Inni - Ewa Draga - ebook

Inni ebook

Ewa Draga

0,0
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miasto w Polsce podobne pozostałym, licealna klasa jakich wiele, ludzie, jakich tysiące i siedemnastoletnia dziewczyna: zwykła, lecz Inna. Ewa Draga z maestrią balansuje między starożytnym mitem a powieścią dla młodzieży. Zwykła historia nastoletniej miłości w niezwykłych okolicznościach - kiedy najtrudniej pogodzić z własną tożsamością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 466

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Ewa Draga, 2010

Copyright © by Wydawnictwo Dębogóra, 2010

Redakcja: Barbara Waniczek

Projekt okładki: Piotr Łysakowski

Skład i łamanie: Piotr Białecki

Korekta: Maria Szymczak

ISBN 978-83-61374-21-3

Wydawnictwo Dębogóra

ul. Dąbrówki 7

62-006 Dębogóra

e-mail:[email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

1992

Smutne są listopadowe poranki. Sznurek samochodów na ulicy Rybnickiej, wycieraczki szorują przednie szyby. W mokrym asfalcie odbijają się czerwienią światła ulicznej sygnalizacji, pomiędzy kroplami deszczu pojawiają się pierwsze płatki śniegu, spadają ciężko na ziemię i znikają natychmiast.

Czerwony fiat uno stoi jako pierwszy w długiej kolejce aut. Kierowca rozmawia z żoną, ta odwraca się w stronę tylnego siedzenia i gładzi policzki niemowląt przypiętych w fotelikach i przykrytych kocykami.

Na drodze przecinającej ulicę Rybnicką panuje ruch: z prawej strony nadjeżdża duży opel omega, z podświetlonym napisem „taxi” na dachu. W środku kierowca ociera pot z czoła i z wąsów kraciastą chustką, chociaż w samochodzie wcale nie jest gorąco. Drżą mu ręce.

Na skrzyżowaniu ciągle pali się czerwone światło: lecz fiat uno nagle wyrywa się do przodu, mimo, że kierowca nie wrzucił biegu, ani nie nacisnął na gaz. Mężczyzna nie rozumie, co się dzieje, krzyczy przerażony. Kobieta na siedzeniu pasażera odwraca się, widzi szeroko otwarte oczy kierowcy nadjeżdżającej taksówki.

Ciężki opel uderza w samochód, który zajechał mu drogę, miażdży blachę i pcha małe auto jeszcze przez kilkanaście metrów.

Rozdział 1

2009

Słońce świeciło na opalone nogi Marysi, jakby tylko po to wisiało na niebie: Marysia przeciągała się, podciągała trochę bluzkę, żeby jeszcze bardziej opalić brzuch, ozdobiony brylancikiem w pępku. Nad brzuszkiem znajdowały się piersi, których cholernie Maryśce zazdrościłam, jak wszystkie dziewczyny zresztą.

– Opalałaś się topless? – zapytałam, bo Marysia spędziła wakacje z rodzicami na Teneryfie.

– No… – przyznała. – Ale tylko jak starych nie było.

Więc Marysia przeciągała się w sierpniowym słońcu, odziana tylko w krótkie, białe szorty i koszulkę na ramiączkach z Hello Kitty – ale nie zwykłą Hello Kitty: Hello Kitty na koszulce Marysi miała w łapce zakrwawiony nóż, bo Marysia, jakby na to nie spojrzeć, mimo krótkich szortów i klapek-japonek, była ostrą laską. A raczej próbowała za taką uchodzić, ale tak naprawdę była ślicznym blond dziewczęciem, które czekało na swojego królewicza.

Parkową alejką przechodzili czasem chłopcy, mniej lub bardziej atrakcyjni, i oczywiście wszyscy gapili się na Marysię, w tym nie ma nic dziwnego. Dziwniejsze jest to, że ich wzrok następnie prześlizgiwał się po mnie, raczej też z aprobatą, w końcu nic mi nie brakuje, chociaż na pewno glany i bojówki nie podkreślają mojej kobiecości tak jak marysine białe szorty, potem w końcu spojrzenia przechodzących chłopców trafiały na Paulinę, a Paula jak to Paula, nosiła spódniczkę za kolana i bluzeczkę bez dekoltu, skromnie przykrywającą ramiona. Na dodatek na szyi, zamiast prawdziwej biżuterii (u Marysi: wielkie korale z czerwonego, przezroczystego plastiku) wisiał tylko krzyżyk na złotym łańcuszku. Nawet kruczoczarne włosy skromnie wiązała na karku. I kiedy chłopięcy wzrok padał na Paulę, która, chociaż niebrzydka, to przecież nie powalała wcale urodą, ani obfitością kobiecych kształtów, które podobno tak działają na chłopaków, gdzież jej tam do Maryśki! – to już się od niej nie umiał odczepić.

Tak to jakoś zawsze było, że niewielu było dość odważnych, żeby startować do Maryśki, zwanej przeze mnie i Paulę krótko: Em, która samym spojrzeniem wilgotnych oczu potrafiła usadzić największego kozaka. Wszyscy się jej bali, bo mało który był na tyle pewny siebie, żeby startować do laski, która mogłaby uwodzić bez problemu aktorów z Hollywood: a ten, który tę pewność siebie miał, szybko ją tracił, bo Em – jeśli chciała – potrafiła każdego zgasić tak, że u jego osobistych kumpli wzbudzało to radość przez następne dwa tygodnie. I w efekcie Em często wychodziła z imprezy sama i sama się na niej bawiła. A Pe, zawsze skromniutko ubrana, niepozorna, miała w sobie coś takiego, że otaczał ją cały wianuszek adoratorów: Em na dodatek, kiedy już jakiegoś chłopaka dopuściła do siebie nieco bliżej, natychmiast zakochiwała się beznadziejnie, a Pe była bezwzględna jak caryca Katarzyna – największych twardzieli owijała sobie wokół palca i porzucała, kiedy przestali ją bawić. Nie była jakąś sadystką, po prostu czasem jakaś ofiara sama się prosiła o taki los. Taki typ. Jak Albin, ten ze „Ślubów panieńskich”. Kiedy Pe pozwalała im pocałować się policzek, chłopcy, którzy wcześniej pewnie spali już z jakąś dziewczyną – bo to nawet studenci bywali – szaleli ze szczęścia jakby właśnie umówili się na rozbieraną randkę ze Scarlett Johansson.

Ale teraz nie rozmawiałyśmy o chłopakach. Rozmawiałyśmy o czymś nieskończenie poważniejszym, o tym, jak wyglądać będzie nasza przyjaźń, gdy jutro, pierwszego września, nie spotkam już Pe i Em na sali gimnastycznej piątego liceum ogólnokształcącego w Gliwicach. Nie spotkam ich w tej sali, chociaż obie moje najlepsze przyjaciółki tam będą: jednak mnie nie będzie, ponieważ od jutra rozpoczynam naukę w drugiej klasie I Prywatnego Liceum im. Anzelma z Canterbury, również w Gliwicach, przy ulicy Wieczorka. W drogiej, szpanerskiej szkole dla szpanerskich ludzi, których w ogóle nie mam ochoty poznać.

– Wiesz, Ka, jakoś sobie poradzimy. Możemy się w końcu spotykać koło Mickiewicza, to jest dokładnie w połowie drogi, nawet na przerwę można by wyskoczyć – powiedziała Em, nie odwracając od słońca opalonej buzi. I na Radiohead pojedziemy razem, może, jeśli się uda.

Ka to ja, oczywiście. Ka od Karoliny. A Radiohead, to oczywiście zespół wokalno-instrumentalny z Thomem Yorke w roli głównej. A „na” – ponieważ będzie koncert w Katowicach, w Spodku. Na początku października. Tylko jakoś trudno mi uwierzyć, że rodzice mnie puszczą, po ostatnich zajściach na koncercie AC/DC w Poznaniu, gdzie tłum zadeptał dwie dziewczyny. Zwłaszcza, że ciągle ich o to nie zapytałam, bo nie chcę na razie usłyszeć odmowy, chcę się bawić myślą, że się uda. A co do przyjaźni – to wszystko teoretycznie racja, co powiedziała Maryśka, tyle, że wszystkie dobrze wiedziałyśmy, że to nieprawda. Że to tak nie działa.

– O przyjaźń trzeba walczyć – powiedziała Pe bardzo poważnie. – Cały czas. Nie odpuścimy, nie?

– No jasne, że nie – odparła Em.

– Na pewno nie – zapewniłam. Ale obie wcale nie byłyśmy przekonane.

A przecież nic tego nie zapowiadało, jeszcze w początkach czerwca robiłyśmy wspólne plany – na wakacje i na początek szkoły. Ale potem nadszedł ten przeklęty piątek.

– Ech, Ka, gdybyś wtedy nie przewróciła tej szafy… – ponuro powiedziała Em, jakby czytała w moich myślach.

– Przecież ja nie przewróciłam tej szafy! – wrzasnęłam, ale Em tylko machnęła ręką.

A ja naprawdę nie przewróciłam żadnej szafy. Wyglądało to tak: pracownia biologiczna na piętrze jest podzielona na dwie części za pomocą przepierzenia z przezroczystych regałów – jedna część to część, powiedzmy, lekcyjna, w której stoją normalnie ławki, stoliki i biurko pani profesor. Z tyłu klasy znajdują się przeszklone regały, w których stoją wypchane i zakurzone zwierzęta i przeróżne preparaty, zgromadzone przez biologicę – zanurzone w formalnie węże, krowie płody, żółwie jaja, tasiemce, dorodne, czterocentymetrowe motylice wątrobowe, krowie żołądki, sznury tasiemców, rozcięte na pół szczury, świńskie oczy i języki, ludzka czaszka luzem, a na niższej półce stosy zielników, produkowanych pracowicie co roku przez zmuszanych do tego pierwszoklasistów. Za tym barwnym, przeszklonym cmentarzem zwierzęcych resztek, znajduje się część ze zwierzętami żywymi, w którym stoi akwarium z paroma pielęgnicami, znajdującymi się pod opieką pary drugoklasistów – to znaczy teraz już trzecioklasistów w zasadzie, z trzeciej ce. Oprócz pielęgnic są jeszcze dwa króliki-miniaturki, żółw grecki w terrarium i żółciutki kanarek imieniem Caruso.

