co ci jest. Ja też się o ciebie martwiłem.

– W porządku. Dokąd jedziemy? – spytałam Gabriela, znając odpowiedź. Rozmawialiśmy swobodnie w obecności tych trzech. W sumie zrobili wszystko, żeby traktować ich jak ścianę i przychodziło mi to z łatwością. Zresztą, miałam dziwne przeczucie, że nie należą do tych, przed którymi można coś ukryć, więc mogliśmy sobie darować szeptanie albo rozmowy w myślach. Dobrze przynajmniej, że pomogli Gabrielowi. Wyglądał na zdrowego, a właściwie uzdrowionego.

– Nie wiem, dokąd jedziemy – odpowiedział Gab.

Popatrzyłam za okno. Całkiem ciemno.

– Byłaś nieprzytomna tylko chwilę – powiedział Gabriel, a ja zerknęłam na naszych sympatycznych opiekunów i pomyślałam, że gdyby mieli nas załatwić i zakopać gdzieś pod nowym odcinkiem autostrady, to nie uzdrawialiby Gabriela i nie przekraczali dozwolonej prędkości. Jechaliśmy autostradą, ale nie wiedziałam dokąd. Słońce już zaszło i nie umiałam określić z której strony. Poza tym van miał jakieś specjalne szyby, takie w klimacie gangsterskim, przyciemnione w ten sposób, żeby pasażerowie nie widzieli tego co na zewnątrz. Przypomniałam sobie, co znaczy w filmach „zabrać kogoś na przejażdżkę” i pomyślałam, że chyba zbyt optymistycznie założyłam, że nie będziemy zakopani pod autostradą A4. Przez okno dostrzegałam tylko jaśniejsze smugi, kiedy przejeżdżaliśmy przez jakiś oświetlony odcinek.

Gab objął mnie ramieniem i siedzieliśmy w ciszy. Po co i o czym mieliśmy rozmawiać? Nie wiedziałam, gdzie nas wiozą, jak długo jeszcze będziemy razem i co nas czeka. Przyszłość wyglądała więc nieciekawie. Przeszłość jeszcze gorzej. Przełknęłam ślinę i przytuliłam się mocniej do Gabriela. Pomyślałam, że teraz rozumiem, co znaczy nie wiedzieć, czy jeszcze kiedyś zobaczę swój dom i bliskich. Kiedy byłam młodsza, lubiłam czytać książki, których bohaterowie prowadzeni byli pod przymusem w nieznane, ale nie przyszło mi wtedy do głowy, że to takie ohydne uczucie: nie móc decydować o sobie, poddawać się czyjejś woli ze świadomością, że opór na nic się nie zda.

Gdybym chociaż wiedziała, która godzina. Sprawdzenie czasu wprowadza jakiś porządek, a przynajmniej daje złudzenie, że coś jest pod kontrolą. Nie miałam jednak zegarka. Zresztą, co tam zegarek – nie miałam nic swojego oprócz martensów. Tak sobie smutno rozmyślając, zauważyłam, że Gab okrył mnie swoją kurtką. I że ma na ręce zegarek.

– Która godzina? – spytałam.

– Prawie ósma.

– To idę spać – zdecydowałam. Zniecierpliwiło mnie rozmyślanie i gdybanie. Przypomniałam sobie bajkę o misiu, który twierdził, że problem najlepiej przespać. Jeśli nie zadziała, to trudno. Cokolwiek mnie czeka, stawię temu czoła. Dam sobie radę, jak zawsze. Nie pierwszyzna, nie drugizna, jak mawia Marysia. Położyłam Gabrielowi głowę na kolanach, nogi w martensach podciągnęłam pod siebie. Odpływając w krainę snów poczułam, jak Gab gładzi mnie po włosach i mówi „śpij, maleńka”. Chciałam jeszcze zaprotestować przeciwko temu określeniu, ale udało mi się tylko coś wymruczeć. Zasnęłam.

Obudziłam się, kiedy było jeszcze ciemno. Gabriel spał przegięty w prawo, oparty o moje biodro. Na pewno nie było mu wygodnie. Podniosłam się, Gab obudził się na moment, by zaraz znowu zasnąć przechylony w drugą stronę. Za oknem ciemno, nasi towarzysze milczący, co za niespodzianka. Jechaliśmy teraz wolniej, autostrada została więc gdzieś za nami. Chciało mi się pić. Ledwo o tym pomyślałam, jeden z facetów podał mi półlitrową butelkę wody. Odruchowo podziękowałam i zaraz zezłościłam się na siebie.

