Inna wersja życia - Hanna Kowalewska - ebook + książka

Inna wersja życia ebook

Hanna Kowalewska

4,5

Opis

Kontynuacja bestsellerowego cyklu o Zawrociu

DWIE SIOSTRY, JEDNA TAJEMNICA, STO CZEKOLADOWYCH WIEŻ

Wydawało się, że trzy powieści z cyklu o Zawrociu wystarczą, by Matylda zgłębiła wszystkie rodzinne sekrety. Nic bardziej złudnego. Gdy do Matyldy trafia kilka fotografii, które nie pasują do żadnego z rodzinnych albumów, zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że oficjalna wersja jej życia nie ma nic wspólnego z prawdziwą. Co zdarzyło się, gdy miała sześć lat? Dlaczego rodzice wolą, by trzymała się z dala od przyrodniej siostry? Kim jest Asia-Wiewióra, dziewczynka z niepokojących snów?

Matylda ma nadzieję, że odkrycie tego, co stało się przed laty, pomoże naprawić relacje z siostrą i zakończy wieczną rywalizację.

Tylko czy warto szukać odpowiedzi, gdy wszyscy wokół przekonują, że niektóre tajemnice lepiej zostawić w spokoju? I czy przez te rodzinne porządki i nieporządki Matylda nie przegapi miłości i dokona właściwego wyboru?

Intrygująca opowieść o szukaniu porozumienia, o zawiłościach rodzinnych relacji i o miłości, która zawsze może zaskoczyć.

Hanna Kowalewska opowiada o losach Matyldy i innych bohaterów zawrociańskiego cyklu z finezją i elegancją, budując jednocześnie niezwykle sugestywny klimat zawiłych międzyludzkich relacji i namiętności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (64 oceny)
39
21
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tygrysek1313

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, ciepła, słodko gorzka opowieść o życiu
00

Popularność




© Copyright by Hanna Kowalewska © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2018 Wydanie pierwsze: Warszawa 2010 PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Agnieszka Herman ILUSTRACJE: fotolia.com/@jul14ka REDAKTOR PROWADZĄCY: Dorota Wierzbicka KOREKTA: Ewa Kochanowicz, Barbara TurnauWydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN: 978-83-08-06637-9 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

I. PUKANIE

1

Co tym razem? Hm… Przeznaczenie zapukało do mego okna na dziesiątym piętrze. Brzmi trochę dziwnie, nieprawdaż, babko?

Nie, nie zwariowałam. Zapukało, i już! W to samo okno, które parę tygodni temu zabiłam gwoździami, by nie wyszła przez nie Olga. I nie wyszła. Poradziła sobie inaczej, wjechała w zaświaty samochodem, z hukiem i ognistymi efektami, jak przystało na artystkę i przyjaciółkę Świra. Po jej śmierci nie od razu wyjęłam gwoździe. Używałam tylko lufcika. Właściwie nie wiem dlaczego. Oddzielałam się tym zamkniętym oknem od Olgi czy raczej od Filipa? A może od siebie samej, tej zza szyby?

Nie wiem. Wiem jedynie to, że po coś te gwoździe były mi potrzebne i tkwiły tam dziwnie długo. Parę dni temu je wyjęłam, no i proszę! Od razu taka niespodzianka. Pukanie losu! I to w dodatku nie ciężkawe i niepokojące, a przeciwnie, pełne energii i obietnicy.

Potem ci to, babko, zrelacjonuję ze szczegółami. Na razie jest tyle innych rzeczy do opowiedzenia. Nazbierało się przez ostatnie tygodnie. Już koniec czerwca — prawie dwa miesiące po wyjeździe Pawła do Stanów, dwa i pół tygodnia od śmierci Olgi, tyle samo od pożegnania z Filipem. Puste kartki w pamiętniku. Znasz to. W twoich zapiskach też były przerwy. Tydzień, dwa, miesiąc. Nieopisana codzienność, zbyt trudna do nazwania. A potem jakieś lakoniczne zdania, chłodne, bo ból już przeminął i została jedynie blizna. Nie należałaś do tych, którzy pochylają się nad bliznami.

We mnie jeszcze się nie zabliźniło. Nie mówię o Oldze, tylko o Filipie. Wreszcie pozwoliłam mu odejść — po dziesięciu latach od jego śmierci. „Pozwoliłam” to może nie najlepsze słowo, zważywszy na to, jak bardzo Olga się nad tym napracowała. Ale wolę tak właśnie o tym myśleć. Są już razem, Świr i Olga, w jakiejś pokątnej części zaświatów, pełnej teatrów i masek, gdzieś na pograniczu nieba i piekła. Ani potępieni, ani zbawieni. W każdym razie w tej kropli czasu. Bo w innej… kto wie, co im się przydarzy. Jedno jest pewne — przydarzy im się to beze mnie. Nasz wspólny czas już przeminął. Na wieki.

To właśnie tych dwóch ostatnich zdań, babko, nie potrafiłam zapisać przez ostatnie tygodnie. Bo co innego pozwolić komuś odejść, a co innego się z tym faktem pogodzić. Siedem prostych, zwykłych słów, które ułożyły się w niemożliwą do pojęcia frazę! Przynajmniej niemożliwą dla mnie. Ilekroć siadałam nad otwartym pamiętnikiem, czułam ten sam dławiący ucisk w gardle. Strach! Dławił mnie jak knebel. Nawet nie wiem, czego się tak bardzo bałam. Pustki i samotności? Czy można bać się utraty kogoś, kto zabił się dziesięć lat temu i istniał już tylko w mojej głowie? Ale czy tylko tam? Słyszałam jego myśli. Czułam jego obecność. A czasami nawet dotyk. Dzięki Filipowi tak naprawdę nigdy nie byłam samotna. Cokolwiek się działo, on był przy mnie. I miał być zawsze. Do końca świata. Do końca czasu. Zawsze!

A teraz już nigdy. Koniec! Ale nie będę się nad tym roztkliwiać. Wiem, że tego nie znosiłaś, babko. Roztkliwiania, narzekania, roztrząsania. Bo cóż to może zmienić? Nic. Filip odszedł, i już. Czasami czuję jeszcze z tego powodu dotkliwy, męczący chłód, jakby w jakiś dziwny sposób ogrzewał mnie przez te wszystkie lata — bezcielesne, niewidzialne i niewyczerpywalne źródło ciepła.