Właśnie tam, pod klatką kanarka siedziałam sobie z Em, bo biologica wpadła na początku lekcji i powiedziała, że musi coś załatwić, mamy zrobić ćwiczenia, a ona wróci za kwadrans i sprawdzi. Siedziałyśmy więc z Em i rozmawiałyśmy o takim jednym chłopaku, który właśnie skończył nasze liceum, zdał maturę i poszedł na prawo – ale blisko, do Katowic. Chłopak się strasznie Em podobał, chociaż nie był typem faceta, jakich najczęściej się wokół Maryśki widywało: miał długie włosy, na szczęście gęste i umyte, bo na kolesi o rzadkich, tłustych, lepiących się do karku piórach nie mogłam patrzeć. Dzięki Bogu, wśród naszych rówieśników ten typ spotyka się już bardzo rzadko. Prócz całkiem satysfakcjonującej fryzury gościu miał niezły styl: nie udawał jakiegoś metala, czy innej zjawy z lat dziewięćdziesiątych, tylko po prostu ubierał się w fajne ciuchy, miał fajne auto – starego saaba kabrioleta, na którego sam podobno zarobił w Norwegii w czasie wakacji.

No więc rozmawiałyśmy o tym Kubie. Em była rozmarzona, bo ów należał do tych nielicznych, którzy się jej nie bali. Nie bał się jej posągowej urody, potrafił w jej obecności mówić – bo innych, normalnie wygadanych przy Maryśce najczęściej zatykało. Potrafił nawet mówić do rzeczy, a to już naprawdę było coś. Był więc miły, przystojny, wysoki, prawidłowo owłosiony i świetnie zbudowany.

I wszystko byłoby fajnie, gdyby na ostatniej randce na gliwickim rynku – to znaczy przynajmniej Em wydawało się, że to była randka – Kuba nie wyznał jej, że jest śmiertelnie zakochany w Pauli. Że Em jest piękna, że chce, żeby była jego przyjaciółką, bo w niczyim towarzystwie nie czuje się tak dobrze, i tak dalej, i czy Em mogłaby go poznać z Paulą. Em oczywiście powiedziała od razu Pauli o wszystkim, Pe odparła natychmiast solidarnie, że nie chce Kubusia oglądać na oczy, na co Em rozpłakała się jak bóbr i prosiła, żeby Paula go nie odtrącała, bo to jest taki dobry, wrażliwy chłopak, a ponadto jeśli Paula go odtrąci, to on nie będzie chciał spotykać się z Em. Paula zauważyła wtedy trzeźwo, że Em mogłaby mieć każdego faceta, wystarczyłoby, żeby ich jakoś ośmieliła, łącznie oczywiście z tym Kubą, który na pewno kocha sie właśnie w Em, tylko boi się do tego przyznać, oszołomiony jej nieziemską urodą.

Na to Em wpadła już w absolutną histerię, że na zawsze pozostanie już samotna, że jest zimna i niedostępna, że faceci jej nienawidzą, i tak dalej. To było przed biologią.

Na lekcji, kiedy biologica nazwiskiem Psiuła już sobie poszła, nie mogłam patrzeć na zapłakane oczy Maryśki i wzięłam ją za szklany regalik, żeby pogadać. Zasłaniały nas wypchana wydra wspinająca się na suchą gałąź i czaszka bizona amerykańskiego, wielka jak wiadro.

I gadałyśmy, kiedy za regał wlazł Menda.

Taką miał ksywę i była to ksywa adekwatna: Menda to menda. Miał skończone osiemnaście lat, bo został rok w podstawówce, co nikogo nie dziwiło. Posiadał już prawo jazdy, pewnie kupione za łapówkę, bo nikt nie wierzył, że Menda mógłby nauczyć się przepisów ruchu drogowego. Ojczulek Mendy podobno też był mendą: tak przynajmniej twierdziła Pe, która słyszała jak jej ojciec zapewniał o tym jej matkę, w każdym razie miał mnóstwo kasy i Menda przyjeżdżał do szkoły błyszczącym mini, który, jak twierdzili chłopcy, kosztował osiemdziesiąt tysięcy. W każdym razie, Menda był przypakowanym na siłowni debilem, głupszym niż przewiduje odpowiednia norma Unii Europejskiej, a przy tym wyjątkowo wrednym. Kiedyś usiłował rwać Em; ta spławiła go bezwzględnie, czym nie przejął się zresztą zbytnio, bo miał na pęczki różnych plastikowych dziewczynek, które, zgodnie ze specyfiką swego gatunku, leciały na jego samochód, napakowane bary i żel na włosach. I tamtego dnia wlazł za regał i z uśmiechem kretyna zapytał, czy Em płacze, bo jej ten długowłosy koleś nie chce. Zmroziłam go wzrokiem: najczęściej działało, większość facetów po prostu bała się tego najbardziej lodowatego z moich spojrzeń, ale Menda był za głupi, żeby w ogóle zauważyć. Zasugerował wtedy, z durnym uśmiechem, że to dlatego, że, jak wszyscy wiedzą, Em każdemu, kto chce, za pięćdziesiąt złotych świadczy w damskim kiblu pewne usługi – nie zamierzam tutaj, z szacunku do mojej przyjaciółki, nawet referować o jakie usługi Mendzie chodziło, natomiast opisał je z wrodzonym sobie wdziękiem.

Było to oczywiście wierutne kłamstwo, Menda rozpowszechniał je od czasu do czasu, bo chociaż nie przejął się tym, że dostał od Em kosza, to jednak to pamiętał i przeprowadzał akcję odwetową na właściwym sobie poziomie. Wcześniej wzruszałyśmy tylko ramionami – i tak nikt Mendzie nie wierzył, bo też nikt go tutaj, w naszej klasie, nie lubił, ludzie jednak trzymali pewien poziom.

Ale wtedy poczułam, że Em zaraz zemdleje: była naprawdę zakochana w tym głupim Kubie i myśl o tym, że mógł usłyszeć kłamstwa Mendy była dla niej nie do zniesienia. Menda więc odwrócił się na pięcie i zadowolony ze swojego żarciku wyszedł zza regału.

I wtedy regał z preparatami, ta szklano-stalowa szafa, przewróciła się na niego z hukiem. Na głowie Mendy rozbił się słoik z tasiemcem i tasiemiec ów malowniczo zwieszał mu się z tępego łba, na podłodze powstało jezioro z formaliny i spirytusu, cuchnęło tak, że Tereska, która jest chorowita i siedzi w pierwszej ławce natychmiast zemdlała. W jeziorze pływały uwolnione ze swoich słojów preparaty, motylica wątrobowa obok krowiego płodu, Menda stał i krwawił z posieczonych kawałkami szkła pleców, a tasiemiec zwisał mu z twarzy zwojem białej nitki.

No i potem się zaczęło: wszyscy – łącznie z Em – założyli, że ja tę szafę popchnęłam i przewróciłam. I co, miałam tłumaczyć, że jej nie dotknęłam? Tłumaczyłam, że ten szklany regał o stalowym stelażu waży pewnie z czterysta kilo. Że ja ważę kilogramów pięćdziesiąt trzy i raczej nie mam tyle siły, żeby przewrócić półtonowy regał. Em nawet mi potem podziękowała, że tak ją pomściłam.

A ja naprawdę nie dotknęłam tej szafy. Nie żeby widok niegroźnie poranionego Mendy z tasiemcem na wyżelowanych włosach nie sprawił mi satysfakcji: sprawił, jak najbardziej. Ale szafy nie przewróciłam. Myślałam że eksploduję ze wściekłości, że przywalę gnojkowi stojakiem od ekranu, albo przejadę mu pazurami po twarzy. No dobra, nie mam żadnych pazurów, tylko krótkie paznokcie, ale mogłabym na przykład kopnąć go tam, gdzie facetów boli najbardziej. Spowijający moją prawą stopę martens model crsm z czerwonej skóry bez wątpienia załatwiłby Mendę na miejscu. Tak naprawdę, mogłabym zrobić mu nie tylko odpowiednio brutalne kin geri, ale nawet mae geri w ten głupi, wyżelowany łeb. W końcu cztery lata niemal codziennych treningów kyokushin karate robią swoje. A ściślej – robiły. Po zgrupowaniu w Ustroniu nagle uznałam, że koniec z karate i potem nie poszłam już na żaden trening. To znaczy, oczywiście zadzwoniłam do mojej sensei i powiedziałam jej, że na razie mnie nie będzie na treningach i nawet udało mi się zrobić to tonem na tyle zdecydowanym, że nie zadawała żadnych pytań ani nie próbowała perswazji, tylko powiedziała po prostu, że jak będę gotowa, żeby wrócić, to drzwi dojo zawsze stoją dla mnie otworem.

Jednak nie zdecydowałabym się kopnąć Mendy. Nie, żeby było mi go żal. Po prostu: ważę jakieś pięćdziesiąt kilo, Menda sto. Może bym go przewróciła tym mae geri, ale on potem jednak wstałby i zrobił mi krzywdę, wizja Mendy bijącego dziewczynę nie wydawała mi się jakoś specjalnie nieprawdopodobna. Albo, co gorsza, zrobiłby krzywdę Em.

Więc nie kopnęłam Mendy. I nie przewróciłam też na niego szafy. Kipiałam tylko wściekłością, a szafa przewróciła się sama, w co nikt mi nie wierzy. Z wyjątkiem jednego Mareczka, który się we mnie skrycie kocha i który złapał mnie potem na przerwie i zapewnił, że on nie tylko wierzy, ale wie na pewno, że to nie ja przewróciłam tę szafę. Było to tyleż miłe, co pozbawione znaczenia, jako że podczas tego zdarzenia Mareczka akurat nie było w klasie, bo wyszedł do ubikacji.