– Mogę wiedzieć, dokąd jedziemy? – spytałam go. – Nie przespałam jakiejś godziny szczerości?

Ale facet zupełnie się już mną nie interesował, całą uwagę poświęcając lewemu mankietowi swojej marynarki. Niespecjalnej zresztą – tweedowej, z łatami na łokciach.

Westchnęłam i napiłam się wody. Była bardzo zimna. Znaczy mają lodóweczkę, pomyślałam. Ciekawe, czy to oznacza, że będziemy jechać tydzień? Czy ten pan ma marynarkę na zmianę? A co z potrzebami fizjologicznymi? Pewnie nie wypuszczą nas w niebezpieczny świat toalet na stacjach benzynowych?

– Muszę do toalety – oznajmiłam z godnością.

– Za kwadransik – powiedział facet do swojego mankietu, a ja aż podskoczyłam z wrażenia. Więc oni mówią!

Faktycznie, po kilkunastu minutach zjechaliśmy na stację BP. Gabriel obudził się i bez specjalnych ceregieli zostaliśmy wypuszczeni na zewnątrz. Nikt nie szedł za mną do toalety i nie ostrzegał, byśmy nie próbowali żadnych sztuczek, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że ucieczka nie może się udać. Faceci stanęli tymczasem wokół vana, jeden tankował i gawędzili sobie, pewnie o pogodzie, w każdym razie tak to wyglądało, wnioskując po natężeniu emocji.

– A oni nie sikają? – mruknęłam pod nosem.

– Egoroi w ogóle niewiele muszą. Są inni – Gabriel wziął to pytanie do siebie. Zatrzymałam się przed drzwiami do toalet.

– Egoroi? A co to niby jest? Myślałam, że my też jesteśmy Inni?

– Oni są najinniejsi – Gabriel uśmiechnął się blado. – Przeznaczeni do zadań specjalnych, z wszelkimi kompetencjami. James Bond do kwadratu. Albo do sześcianu – dodał pilny uczeń profesor Szymańskiej.

– Aha. I co ci inni Inni z nami zrobią?

– Nie wiem, Karolina. Ale fakt, że właśnie oni się nami zajmują, nie jest pocieszający. Poważna sprawa.

– No, ja wiem przecież, że poważna… – zrobiło mi się głupio, bo przecież gdyby nie ofiara Lilianny, nie byłby tu potrzebny żaden James Bond Egoroi.

– Czy jest możliwe, że oni chcą nas zabić? – dowaliłam pytaniem, a wychodzący właśnie z toalety wąsaty facet przyjrzał nam się z zaciekawieniem.

– Nie, no co ty – zdziwił się Gabriel. – Niby po co?

– Nie wiem. Ale to wszystko jest takie dziwne. Mamy chyba prawo wiedzieć, co się dzieje? Nie zrobiliśmy nic złego. Nie tym razem – dodałam uczciwie.

Gab nagle jakby się ocknął.

– Wiesz co, sikajmy, bo oni tam czekają – powiedział mój ukochany i wybawca.

Obraziłam się nieco i weszłam do damskiej toalety.

Kiedy wróciliśmy do vana, Egoroi nie wyglądali wcale na zaniepokojonych czy zniecierpliwionych. Spożywali frytki ze wspólnej torebeczki. Poczułam, jak się to mówi, wilczy głód. Zostaliśmy umieszczeni z powrotem w aucie. W chwilę potem wręczono nam piankowe tacki z piętrowymi hamburgerami, frytkami i monstrualną sałatką grecką w plastikowym pudełku. Do tego duże latte. Znaczy caffè latte. Nieźle. Uznałam, że Egoroi faktycznie nie chcą nas zabić – posiłek był obfity i kojący, ale jednocześnie nie dość wyrafinowany, by być naszym ostatnim. Zjadłam wszystko ze smakiem i dopiero wtedy włączyło mi się myślenie: mogliśmy dowiedzieć się na stacji, gdzie jesteśmy! Żyjemy co prawda w czasach, kiedy to pytanie zadaje się GPS-om, ale pewnie obsługa stacji benzynowej nie padłaby z wrażenia, gdybym o to spytała. Zasmuciłam się. Szybko jednak doszłam do wniosku, że ta wiedza niewiele by zmieniła: ot, dowiedziałabym się, że jestem tyle a tyle kilometrów od Gliwic. Niedaleko Zamościa albo Poznania. Co za różnica?