Ale też pewnie oddzielał mnie od innych przezroczystą taflą, o którą rozbijali się ci wszyscy, którzy chcieli wejść do mego życia na dłużej. Zawsze jest jakaś cena.

Teraz to już nieistotne. Został tylko ten chłód. Na dworze słoneczne popołudnie, a ja chwilami marznę jak staruszka. Olga zabrała mi nie tylko Filipa, ale i młodość.

2

A może marznę także z innego powodu? Tydzień po śmierci Olgi zadzwonił do mnie opiekujący się Zawrociem Jóźwiak z pytaniem, czy może Julii udostępnić rzeczy Pawła, bo ona właśnie wybiera się do Stanów i ma coś dla niego zabrać.

— Poprosił o to Paweł czy ona? — zapytałam.

— Ona.

— To nie może pan niczego jej dać. Chyba że Paweł zadzwoni i potwierdzi jej prośbę.

Jóźwiak też był tego zdania. To jednak nie zmieniało faktu, że Julia leciała do Stanów i chciała, by ta informacja do mnie dotarła. Poczułam się paskudnie, babko. Olga zabrała mi Filipa, Julia za chwilę miała mi zabrać Pawła. A jeśli nie ona, to jakaś inna. W Nowym Jorku były przecież tysiące Julii — interesujących, głodnych uczuć, bezwzględnych i nie tak głupich jak ja. Niemal widziałam te tłumy na ulicach — rzekę kobiet płynącą z naprzeciwka, gdy Paweł leniwym krokiem idzie do najbliższego sklepiku po papierosy. A każda z nich wydzielała przyzywający, słodki zapach. Nikt by się temu nie oparł. Nikt.

I już sama nie wiedziałam, czy bardziej boję się tych wyobrażonych Julii, czy tej konkretnej, która mi się objawiła wiosną w Zawrociu. Przedtem podróż Pawła to był jakiś niewyobrażalny abstrakt, jakby wyjechał donikąd i trwał tam w wygodnym kokonie jedynie po to, by potem wrócić w nowej motylej postaci do Zawrocia i do mnie. Zresztą, nawet tyle sobie nie wyobrażałam. Te myśli tkwiły gdzieś pod spodem, nieujawnione — choćby pewność, że Paweł do mnie wróci. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo tego pragnę. Wszystko było przeczekiwaniem, a ja myślałam, że jest życiem. Złudzenia. Filip mi w nich pomagał. Trwał obok mnie, bezcielesny, ale obecny jak nikt inny, i zasłaniał mi Pawła. Olga to wiedziała, a ja nie chciałam tego dostrzec.

Po telefonie Jóźwiaka przejrzałam na oczy. Żaden kokon, żadne donikąd. Wszystko inne też wątpliwe — odmiana i powrót, a zwłaszcza powrót do mnie. I tylko tęsknota ta sama co przedtem, tyle że ujawniona, więc już nie w postaci nienazwanego gniotu gdzieś w środku. Trochę słoneczna, trochę ciemna, czasami zapierająca dech, a czasami ledwie wyczuwalna, w dodatku spleciona z tęsknotą za Filipem.

Znasz to, babko. Ty też tak za Pawłem tęskniłaś. Może wraz z Zawrociem odziedziczyłam również to uczucie? Może było w masie spadkowej, tylko nikt mnie o tym nie raczył uprzedzić?

Ty też marzłaś, gdy Paweł odszedł z Zawrocia. Dlatego w twoim pamiętniku jest pod koniec tyle wzmianek o wełnianym kocu, kaszmirowym szalu od Maurycego czy ogniu w kominku rozpalanym częściej niż kiedyś. Próbowałaś jakoś poradzić sobie z wewnętrznym chłodem, ale obie wiemy, że duszy nie da się ogrzać w ten sposób.

3

A co z pukaniem losu? Następnego dnia po wyjęciu gwoździ w szybę mojego okna na dziesiątym piętrze zapukali kumple Filipa, Świeżutki i Nieświeżutki. Nie zwariowałam, babko. Remont. Mój obdrapany blok wreszcie zyska nowe betonowe ubranko. Ponoć w szaro-białym wydaniu. Potrzebuję ciepła, więc wolałabym żółty, ale mieszkańcy na zebraniu wybrali inne barwy. Byłam wtedy z Olgą w Zawrociu, nieświadoma zmian, które się szykowały, ani tego, że będę potrzebowała kolorów, które grzeją.

Tak więc po przebudzeniu zobaczyłam za oknem rusztowanie, a pięć minut później w szybę zapukał Świeżutki. Otworzyłam okno, wskoczył do środka, a za nim jego brat. Przybyli w samą porę, właśnie gwizdał czajnik. Świeżutki pociągnął nosem i zwietrzył kawę.

Opowiadałam ci o nich — kumple Filipa, których poznał w dzieciństwie, gdy uciekł do cyrku. Ci, którzy po latach pomagali mu robić dekoracje do jego ostatniego spektaklu, specjaliści od lin, drabinek i balansowania na wysokościach.

— Słyszeliśmy o Oldze — powiedział Świeżutki na wstępie. — Długi nam powiedział. No, to teraz są razem.

Nieświeżutki stuknął go ostrzegawczo w ramię, ale nie dało się już cofnąć słów. Świeżutki się zmieszał.

— To znaczy… chciałem powiedzieć…

— Są — przerwałam mu. — Nie mówmy o tym.

Bliźniacy pokiwali skwapliwie głowami i przeszli do oglądania mego mieszkania.

— W dzień zupełnie tu inaczej — rzucił Świeżutki, by zatrzeć gafę.

— Ale dalej ciasno — dodał Nieświeżutki. — Choć poprzednio wydawało się ciaśniejsze. Może dlatego, że ludzi było od groma. Gdziekolwiek spojrzeć, jakieś wódczane zwłoki.

Spojrzał na łóżko, jakby spodziewał się na nim zobaczyć Olgę, leżącą z papierosem w dłoni, jak kilka tygodni temu na imprezie, którą miał na myśli. Na łóżku leżała jednak tylko rozgrzebana pościel.

Nie miałam ochoty na wspominki.

— Ile potrwa malowanie? — spytałam.

— Z tej strony bloku pewnie z tydzień.

— To przez ten czas macie darmową kawę. Zapraszam.