A potem zaczęła się awantura, jakiej nasze liceum nie widziało już od dawna. Najpierw pogotowie, Mendzie musieli poszyć te pryszczate plecy, szesnaście szwów. Potem wezwali moich rodziców, potem dyra zrobiła awanturę, zapewniając z mocą, że jestem nienormalna, i tak dalej. Przyszli starzy Mendy, to znaczy jego ojciec, wyżelowany tak samo jak synek i ułańcuszony na złoto, oraz mamuśka, to znaczy nowa partnerka tatusia, wyfiokowana pinda na obcasach i robili swoją awanturę, jakbym to ja była stukilogramowym byczkiem, znęcającym się nad ich biednym, wątłym synusiu.

A potem moi rodzice: czemu przewróciłaś tę szafę? A ja na to, że wcale nie przewróciłam. To kto przewrócił? Nikt, sama się przewróciła. A ty jej nawet nie dotknęłaś. Nie dotknęłam. I patrzą na siebie dziwnie, jakbym była wariatką. Bardzo dziwnie – i widzę, że myślą nad czymś intensywnie.

Przyznaję, trochę to brzmi wariacko: że półtonowa szafa sama się nagle przewraca. Nic nie poradzę, takie są fakty.

No i co robić – przenieśli mnie do nowej szkoły, do Pierwszego Prywatnego Liceum Ogólnokształcącego imienia Anzelma z Canterbury. Sprawdziłam w wkipedii, kto to taki ten Anzelm: średniowieczny mnich, który zajmował się udowadnianiem, że Bóg istnieje. Oraz napisał na przykład książkę „O upadku diabła”, co kogoś może by i zainteresowało, na przykład różne emo-gotki, ale mnie nie Ja tam raczej nie mam wątpliwości, że jakiś Bóg istnieje, ale poświęcenie życia udowadnianiu tego zdaje mi się przesadą. No, ale to nie mój problem.

I teraz siedziałyśmy na ławce w parku pod palmiarnią. Było gorąco i wakacyjnie, jadłyśmy lody z Maka, ja z polewą truskawkową, Em z karmelem, a Pe z czekoladą. Słońce świeciło, po parku włóczyło się sporo młodzieży, wszyscy chwytali ostatnie chwile ostatniego poniedziałku wakacji.

– Cholera – powiedziała Em. – Kuba.

– Co: Kuba? – zapytałam.

– No jak to co – odparła ponuro Pe. – Zmierza tutaj, pokraka jedna. Nigdy się, psia kość, nie odczepi?

Em zrobiła maślane oczy, poprawiła bluzkę, koraliki, włosy. Feministka, dobre sobie. Tak jakby cokolwiek jej brakowało, jakby nie śnił o niej każdy chłopak z naszej szkoły i co drugi nauczyciel. Szczególnie historyk, który potrafił czasem zastygnąć na lekcji, gapiąc się na dekolt Maryśki, jakby ten dekolt go wprost hipnotyzował, dopiero nasze śmiechy przywracały mu świadomość.

– Cześć dziewczyny – powiedział Kuba.

– Idiota – odparła Pe.

Kuba zrobił minę zbitego pudla. Ale włoski, trzeba przyznać, miał ładne, blond, trochę rudawe, nie tak rude jak moja miedziana czupryna, przystrzyżona krótko nad prawym okiem i długa z lewej strony, nowocześnie jak nie wiem.

– No co…? – zapytał żałośnie.

– Ależ nic absolutnie – odpowiedziała Pe i spoglądała na niego wyczekująco wzrokiem redaktorki ze „Sprawy dla reportera”.

– Ej, ale o co ci chodzi? – pogrążał się pan Jakub Wittler, a Em była bliska płaczu. Nie mogła na to patrzeć: przez całe wakacje, to znaczy przez ten okres, kiedy byli w Gliwicach, Kuba snuł się za Pe, która raz na jakiś czas pozwalała się zaprosić do kina, albo na przejażdżkę saabem, jeśli akurat nie był zepsuty. Tylko tyle, żeby chłopak się do cna nie zniechęcił. Ale poza tym nie dała się nawet chwycić za rękę i dręczyła go bezustannie swoim bezwzględnym poczuciem humoru.

– Kuba, leci coś w kinie? – zapytała Em, trzepocząc rzęsami tak, że miałam wrażenie, iż zaraz zaczną od tego szumieć liście na parkowych lipach i dębach. Feministka, no nie mogę. Felietonów Kingi Dunin uczy się na pamięć, a przy tym kolesiu dostaje w sekundzie małpiego rozumu. Żadna feministyczna działaczka nie byłaby dumna z Marysi.

Kuba uśmiechnął się niezbyt inteligentnie.

– A chciałybyście pójść? – zapytał.

– Ja muszę lecieć do domu, starzy się uparli, żebym była na osiemnastą… – powiedziałam.

– A ja nie mam ochoty na kolejny film dla regresywnych intelektualnie – odparła Pe, wydymając wargi.

– Ale przecież nie musimy pójść na taki… – zaprotestował Kuba.

– No, jak ty wybierzesz, to na pewno będzie taki właśnie – Pe była bezlitosna. – Już ja wiem, w jakich dziełach gustujesz: amerykańskie nawalanki dla sympatycznej publiczności złożonej z analfabetów.

Normalnie było mi go żal, chłopaczyna gapił się na Pe smutnymi oczami, a ona dręczyła go jak ostatnia sadystka. Pewnie miała nadzieję, że się wreszcie od niej odczepi, na rzecz Em oczywiście.

– A ja chętnie pójdę – Em znowu zatrzepotała rzęsami. I Kuba był w niewygodnej sytuacji: do kina chciał pójść oczywiście z Pauliną, nasze towarzystwo wcale mu nie było potrzebne, a zaproponował, bo był uprzejmy. Albo raczej wiedział, że gdyby zaproponował Pe wyjście do kina nie zapraszając mnie i Em, to ta wychowawczo przestałaby odbierać telefony od niego przynajmniej przez tydzień. No i z tego samego powodu nie mógł teraz wykręcać się od tego, żeby pójść razem z Em.

Popatrzył więc żałośnie na Pe, potem na Maryśkę.

– No to chodźmy – powiedział zrezygnowany.

– Super! – podekscytowała się Em.

– Dobra, ja lecę – rzuciłam, bo już nie mogłam na ten melodramat patrzeć. On kocha ją, ona go nie, za to druga ona kocha go, tylko on jej nie. Boże, całe szczęście, że ja się ostatni raz zakochałam w gimnazjum, w pewnym palancie z klasy de, do którego miłość przeszła mi po miesiącu, po tym, jak palant, który niby ze mną chodził, oświadczył, że muszę wybierać, albo karate, albo on, bo się kumple z niego śmieją. Powiedziałam mu, gdzie ma mnie pocałować, więc chłopaczek mnie znienawidził i próbował zmienić moje życie w piekło, to znaczy rozpowiadał kolegom, że mnie, jak to uroczo ujął, wymacał i że jestem łatwa. Ponieważ nie bardzo mi się to podobało, postanowiłam go ukarać. Na którejś przerwie, kiedy siedział z kolesiami na ławkach przy boisku, podeszłam i po prostu powiedziałam, jak to musiałam kiedyś bronić palanta przed starszymi kolesiami, którzy chcieli mu spuścić manto. To akurat było kłamstwo, ale podziałało: palant się zaperzył, że nieprawda, zaczął swoich kolesi przekonywać, że na pewno dziewczyna nie musiałaby go przed nikim bronić, bo może se chodzić na karate, ale na pewno nie bije się lepiej od niego. A dalej już się samo potoczyło: palant się zarzekał, koledzy się śmiali, a ja patrzyłam na to wystudiowanym spojrzeniem, jakim pani od chemii mierzyła zawsze Maciusia z trzeciej ławki, kiedy ten tłumaczył, dlaczego nie ma zadania. Pobłażanie plus ironia, ot co.

Następny był dopiero ten śliczny student z Gdańska, z którym tyle gadałam na zgrupowaniu w Ustroniu, w lipcu… Taki miał uśmiech cudowny i takie ładne ręce. Wiedziałam, że to bez przyszłości jest całkowicie, skoro chłopak z Gdańska i jeszcze na dodatek pięć lat starszy ode mnie. I na pocałunkach się skończyło, ale był fajny, mądrzejszy od wieku moich nierozgarniętych rówieśników. Ale to wszystko, jeśli chodzi o moje życie uczuciowe, od początku liceum. Pożegnałam się z dziewczynami, włożyłam słuchawki do uszu i włączyłam sobie Sonic Youth.

Wyszłam z parku na Zwycięstwa i pomaszerowałam do domu. Mieszkałam, z rodzicami oczywiście, w dużym, wysokim mieszkaniu w kamienicy przy ulicy Lelewela. Po drodze, na rynku, znudził mi się Sonic Youth i puściłam Skunk Anansie, Post Orgasmic Chill. Wrzaski Skin jakoś dobrze oddają mój stan ducha. Wstąpiłam do empiku, przejrzałam książki, chciałam sobie kupić jakąś fantastykę, ale nie było nic ciekawego, tylko jakieś głupoty, trzeba chyba mieć trociny zamiast mózgu, żeby takie pierdoły czytać. Przejrzałam kolorowe pismo o tatuażach. Chciałam sobie wytatuować smoka na łopatce, takiego wielkiego, chińskiego, zielono-czerwonego – wiem, oczywiście, że rodzice się za nic nie zgodzą. Cały czas zastanawiam się, czy nie zrobić tego bez ich pozwolenia, ale sama jakoś nie jestem przekonana. Pismo odłożyłam na półkę i wróciłam do domu.

Ojciec siedział w kuchni i czytał „Newsweeka” nad wielkim kubkiem herbaty. Mój tata: taki sam jak co dzień: szary, chociaż ubrany zwykle w różne odcienie brązu, w grube tweedowe marynarki, albo lniane, ciemne – latem. Z krótko przyciętą brodą nijakiego koloru, wyglądał jak nauczyciel historii, ale nie był nauczycielem, pracował w urzędzie w Katowicach, nigdy jednak nie opowiadał o pracy, więc nie wiedziałam, w jakim.