Żadna, psiakrew, różnica! Mam to wszystko gdzieś! Dobry humor, w jaki wprowadza mnie zwykle obfity posiłek, nagle wyparował. Gabriel siedział w milczeniu, którego nie miałam śmiałości przerywać. Coś mi mówiło, że musi pobyć sam ze sobą. Egoroi nie należeli do gadatliwych współpasażerów, a ja nie umiałam już wykrzesać z siebie żadnej rozsądnej myśli, którą mogłabym się z nim podzielić. Musiałam uczciwie przyznać, że jeszcze nigdy nie czułam się tak zagubiona, jak teraz. Nawet wiadomości, że jestem Inna, że straciłam prawdziwą rodzinę i zostałam adoptowana wywołały zupełnie inne emocje: otwierały drogę poszukiwań, wyjaśniły mi dużo z tego, co czułam albo tylko podejrzewałam. A teraz? Wieziono mnie gdzieś jak więźnia, nie wiedziałam, na czym polega moja zbrodnia, bo przecież nie na tym, że nie mam majtek? Spotkała mnie i bliską mi osobę tragedia, której przyczyna na dobrą sprawę wciąż jest mi nieznana. Bo czy można wyjaśnić te wydarzenia prostym stwierdzeniem, że Eudokia to nefilimska wariatka? Za co jesteśmy teraz karani? Nie mogłam nawet pożegnać się z mamą! A co ma powiedzieć Gab? I jak się muszą czuć jego rodzice? Miałam ochotę kogoś walnąć. Spojrzałam na Gabriela, ale on najwyraźniej nie dzielił moich uczuć. Nic dziwnego – bezsilna wściekłość to jednak coś innego niż żałoba. Westchnęłam. W obecnej sytuacji pozostało mi tylko jedno.

– Prześpię się – szepnęłam do Gaba. Skinął głową i uniósł ramię, żebym mogła umościć się znów na jego kolanach. Ciemno na zewnątrz, ciemno w środku, ciemno w sercu. Zasnęłam.

Obudziłam się, kiedy auto stanęło. Egoroi z łatami na łokciach otworzył drzwi i wysiedliśmy.

Lotnisko.

Teraz naprawdę zaczęłam się bać.

– Nigdzie nie lecę! – wrzeszczałam. – Chcę się widzieć z moim ojcem! Chcę wiedzieć, co się tu dzieje i dlaczego! – ryczałam do Egoroi z łatami, jako do najbardziej komunikatywnego. – Chcę się widzieć z Anachoretą! Nigdzie nie lecę! – zamilkłam na moment, by zaczerpnąć tchu, ale zmieniłam zamiar i raz jeszcze spróbowałam użyć Daru, tym razem żeby oderwać skrzydło cholernego samolotu, który stał przede mną. I tym razem, ledwo zaczęłam się koncentrować, już klęczałam na mokrej od rosy trawie, a z nosa kapała mi krew. Chciało mi się płakać. Z wściekłości!

Ktoś ujął mnie pod łokcie i uniósł z ziemi. Gabriel.

– Karola, musimy lecieć – powiedział cicho.

– Dlaczego?! Dlaczego „musimy”?! – nie po raz pierwszy wkurzyła mnie jego pokora i spolegliwość.

– Nie obchodzi cię, gdzie nas zabierają? I po co? Nie wolałbyś być teraz w domu?!

Gabriel aż się skulił i pojęłam, że powiedziałam o to jedno zdanie za dużo.

– Nie wolałbym – odpowiedział spokojnie. – Chodź.