Tak to się, babko, zaczęło. I właściwie od razu też skończyło. Niby ich zapraszałam, ale w gruncie rzeczy nie było po co. Bo łączył nas tylko Świr, a o nim rozmawiać już nie mogliśmy. Wiedziałam, że nie wrócą. Przez to jedno nieopatrzne zdanie na początku rozmowa szła jak po grudzie i nie było nadziei, że pójdzie lepiej. Pili pośpiesznie kawę, mimo iż była gorąca.

Wtedy usłyszałam, babko, drugie pukanie w okno. Stał za nim trochę zasapany trzydziestolatek, z kaskiem na głowie i papierami w ręku.

Świeżutki i Nieświeżutki zmieszali się na jego widok.

— Kawiarnia? — Zasapany nie krył ironii. Zdjął przy tym kask, przez co okazało się, że jest bardziej Przystojny niż Zasapany.

Życie bywa zaskakujące — pomyślałam sobie. — Budzi się człowiek w nie najlepszym humorze, w małej klitce na dziesiątym piętrze, a po chwili pije kawę w nie najgorszym towarzystwie i w dodatku ogląda przystojniaka. Naprawdę, babko, poczułam, że sam los do mnie zapukał. Nie chodziło jedynie o tego blondyna za oknem. Raczej o niespodziankę. Będzie dobrze — słyszałam w sobie. — Jeśli zdarzają się takie zabawne poniedziałkowe poranki, to będzie dobrze. Bez Filipa i Pawła też da się żyć. A chłód się wychłodzi i zniknie. — Pierwsza pozytywna myśl od wielu tygodni.

Przystojny nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie, co go trochę zirytowało. Świeżutki i Nieświeżutki już się jednak otrząsnęli ze zmieszania i nie zamierzali się usprawiedliwiać. To nie było w ich stylu. Należeli do rzadkiej rasy prawdziwych niebieskich ptaków, pracowali tu i tam, zawsze na wysokościach i zawsze krótko, wtedy gdy brakowało im kasy. Przejmowanie się tym, co pomyśli przełożony, nie leżało w ich naturze.

— Chyba nie zapomnieliście, że jesteście w pracy? — rzucił Przystojny.

Świeżutki i Nieświeżutki popatrzyli na siebie, jakby się rzeczywiście zastanawiali nad odpowiedzią.

— No dobra. — Przystojny postanowił odpuścić. — Ale na drugi raz mówcie komuś, gdzie znikacie. Trochę się was naszukałem.

— Trzeba było krzyknąć. Nie musiał szef sam się tu wspinać — mruknął z dystansem Świeżutki.

— Pańskie oko konia tuczy. A poza tym trochę wysiłku z rana nie zaszkodzi — oznajmił Przystojny, patrząc przy tym na mnie. — Nie przedstawicie mnie?

— Nasz chwilowy szef — rzucił Świeżutki. — Igor… — urwał i spojrzał pytająco na brata. Widocznie nie pamiętał nazwiska „chwilowego” szefa.

— Igor Necki — dokończył tamten za niego.

— Matylda Malinowska-Just.

Podeszłam do okna i wyciągnęłam rękę. Miał zdecydowany i mocny uścisk. I zielone oczy. Dość uważne. W każdym razie zauważył, że jestem w kusym szlafroku, i obejrzał sobie moje nogi najdokładniej, jak potrafił. Potem tym samym wzrokiem spenetrował moje mieszkanie.

Pan Ciekawski — pomyślałam, trochę rozdrażniona tym obcesowym oglądaniem. Zapomniałam, że pięć minut temu tak samo gapili się na mnie i na mieszkanie bliźniacy, ale wtedy jakoś mi to nie przeszkadzało i nie krępowało.

— Just… — powtórzył jeszcze, jakby chciał się nauczyć mego nazwiska.

Niektórzy przez okno wychodzą, jak kiedyś Filip, niektórzy zaś przez okno wchodzą, jak bliźniacy. Igor jedynie sobie za moim oknem postał, oparty o parapet, z lekko przechyloną głową i podniesionymi brwiami, jakby chciał w ten sposób powiedzieć, że świat za okienną ramą trochę go zaciekawił, a trochę zdziwił. Bo była już dziewiąta, a łóżko było nieposłane. Do tego mój niedbały strój i włosy, które nie widziały jeszcze grzebienia. Poniedziałkowy późny ranek, leniwy, sycący się kawą, by otrząsnąć resztki snów.

— Może wejdziesz? — zaproponowałam.

Jednak picie kawy w towarzystwie Świeżutkiego i Nieświeżutkiego najwyraźniej Igorowi nie odpowiadało.

— Innym razem — rzucił, jakby rusztowanie miało stać za moim oknem miesiącami i jakby on miał się przechadzać po nim codziennie.

4

Igor ruszył w dół, bliźniacy parę minut później w górę, by przed robotą popatrzeć sobie jeszcze z dachu na miasto, a ja zostałam z niedopitą kawą i przekonaniem, że coś się nieodwracalnie zmieniło w ten dziwny poranek. Mała muszka, która nie wiadomo skąd wzięła się na dziesiątym piętrze, zabzyczała, jakby miała podobne zdanie. Siadła na brzegu kawowego kółka, które zostawiła filiżanka Świeżutkiego, i smakowała kawę z takim samym ukontentowaniem jak ja. Łatwo byłoby ją zabić, ale postanowiłam tego nie robić. Kto wie, może jak ja tkwiła tygodniami w letargu i to był jej pierwszy lot, pierwsze rozprostowanie skrzydeł, pierwsza kawa, dobrze zaparzona i słodka, bo Świeżutki wsypał do filiżanki dwie czubate łyżeczki cukru. Ja też czułam się tak, jakbym rozprostowywała długo nieużywane skrzydła. Wciągnęłam w płuca powietrze napływające przez okno i okazało się, że jest cudownie ożywcze, jakby ranek przefiltrował je specjalnie dla mnie. Nie było jeszcze czuć cementu czy gipsu, co najwyżej odrobinę wilgoci. Ale wilgoć mi nie przeszkadzała, przeciwnie, wzmacniała świeżość.

Złapałam się na tym, że jeszcze na coś czekam. Bo to był dzień, w którym mogło się zdarzyć dużo więcej niż tylko dwa pukania w szybę. Tak przynajmniej pomyślałam, dopijając resztki kawy.