Mama krzątała się obok: szczupła, zadbana, nie wyglądała na swoje czterdzieści dwa lata.

Tata złożył gazetę.

– Jesteś – stwierdził.

– No – wzruszyłam ramionami.

Mama odłożyła moździerz, w którym rozcierała bazylię z jakimiś orzeszkami na pesto, otarła dłonie o fartuch, przytuliła mnie mocno.

– To dla twojego dobra, kochanie, naprawdę. Spodoba ci się tam, zobaczysz. Ciebie nie da się nie lubić, więc na pewno cię tam polubią. I przecież wcale nie musisz przestać się przyjaźnić z Marysią i Paulą.

– Jasne – wymamrotałam z moją najbardziej ponurą miną.

Tata pokręcił głową, mama uśmiechnęła się do mnie.

– Zjesz coś?

– Jadłam już w mieście – odpowiedziałam, ponura jak śmierć pudla.

Poszłam do pokoju, otworzyłam lapa, ściągnęłam torrenty z drugim sezonem „Six feet under”, załadowałam do programu, położyłam się na łóżku z lapem na kolanach i włączyłam sobie „Latający cyrk Monty Pythona”, oglądałam trochę, potem mama zawołała mnie na kolację, zjadłam pyszną bruschettę z pomidorami, kiedy wróciłam do pokoju, cały drugi sezon „Six feet under” czekał na mnie gotowy do oglądania. Ściągnęłam sobie jeszcze angielskie napisy: to lepsze, niż zakuwać słówka, oglądać seriale po angielsku z angielskimi napisami, czasem nawet sprawdzam jakieś niezrozumiałe słowa albo wyrażenia w słowniku, normalnym i slangowym – i oglądałam, aż o północy zapukał tato.

– Karola, zbieraj się do spania. Jutro wstajesz o siódmej. Przykro mi, mała, ale wakacje właśnie się skończyły.

– Na to wygląda – zgodziłam się, ciągle ponuro. Łazienka, zęby, pidżama w nietoperze i do wyrka. W łóżku, już po ciemku, włączyłam sobie „OK Computer” Radiohead.

Byłam smutna i myślałam o tym, czego mi brakuje najbardziej: zasypiając, widziałam na skraju świadomości jakąś postać, kogoś bardzo podobnego do mnie, jednak nie takiego samego, kogoś bardzo mi bliskiego. Nie wiem, czy to był już sen, czy marzenia na jawie: co rozumiałam bardzo dobrze, to kwestię tożsamości tej postaci. To nie była potrzeba miłości czy jakiś wymarzony królewicz z bajki, to był ktoś, kogo w moim życiu brakowało o wiele bardziej niż chłopca, z którym chodzi się na randki. To był ktoś, kogo nie ma, a kto powinien być.

Potem ten sen rozmył się do szarości i do czerni, i w końcu odpłynęłam w bezświadomość, zanim jeszcze skończyła się płyta.

Budzik zawył wrednie, z satysfakcją, jakby swoim trąbieniem ogłaszał: koniec wakacji, Karolcia, od dzisiaj znowu jesteś moją poddaną! Mój budzik ma osobowość strażnika z obozu koncentracyjnego. Niech go szlag.

Ipod leżał na nocnym stoliku, mama albo tata przyszli w nocy i zdjęli mi słuchawki z uszu. Zwlokłam się z wyrka. Przypomniałam sobie myśli sprzed zaśnięcia. Wydały mi się głupie.

Za oknem niebo było szare jak papier toaletowy. Lało, co sprawiło mi ponurą satysfakcję. Pogoda dobrze pasowała do mojego nastroju.

W mieszkaniu pachniało grzankami i świeżą kawą, mama kroiła ser, a tata siedział na wysokim stołku w kuchni i coś stukał w swoim laptopie, który był laptopem super tajnym – ani ja, ani mama nie mogłyśmy go dotykać, co tata egzekwował we właściwym sobie stylu: delikatnie, uprzejmie, bez pokrzykiwania – i bezwzględnie. Choćby mój komputer właśnie eksplodował, a mi zostało pięć minut na zarezerwowanie biletów na jakiś wymarzony koncert, choćby mamie kończyła się właśnie na allegro aukcja z ostatnią brakującą filiżanką z porcelanowego serwisu Rosenthala, który kolekcjonowała – laptop ojca był święty. Na nasze prośby tata reagował zawsze tak samo: podaj adres, to ci zalicytuję w tej aukcji, czy w czym tam chcesz.

– Z dżemem grzanki chcesz, normalną kanapkę, czy frankfurterkę? – zapytała mama.

– Grzanki z dżemem i frankfurterkę – odpowiedziałam. No sorry, wegetarianka to ze mnie nigdy nie będzie. Fajnie by było, ale nie ma szans. Może i mięso to morderstwo, ale to w takim razie jestem seryjnym mordercą, bez mięsa nie mogę żyć.

Tata dopił kawę, spojrzał na zegarek.

– Zwijaj się, panna, za trzydzieści pięć minut wychodzimy z domu.

– Jeju, wieem… Tata, ja mogę iść piechotą, no…

– Zawiozę cię – uciął dyskusję ojciec.

Śniadanie, kubek kawy z mlekiem, prysznic, poprawienie fryzurki, ostatnie, krytyczne spojrzenie w lustro: ruda czupryna ułożona idealnie, szalony nieład, stylowo i fajnie. I teraz najgorsze. Pieprzony, pieprzony mundurek. Bordowa spódniczka do kolan, marynarka, biała koszula z krawacikiem w paseczki, jak japońska lolita z marzeń zboczeńca, cholera jasna. Przynajmniej buty nie są uregulowane przepisami, specjalnie do tego kupiłam sobie żółte martensy, za odłożone jeszcze z urodzin pieniądze. Żółte, bo czerwone nie pasują jednak do bordowego.

Kiedy wyszłam z pokoju, tata obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem.

– Naprawdę musisz nosić do mundurka te buciory, nawet pierwszego dnia w nowej szkole? – zapytał.

– Gdybyście mnie nie wypisali z mojego liceum, to nie musiałabym iść dzisiaj do nowej szkoły – odpowiedziałam i włożyłam słuchawki a do uszu.

Ojciec wzruszył ramionami. Zeszliśmy na podwórko. Padało coraz mocniej, poczekałam więc w bramie, tata otworzył garaż pilotem, wyprowadził citroena, podjechał, siadłam na siedzeniu z przodu.

– Pasy – zakomenderował ojciec.

– Jezu, wiem, no… – zajęczałam i zapięłam pieprzone pasy.

Boże, co za dzień…

Podjechaliśmy pod szkołę. Zrobiło mi się niedobrze, naprawdę.

– Zaraz się porzygam – poinformowałam.

– Nie porzygasz się. Dasz radę. No, leć, mała – powiedział ojciec.

Cholera. To się naprawdę dzieje.

Włączyłam Nefilima w słuchawkach, wysiadałam z auta. Zarzuciłam na ramię plecak i pobiegłam do drzwi, a i tak zdążyłam zmoknąć, tą wstrętną wilgocią, która potrafi utrzymywać się potem w lekko przemoczonym ubraniu przez cały dzień.

Sala numer 12, pierwsze piętro. Otworzyłam przeszklone drzwi, za którymi przechadzały się postacie w bordowych mundurkach. Chciałam otworzyć następne – nie da się, zamknięte.

– Co, nowa? – odezwał się dziewczęcy głos za mną.

Odwróciłam się. Bordowy mundurek spowijał wysokie co najmniej na metr siedemdziesiąt pięć, szczupłe i wysportowane ciało, zwieńczone głową z burzą kruczoczarnych włosów. Dziewczyna była nadzwyczajnie piękna i miała w spojrzeniu coś lodowatego. No i nie da się ukryć, że patrzyła z pogardą na moje buty, moją fryzurę i moje kolczyki – bo czy wspominałam o tym, że w prawym uchu mam trzy kolczyki, a lewym dwa? – i w ogóle na mnie całą. Sama nosiła pantofelki, co do których nie miałam wątpliwości, że to prawdziwe manolo blahnik. Naprawdę. To znaczy, o ile ja mam o tym pojęcie, bo tak naprawdę pantofelki manolo blahnik widywałam do tej pory tylko na zdjęciach w internecie.

– No, nowa – odpowiedziałam.

Do przedsionka weszło dwóch chłopaków, pierwszy spasiony i przypakowany, z kołnierzykiem koszuli opinającym tłusty kark, pewnie tutejsza wersja Mendy. Drugi smukły blondynek z designerską fryzurką.

– To właśnie ta idiotka, którą dopisali nam do klasy – powiedziała brunetka. I to było o mnie.

– Że też do porządnej szkoły wpuszczają takie brudaski – odparł gruby. Oboje rozmawiali tak, jakby mnie tu nie było. Tylko blondynek okazał cień zażenowania, co oznacza, że nie zarechotał głośno, jak brunetka, tylko parsknął tłumionym śmiechem.

Chciałam zapaść się pod ziemię. Staliśmy przed drzwiami przez kilkanaście sekund, oni wyraźnie bawili się sytuacją, ja chciałam zniknąć. W końcu gruby wyciągnął z kieszeni identyfikator na firmowej smyczy naszego liceum i przesunął nim przed czytnikiem, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi.

– To przytykasz tu. Rozumiesz? A tu się drzwi otwierają. Czary, nie?

Przeszli, trzasnęli mi drzwiami przed nosem.

Boże, to będzie koszmar. Włączyłam sobie „Nocturamę” Nicka Cave’a na ipodzie, wygrzebałam z kieszeni swój identyfikator, otworzyłam drzwi, wspięłam się po schodach na pierwsze piętro. I Prywatne Liceum Ogólnokształcące im. Anzelma z Canterbury to niewielka szkoła: w roczniku 1992 i 1991 po jednej klasie, tylko w 1993 dwie. Klasy od dziesięciu do dwudziestu osób. Łącznie sześćdziesięciu jeden uczniów. Nic dziwnego, że kiedy szłam korytarzem, każdy gapił się na mnie jak na małpę w zoo. Pieprzę was, dam sobie radę.