Wsiadłam więc do samolotu, trochę na zasadzie, że jestem to winna Gabrielowi. Jeśli on widział w tym wszystkim sens, to byłam gotowa odpuścić na jakiś czas i zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi. Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że nie miałam wyboru. Trzeba było wleźć do tego samolotu i zająć miejsca naprzeciwko dwojga zupełnie nowych Egoroi. Biorąc pod uwagę, jak bliskie więzy zadzierzgnęliśmy z poprzednimi przedstawicielami tego gatunku, nie miałam nadziei na zawiązanie przyjaźni czy choćby partyjkę brydża. Jedyne, co mnie pocieszało, to fakt, że jak dotąd liczba Egoroi zaangażowanych w bezpośrednią opiekę nad nami sukcesywnie się zmniejszała, jak w „Dziesięciu murzynkach” Agaty Christie: do mieszkania Eudokii wpadło czterech, przywiozło nas tu trzech, a teraz mieliśmy dwoje. W dodatku najwyraźniej postawili na jakość, pomyślałam sobie, bo facet był wyjątkowo przystojny, a towarzysząca mu kobieta, na oko trzydziestoletnia, sprawiała wrażenie, jakby była premierem trzech państw na raz – wyniosła i piękna. Nigdy nie widziałam kogoś, kto wyglądałby tak uroczyście i galowo w dżinsach. Siedziała naprzeciwko mnie, więc mogłam ją sobie oglądać do woli. Umalowana była jak mama Pauli: twarz jak z okładki, a makijaż niewidoczny. Na stoliku przed sobą postawiła skórzaną torebkę, do której doczepiona była malutka figurka Hello Kitty. I to sprawiło, że przestała mnie jakoś fascynować.

Gabriel siedział na fotelu obok mnie i patrzył w okno, za którym niewiele można było dostrzec. Byliśmy na jakimś małym lotnisku, chyba już nie w Polsce, ale to było tylko moje przeczucie. Gab spojrzał na mnie i wyciągnął rękę przez dzielące nas wąskie przejście.

– Lepiej się czujesz? – spytałam. Rękę miał ciepłą i w ogóle wyglądał znacznie lepiej, to znaczy tak, jak może wyglądać zdrowy i w dodatku przystojny siedemnastolatek.

– W jakiś sposób lepiej, tylko wiesz… – westchnął i odchylił się razem z oparciem fotela do tyłu. – Chciałbym trochę spokoju. Posiedzieć w kuchni, bać się sprawdzianu u Szymańskiej. Posłuchać dowcipów taty.

– Twój tata opowiada dowcipy?! – mój świat wywrócił się do góry nogami.

– No – ożywił się Gabriel. – Z kamienną twarzą opowiada. Tego się nie da wytrzymać, mówię ci. Najmniej odporna jest mama, ale Lila też kiedyś siadła ze śmiechu pod kaloryferem. Nie mam wglądu w te sprawy, ale zapewniała wtedy, że się posika.

Gab umilkł i zgasł w jednej chwili. Pomyślałam, jak mało go znam. Co ja wiem o tym człowieku? Życia nie starczy, by kogoś całkowicie poznać, mó – wił mój tata. Na szczęście można kogoś całkowicie pokochać. Nie wiedziałam nawet, co czuje Gabriel. To wcale nie jest takie proste: umarła twoja siostra, więc jest strach, tęsknota, żal i ból. Takie rzeczy można napisać w wypracowaniu. W streszczeniu lektury. To może zadowoli polonistkę, ale niewiele powie o prawdziwych uczuciach, o tym, co łączy ludzi. Albo Innych, skoro o tym mowa. Ja, na przykład, nie wiedziałam nawet, że niesympatyczny tata Gabriela ma poczucie humoru. Przyjęłam po prostu, że to oschły nudziarz i despota dyrygujący swoim synem według własnego widzimisię. Łatwo przyjęłam wszystko, co o rodzinie Gaba powiedziała mi Eudokia: pryncypialni i nielubiani, skrajnie praworządni. I jak łatwo wtedy przyjęłam, że ta praworządność to godna potępienia wada! A Eudokia musiała śmiać się ze mnie w duchu. Z mojej naiwności i tego, jak łatwo w gruncie rzeczy było mną kierować. Psychologia jak z „Superniani”: co zrobić, żeby dziecko zachowywało się zgodnie z twoimi oczekiwaniami. Nie byłam dumna z tego, że potrafiłam się jej w końcu przeciwstawić. Gdyby sprawa zamachu na moich rodziców nie wyszła na jaw, pewnie oczekiwałabym teraz niecierpliwie następnego spotkania z panią Eudokią, moją mentorką i przyjaciółką, która pozwalała mówić do siebie po imieniu. Nie pamiętałabym ani słowa z tego, co mówiła o niej Paula. Ani ostrzeżeń Thesmofylakasa. Przygryzłam wargę. Czułam przygniatający wstyd.