No tak, już wiesz, o czym zamierzam napisać. Wizyta pani Mieci sprzed tygodnia. Też pukanie losu, ale przegapione. Nie ten poniedziałek, nie ten poranek, nie ten czas.

Pani Miecia przyniosła wtedy pożółkłą kopertę. Nie w porę, właśnie wychodziłam.

— Porządkowałam stare papiery… — zaczęła niepewnie. — Pomyślałam, że może czas ci to dać.

— Co to? — zapytałam, ale spojrzałam na kopertę jedynie przelotnie, bo byłam zajęta szukaniem kluczy. Dawno nie miałam takiego bałaganu w mieszkaniu. Może nigdy?

— Zdjęcia.

— Aha — mruknęłam znowu nieuważnie, bo klucze udało mi się przed chwilą zlokalizować pod stertą rzeczy zalegających stolik, ale teraz rozglądałam się za zegarkiem.

— Myślałam, że razem je obejrzymy, ale widzę, że wychodzisz.

Pani Miecia była zawiedziona. Obracała kopertę w ręku, jakby nie była pewna, czy wobec tego zostawić ją, czy zabrać. Widocznie miała nadzieję na pogawędkę o przeszłości. Dawno jej nie odwiedzałam. Pewnie szukała pretekstu, by się zjawić i posiedzieć dłużej. Pretekst znalazła, ale i tak nic z tego nie wyszło.

Wzięłam od niej kopertę i od razu odłożyłam na stolik. Najpierw przykryła ją gazeta, potem DVD, dwie książki i wreszcie pudełko ptasiego mleczka. Gdyby nie bliźniacy, dalej by tam tkwiła. Nieświeżutki sięgnął po słodkości, a Świeżutkiego przyciągnęła gazeta i film. W ten sposób dokopali się do koperty.

Świeżutki zainteresował się zdobiącym ją pastelowym rysunkiem.

— Paryż, wieża Eiffla — rzucił. Była to informacja nie dla mnie, tylko dla brata. — Ciekawe, czy dalej rdzewieje.

Nieświeżutki, który przedtem zamierzał wziąć kolejne ptasie mleczko, zostawił w spokoju pudełko i sięgnął po kopertę, jakby z obrazka można się było tego dowiedzieć. Chyba doszedł do wniosku, że korozja postępuje, bo spojrzał porozumiewawczo na brata. Tak wysoko jeszcze nie byli. A może by tak ruszyć do Paryża i sprawdzić, czy nie potrzebują kogoś do pracy przy tym żelastwie?

Zerwali się zaraz potem, jakby wprost z dachu mego bloku chcieli odlecieć do Francji. A ja zostałam sam na sam z kawą i muchą. Z kopertą też, ale ciągle jeszcze myślałam o niej jedynie w kontekście pragnień bliźniaków. I może tak by zostało, gdyby nie bezczelność muszki, której po kawie zachciało się czekolady. Tym razem nie zadowoliła się okruszkami, które zostawił Nieświeżutki, ale pofrunęła prosto do pudełka. Chciałam ją zgonić, machnęłam ręką, spadła gazeta, spadła też koperta, która na niej leżała. Wieżą Eiffla na dół. I wtedy, ku swemu zdziwieniu, zobaczyłam z tyłu napis: Dla Matyldy, gdy nadejdzie właściwy czas.

Podniosłam kopertę i wpatrywałam się w to dziwne zdanie, napisane kiepskim długopisem, który zostawił brzydkie, rozmazane kropki. Jak mogłam nie zauważyć go wcześniej?

To był ten moment, babko. Przyjemne podniecenie. Nagle poczułam, że koperta nieprzypadkowo wypłynęła spod stosu rzeczy właśnie tego dnia. Może nawet wszystko stało się po to, bym ją wreszcie raczyła zauważyć?

II. ZMIANY

1

Co ty na to, babko? Niemal widzę twój sceptycyzm. Pukanie losu? Raczej splot banalnych okoliczności, może i przyjemnych, ale żeby od razu nadawać im takie znaczenie?

Pewnie pomyślałabym tak samo, gdyby nie przygnębiające wydarzenia, które miałam za sobą. Siła odmiany! Ten poniedziałkowy poranek był cudownie inny od poprzednich, gdy dźwięk budzika wyciągał mnie z lepkiej i zimnej ciemności, ze snów, które nie układały się w żadną historię.

Pierwsze, co widziałam po przebudzeniu przez ostatnie tygodnie, to były nuty namalowane przez Olgę na suficie. Pożegnalna melodia. Piosenka Kory. Tak stwierdził Długi, który przysnuł się do mnie jakiś tydzień temu. Był w paskudnym nastroju, ponury i zaniedbany bardziej niż zwykle. To była dziwna wizyta. Właściwie nie przyszedł do mnie, tylko do tych bazgrołów na suficie. Bąknął coś pod nosem na powitanie, potem ruszył w kierunku fotela, zaszył się w nim i milczał wpatrzony w nutowy zapis.

Poszłam po wódkę, a gdy wróciłam, on już bębnił palcami po poręczy fotela.

— Nie myślałem, że masz to jeszcze na ścianach — mruknął, gdy nalałam.

— Przyszedłeś to sprawdzić? — Nie kryłam ironii.

— Nie. Przyszedłem to rozgryźć. Wiedziałem, że to coś znajomego.

— Czyżby marsz pogrzebowy?

— Nie zdziwiłbym się, ale to nie to.

— Zatem?

Długi jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy mi powiedzieć. Ale widocznie uznał, że jeśli Olga umieściła nuty na moich ścianach, to i mnie należy się wiedza o nich. Najpierw zanucił, a potem zacytował:

— „W zuchwałej chwili pożądania nadałam tobie takie imię, że znajdę cię na końcu świata i już się z tobą nie rozminę”. — Milczał chwilę, jakby mi chciał dać czas na przetrawienie tekstu. — To masz nad głową. A tam i tam — pokazał ściany — jest refren. Powtórzony dwa razy. „Kto kocha naprawdę, będzie kochać zawsze. Gniew zamieni w kochanie, a zdradę w niepamięć”. Kora — dodał z lekkim zażenowaniem. — Ksantypa lubi jej słuchać. Olga włączyła to przypadkiem, gdy chleliśmy u mnie zaraz po jej przyjeździe do Warszawy. Przyczepiło się do niej i potem, już w hotelu, cały czas to nuciła. Aż byłem wkurzony, bo mi się to kojarzyło z Ksantypą. Na drugi dzień, gdy jechaliśmy taksówką na spektakl, też męczyła tę melodię, tyle że już bez słów.