Znalazłam salę numer 12. Odważnie nacisnęłam klamkę, otworzyłam drzwi, weszłam do środka.

Zamilkły rozmowy, jakby wszedł nauczyciel, ale tylko na parę sekund, wszyscy zmierzyli mnie wzrokiem, po czym wrócili do rozmów, jakbym nie istniała. Gruby gadał coś, pokazując na mnie palcem. Więcej dziewczyn niż chłopców.

Klasa duża, przy ścianach półki z książkami, z tyłu pięć komputerów z dużymi ekranami lcd, pod sufitem rzutnik, za biurkiem nauczyciela biały ekran do rzutnika i biała tablica z mazakami. Sterty czasopism na stolikach pod oknem. Kwiaty. Pastelowe kolory.

Jak na amerykańskich filmach – pomyślałam. Chociaż jednak nie do końca, bo nie siedzieli na tych śmiesznych krzesełkach z pulpitami do pisania, tylko przy normalnych, podwójnych ławkach. Trzy ławki były zupełnie puste, przeszłam więc przez środek klasy nie wyciągając z uszu słuchawek, Nick Cave śpiewał tak, jakby wiedział w jakie bagno wpadłam.

Usiadłam w ostatniej ławce, sama. Spoglądali na mnie przez ramię. Gruby odwrócił się, gadał coś do swojego pryszczatego koleżki z ławki, cały czas dźgając w moim kierunku powietrze swoim paluchem tłustym jak serdelek. Pokazałam mu środkowy palec, razem z najzimniejszym z moich wrednych uśmiechów – i, o dziwo, chłopak trochę się zdziwił. Może nie spodziewał się, że się mu nowa postawi pierwszego dnia.

Wyjęłam z plecaka książkę, „Szklany klosz” Sylvii Plath, zrobiłam głośniej Cave’a i zaczęłam czytać. Plastikowi durnie, burżujska klasa – zniknęli, byłam otoczona przez muzykę i słowa Sylvii.

Babe, I’m on fire! – krzyczał Cave, a Sylwia pisała o tym, jak wyrzuca ubrania przez okna mieszkania na szczycie nowojorskiego drapacza chmur. Strasznie chciałabym pojechać kiedyś do Nowego Jorku. Wszystkie moje koleżanki marzą o tym, żeby pojechać do Paryża, naoglądały się „Amelii”, wszystkie z wyjątkiem Pe, która pewnie wolałaby pojechać do Watykanu i robić śniadania papieżowi. A ja chciałabym pojechać do Nowego Jorku. Coś dziwnego pociągało mnie w tej książce – poezji Sylvii Plath nie rozumiałam, więc dałam sobie spokój, ale w „Szklanym kloszu” było coś takiego, że odnajdywałam tam samą siebie. W innym świecie, geograficznie i czasowo, bo to przecież chyba lata pięćdziesiąte, czy coś takiego – ale właśnie samą siebie.

Ktoś dotknął mojego ramienia. Zerwałam się, gotowa do konfrontacji – ale to nie był żaden z uczniów w bordowych mundurkach. To była moja wychowawczyni, profesor Szymańska. Matematyczka, niska, gruba i siwowłosa, ubrana jakby właśnie urwała się klasztoru, w jakieś takie nieokreślone, szarobure swetry i spódnice do ziemi. Znałam ją już ze spotkania w czasie wakacji, kiedy oprowadzała mnie po szkole. Wyciągnęłam słuchawki z uszu. Cała klasa ryczała z radości jak pawiany w okresie godowym. To znaczy, nie wiem, czy pawiany ryczą w okresie godowym, ale wyobrażam sobie, że gdyby ryczały, tak właśnie brzmiałby ten ryk.

– Cisza – powiedziała do nich wychowawczyni. – Karolino, nie powinnaś siedzieć ze słuchawkami w uszach na lekcji.

– Przepraszam, nie słyszałam, że pani weszła – bąknęłam.

– Rozumiem. A teraz oddaj mi ten odtwarzacz – rozkazała władczo pani profesor.

Już miałam sięgnąć do kieszeni, odplątać słuchawki i dać jej ipoda, kiedy nagle coś mnie tknęło.

– Nie – odpowiedziałam twardo.

– Słucham? – Szymańska była wstrząśnięta.

– Nie oddam ipoda – podtrzymałam. – Przepraszam, że słuchałam muzyki na lekcji – dodałam pojednawczo – zaraz schowam do torby. Ale nie oddam, to jest moja prywatna rzecz. Nie oddam.

Wiedziałem, że takie pierwsze starcia definiują na długo to, jaka potem będzie między ludźmi relacja. I wiedziałam, że nie mogę odpuścić, muszą widzieć, że jestem twarda i że nie dam sobą pomiatać. Szymańska, ale przede wszystkim te pawiany w bordowych mundurkach.

Wychowawczyni stała przy mojej ławce, niby wyczekująco, a ja wiedziałam, że rozważa czy odpuścić, ryzykując utratę autorytetu, czy przycisnąć, ryzykując jakąś straszną awanturę, bo przecież nie wie jeszcze, do czego jestem zdolna. Wyjście pierwsze było coraz mniej prawdopodobne, bo każda sekunda oczekiwania z wyciągniętą dłonią oznaczała większą klęskę, kiedy odpuści. Postanowiłam dać ułatwić jej wycofanie się.

– To prezent od mojego dziadka – wyszeptałam. – Dziadek nie żyje i ja nie lubię się z tym rozstawać.

To oczywiście kłamstwo i do tego głupie, ale Szymańskiej wystarczyło.

– Dobrze, schowaj to do torby.

Schowałam, nie ma sprawy. Teraz przyszedł czas na przemowę. Szymańska ględziła klasyczną, belferską gadką o rozpoczęciu roku, o nowych obowiązkach, o tym, że już za rok będziemy przygotowywać się do matury, że teraz już naprawdę należy przyłożyć sie do nauki i o tym, że witamy naszą nową koleżankę Karolinę Braun. A potem poprosiła, aby każdy opowiedział, jak spędził wakacje, co od razu wydało mi się okropne – i rzeczywiście, zaczął się zaraz konkurs przechwałek. Hurghada w Egipcie jest dobra dla biedaków: wredna brunetka, imieniem Julia (cudownie!) spędziła trzy tygodnie na językowym wyjeździe w Paryżu, a potem pojechała smażyć się na plaży w Belize. Gruby był z rodzicami na Karaibach. Antyle Holenderskie. Brazylia. Hawaje. Wreszcie przyszła kolej na mnie.

– Byłam w Ustroniu, na zgrupowaniu z klubu karate kyokushin i zdałam na piąte kiu.

No, troszkę ich zatkało i na tym ich zatkaniu, na muzyce i Sylvii Plath dojechałam do końca tego wprowadzającego dnia. Nikt się do mnie nie odzywał, na szczęście, chociaż sama parę razy wyłączyłam ipoda, nie wyciągając z uszu słuchawek, udawałam zatopioną w książce, a w rzeczywistości słuchałam, co mówią – i, krótko mówiąc, kolesie bredzili o autach, motorach i komórkach, przerywając te lansiarskie brednie wynurzeniami o zaliczaniu panienek, panienki bredziły o byciu zaliczanymi, oraz o kosmetykach, referowały sobie artykuły z „Cosmo”, po czym szeptały sobie coś do ucha i chichotały jak idiotki, bo też jak inaczej miałyby chichotać? Z ciekawych rzeczy, jakie usłyszałam, to tylko to, że podobno za parę dni do klasy ma dołączyć jeszcze dwoje nowych, chłopak i dziewczyna, rodzeństwo. Pewnie będą tak samo plastikowi jak reszta szkoły, ale przynajmniej nie będę jedyną „nową” w klasie. Zresztą, co za różnica, to i tak jest i będzie jeden wielki koszmar.

Po tym kretyńskim wprowadzeniu musiałam jeszcze odebrać komplet podręczników i schować je do szafki, którą profesor Szymańska mi przydzieliła – szafki stały na korytarzu, zamykały się na szyfrowe zamki, mechaniczne, nie elektroniczne – z takim pokrętłem jak w sejfach na starych filmach. Całkiem fajne. Włożyłam podręczniki do środka, przez ramię zerknęłam do szafki dziewczyny, która grzebała w szafce zaraz obok mojej. Wnętrze miała wyklejone plakatami zespołu Feel. Nie mogłam w to uwierzyć: elitarne liceum i laska słucha Feel. Mało, że słucha – jeszcze sobie ich plakaty wkleja do szafki. Od razu postanowiłam, że w mojej szafce nie będzie żadnych plakatów.

Czując gigantyczną ulgę wyszłam ze szkoły i ruszyłam do parku koło pomnika Mickiewicza. Dalej padało, czy raczej mżyło, na ulicach i chodnikach stały już wielkie kałuże brudnej deszczówki, ale nie patrzyłam pod nogi, martensy tak łatwo nie przemakają. Szłam przed siebie i mokłam, pełna wściekłej beznadziei. Perspektywa dwóch lat w Pierwszym Prywatnym Liceum im. Anzelma z Canterbury wydawała mi się dożywociem, dożywociem w towarzystwie najpaskudniejszych ludzi, jakich w życiu poznałam. Pieprzony bordowy mundurek nasiąkał deszczówką, włosy zupełnie mi zmokły i nie wykluczam, że do ściekającej mi po policzkach wody dołączyło trochę łez.

Pod Mickiewiczem czekały już na mnie Maryśka z Paulą, przygarnęły pod parasol i poszłyśmy do Kaffetu na Wieczorka, do naszej ulubionej kawiarenki, do której oprócz nas przychodziły same emerytki. W sumie mogłam tam na nie poczekać, ale nie wiedziałam, że będą chciały pójść na kawę. Starsza siostra Pe opowiedziała nam, że w dawnych czasach, kiedy wszystkie jeszcze łaziłyśmy po świecie w pampersach, Kaffet był na ulicy Zwycięstwa i był podobno kultową kawiarnią wśród licealistów.