– Chciałbym, żeby mi znów powiedziała, że jestem niedorozwinięty – odezwał się Gabriel, a ja przez chwilę nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Ale zaraz mnie oświeciło: Lilianna.

– Ona była w tym bardzo przekonująca – mówił dalej ze smutnym uśmiechem. – Zresztą, my od małego kłóciliśmy się ciągle. Jak mieliśmy siedem lat, mówiłem do niej „durna babo”, bo to było wtedy najokropniejsze znane mi określenie. Rodzice nas rozdzielali, bo braliśmy się za łby. A jak nas rozdzielali, to ryczeliśmy z tęsknoty – Gab zamyślił się. – W sumie chyba trudno wychowywać dzieci.

– No – skomentowałam zwięźle, bo moje myśli zajmowała teraz Lila. Kolejna osoba, którą, w swoim mniemaniu, dobrze znałam.

Z tego wszystkiego nie zauważyłam nawet, że lecimy. Państwo Egoroi siedzieli niedaleko, okazjonalnie wychodząc, chyba do kabiny pilota. Wlecieliśmy w strefę turbulencji, zatrzęsło tak, że Hello Kitty przy torebce zadzwoniła koralikami. I z tych turbulencji wyszła ku nam niespodzianka wieczoru: uśmiechnięta stewardessa.

– Dzień dobry – powiedziała. – Co mogę państwu podać? Proszę się nie obawiać, turbulencje w tym obszarze wróżą dobrą pogodę po wylądowaniu – uśmiechnęła się profesjonalnie.

– To ja proszę sok porzeczkowy – powiedział Gab.

– A ja colę – wsłuchałam się w siebie. – I coś do jedzenia.

Stewardessa skinęła głową i poszła. Miło pogadać z kimś, kto nie jest Egoroi, uznałam. Nie żebym wiedziała, jak się prowadzi pogawędki z Egoroi – najwidoczniej nie przewidziano w ogóle takiej możliwości.

– Czy oni są w ogóle normalni? – spytałam Gabriela cicho, pochylając się w kierunku jego fotela.

– Mają narządy mowy? Mamusię i tatusia? Czy jedzenie frytek to ich jedyny rys człowieczeństwa?

– O Egoroi właściwie mało się wie – wyjaśnił przystępnie Gab. – Taki jest sens ich pracy. Mają odpowiedzialne zadania i tak dalej. Myślę, że zgarnęli nas po to, żeby sprawę wyciszyć, ukryć, co się da i przede wszystkim sparaliżować działania Eudokii. Tam na pewno trwa teraz jakieś śledztwo Akoimetoi, trzeba to wszystko ogarnąć. Ja myślę, że wywożą nas przede wszystkim dla naszego bezpieczeństwa.

– A nie po to, żeby ukryć niewygodne fakty i mieć z nami święty spokój?

– Nie – odparł Gab. – Bo to najłatwiej byłoby zrobić naszym kosztem. Komuś na nas zależy, Karola. To, że nie wszystko rozumiemy, nie znaczy, że jesteśmy poza prawem.

Westchnęłam i postanowiłam pogodzić się z faktem, że znów jestem na nowym, nieznanym terenie, o istnieniu którego nie miałam pojęcia. Szkoda, że nikt mnie nie uczył jakiegoś nefilimskiego WOS-u. Byłby pożytek. Wiedziałabym wtedy, jaką rolę pełnią Egoroi w zarządzaniu kryzysowym i jakie są moje prawa jako obywatelki tej społeczności. Może też wyjaśniłoby się, czemu politycznie zaangażowane, pięćsetletnie wariatki mordują młode dziewczyny? Wrócił niepokój i strach. Chciałam znów przespać najgorsze, ale miła pani przyniosła nam posiłek. Na kolację zjedliśmy paryskiego kurczaka w maśle orzechowym.