Długi pokręcił głową, jakby się dziwił i jednocześnie wściekał na siebie, że dopiero teraz wszystko mu się przypomniało i ułożyło w głowie.

Ale to nie było tylko to. Kręcił też głową nad Olgą, nad tym, że właśnie taka melodia się do niej przyczepiła i takie słowa, kompletnie nie w jej stylu — tak mu się przynajmniej wydawało — za sentymentalne, zbyt oczywiste. I jeszcze zadała sobie tyle trudu, by to nagryzmolić na suficie.

Tak więc Długi był rozczarowany swoim odkryciem. Ciekawe, co by go zadowoliło — Requiem Mozarta, mroczny gotyk, a może przeciwnie, jakiś muzyczny żart, choćby Wlazł kotek na płotek? To byłoby w dawnym stylu Olgi, a nie w tym nowym, podszytym Ksantypą i Bóg wie czym jeszcze.

Mnie wkurzało jedynie to, że Olga rozmawiała sobie na moim suficie z Filipem. Tylko z nim! Ja, Długi i reszta świata w ogóle jej nie obchodziliśmy.

— Szukała, szukała i znalazła — mruknął Długi. — Teraz to się wydaje oczywiste. Ale wtedy… — urwał i już się więcej nie odezwał.

Piliśmy potem w milczeniu. Tylko palce Długiego nie mogły przestać bębnić w poręcz, co go zresztą denerwowało. Wódka spowolniła rytm, ale nie przerwała. Po czwartym kieliszku skapitulował.

— Pójdę już — mruknął. Omiótł wzrokiem jeszcze raz wszystkie nuty, a potem się podniósł. — Ja na twoim miejscu bym to zmył — rzucił już w drzwiach.

2

Łatwo było powiedzieć, gorzej wykonać. Nie chodziło bynajmniej o przeszkody techniczne, tylko psychiczne. Doskonale wiedziałam, że Długi ma rację. Sama też tak uważałam. A jednak nuty dalej tkwiły na suficie i ścianach, a ja po dawnemu trafiałam na nie wzrokiem zaraz po przebudzeniu. I codziennie przy piciu kawy myślałam, że może by się w końcu do nich zabrać. Ale się nie zabierałam. Bo te złote rybo-nutki były jak litery na grobowcu. Ostatni ślad po człowieku. Może nawet po dwojgu ludziach. Wiedziałam, że mój sufit to nie jest właściwe miejsce na grobowe hieroglify, ale póki co nie potrafiłam ich zniszczyć.

Dopiero po wyjściu Świeżutkiego i Nieświeżutkiego poczułam przypływ energii czy raczej mocy. Nowe wymagało nowego! Ogarnę trochę mieszkanie, zmyję nuty, a potem zajrzę wreszcie do koperty z tajemniczym zdaniem na odwrocie. Właściwy czas? No, no! Cóż to musiały być za zdjęcia, jeśli miałam je zobaczyć we „właściwym czasie”? Coś mocno niepedagogicznego? Nie dla dziecka? Koperta wyglądała na starą. I ten rozlany tusz! Ktoś to pisał wieki temu. Jakieś nieznane mi fotki z ojcem z wczesnego dzieciństwa? Bo na pewno nie z matką. Ona nie zadawała się z sąsiadami.

Miło było tak gdybać. Czułam, że w kopercie jest coś przyjemnego albo nawet ekscytującego. Inaczej nie objawiłoby się w takim dniu jak ten. Mogłam rozerwać kopertę od razu, ale odkładałam tę przyjemność na potem. Najpierw zmiany! Po zmyciu nut wizyta w sklepie. Nowa narzuta, koniecznie w jakimś wściekle jaskrawym kolorze. Ze trzy poduszki. Pomarańczowe! I lampa z wielkim żółtym abażurem, bardziej słoneczna niż słońce. Kolory, jakich dawno, a może nigdy w moim życiu, a zwłaszcza w moim mieszkaniu, nie było.

Cudowny poniedziałek! Duży remont za oknem i mały remoncik w środku. To oczywiste! Jedno inspirowało drugie. Los to dobrze zaplanował. W dodatku zapukał, bym tego nie przegapiła. Wszystko zaczynało się układać w nowy, klarowny plan.

3

Postanowiłam wcielić go w życie od razu. Zaczęłam od sufitu. Olga użyła łatwo zmywalnej farby. Nuta po nucie znikały, a wraz z nimi resztki splinu. Jakie to proste! I pomyśleć, że przez tyle czasu nie potrafiłam tego zrobić. Jakby te nuty były zaczarowane, a dziś ktoś lub coś je odczarowało. Może Świeżutki i Nieświeżutki byli wysłannikami Filipa? Może to oni, z jego pomocą, odczarowali moje ściany. Najpierw ja uwolniłam Filipa, a teraz on pomaga mi o wszystkim zapomnieć! Bo przecież bliźniacy nie pojawili się przypadkiem. Za dziwne było to poranne pukanie. Zbyt niespodziewane. Więc to jego sprawka. Coś w rodzaju pożegnania. Odchodzę, ale inni będą nad tobą czuwać. Moi wysłannicy. Odczarują wszystkie zaczarowane supły. Zjawią się, kiedy trzeba. Nie jesteś sama, kochanie. Nigdy nie będziesz. Nie płacz. To tylko stare nuty, z których zaczęło się osypywać złoto. Już czas.

Nie mogłam nie płakać, babko. Ostatni monolog Filipa. Pożegnanie. Słodkie jak wszystko, co do mnie mówił przez dziesięć lat. Czułe. Wyszeptane prosto w serce.

Już czas. Już czas. Już czas. Filip nagle zaczął się powtarzać jak stara, zdarta płyta. Właśnie byłam przy ostatnich nutkach na suficie. Jesteś mi potrzebny. Została jeszcze ściana — błagałam go. — Nie przestawaj.