Paula zamówiła trzy latte i trzy szarlotki z lodami, Em posadziła mnie przy stoliku, zdjęła mi przemoczoną marynarkę i poprosiła przemiłą, starszą właścicielkę o ręcznik, którym zaraz wytarła mi głowę. W końcu dziewczyny siadły naprzeciwko i Ka zagaiła:

– No, to opowiadaj, jak tam wygląda?

No i wtedy rozbeczałam się na dobre. Ja wiem, ninja musi być twarda, i mogę zrobić codziennie pięćdziesiąt pompek, albo założyć na cycki tak zwaną xenę, czyli pancerny biustonosz i prać się do złamania żeber, to znaczy mogłam, bo już nie trenuję karate – ale tego wszystkiego znieść nie potrafiłam. Jak już przestałam płakać to opowiedziałam dziewczynom o wszystkim: o tym, jaka jestem w tej pieprzonej szkole samotna, o tym, jacy paskudni są tam ludzie, a także o tym, jak bardzo nienawidzę tego bordowego mundurka.

Dziewczyny zrobiły to, co powinny: opowiedziały, jak wszystkim w starej szkole mnie brakuje, jak beze mnie pusto, sprzedały parę niusów i ploteczek, ale niezbyt dużo, tak, żeby nie zrobiło mi się zbyt przykro, że już mnie tam nie ma. Pocieszyły, uściskały, nakarmiły szarlotką z lodami, napoiły kawą, po czym odeskortowały do domu, żeby przypadkiem nie strzeliło mi do głowy coś głupiego. Przypomniały o koncercie Radiohead: trzeba kupować bilety, nie zostało zbyt wiele czasu.

Taty nie było w domu, zwykle wracał z pracy wieczorem, mama przytuliła mnie od razu, kiedy tylko stanęłam w drzwiach.

– No i co, przeżyłaś? – zapytała.

– Nie – oświadczyłam wbrew organoleptycznie potwierdzalnemu faktowi, że przecież żyłam. – Nie przeżyłam. Jeśli chodzę i oddycham, to wyłącznie z rozpędu, ale przez tę zasraną szkołę umrę. Rozumiesz, mamo? Umrę!

Mama smutno pokiwała głową, zaprowadziła mnie do kuchni i podała obiad, jakby lazania ze szpinakiem – swoją drogą, pyszna – mogła cokolwiek zmienić.

– Córeczko, kochana, ty się nic nie martw. Przywykniesz… – próbowała mnie przekonywać.

– Nie przywyknę! – wybuchłam, prawie plując lazanią. – Nie do tych wstrętnych mundurków! Nie do tych ludzi, plastikowych, nadętych burżujów! Wiesz, mama, o czym oni gadają? Wszyscy kolesie i połowa lasek przyjeżdża do szkoły autami, i to nie jakimiś starymi gratami, tylko nowiutkimi mini, albo fiatami pięćset, mamo! To jest cała klasa złożona z Mend!

– No tutaj już przesadzasz, moja panno! – zdenerwowała się mama, a ja zrozumiałam, że w wygłoszonej tyradzie nie słychać było dużych liter i mama mogła nie chwycić, że chodzi o Mendę, nie o mendy.

– Oj, mamo, mi chodzi o Mendę, przezwisko. Nie pamiętasz, opowiadałam ci, o tym chłopaku ze starej szkoły, na którego wszyscy tak mówili, no bo on taki był. A tutaj wszyscy są tacy, bogaci i zupełnie puści w środku, takie plastikowe, nażelowane wydmuszki… – moja mizantropia wzbijała się na wyżyny. Swoją drogą, czy wydmuszka może być nażelowana? Tylko wtedy, jeśli posiada owłosienie, co rzadko zdarza się wydmuszkom: muszę przyznać, że tutaj moja metafora nieco słabowała.

Mama pokręciła głową z niesmakiem.

– Ech, Karolina, skąd w tobie taka niechęć do ludzi. Chociaż, jak sobie pomyślę o… – urwała nagle, zaczerwieniła się, nie miałam pojęcia dlaczego.

– O czym? – zapytałam.

– Nie, nic, o niczym – powiedziała mama i od razu wiedziałam, że coś ukrywa. Zawsze wiedziałam, kiedy mama zmyśla, albo czegoś mi nie chce powiedzieć, zresztą większość ludzi potrafiłam tak rozgryźć – większość też udawało mi się najczęściej wreszcie zmusić do mówienia. To znaczy, nie że torturami – po prostu, jakoś tak umiałam ludzi przekonać, żeby mi powiedzieli co myślą. Większość ludzi, ale nie mamę. Kiedy mama nie chciała mi o czymś powiedzieć – nie było siły, żebym to od niej wyciągnęła.

Zjadłam więc do końca lazanię i poszłam do siebie. Chciało mi się płakać, ale już nie płakałam. Włożyłam ipoda do podstawki z głośnikami, włączyłam Radiohead, otwarłam laptopa, sprawdziłam skrzynkę – nikt do mnie nie napisał. Nikt poza niejakim Jamesem, który proponuje mi powiększanie penisa oraz zakup viagry. Nie potrzebuję ani jednego ani drugiego, więc mail od Jamesa usunęłam. Pooglądałam jakieś czaty, kupiłam sobie na allegro koraliki za dwanaście złotych, zrobiłam przelew z mBanku po czym położyłam się na wyrku i otworzyłam Sylwię Plath.

Wieczorem do pokoju przyszedł tata – oczywiście zapukał wcześniej.

– I co, mama mówiła, że ten pierwszy dzień to nie bardzo, tak? – zapytał.

– Tata, daj spokój. I tak mnie nie przeniesiecie, więc nie udawajcie teraz troski, skoro ja tysiąc razy mówiłam, że nie chcę iść do tej nadętej, pozerskiej szkoły dla burżujskich bachorów.

No dobra, byłam okrutna, ale taka jest prawda. Przecież nikt mnie za tę szafę z mojego starego liceum nie chciał wyrzucić, dostałam jakąś tam naganę, stary Mendy przyjechał, pokrzyczał, pokrzyczał i nikt się w szkole jego krzykami nie przejął, mogłam od nowego roku normalnie pójść do drugiej klasy z Em i Pe. To rodzice się uparli, że muszą mnie przenieść gdzie indziej, z powodu tamtej awantury. Żeby nie prowokować, coś takiego wtedy mówili, nie pamiętam już dokładnie, ale coś takiego właśnie.

Tata usiadł przy moim łóżku.

– Co czytasz?

– „Szklany klosz” – warknęłam.

– Oho, to ci chyba książka pasuje do nastroju, co?

– No… – odparłam pojednawczo.

– Córeczko, ja wiem, że to cię nie przekona. Ale naprawdę musieliśmy tak postąpić. Nie powiem ci, że kiedyś zrozumiesz, bo to nieprawda. Ale wiesz, że nigdy cię nie okłamałem, prawda?

Zrobiłam szybki przegląd wspomnień. Po pierwsze, święty Mikołaj. Ok, rozumiem, taki zwyczaj. Po drugie, imagineskopia. Cóż to takiego? Otóż, nauka o powiększaniu wyobraźni. Nieprawdziwa, dodajmy. W każdym razie, tata kiedyś studiował u jakiegoś gościa, który dawno, dawno temu napisał pod pseudonimem taką, swoją drogą bardzo zabawną książkę, trochę jak parodia pracy naukowej, w której wymyślił sobie fałszywą naukę o imagineskopii. W sensie, że jak się patrzy przez imagineskop – czyli przez dziurę po sęku w kawałku drewna, to powiększa się wyobraźnia. I tata z kolegami zawsze bardzo dobrze się bawili cytując sobie fragmenty z tej książki i tak dalej. I kiedy miałam osiem lat, tata mi to wszystko o imagineskopii opowiadał, bardzo na serio, a ja zbierałam w lesie kawałki kory czy drewna z dziurami po sęku, patrzyłam przez nie i tata twierdził, że powiększa mi się od tego wyobraźnia. Chyba dopiero jakoś tak w drugiej gimnazjalnej sobie uświadomiłam, że to było takie wielkie jajo.

Ale z drugiej strony – tata się oczywiście wygłupiał, ale w sumie trudno powiedzieć, że to nie działało, bo wyobraźnia chyba właśnie całkiem nieźle mi się od tego rozwinęła.

– Prawda. Jeśli nie liczyć świętego Mikołaja. I imagineskopii – odpowiedziałam więc.

Uśmiechnął się.

– Ech, mała. No, w każdym razie, możesz mi ufać, prawda? Więc odwołuję się do tego zaufania i proszę – uwierz mi, nie mogliśmy postąpić inaczej, musieliśmy cię przenieść.

– I co, nigdy nie będę mogła się dowiedzieć, jaki to tajemniczy powód sprawił, że musieliście mi zrujnować młodość, tak? – zapytałam patetycznie, ale adekwatnie do tego co czułam na myśl o tym, że jutro znowu będę musiała pójść do tej wstrętnej szkoły.

– Karolinko. Nie przesadzaj. No, w każdym razie nie przeszkadzam ci już. Czytaj sobie tę nadętą Plath.

Nadęta Plath. Czy to nie jest najlepszy dowód na to, że tata naprawdę mnie nie rozumie? Bo skoro jemu ta książka wydaje się nadęta, a dla mnie jest taka prawdziwa, taka wzruszająca. Gdyby ją przeczytał, to może wiedziałby jak czuje się młoda kobieta. Chociaż, wróć, tata raczej nie wypowiada się na temat książek, których nie czytał. Więc przeczytał, a i tak nie wie, jak czuje się młoda kobieta.

– Tato?

– Tak?

– Chciałabym pójść na koncert Radiohead w październiku, do Spodka.

Tata pokiwał głową, wyraźnie zmartwiony. Nie wróżyło to dobrze.

– Pomyślimy o tym, dobra? Wiesz, ten koncert…

– …AC/DC w Poznaniu. Wiem – przerwałam. – Ale Radiohead to nie AC/DC.

– No tak. Pomyślimy o tym, Karola. Dobra?

– Dobra. Dobranoc, tata.