A potem faktycznie zasnęłam. I spało mi się wybornie: fotel był bardzo wygodny, w dodatku ktoś rozłożył go, kiedy spałam, tak że tworzył komfortową leżankę. Kiedy się obudziłam, byłam przykryta miękkim beżowym kocem, lampki nad fotelem zgaszono.

– Zdjąłem ci martensy – powiedział Gab, widząc, że się obudziłam.

– Dzięki.

– Przespałaś międzylądowanie – poinformował mnie.

– Lądowaliśmy?! Gdzie? – byłam zła na siebie, że to przegapiłam.

– Gdzieś w ciemności – uśmiechnął się Gab. – Nie mam pojęcia, co to było za miejsce. Oni nic nie mówią, a ta miła pani zniknęła. Pewnie żeby uniknąć takich właśnie pytań. Ma tu szefów i musi ich słuchać.

– Długo to trwało? – spytałam.

– Kilkanaście minut. Zatankowaliśmy i fru! – zrelacjonował mi Gabriel. – Myślałem nawet, czy cię nie obudzić, ale w sumie nic się nie działo.

– A długo już lecimy?

– W sumie cztery godziny. Niecałe.

W drzwiach stanęła stewardessa z tacą.

– Cappuccino? – spytała z uśmiechem.

– Cappuccino – odparliśmy zgodnie. Pani miała wyczucie, to trzeba przyznać.

– Proszę sobie dobrze wypocząć. Wylądujemy za jakieś pięć godzin, w środku nocy.

– W środku nocy gdzie? – spytałam jakże gramatycznie, sięgając po swój kubek.

– Na lotnisku La Guardia w Nowym Jorku.

Rozdział 2

No ładnie. Nigdy nie byłam w Ameryce, zawsze chciałam zobaczyć Nowy Jork, ale wyobrażałam sobie ten pierwszy raz zgoła inaczej. Siedziałam zaskoczona, Gab najwidoczniej też, bo wyglądał, jakby zobaczył ducha. No, nie przypuszczałabym, że poniesie nas do Ameryki. Jak w jakimś amerykańskim filmie właśnie. Niezbyt inteligentnym, dodajmy. Znaczy, są na przykład takie komedie, jak to buszmena wywieźli w centrum cywilizacji. Albo innego Tarzana. Trzeba będzie odnaleźć się w tej roli. Tak sobie pomyślałam i popatrzyłam na Gabriela, który wytrzeszczał swe piękne oczy w przerażeniu, aż zachciało mi się śmiać. Tak w ogóle, to co z naszą inteligencją, skoro dziwimy się, że po prawie dziesięciu godzinach lotu znajdziemy się w miejscu tak odległym jak USA? A jakby to była Patagonia na przykład, to byłoby lepiej?

– Gab? – postanowiłam nawiązać kontakt z moim buszmenem.

– Gdzie oni nas wiozą?! – Gabriel naprawdę był przestraszony.

– Słyszałeś, do Nowego Jorku. Wielki świat u naszych stóp!

Odzyskałam humor, bo przyszło mi na myśl, że gdzie jak gdzie, ale w Stanach Zjednoczonych Ameryki nie wwozi się do kraju dwojga porwanych nastolatków, pozbawionych paszportów, wiedzy co się z nimi dzieje, a czasem nawet bielizny. Pamiętałam opowieści brata Mareczka, który na studiach wybrał się do Stanów i mało brakowało, a musiałby wracać z lotniska, bo tak zwany immigration officer podejrzewał, że chłopak chce sobie dorobić na czarno na budowie albo na zmywaku i uznał, że lepiej odesłać go tam, skąd przybył. A przybył z Gliwic. No, ale wtedy ten groźny urzędnik zobaczył, że Marcin ma w paszporcie pieczątki z Mongolii i uwierzył, że jest uczciwym globtroterem, bo w tej Mongolii to też raczej zwiedzał, a nie zarabiał.

Odprężyłam się prawie zupełnie. Wiedziałam, że najpewniej prędziutko wrócimy na pokład tego, przyjemnego skądinąd, samolotu i być może czeka nas kolejne dziesięć godzin drogi powrotnej. Mają tu cappuccino, więc jest ok.