Jedynie coś skrzypnęło, ale nie we mnie, tylko za oknem. Potem usłyszałam kroki. Po rusztowaniu ktoś szedł. Nie byli to jednak ani bliźniacy, ani Igor, tylko jakiś chudy z papierosem w zębach. Chwilę na mnie patrzył, wypuszczając przy okazji sporo papierosowego dymu. Potem chudy zniknął, a dym został. Zasłonka! Trzeba kupić także zasłonkę i powiesić na czas remontu. I otwierać tylko lufcik, bo za oknem ruch jak na Marszałkowskiej i każdy do mnie zagląda, jakby to był jakiś peep show, w dodatku bez biletów. Kto nie skorzysta z takiej okazji. Zwłaszcza że w kusym szlafroku szoruję sufit.

Nie powiesz nic na to, kochanie? — pytałam Filipa, mając nadzieję, że jeszcze go usłyszę. Milczał. Pewnie go już nie było. Skorzystał z okazji, gdy zjawił się ten z papierosem. Wyjście po angielsku. Nigdy nie lubił pożegnań. Przynajmniej ze mną. Zawsze tak znikał. Dziesięć lat temu też odszedł pokątnie.

Starłam ostatnią nutkę. Na suficie został jedynie mokry pas. Teraz ściany — pomyślałam twardo. Jutro nie będzie po niczym śladu.

III. REKWIZYTY

1

Miałam jeszcze jedną sprawę do uporządkowania, babko. Niecierpiącą zwłoki. Jakub! On też należał do przeszłości. Mógł być w moim życiu jedynie dlatego, że dotąd był w nim Filip. I był w nim dlatego, że chciałam, by nie tylko Filip, ale także ktoś żywy i realny przysłonił mi Pawła. Żałosne powody do bycia w związku z kimkolwiek. Krzywdzące dla Jakuba.

Jeszcze tego samego dnia zapukałam do drzwi jego pracowni.

Zareagował gorzej, niż myślałam.

— Chcesz odejść? — zdziwił się nieprzyjemnie. — To na to czekałem przez ostatnie tygodnie? Mówiłaś, że potrzebujesz czasu. Dałem ci go! Nikomu jeszcze nie dałem tyle pieprzonego czasu!

— Przykro mi.

— Przykro? To wszystko, co masz mi do powiedzenia?

Jakub, niestety, nie zamierzał mi ułatwiać zadania. Pośpiesznie szukałam jakichś stosownych zdań, ale nic nie przychodziło mi do głowy.

— Coś się zmieniło w moim życiu — bąknęłam w końcu.

— Niby co? Lecisz w kosmos? — W głosie Jakuba była gniewna ironia.

— Nie, ale…

— Co ale?

— Po śmierci Olgi…

— A co ona ma do tego? — Jakub pchnął krzesło. — Przestań opowiadać pierdoły i powiedz dlaczego. Dlaczego?!

— Naprawdę nie znasz odpowiedzi?

— Chcę ją usłyszeć od ciebie.

— Podziwiam cię jako artystę, wiesz o tym, jednak…

— Jednak?

— Coś jest między nami nie tak. To pewnie moja wina. Zakochałam się w kimś… jakiś czas temu. Myślałam, że przy tobie o nim zapomnę, ale nie zapomniałam.

— Szkoda, że nie raczyłaś mnie o tym poinformować, gdy po raz pierwszy rozpinałaś guziki mojej koszuli — rzucił gorzko.

— Przepraszam.

— Spotkaliśmy się zaledwie kilka razy. Nie sądzisz, że za wcześnie mnie skreślasz?

— Nie. Ja już wiem, że nie ma sensu brnąć w to dalej. Tylko się poranimy.

— Skończ to psychologiczne pieprzenie. Jestem kiepski w łóżku?

— Nie.

— To o co chodzi?

— O rzeczy nieuchwytne. O to coś, co albo jest, albo tego nie ma.

— Rzeczy nieuchwytne! Akurat! — W Jakubie znowu narastał gniew. — Kostek mnie ostrzegał, że zimna suka z ciebie. I nie opowiadaj mi o jakimś tam zakochaniu. To tylko bajeczka dla naiwniaka. Nie zakochujesz się. Nie potrafisz. Wlazłaś w moje życie jak insekt. Bo byłem ci potrzebny do zrobienia tego pieprzonego przedstawienia, które miało ci przypomnieć to sprzed dziesięciu lat, w którym grałaś ze swoim świrniętym kochasiem. Teraz widzę to jasno.

— Nie widzisz — powiedziałam ze smutkiem. — O tym właśnie mówię. Ty nie widzisz mojej duszy, a ja twojej. Dlatego nic nie możemy dla siebie zrobić.

Moje słowa rozwścieczyły Jakuba jeszcze bardziej.

— Nie można zobaczyć czegoś, czego nie ma. Sprzedałaś duszę diabłu. Kostek miał rację. Dlatego możesz mieć każdego faceta, na którym spocznie twoje oko. Nie ma innego wytłumaczenia. — Patrzył na mnie jak na kocie gówno. — Teraz widzę, że jesteś przeciętna. Z urody i z charakteru. Więc skąd te tłumy?

— Wierzysz w czarownice? — zdziwiłam się. Jakub, którego zawsze uważałam za chłodnego intelektualistę, nagle odsłonił prawdziwe oblicze.

— Od dzisiaj wierzę! I będę je tępił. Wszystkimi możliwymi sposobami. Już nie będzie ci tak łatwo oszukiwać innych. Każdy następny dostanie odpowiednią porcję informacji.

— Naprawdę myślisz, że chciałam cię skrzywdzić? Nie udało nam się. Czasami się nie udaje. Takie jest życie. To niczyja wina.

Jakub skrzywił się ironicznie.

— Pieprzenie. Nie dam się na to nabrać. Wiem swoje. Pożałujesz, że mnie znasz i że przyszło ci do głowy wykorzystać właśnie mnie.

— Myślałam, że mamy obopólne korzyści — mruknęłam i odwróciłam się na pięcie. Dalsza dyskusja z Jakubem nie miała sensu. Trzeba było zaakceptować fakt, że powiększy listę moich wrogów.

— Miotła! — zdążył jeszcze krzyknąć, zanim wyszłam. — Nawet nie czarownica, tylko miotła! Drewniana i sztywna. Zwykły drapak bez polotu.

Zatrzasnęłam drzwi. Niestety, stała za nimi Sonia.