– Dobranoc.

Pocałował mnie w czoło, jakbym ciągle miała siedem lat – i wyszedł, a ja czytałam dalej, ale niedługo, bo dwa kwadranse później przyszła mama, usiadła na moim łóżku, w tym samym miejscu, w którym siedział przed chwilą tato. Uśmiechnęła się do mnie, pogładziła po głowie i milczała, zrozumiałam, że chce po prostu ze mną posiedzieć, a ja mogę sobie czytać. Więc czytałam chwilę, po czym odezwałam się pierwsza.

– Mamo?

– Tak?

– Kogoś brakuje w moim życiu – powiedziałam i sama nie mogłam uwierzyć, że to mówię.

– Jesteś z każdym dniem coraz bardziej dorosła, kochanie. W końcu pojawi się ktoś, kto sprawi, że to poczucie pustki zniknie – wyszeptała mama z taką dziwną tkliwością.

– Nie, mamo, ja nie mówię o chłopakach. Nie o miłość mi chodzi. To co innego. Ja się czuję tak, jakby była mnie połowa… jakby było mnie za mało. Rozumiesz?

Nie wydawało mi się to możliwe do zrozumienia, sama tego przecież nie rozumiałam. Jednak mama pokiwała głową, jakby rozumiała. I nie uśmiechała się już, spoważniała, jakbym powiedziała coś, co potwierdzało jej najgorsze obawy.

– Mamo, co? – zapytałam.

– Nie, nic, Karolka. Nic… – odparła, i po krótkim namyśle dodała: – To, że tak czujesz. W twoim wieku tak się po prostu czuje czasem, wiesz? Tak to już jest. Śpij, mała.

Pogładziła mnie jeszcze po włosach, cmoknęła w policzek i poszła.

Wróciłam do lektury i pewnie zasnęłam nad książką, bo rano obudziłam się w ubraniu – ale przykryta pledem, tata musiał zajrzeć wieczorem, przykryć mnie, zgasić światło i nastawić ten przeklęty, po trzykroć przeklęty budzik.

Walnęłam przycisk „snooze” i budzik się zamknął, ale wiedziałam, że to bezcelowe, bo dwie minuty później do drzwi zapukała mama, żeby sprawdzić, czy wstałam. Nakrywanie głowy kołdrą nie pomogło.

Za oknem – ani śladu po wczorajszej słocie, jakby nagle wróciły wakacje. Poranne, blade słońce wpadało na podwórko naszej kamienicy. Od słońca natychmiast zrobiło mi się nieco raźniej.

– Pójdę piechotą – krzyknęłam z łazienki, słysząc kroki ojca.

– Dobra – odpowiedział tata. – Ale nawet nie myśl, panna, o wagarach.

Myślałam o wagarach, owszem – chociaż może raczej tylko o nich marzyłam, wiedziałam przecież, że wystarczy pół godziny spóźnienia i ze szkoły ktoś dzwoni do rodziców na komórki, żeby wyjaśnić moją nieobecność.

Tyle dobrego było w nowej szkole, że nie musiałam nosić książek w plecaku, przez te szafki jak w Ameryce. Albo raczej jak w amerykańskim filmie, bo jak naprawdę jest w Ameryce to nie mam pojęcia. Spakowałam więc do plecaka laptopa, etui z piórem, długopisem i ołówkiem i „Szklany klosz” Sylvii, do kieszeni mundurka włożyłam ipoda, mama wetknęła mi jeszcze do ręki drugie śniadanie – i poszłam.

I niby było już normalnie. Normalne lekcje, polski, polski, angielski, matma, matma. Luz oczywiście, w końcu to początek szkoły. Polonistka była młoda i zwiewna, nie miała więcej niż trzydzieści lat i uśmiechała się, jakby nigdy jeszcze nie dostała w kość od uczniów. Pewnie pracowała w Prywatnym Liceum im. Anzelma z Canterbury od początku swojej kariery – bo atmosfera na lekcjach była tutaj co najmniej sztywna, a to nauczycielom musiało odpowiadać. Mnie zresztą też odpowiadało, bo pamiętam jeszcze z gimnazjum te klasy pełne szalonych dzieciaków, które potrafiły zadręczyć nauczyciela prawie na śmierć: prawie, bo w końcu taki dręczony nauczyciel, najczęściej młody, po prostu się zwalniał. W naszym liceum takie odjazdy zdarzały się już rzadziej, ale też trochę tego było – w zeszłym roku na przykład awantura, kiedy pierwszoklasista pobił nauczyciela na informatyce, bo ten próbował wyrobić sobie szacunek wśród uczniów, drwiąc sobie z angielszczyzny tego osiłka, który mu w końcu przyłożył.

Oczywiście, niektórym nauczycielom nic takiego nie groziło, mogliby uczyć w więzieniu i nawet tam jednym spojrzeniem potrafiliby uciszyć całą klasę gangsterów. Profesor Szymańska była właśnie taka, ale tę polonistkę to dzieciaki z podstawówki potrafiłby pewnie w jeden semestr zmusić do samobójstwa.

A tutaj: nic. Na lekcji absolutny spokój, porządek i dyscyplina. Nie umiałam tego rozgryźć, bo przecież to były typy, które w innej szkole zrobiłyby takiej nauczycielce z lekcji piekło.

A pani profesor Jagielska może nie uzyskiwała od swych uczniów szczególnej aktywności na lekcji, paru kolesi przez cały polski gapiło się przez okna, jeden przeglądał pod ławką jakieś pisemko z gołymi babami, inny grał na komórce – ale robili to wszystko ukradkiem, chowali gazetkę albo telefon kiedy przechodziła. W innej szkole robiliby to otwarcie, a nauczycielka nie miałaby odwagi ich upomnieć, szczęśliwa, że są przynajmniej czymś zajęci.

Normalnie może nie byłabym zachwycona takimi układami na lekcjach, ale tutaj miało to same plusy – nie musiałam się przejmować ich paskudnym towarzystwem. Starałam się możliwie pilnie słuchać, ale na razie nie zabierałam głosu, tylko raz, zapytana przez nauczycielkę o ostatnią lekturę – pytała o to wszystkich, pewnie po to, żeby wypełnić jakoś te dwa razy po czterdzieści pięć minut – powiedziałam, że czytam „Szklany klosz” Sylvii Plath. Profesor Jagielska popatrzyła na mnie jakoś z uznaniem, czy może nawet sympatią.

Koszmar zaczynał się na przerwach. Z tym koszmarem to może trochę przesadzam, raczej nuda, bo przecież nikt mi jakoś specjalnie nie dokuczał. Może przestraszyli się jakoś tego karate, nie wiem. Po prostu stałam sama na korytarzu i nikt się do mnie nie odzywał, a ja też nie szukałam ich towarzystwa, bo przecież pasowałam do nich jak pięść do nosa, albo jak moje żółte martensy do ich pantofelków.

Na przerwie po polskim słyszałam jak ta ciemnowłosa, wysoka Julia gada o mnie z koleżankami. Nie podsłuchiwałam, po prostu słyszałam – ona też nie mówiła jakoś specjalnie głośno, w każdym razie na pewno nie tak, żebym usłyszała. A co mówiła? Nic, czego bym się nie spodziewała. Że jestem dziwna. Że mam taką dziwaczną fryzurę, niesymetryczną – ale w tym miejscu nieśmiało zaczęła mnie bronić jakaś jej koleżanka, która stwierdziła, że bardzo podobną widziała ostatnio w „Cosmo”, co natychmiast nakazało mi poważnie zastanowić się nad tym, czy nie ogolić sobie głowy na łyso. Łysych panienek w „Cosmo” nie lansują raczej.

W każdym razie, Julia następnie oświadczyła przyciszonym głosem – a ja sama nie wiem, jakim cudem słyszałam to tak wyraźnie – że jestem zapewne jakąś gotką (ja! gotką!) czy innym emo, na pewno w końcu się potnę albo powieszę i że ona, Julia, z takim dziwadłem, potencjalną samobójczynią, nie chce mieć nic wspólnego.

No i dobrze. Swoją drogą, czy ja naprawdę tak wyglądam, jakbym miała się powiesić? Bo naprawdę, nigdy – przenigdy nie myślałam o samobójstwie. To znaczy zastanawiałam się, myślałam, no chociażby wtedy właśnie, kiedy słyszałam, co mówi ta idiotka, ale nigdy w kontekście takim, że sama mogłabym się zabić. I nie wiem, dlaczego nigdy tak, w końcu nawet Em miała kiedyś pomysł, żeby się otruć pigułkami, po tym, jak kolejny facet się jej przestraszył, a ona go kochała na śmierć, Pe jej to oczywiście skutecznie wybiła z głowy. Ale dla mnie perspektywa zabicia samej siebie jest tak bezsensowna, jak rozważania nad tym, czy mogłabym latać. Albo być niewidzialna. Po prostu wiem, że nigdy bym tego nie zrobiła – może dlatego właśnie z perwersyjną przyjemnością czytałam sobie Sylvię Plath – bo z jednej strony jej problemy były jakoś mi bliskie, a z drugiej ich rozwiązanie – jak z innej planety.

Ta sama panienka, która broniła niemrawo mojej fryzury dodała potem, ni z gruszki ni z pietruszki, że w sumie to nie jestem taka brzydka, gdybym trochę o siebie zadbała, mogła by być ze mnie fajna laska. W ich rozumieniu „zadbać o siebie” oznacza pewnie pięciocentymetrowe tipsy, kilo makijażu i fryzurkę zdjętą z Paris Hilton, jeśli ta pozwoliłaby się oskalpować.

Młodzież męska, czyli kolesie, na szczęście zupełnie mnie ignorowała. Nawet tutejsza wersja Mendy nie pozwalał sobie na żadne uwagi, ani w ogóle na nic. I całe szczęście. Pewnie, ta samotność była dotkliwa – ale lepsza niż zainteresowanie tych plastikowych kreatur.