— Słyszę, że robicie porządki — rzuciła swoim tubalnym głosem. — Tylko nie wiem, kto kogo wymiata ze swego życia. Chyba ty jego, jeśli wyzywa cię od szczot. — Minęłam ją bez słowa. To była najlepsza strategia wobec Tuby. Nie tym razem niestety. — Trochę sztywna to ty faktycznie jesteś — kontynuowała, idąc za mną. — Ale żeby bez polotu. Przesadził. Moim zadaniem latasz, i to aż za dużo. Ostatnio mówią nawet o tobie latawica. Słyszałaś o tym? Nie? To już wiesz.

Tym razem zatrzasnęłam drzwi teatru. Tuba została na korytarzu. Wiedziałam zresztą, że nie zabawi tam ani sekundy. Taka plotka! Może nawet plotka tygodnia, jeśli nie miesiąca! I właśnie ona, Sonia, może ją swoim tubalnym głosem puścić w ruch i potem patrzeć, jak wzbiera i dojrzewa w ciemnawych pomieszczeniach teatru. Nudny koniec czerwca, po którym miał nastąpić jeszcze nudniejszy lipiec z odgrzewanymi letnimi farsami granymi przez drugoplanowych, zaczyna nabierać rumieńców. Sezon skończy się równie interesująco, jak się zaczął.

2

Gdy wracałam parę godzin później obładowana poduchami i innymi rzeczami, które miały odmienić moje mieszkanie i życie, zastałam pod blokiem szwagra. Widocznie i on postanowił tego dnia zmienić co nieco w naszych relacjach.

Nie widziałam Zygmunta prawie dwa miesiące. Ostatni raz w szpitalu, w chwili pamiętnego krzyku Pauli, która po paru dniach apatii i milczenia na mój widok odzyskała głos tylko po to, by wykrzyczeć, że to ja jestem winna jej poronienia. To, że nie byłam przy niej w chwili, gdy traciła dziecko, ale w Zawrociu na rodzinnym zjeździe, z trzydzieściorgiem Malinowskich, którzy mogliby zgodnie dostarczyć mi alibi, nie miało znaczenia. Byłam winna, i już. Winny był też mój misiek Joachim, o którego się ponoć tuż przed poronieniem potknęła. Byłam winna, choć sama mi tego miśka kiedyś zabrała i nigdy nie chciała oddać. Byłam winna, bo taka była moja rola w jej życiu. Ktoś przecież musiał być winny.

Zygmunt zawsze był skłonny myśleć jak Paula. W ostatnich miesiącach coś się wprawdzie w tym względzie zmieniło, ale wiedziałam, że nie przyszedł z własnej woli. Przysłała go moja matka. Ona też nie widziała mnie od tamtego czasu. Nasze relacje popsuły się jednak dużo wcześniej, gdy dowiedziałam się, że ojczym, Kazimierz Wilkasiuk, brał udział w wypadku, w którym zginął mój ojciec.

Pisałam ci o tym, babko. Dwa samochody na wąskiej mazurskiej szosie naprzeciwko siebie. W jednym mój ojciec z kierowcą, w drugim trzech pijanych partyjniaków. Ponoć w samochodzie ojca pękła opona. Ponoć to zmieniło jego kierunek i otarł się o samochód tamtych, a potem wpadł na drzewo. Ponoć to nie była ich wina, ale by uniknąć podejrzeń, oblali mego ojca wódką, odbierając mu godną śmierć. Ponoć mój ojczym tylko na to patrzył. Ponoć potem usiłował odkupić swoją winę, zajmując się matką i mną. Czy można uwierzyć w tyle ponoć?!

Pisałam ci także i o tym, że matka wiedziała o udziale ojczyma w wypadku i przez lata oboje ukrywali przede mną prawdę. Trudno o czymś takim zapomnieć. Czas mijał, a ja nie miałam ochoty jej widzieć. Czasami rozmawiałyśmy przez telefon, ale najwyraźniej nie dowierzała, że wszystko u mnie w porządku, jeśli postanowiła to sprawdzić w taki sposób. Zygmunt był jedynym członkiem naszej rodziny, który ostatnio niczym mi się nie naraził, więc z konieczności wybrała jego.

— Lepiej nie baw się w posłańca — rzuciłam, gdy już znaleźliśmy się w mieszkaniu. Zygmunt zastygł z poduchami w ręku. Odebrałam mu je i rzuciłam na tapczan.

— Sam też chciałem przyjść. Paula, ona… — bąknął speszony.

— I nie baw się w usprawiedliwianie innych. Nie warto — przerwałam mu.

— Ale ona… — Tym razem sam się zaciął.

— Daj spokój. Rozumiem więcej, niż się wam wydaje, a zwłaszcza niż wydaje się matce i Kazikowi. Co nie znaczy, że łatwo mi z tym żyć. Ale przeżyję, jak zawsze. Nie wiem tylko, czy szukanie winnego wyjdzie na dobre Pauli.

Moje słowa wyraźnie go przygnębiły.

— Chciałem ci go przynieść, ale mi się nie udało.

— O czym ty mówisz?

— O miśku.

— Nie prosiłam cię o niego.

— To prawda, ale Paula wtedy, w szpitalu, krzyczała takie dziwne rzeczy… No wiesz, że to przez niego… Pomyślałem, że lepiej będzie ci go zwrócić. Zwłaszcza że niedawno wrzuciła go do kosza. Postanowiłem, że go odłożę, a rano zabiorę do pracy i może do ciebie, gdybyś chciała. Tylko że rano już go w torbie przy śmietniku nie było. Posesja jest zamknięta, więc to Paula go zabrała. — Zastanawiał się chwilę nad tym dziwnym faktem. — Nic z tego nie rozumiem. A ty?

— Też nie wszystko. Piękne lalki od tatusia, kochane do dzisiaj, i jeden stary, wyliniały pluszak, któremu można było wymierzać razy, gdy się coś nie udało.

— Ale dlaczego jest u Pauli, jeśli to twój misiek?

— To długa historia, może opowiem ci innym razem.

Nie chciałam w tej chwili mówić Zygmuntowi źle o Pauli i ojczymie, a nie dało się opowiedzieć tego inaczej.

— Ale on jest na pewno twój? — dopytywał się jeszcze Zygmunt. Widocznie nie mógł sobie tego wszystkiego poukładać w głowie.

— Owszem. Dostałam Joachima od ojca. Zdaje się, że był z nim w domu dziecka. — Głos mi zadrżał. — Może zresztą ojciec dostał go później. Tak czy owak, misiek zasłużył na spokojną emeryturę na wysokiej półce w ładnym dziecięcym pokoiku. Dobrze by mu też było w mojej sypialni w Zawrociu.