Na matmach z profesor Szymańską nigdy nie było luźnego wprowadzenia do tematu, tylko od razu hardcore. Najpierw taka porcja informacji, że zapisałam w zeszycie pięć stron drobnym pismem, z tego połowa to wzory. Potem, cholera, rozwiązywanie zadań na tablicy. Każdy jedno – i kiedy przyszła moja kolej, nie miałam jak się od tego wykręcić, a matmy nienawidzę najbardziej na świecie. Ale myśl o tym, że mogłabym się przed tym stadem oczadziałych koczkodanów skompromitować niewiedzą jakoś mnie zmotywowała i zadanie rozwiązałam śpiewająco, raz dwa, bez pomocy Szymańskiej.

Po matematyce wyszłam ze szkoły. Pogoda była piękna, ciepła, jakby wróciły wakacje, zdjęłam marynarkę i usiadłam na ławce w parku pod Mickiewiczem. Po parku kręciło się paru wyrostków w kapturach, pewnie powinnam się bać, że mnie zaczepią, albo coś, ale już dawno uznałam, że nie można spędzić całego życia w strachu – po to poszłam na karate. I oczywiście – karate nauczyło mnie również świadomości własnych ograniczeń i tego, jak unikać bezpieczeństwa. Ale generalnie – kopnąć w szczękę zawsze dam rade, a jak trzeba będzie – zwiać każdemu bandziorkowi, który nie ćwiczy sprintu.

Na stołach przy pomniku paru emerytów grało w szachy. Podpatrywałam ukradkiem jedną partię, tata nauczył mnie grać, kiedy miałam osiem lat i całkiem lubiłam szachy – ci dwaj nieco zalatujący jabolem grali na mnie zbyt dobrze. Zresztą, gdyby Em i Pe zobaczyły, że gram w szachy w parku z jakimś dziadkiem, to mogłyby z wrażenia zapomnieć o oddychaniu.

Wysłałam esemesa do dziewczyn, z wiadomością, że czekam na nie w parku. Paulina odpisała, ze nie może przyjść, bo jedzie z mamą i siostrą na zakupy, Em zaś wcale nie odpisała, tylko pojawiła się po dwóch minutach.

Cała zapłakana.

– Karola, weź coś zrób, proszę cię. Ja nie chcę, żeby on się z Pe spotkał – wyjęczała.

– On, znaczy Kuba, tak? – uściśliłam.

– No pewnie, że Kuba, a kto – beczała. – Bo ona go teraz olewa, ze względu na mnie, ale on w końcu to u niej wychodzi, nie? W końcu nawet Paula pęknie, przecież on jest taki przystojny i mądry i miły i w ogóle.

– A najbardziej to w ogóle… – skwitowałam ponuro.

– Oj, Karola, co ja mam zrobić? – Maryśka najwidoczniej nie do końca mnie słuchała.

Ta sytuacja to naprawdę wcale nie jest fajna. Chłopak się męczy. Em się męczy. Pe się też męczy, acz najmniej z nich wszystkich. Chciałam im jakoś pomóc i nagle postanowiłam:

– To ja z nim pogadam, Em.

– No co ty! Ani się waż! – zaprotestowała nagle.

– Ale dlaczego?

– No bo… bo… – zacinała się.

– No bo co, wyduś to!

– No bo on się wtedy na pewno zaraz w tobie zakocha – wypaliła Em.

A mnie zatkało. Normalnie – zabrakło mi słów.

– Em, weź daj spokój. Kuba na razie zabujał się w Pauli. Dlaczego odkochując się w Pauli, miałby się zakochać we mnie, a nie w tobie, skoro ty jesteś ode mnie tysiąc razy ładniejsza i skoro to z tobą się przyjaźni? – zapytałam w końcu.

Em coś wymamrotała.

– Co?

– Bo ty jesteś w jego typie! – wypaliła.

Zatkało mnie po raz drugi.

– Ja!?

– No ty – odparła Maryśka. – Powiedział mi.

– Co ci powiedział? Tak po prostu – ej, wiesz, ta twoja ruda kumpela jest w moim typie?

– Noo, nie tak. To znaczy… powiedział mi, że zawsze mu się takie dziewczyny podobały.

– Takie, to znaczy jakie?

– No takie jak ty. Zbuntowane. Takie punkówy trochę. Ale głównie to takie jak ty.

Naprawdę, czy ja żyję na świecie otoczona przez idiotów?

– Słuchaj, Em, ja z nim pogadam. I tak z nim pogadam, że przestanę być w jego typie, ok? Uwierz mi, kochana. Naprawdę.

Pogadałyśmy jeszcze trochę, aż Em się uspokoiła, potem poszłyśmy na kawę do Kaffetu i Em musiała iść do domu, bo coś tam i coś tam. No więc ja też poszłam.

Reszta tygodnia wyglądała tak samo. Nudno i ponuro. W szkole – bez zmian, nikt mnie nie zauważał. I w sumie dobrze. To nie było takie ostentacyjne ignorowanie – nie o to chodzi, odzywali się do mnie w takich zwykłych, organizacyjnych sprawach, w sensie, że przepraszam, cześć, czy mogłabyś coś tam, ale nikt ze mną nie rozmawiał. Co mnie cieszyło, bo miałam spokój. W ławce siedziałam sama, nikt mi nie zawracał głowy, na lekcjach robiłam to, co się powinno robić na lekcjach, zamiast plotkowania z Em i Pe, co najczęściej robiłam podczas zajęć w starej szkole.

Po lekcjach dwa razy spotkałam się z Em, Paula była cały tydzień zajęta, więc się nie widziałyśmy w ogóle aż do weekendu. W weekend, pierwszy weekend roku szkolnego, Maryśka robiła imprezę, bo jej rodzice wyjechali do jakiegoś tam spa, czy czegoś w tym stylu. Była cała fajniejsza część mojej starej klasy, było piwo, kolesie pili wódkę w kuchni, ktoś nawet palił skręta na balkonie. Gadałam dużo z dziewczynami, a potem siedziałam w pokoju Em z Mareczkiem, wrażliwym poetą i muzykiem, i Mareczek usiłował mnie podrywać, grając na gitarze „Creep” Radiohead. Grał tak sobie, śpiewał bardzo źle i był w ogóle tak uroczo nieporadny, że całkiem mi się to podobało nawet. Potem Em zaczęła puszczać muzykę z youtube, i potem każdy puszczał swój kawałek, więc Marek bardzo oryginalnie puścił ten przeklęty „Creep” i tańczyliśmy, a on strasznie w ogóle uważał i starał się, żeby być uprzejmym i delikatnym. A potem wypił trzecie piwo i trochę już mniej nad sobą panował, ale dalej się starał i dalej był uroczy. Opowiadał mi o swoim starszym bracie, który pracuje w policji i go prześladuje, bo uważa, ze nie jest dość twardy, że go interesuje granie na gitarze i gry rpg, a powinien chodzić na karate.

Kiedy chodziłam do starej szkoły, jakoś nie mogłam się do niego przekonać, a teraz wydał mi się całkiem sympatyczny. Może dlatego, że na spółkę z Em wypiłam butelkę czerwonego wina. Kiedy dłonie Mareczka zjechały na mój tyłek nie protestowałam, zwłaszcza, że to nie było takie bezczelne, nachalne chwytanie za pośladek, w stylu Mendy, tylko tak jakoś delikatnie, niby przypadkiem, ciągle mu ta dłoń moje pośladki opadała. A właściwie na biodra, nie na tyłek. Tak w pół drogi między biodrami a tyłkiem. Chyba. Em tańczyła z Kubą, który był bardzo nieszczęśliwy, że Paula nie przyszła, głupek jeden.

Potem Mareczek chciał mnie pocałować, ale jednak bez przesady, aż tak mi się nie podobał, więc kiedy już wyciągał do mnie swoją rozmarzoną buzię, cmoknęłam go tylko w policzek, czym prawdopodobnie złamałam mu serce. No trudno. Puściłam Joy Division z youtube, czym ucieszyłam Marka i zmartwiłam resztę imprezy. Oczywiście nic sobie z tego nie robiłam.

Potem poszliśmy na balkon i Kuba zaproponował skręta. Em zaciągnęła się dwa razy, ja odmówiłam. Mareczek siedział obok, smutny i tęskny, nie chciał palić, pił tylko kolejne piwo.

Potem poszłam do kibla, zamknęłam się, siedziałam na zamkniętym sedesie i było mi bardzo źle: wypiłam chyba za dużo wina i zamiast przyjemnego upojenia miałam tylko straszliwy helikopter – to znaczy, czułam się jak ktoś zupełnie trzeźwy, tylko świat wirował dookoła mnie, jakbym siedziała na karuzeli. Mareczek pukał do drzwi i pytał czy mi nic nie jest, potem pytała Em, a potem Kubuś-idiota, wszystkim kazałam spierniczać. No, trochę wulgarniej to sformułowałam, chociaż zasadniczo nie przeklinam. Potem do drzwi dobijały się jeszcze Kaśka i Agnieszka, a potem jeszcze Jacek, ci już z przyczyny bardziej prozaicznej, niż troska o cierpiącą koleżankę.

Potem Em i Marek smucili mi przez drzwi, że się martwią. A niech się martwią. W końcu helikopter z głowy zjechał mi na żołądek i zwymiotowałam do kibelka, wypłukałam usta wodą, po czym dokładnie wymyłam zęby szczoteczką (miałam u Em swoją, bo zostawałam u niej na noc, rodzice sądzili, że będziemy oglądały filmy i plotkowały, tylko we dwie) i wyszłam z powrotem na imprezę.

Tańczyłam z Mareczkiem, który żalił się, że mnie kocha, a potem paliłam papierosy na balkonie z Kubusiem, chociaż zasadniczo nie palę papierosów. Kubuś z kolei pieprzył, że kocha Paulinę, czego nie mogłam słuchać, więc poszłam do kuchni coś zjeść, jak wróciłam, to Kubuś całował się z Em na balkonie, co mnie bardzo ucieszyło, może wreszcie odrobinę zmądrzał. Mareczek cierpiał w samotności, Kaśka gadała z Jackiem, który opowiadał jej coś o wakacjach, a reszta już poszła. Więc ja też poszłam – spać.