Zygmunt tylko pokręcił głową, jakby dopiero teraz zrozumiał, jak mało wie.

— Paula zawsze mówiła, że byłaś dla niej niedobra.

— I pewnie byłam.

— No… nie wiem.

Ostatnie tygodnie najwyraźniej nadszarpnęły wiarę Zygmunta w słowa żony. Właściwie mogłabym to uznać za swoje zwycięstwo, ale czy o to mi chodziło?

— Nie chcę zabierać miśka bez jej wiedzy — tłumaczył się. — W każdym razie nie teraz.

— Oczywiście. To w końcu tylko zabawka, trochę pluszu. Jeśli jest Pauli aż tak bardzo potrzebny, to niech go ma. Widocznie taki już jego los.

— Jesteś bardzo wyrozumiała.

— To nie to.

— A co? — dopytywał się.

— Coś.

— Nie zasługuję na prawdę? — zapytał ponuro.

— Może ja nie dojrzałam, by o niektórych sprawach mówić głośno.

— O uczuciach?

Skinęłam głową.

— W waszej rodzinie nikt nie potrafi o nich mówić. Jakbyście mieli zasznurowane usta. Kiedyś odpowiadało mi, że teściowa pyta mnie jedynie o pogodę. Gdy teraz słyszę kolejną taką kwestię, to przenika mnie zimny dreszcz.

— No tak, człowiek myśli, że poślubia zgrabną blondynkę, a potem okazuje się, że także i jej lodowatą mamusię, opryskliwego tatusia, wredną przyrodnią siostrę i wszystkie ich paranoje.

Roześmiał się.

— Coś w tym jest.

— Przyzwyczaisz się. A poza tym, gdy jest tak źle jak teraz, to musi się polepszyć. Zobaczysz, będzie dobrze.

— Myślisz? — powątpiewał.

— Oczywiście — potwierdziłam z pewnością w głosie, bo wyraźnie potrzebował pocieszenia.

— Mam nadzieję, że masz rację. Paula wkłada codziennie tę samą czarną sukienkę i ciągle gapi się w jeden punkt. Moja matka popłakuje. Twoja milczy z żałobną godnością. Teść dla odmiany ogląda telewizję, jakby w ogóle się nic nie stało, ale widać, że ekranowa papka już mu nie smakuje jak dawniej, bo co chwila ze złością przerzuca kanały. Mój stary ma najlepiej, bo w ogóle niczego nie zauważył. Zawsze interesowała go jedynie praca, a po pracy golf i tenis. A we mnie jest jakaś dziwna czczość. Bo dla mnie to dziecko było tylko w słowach, jakby teoretycznie. Paula miała je w sobie, w brzuchu, coś się w niej rozpychało, pęczniało, a ja miałem je jedynie w myślach. Nawet nie do końca wiedziałem, czy chcę, by naprawdę pojawiło się na świecie i zmieniło nasze życie. A potem ono postanowiło się nie zjawić, ale i tak wszystko się zmieniło. I bynajmniej nie na lepsze. Więc czemu mam go żałować?

Marzyłam, by się wreszcie zamknął, ale miał tak nieszczęśliwą minę, że zaproponowałam mu drinka. Nie odmówił. W dodatku rozwijała się w nim niemal naocznie wdzięczność za to, że może mi wszystko szczerze i ze szczegółami opowiedzieć. Aż westchnęłam, mieszając napoje. Wiedziałam, że niejednego się jeszcze dzisiaj dowiem. Szwagier monologista! — ironizowałam, by się jakoś przygotować na jego dalszą spowiedź. Było bowiem oczywiste, że nie poprzestanie na tych kilku zdaniach i odkryje przede mną całą duszę niedojrzałego do ojcostwa mężczyzny, który ma w dodatku za żonę nie do końca dojrzałą do macierzyństwa kobietę. To nie mogły być przyjemne zwierzenia. Aż się wzdrygnęłam. A jednocześnie pomyślałam, że chyba zaczynam go lubić. Czy to nie dziwne, babko?

3

Stawiałam drinki na tacy, gdy usłyszałam przeciągłe skrzypienie, a potem hałas. No tak, znowu ta szafka nad fotelem! Widocznie kolejny raz nie wytrzymała naporu rzeczy.

Gdy weszłam do pokoju, Zygmunt siedział lekko oszołomiony, z co najmniej dwiema parami pończoch na ramionach i czarną bielizną na kolanach.

— Nic nie zrobiłem. Tylko się lekko przeciągnąłem.

— Wiem. Ona się czasami tak niespodziewanie otwiera.

Zygmunt spojrzał kątem oka na szafkę, a potem na jedwabny stanik, który zdobił jego spodnie w „tym miejscu”. Następnie przeniósł wzrok na moje piersi, jakby chciał sprawdzić, czy się zmieszczą w miseczki.

— Nie mój — powiedziałam, a Zygmunt się zmieszał.

— Przepraszam. Tak mi się jakoś spojrzało.

— Nie szkodzi — mruknęłam, wyciągając rękę po stanik. Zygmunt ujął go dwoma palcami, jakby dotykanie go groziło jakimiś straszliwymi konsekwencjami.

— Ładny — mruknął, by jakoś to wszystko przewartościować. — Nigdy takiego nie widziałem.

A ja i owszem. Wiele razy, bo Olga lubiła ganiać po moim ciasnym mieszkaniu tylko w bieliźnie. W ogóle lubiła niekompletne ubranie. Gdy miała na sobie spódnicę, to nie miała pod nią majtek. A jak miała i jedno, i drugie, to brakowało bluzki czy stanika.

Pończochy, które Zygmunt podał mi podobnym gestem, też nie były moje. Podobnie jak majtki, które znalazłam na jego karku.

Zygmunt złowił bystrym okiem ich rozmiar i znowu porównał go ze mną.

Nic tak nie zbliża rodziny jak wspólne oglądanie damskiej bielizny — pomyślałam ironicznie.

— Nie chcę być wścibski, ale masz tu tak ciasno, że trochę się dziwię, iż trzymasz cudze rzeczy.

— Ja też się trochę tym zdziwiłam. Tak się składa, że nie wiedziałam o ich istnieniu. Dawno nie zaglądałam do tej szafki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki