Inna? - Irena Jurgielewiczowa - ebook + książka

Inna? ebook

Irena Jurgielewiczowa

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Doskonała powieść psychologiczna o kilkunastoletniej dziewczynie, wychowance domu dziecka, która z trudem wyzwala się z kompleksu samotności i wyobcowania. Występują tu również - w nowych rolach - bohaterowie powieści Ten obcy.

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka - Centrum Kultury w Morzeszczynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

INNA?

Irena Jurgielewiczowa

 

© Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia” Sp. z o.o.,Warszawa 1975

Projekt okładki

Marta Weronika Żurawska-ZarębaCover photo © Fscherman | Dreamstime.com

LIST Z NOWINĄ

— Pestka przyjdzie?

— Przyjdzie.

— Na pewno?

— Na pewno, telefonowała. Zresztą nic mi już nie jest.

— Wszystko jedno, nie lubię, żebyś zostawała sama na tyle godzin — oświadcza ciotka Ewa, zbierając się do wyjścia. — Z Pestką będzie ci raźniej. — I rzuciwszy na Ulę przelotne spojrzenie, dodaje z porozumiewawczą kpinką: — O ile, oczywiście, nie zabraknie wam tematu do rozmowy.

Ula uśmiecha się w milczeniu, rada, że na takie słowa można nic nie odpowiedzieć.

Trudno byłoby odpowiedzieć: znowu wróciła miła i niepokojąca myśl, że ciotka Ewa jest dobra. Że się o nią, Ulę, troszczy, że ją rozumie (nie we wszystkim, oczywiście) i że ją lubi naprawdę. Dawniej była inna, nie tak surowa, jak ciotka Wanda, ale mimo swej żywości trzymająca się na boku, skrępowana, rzadko uśmiechnięta. A teraz?

Zmieniła się, zmieniła się wyraźnie, od wakacji! Czemu? Jej ostatnie lato niczym szczególnym się nie zaznaczyło, mówiła po powrocie: „Lubię jeździć w te same kąty, do tych samych ludzi”.

A może jest inaczej, może dawna ciotka Ewa wcale tak bardzo nie różniła się od dzisiejszej, tylko Ula nie umiała tego dostrzec? Dlaczego więc umie teraz? Dlatego, że zaznała w Olszynach szczęścia?

I przecież z tym jej szczęściem to ostatnio już nie tak... „Byłam szczęśliwa” — myśli Ula. Czyżby i tego wystarczyło, żeby patrzeć na świat, jakby się miało nowe oczy? Dziwne.

— Poczęstuj Pestkę herbatą z konfiturami. Nic więcej w domu nie mamy?

— Są biszkopty.

— To sobie weźcie.

Ciotka wkłada płaszcz, zaraz rozejrzy się bezradnie, gdzie „wpakowała” szalik. Ula wyciąga go szybko spomiędzy ubrań.

— Proszę. I rękawiczki.

— To zdumiewające, jak ty od razu umiesz wszystko znaleźć. Jeszcze torba...

— Jest.

— No to idę! Ach, Ula! — Nagły okrzyk i ciotka zawraca od drzwi. — Przecież ja mam dla ciebie list.

List! Nieczęsto dostaje się listy.

— Wyjęłam ze skrzynki, wracając do domu, i na śmierć zapomniałam. Zaraz... — Zaczyna się grzebanie wśród papierów, które z dnia na dzień nawarstwiają się w przepaścistej torbie. Nic na to nie można poradzić, nic a nic, trzeba cierpliwie wyczekać.

— Pewno od ojca — mówi Ula.

— Nie. Coś mi się zdaje, że od kogoś dużo młodszego.

Niewinne zdanie sprawia, że Ula popada w popłoch. Nie od ojca, tamci chłopcy przysyłają przecież tylko pocztówki, więc?... Nareszcie, nareszcie! Ach, ciociu, niechże się ciocia pośpieszy!

— Nie, to nie ten — mówi ciotka, nieświadoma tych niemych okrzyków. — Ciekawe, kiedy ja wreszcie zrobię porządek w swoich szpargałach. Biała, duża koperta...

Biała, duża koperta, za chwilę się ją otworzy. Jaki będzie początek? „Kochana Ulko”? Poprzednio Zenek zaczynał od takich właśnie słów, takie słowa mogą znaczyć bardzo dużo. Mogą — ale czy znaczą? Jeśli potem jest tylko parę suchych faktów i „serdeczne pozdrowienia” jako zakończenie, nie ma się w tym względzie żadnej pewności. „Teraz się dowiem” — myśli Ula. List to coś innego niż kartka, jest zamknięty, cudze oczy nie spojrzą na zawarte w nim wyrazy, w liście można napisać prawdę. Nawet taką, którą — gdyby byli razem — Zenek wypowiedziałby szeptem.

— Masz. Jest i kartka, zapomniałam. No widzisz: tygodniami nic, a potem obfity plon.

Koperta: znane zamaszyste bazgroły. Pocztówka: poprawne pismo dobrego ucznia.

— Od kogo to?

W pytaniu ciotki tyle życzliwej ciekawości, że Ula opanowując rozczarowanie, zdobywa się na odpowiedź:

— Od Julka i Mariana.

— To ci, których poznałaś w Olszynach?

— Tak.

— Nienormalni — orzekła ciotka z wesołym błyskiem w oku.

Ula próbuje się uśmiechnąć, musi przecież sprostać nieprzewidzianej sytuacji.

— Dlaczego nienormalni?

— Dużo znasz chłopców, którzy piszą listy?

— No, nie.

— Właśnie. Nie lubią się wysilać.

— Myśmy bardzo się z Marianem i Julkiem zaprzyjaźniły, Pestka i ja.

— Przyjemnie, że o tym pamiętają. No, idę. Zamknij drzwi na zasuwę.

„Przyjemnie, że pamiętają”. Oczywiście, że przyjemnie — choć uczucie zawodu ściska gardło. Zawracając do pokoju, Ula odczytuje kartkę od Mariana. Kochana Ulko!... (On także pisze „Kochana Ulko” i nic się za tym nie kryje, lubi ją i ona go lubi). Przesyłam Ci serdeczne życzenia na święta Bożego Narodzenia i na Nowy Rok. Marian. Krótko, parę słów, zdobył się jednak. A Zenek? Zenkowi nawet czegoś takiego nie chciało się napisać, zanadto musiałby się „wysilić”. Ula bezmyślnie obraca w palcach list Julka, po czym, nie otwierając, rzuca go na stół. Podchodzi do okna i długą chwilę patrzy bezmyślnie w wirujący za szybami śnieg.

Jak biało! Tylko jezdnia przecina tę białość ciemnym pasem, dachy, gzymsy, gałęzie drzew — wszystko pokryte grubym kożuchem. Lekkie płatki wypełniają przestrzeń bezszelestnym kołowaniem, lecą z szarego nieba, bez chwili przerwy, jakby nigdy nie miały przestać, jakby nigdy już nie miało być lata. Jakby nigdy nie było lata.

A przecież było, najpiękniejsze w jej życiu. Zgoda z ojcem — i Zenek. Tylko z nią jedną chciał się pożegnać, kiedy odchodził, jej jednej powierzył swoje tajemnice: napisał list, który spaliła, nauczywszy się go przedtem na pamięć. Mijają dni, jeden po drugim, chodzi się do szkoły, ma się kłopoty i przyjemności i bywa tak, jakby tamto wszystko wcale się nie stało. Ale stało się, każdej chwili można wrócić do zasłyszanych czy przeczytanych słów, przypominać je sobie i powtarzać. Jakby się miało skarb albo klejnot, schowany bardzo głęboko, wystarczy go wyjąć, by zabłysnął na nowo.

Nie, to niezupełnie tak. Klejnot jest zawsze taki sam, nie zmienia się. A słowa? Nic z nich nie ujęła, niczego do nich nie dodała, a mimo to są inne, niż były. Najpierw dawały samą najczystszą radość, potem, w miarę jak upływały dni, tygodnie i wreszcie miesiące, oprócz radości zaczęły budzić nieufność. Teraz jest w nich coś bardzo smutnego: trudno wierzyć, że mówią prawdę.

O chłopcach, o Pestce Zenek także zapomniał. Przez jakiś czas odzywał się do nich, krótko to trwało, urwało się już na jesieni. Wszyscy myśleli, że tamte wakacje to początek przyjaźni na całe życie, a wystarczyło, że się rozjechali, i już. Na przyszłe lato Marian i Julek znowu pojadą do Olszyn, mają tam dziadków. Ula oczywiście będzie u ojca. Pestka często zapowiada: „Wakacje — tylko w Olszynach!”. Spotkają się we czworo — bez Zenka. Nikt z jego rodziny tam nie mieszka, po cóż miałby przyjeżdżać, jeśli z przyjaźnią koniec? Innych ma teraz przyjaciół, inne życie. A jakie to życie jest i jaki on sam teraz jest, tego nikt z olszyńskiej „załogi” nigdy się nie dowie.

Za szybami nie biało już, tylko niebiesko. Okna po drugiej stronie ulicy rozbłyskują coraz częściej: ludzie wracają do domów. Żółte światełka sączą się w zmąconą śniegiem przestrzeń, lada chwila zapalą się uliczne latarnie. Już! Błysnęły, szare niebo znikło, jest wieczór.

Ula westchnęła. Nie ma po co tak stać i dumać, niczego się nie zmieni, no i niczego się sobie nie wytłumaczy. Przekręciła wyłącznik, zasunęła firanki. Jak dobrze, że niedługo przyjdzie Pestka! Będzie raźniej.

Na stole nieprzeczytany list od Julka i kartka od Mariana. Przejrzała ją jeszcze raz, sprawdziła datę. Trzy dni. Długo.

Koperta zaadresowana kolorową kredką, zapewne dla uczczenia niezwykłej okazji, więcej ujawnia dobrych chęci niż umiejętności (może mu się po prostu śpieszyło, Julkowi zawsze się śpieszy). W środku — złożony na pół sztywny kartonik z świątecznym obrazkiem i odpowiednim nadrukiem. („Po co się tak wykosztował?” — myśli Ula). Obrazek przedstawia szopkę z wielką gwiazdą, często umieszcza się na życzeniach takie szopki, ta jednak wygląda jakoś szczególnie. Ula, zaintrygowana, wodzi po obrazku palcami. No tak! Gwiazdka jest „poprawiona”, doklejono jej srebrne promienie, w samym środku ozdobiono złotą kropką, a że tło umazało się nieco klejem, to przecież nic nie szkodzi. Ula uśmiechnęła się mimo woli, wyobrażając sobie zapał, z jakim Julek zabierał się do tej roboty, oraz bałagan, który przy sposobności powstawał na jego stole — a może i w całym pokoju.

List, oczywiście, w środku kartonika. O, to nie tylko życzenia jak u Mariana, zapisał prawie całą kartkę. Julek zawsze ma jej coś „ważnego” do zakomunikowania, może o prezentach, których się na święta spodziewa?

Kochana Ulo, życzę Ci wesołych Świąt!! Ja na święta jadę do Jarocina do Mariana, a teraz nie spadnij z krzesła, to się dowiesz, kto jeszcze tam będzie. Będzie tam Zenek!!! Napisał, że jego wujek ma przyjaciela z wojny, który ma pod Jarocinem taką małą farmę i zaprosił ich na święta, i będziemy się mogli zobaczyć. I napisał, że się bardzo cieszy, a ja tobym wołał, żeby Zenek mieszkał u Mariana jak ja, a nie na tej farmie. Marian też by na pewno wołał, ale nie wiem, czy się to da zrobić: pewno nie, jak się dorośli uprą. U Mariana będzie też jedna dziewczyna, nazywa się Danka, co my będziemy z dziewczyną robić, pojęcia nie mam, wcale jej nie znamy i będzie się przy nas pętać. Ale to mięta, nie przejmuję się wcale i chciałbym, żeby święta były jutro, żeby już jechać i zobaczyć Zenka.

Pozdrawiam Cię serdecznie. Julek.

Ula stała bez ruchu z listem w ręku, doznając oszałamiającego uczucia, że to nie chłopcy, nie Marian i Julek spotkają się z Zenkiem, tylko ona sama. Jego twarz, postać, ruchy, sposób mówienia — odtwarzały się w niej tak wyraźnie, jakby rozstali się poprzedniego dnia. Słowa, „tamte” słowa z nielicznych rozmów i małej karteczki wracały jedne po drugich, na nowo budząc ufność. Napisał, że się cieszy. Nie zapomniał olszyńskich wakacji! Nie zapomniał!

Nierozumna, gwałtowna radość zszarzała po bardzo krótkiej chwili. Zenek pamięta o chłopcach, dał tego dowód, ale o niej?... Skąd można wiedzieć, że to odnosi się i do niej? List nie mówi o tym ani słowa.

Ach, gdyby mogła tam się znaleźć, w tym Jurocinie, choćby na krótko! Wystarczyłoby paru godzin (a może minut), żeby rozpoznać, jak jest naprawdę: czy to, co między nimi zaszło, jest jeszcze dla Zenka ważne. Jeśli tak, może do tamtych słów dołączyłyby się inne, nowe, takie, których nigdy jeszcze od nikogo nie słyszała i które właśnie przez Zenka, tylko przez Zenka powinny być dla niej wypowiedziane.

Niestety o jeździe do Jurocina nie ma mowy, nie ona, ale Marian i Julek zobaczą się z Zenkiem i będą z nim rozmawiać. Opowiedzą mu, co się z nimi działo od wakacji, Zenek także, choć oczywiście niewiele, zawsze mówił niewiele, zwłaszcza o sobie. A może wspomną o Olszynach? Niemożliwe, żeby nie wspomnieli! Rozbudzona wyobraźnia zaczyna działać, podsuwa piękniejący z każdą chwilą obraz przyjacielskiej wymiany zdań, z której wiele, bardzo wiele może wyniknąć. Zenek dowie się, że Ula często przesyła chłopcom wiadomości, zwłaszcza Julkowi, uświadomi sobie, jak strasznie dawno on sam się do niej nie odzywał — i napisze. W internacie, gdzie mieszka, trudno jest napisać list (list do dziewczyny!), za dużo kolegów, hałas, ciasno... W prywatnym domu, w czasie świąt, zupełnie co innego. „Napisze — myśli Ula. — Teraz napisze” — i pełna nowo rozbudzonej nadziei sięga jeszcze raz po Julkowy list, żeby się przyjrzeć „poprawionej” szopkowej gwieździe. Kochany Julek, jak on strasznie Zenka lubił! I Zenek Julka także. Z Marianem były nieporozumienia, z Pestką małe kłótnie, z Julkiem — nigdy. I nikt losem Zenka nie przejmował się aż tak jak Julek (prócz niej, oczywiście), choć nie wszystko przecież wiedział i mógł zrozumieć. „Kochany Julek” — powtórzyła w myśli Ula. Położyła list i kartkę na brzegu półki z książkami — i usłyszała dzwonek. Pestka!

Weszła zaróżowiona, kosmyki włosów, ciemne rzęsy lśniły topniejącym śniegiem — i z punktu się na powitanie roześmiała. Jak zawsze, takie było jej „dzień dobry” i jej „dobry wieczór”. Powody śmiechu zmieniały się, teraz bawiły ją spływające za kołnierz zimne krople, kiedy indziej cieszyło ją, że „leje jak z cebra” albo że „okropny wiatr, tchu nie można złapać”. Nawet listopadowa szarość z podłą, nieustępliwą mżawką nie ma wpływu na ten krzepiący obyczaj, nic nie może Pestce przeszkodzić w wyrażeniu radości spotkania. Natomiast radość Uli ujawnia się, niestety, cicho i ubogo: bezsłownym uśmiechem. Na nic innego jej nie stać.

— Dostałam kartkę od Mariana! — oznajmia Pestka, zdejmując kożuch.

— Ja też.

— Jaki grzeczny, co? A ty posłałaś mu życzenia?

— Tak.

— Ja nie! — śmieje się Pestka. — Zapomniałam na śmierć, trudno. Teraz już za późno, nie dojdą na czas.

— Dam ci kapcie, chcesz?

— Daj. Marian zawsze taki „solidny”, prawda? Zauważyłaś, jakie ma równe pismo? Coś nadzwyczajnego.

Ula nie o Marianie chciałaby mówić, jego kartka jest bez znaczenia w porównaniu z listem Julka. Nie sposób jednak tak od razu, nowina jest niezwykła, a słowa, którymi zostanie oznajmiona, muszą być zwyczajne, inne nie przeszłyby przez gardło. „Powiem później” — postanawia. Może odwlókłszy nieco trudne wyznanie, uda się uzyskać także i to, by przy wymawianiu imienia Zenka nie poczerwienieć? Wprawdzie Pestka i tak „wie”, nie wszystko jednak — a rumieniec zdradziłby właśnie to nieujawnione.

— Chcesz herbaty? Z konfiturami?

— Pytanie! Z wiśni?

— Z wiśni.

— Pycha.

Pestka znowu się śmieje. Miła jest, ach, jaka miła. Powie „pycha”, błyśnie oczami, jakby czekało ją wystawne przyjęcie... i skromny poczęstunek przemienia się w radującą je obie uroczystość.

— Wstawiam wodę. Ciotka Ewa wyszła na całe popołudnie, możemy dziś posiedzieć u niej.

Wchodzą do dużego pokoju, Pestka zasiada na kanapce, podciągając nogi pod siebie.

— Wspaniale! Ale w twoim kąciku też jest bardzo dobrze.

— Lubię go, ale tam nie ma stolika. Tu wygodniej.

— Wspaniale — powtarza Pestka.

Chwileczka ciszy i Ula nagle się decyduje.

— Wiesz... dostałam także list od Julka.

— O!

— Jedzie na święta do Mariana, do Jurocina.

— Jak to: jedzie? To Julek tam nie mieszka?

— Pomyliło ci się. Julek mieszka w Siedlcach.

— Prawda, przecież mówił. To dlaczego mi się uroiło, że oni są razem? Ciągle zapominam, że to nie rodzeni bracia, tylko cioteczni.

— Pestka?...

Pestka podnosi głowę. Czeka. A Ula nic, ani słowa, i im dłużej to trwa, tym trudniej załatwić sprawę „zwyczajnie”.

— No?

— Nic — odpowiada Ula. Bez sensu, bez żadnego sensu! Czując, że się zaraz zaczerwieni, pyta niby od niechcenia, tonem, który w jej własnych uszach brzmi głupio i sztucznie:

— Wiesz, kto jeszcze będzie tam w czasie świąt?... Zenek.

— Zenek?! Jakim cudem?

Ten okrzyk, bezpośredni i pełen szczerego zdumienia, przywraca Uli równowagę. Najgorsze przeszło. Pestka niczego nie zauważyła, można teraz przekazać Julkowe rewelacje całkiem po prostu.

— Niebywałe! — ocenia Pestka wysłuchawszy wszystkiego z błyszczącymi przejęciem oczami. — Pomyśl, co za zbieg okoliczności! Przecież ten Jurocin to mała dziura — i właśnie tam się spotkają!

— Julek pisze, że strasznie się cieszy.

— Wyobrażam sobie — uśmiecha się Pestka — właściwie to nikt z nas się dla niego nie liczył, tylko Zenek. Od rana do wieczora. Zenek i Zenek. Pamiętasz?

Zabawne pytanie. Jakby ona, Ula, mogła zapomnieć o czymkolwiek, co dotyczy tamtego lata. Zenek zawsze był dla Julka najważniejszy, zawsze „miał rację”, choćby naprawdę jej nie miał.

— Lubię Julka! — oświadcza Pestka. Ula chce powiedzieć to samo, tymi samymi słowami, przyjemnie jest doznawać zgodności uczuć — i nagle pyta z niepokojem:

— A Mariana?

— Co: Mariana?

— Lubisz go?

— No pewno. O co ci chodzi?

— Ale mniej niż Julka?

— Mniej.

— Dlaczego?

— Julek jest trochę wariat, wolę wariatów niż takich solidnych.

— Właśnie — mówi Ula z namysłem. — Wszyscy wolą.

— Co z tego?

— Czy to sprawiedliwe?... Właściwie to jest krzywdzące. Przecież trudno być solidnym.

— Ach ty!... — Pestka wzrusza pobłażliwie ramionami. — Jakie zmartwienie jeszcze sobie wymyślisz?

Ula nie podtrzymuje tematu, który niespodziewanie nasunął się na marginesie olszyńskich wspomnień. Pestka, pochylając się ku przyjaciółce, mówi z ożywieniem:

— Jak to się czasem dziwnie składa! Bardzo dawno nie rozmawiałam o Zenku ani z tobą, ani z nikim i nagle wczoraj mówiło się o nim chyba godzinę, a dzisiaj, u ciebie — wiadomość, że się odezwał, że chłopcy go zobaczą!

— Co to była za rozmowa? — Ula zadaje to pytanie z nagle zrodzonym niepokojem. Jest nierozumny, bezpodstawny, przecież od dawna Zenkowi nic nie grozi i przed nikim nie trzeba go bronić. Tylko że tak naprawdę rozum niewiele ma w tej sprawie do powiedzenia.

— U nas w domu — wyjaśnia Pestka. — Przyszła znajoma mamy, wiesz, taka, co to wszystko wie lepiej. Zaczęła gadkę o młodych, przykłady, jeden ładniejszy od drugiego, a potem „film grozy”, czyli obraz „młodzieży wykolejonej”. No więc mama opowiedziała jej o Zenku.

— Po co?

— Jak to: po co?

— Zenek nie jest wykolejony!

— Wiadomo. O co ci chodzi?

— No i? — Ula opanowała się nieco. — Co dalej?

— Nic takiego, mama opowiedziała o Olszynach, jakeśmy Zenka spotkali, zajęli się nim, o twoim ojcu itepe, i że w rezultacie Zenek jest pod opieką, uczy się i jest w porządku. I wiesz, co ona na to? Że wszystko pięknie, ale jak już raz ktoś się „potknął”, to nigdy nie można być pewnym, czy się to nie powtórzy. Wredna baba, no nie?

Ula, zaczerwieniona, jakby to ją samą obraziły przytoczone słowa, patrzyła w podłogę, przygryzając wargi.

— Dlaczego nic nie mówisz? — zdziwiła się Pestka.

— Co mam mówić? Nie mogę pojąć, że w ogóle można tak myśleć. To wstrętne.

— Wstrętne? Dla mnie to jest po prostu głupie.

— Jest głupie, pewno, ale poza tym... To tak, jakbyśmy kogoś piętnowali, rozumiesz? Jakbyśmy zamykali mu drogę: on może chce być kimś lepszym, a my mu nie dajemy! Czy człowiek się nie zmienia? Przecież się zmienia, a już zwłaszcza młody! Więc jak tak można?

— Nie przejmuj się, nie warto. Sama byłam wściekła, a potem mi przeszło. Przecież Zenka ani to ziębi, ani grzeje, takie opinie.

— Mnie nie chodzi tylko o Zenka.

— A więc o kogo?

— Tak w ogóle.

Sprawami „w ogóle” Pestka nieczęsto zwykła się zajmować, teraz także nie zatrzymują jej uwagi.

— Wiesz, jak ta baba nazwała twojego ojca? — pyta, gotowa już do śmiechu. — „Lekkomyślnym ryzykantem”: wziął do siebie chłopaka, który uciekł z domu i ukrywał się przed milicją! „Mógł przecież pięknie tego doktora okraść” — pouczała nas. A mamusia na to, że takie „ryzykanctwo” bardzo jej imponuje.

— Tak się wyraziła? Naprawdę?

—No.

Ula znowu zaróżowiona, głupie to, cóż jednak zrobić? Każda wzmianka, każda okazja, która potwierdza fakt, że może być dumna ze swego ojca, wprawia ją w podniecenie. Teraz także: pochyla się i zwierza przyjaciółce z dumą: — Wiesz, co ojciec kiedyś mi powiedział? Że woli być oszukany dziesięć razy, niż raz posądzić niewinnego.

W ten właśnie sposób „tłumaczył się” przed nią w Olszynach ze swego względem Zenka postępku. Ula poczuła wtedy, że te słowa, wypowiedziane bardzo skromnie, jakby nigdy nic, a tak przecież odważne, tak sprzeczne z powszechnie głoszonymi praktycznymi sądami — to jest coś, za co zawsze już będzie musiała ojca kochać. Przypomniane, na nowo obudziły jej wzruszenie i wdzięczność.

— Tak... — odzywa się w zamyśleniu Pestka. — Twój ojciec to w ogóle! — I zmieniając nagle ton, dodaje z ożywieniem: — Strasznie się cieszę, że mnie zaprosił.

— A ja?! Wiesz, napisał niedawno, że czeka nas tam niespodzianka.

— Jaka?

— Pojęcia nie mam.

— Jak my wytrzymamy? — Pestka parska śmiechem. — Słuchaj no... ta herbata to tylko przechwałki czy naprawdę?

— O rany!

W kuchni pełno pary, woda na dnie czajnika, kręcą się rozbawione, zabierając wszystko, co trzeba, do pokoju. Pestka, wyjadając ze smakiem konfitury, opowiada o szkole, trochę o lekcjach, a znacznie więcej o koleżankach i kolegach. Ula stara się słuchać uważnie, choć wcale nie szkolne sprawy zajmują jej myśl. Do listu Julka i wszystkiego, co się z nim wiąże, można będzie powrócić później.

— Marek pytał o ciebie — oznajmiła Pestka „znaczącym” głosem.

Ula wzrusza ramionami: oto jej odpowiedź.

— Powiedziałam mu — ciągnie perfidnie Pestka — że wracasz do szkoły za miesiąc.

— Zwariowałaś?

— Chciałam zobaczyć jego minę. No i zobaczyłam!

— E tam.

— Mówię ci. Liniował zeszyt i nagle zamazała mu się cała krecha. No to ja niewinnie: „Może ci pomóc? Rączka ci drży”. A on cały czerwony, żebym się odczepiła.

— Nic mnie to nie obchodzi.

— Nie jest ci przyjemnie? — roześmiała się Pestka. — Powinno ci być przyjemnie.

— W zeszłym miesiącu nie odrywał oczu od Hanki.

— To co?

Pytanie jest zdawkowe, sprawia jednak Uli pewien kłopot.

— Tak jakoś mówisz, jakby to była zabawa.

— A to nie jest zabawa?

Pestka śmieje się prowokacyjnie, Ula nie poddaje się jednak temu nastrojowi, stawia mu wyraźny opór. Po chwili słyszy wypowiedziane z kpiną pytanie:

— Uważasz, że od razu ma być „na śmierć i życie”?

— Ach, nie... — broni się Ula, jako że nawet w oczach przyjaciółki nieprzyjemnie być śmieszną. — Ale...

— Co?

— Nie lubię, jak ktoś, tak jak Marek, raz ta, potem zaraz inna. Nie podoba mi się to.

— Chłopcy tacy właśnie są, moja droga, żebyś wiedziała. Przewracają oczami, gadają Bóg wie co i zaraz potem cześć, wszystko im wywietrzało. Więc najważniejsze to uprzedzać fakty. Jak widzę, że który chce odpaść, to mnie już nie ma! O wiele wcześniej, niż on sobie uświadomi, że zmienia obiekt. Najlepszy sposób! Nie doznajesz zawodu, wszystko okay, można bawić się dalej.

— Ja tak nie umiem — mówi Ula. Może nawet nie chciałaby umieć? Brak jej jednak odwagi, by to Pestce powiedzieć.

— Powinnaś się nauczyć.

— Nie nauczę się. — Ula milknie, a po chwili wbrew rozczarowaniu i smutkom, które ją ogarnęły, kiedy na białej kopercie zamiast wyczekiwanego pisma Zenka rozpoznała bazgroły Julka, mówi z wątłą i niedającą się wygasić nadzieją: — Może nie wszyscy chłopcy są tacy?...

— Wszyscy — rozstrzyga kategorycznie Pestka. Spojrzawszy na przyjaciółkę, zmienia nagle ton i, zaintrygowana, pyta szybko: — Zenek wreszcie napisał?

— ...Co?

— Miałaś wiadomość od Zenka?

— Przecież wiesz, że miałam — mówi niechętnie Ula.

— Kiedy?

— No... na jesieni.

— A mamy grudzień.

Uli przelatuje przez głowę, że Pestka mogłaby stwierdzić coś zupełnie innego... Na przykład, że czas od końca września do gwiazdki zlatuje wszystkim strasznie prędko. Albo — jeszcze lepiej — że chłopcy niechętnie piszą (co przecież jest prawdą) i brak listu o niczym nie świadczy. Niestety, takie rzeczy nie przychodzą jej na myśl. Zmarszczywszy brwi, pyta z zainteresowaniem: — Jak to Zenek do ciebie w Olszynach powiedział? Aha, już wiem: „Jesteś jedyna na świecie”. Ładne słówko, podobało mi się, do tej pory się podoba. Tylko że już z tego nici. Zapomniał, normalne.

— Dlaczego tak o nim mówisz?

— Nic złego nie mówię. Fajny chłopak, wiadomo, że nawet niezwykły, ale pod względem „stałości uczuć” akurat taki sam jak wszyscy i wcale nie warto, żebyś się nim przejmowała. Było, skończyło się, kropka.

Ula zaciska usta. „Nie mów tego, nie masz prawa!”. Oto, co chciałaby Pestce odpowiedzieć — ostro, kategorycznie! Nie przywykła jednak odzywać się w ten sposób, a poza tym... A poza tym Pestka ma zapewne rację, choć może bez potrzeby z takim naciskiem tę rację przedstawia. „Nie zdaje sobie sprawy, czym to wszystko dla mnie było — myśli Ula, szukając dla przyjaciółki wytłumaczenia. — Gdyby wiedziała, nie mówiłaby przecież w taki sposób”.

— Ula?

— No?

— Okropnie się nachmurzyłaś.

— Ale skąd!... — Ula opanowuje się i wraca do rzeczywistości.

— Nie warto, mówię ci. Dasz jeszcze konfitur?

— No pewnie.

Potem jest mowa o świętach, które Pestka spędzi z rodzicami, a Ula z ciotkami, o sylwestrze i Nowym Roku, kiedy to obie razem znajdą się w Olszynach. Myśl o tej wyprawie wprowadza Pestkę w najserdeczniejszy nastrój, jest znowu tak wesoła i miła, że jej niebaczne słowa o Zenku wydają się Uli przypadkowe i całkowicie zasługujące na przebaczenie.

— Słuchaj! — wykrzykuje nagle Pestka. — A gdybyś przyszła do nas na Wigilię? Dlaczego nie miałabyś przyjść?

— Jak to: dlaczego? Muszę być przecież z ciotkami.

— Koniecznie?

— A jak inaczej? Sama wiesz.

— Tak... — zastanawia się Pestka. — One ci zastępują matkę. No to przyjdź w pierwsze święto, przyjdziesz? Sproszę całą naszą paczkę, chcesz? — I rozjaśniona swym nagłym pomysłem patrzy na Ulę z intensywną prośbą. — Zgódź się, fajnie będzie!

— Dobrze, czemu nie — odpowiada Ula, na nowo zawojowana.

Kiedy Pestka zaczyna się żegnać, pokazuje jej list z Jurocina.

— Zobacz, jak Julek „poprawił” gwiazdę. Zabawne, prawda?

Pestka ogląda gwiazdkę, czyta list, parę razy parskając śmiechem.

— Fantastyczny ten Julek! — Odkłada list na półkę, a potem, już w przedpokoju, mówi z namysłem: — To ja i Marka zaproszę w pierwsze święto.

— Po co? Mnie to do szczęścia niepotrzebne.

— Zenek będzie tam miał jakąś Dankę, ty będziesz miała Marka.

Ula podnosi na Pestkę zdumione oczy. Co te słowa mają znaczyć? I nagle, zrozumiawszy, wybucha gwałtownie:

— Nie zapraszaj go! Nie zapraszaj, słyszysz?

— Ula?!

— Jeśli go zaprosisz, to ja nie przyjdę.

— Niemądra jesteś, naprawdę.

— Może — ton Uli jest teraz oschły.

— Zrozum: łatwiej zapomniałabyś o tym twoim Zenku.

— On nie jest mój. A zapomnieć nie chcę. Nie chcę!

Pestka wzrusza ramionami i ubiera się bez słowa. Niedobre jest to rozstanie. Zaledwie parę razy w ciągu wielu lat przyjaźni rozstawały się w ten sposób.

— W poniedziałek będziesz już w szkole?

— Będę.

— No to cześć.

— Cześć.

Drzwi trzasnęły, Ula stoi bez ruchu na środku przedpokoju. „Zenek będzie miał tam jakąś Dankę...”.

Skąd coś takiego przyszło Pestce do głowy? Kim ona jest, ta Danka?

Ach, kimkolwiek jest, to ona, nie Ula, zobaczy Zenka i spędzi z nim całe święta!

WBREW SOBIE

Pociąg jeszcze był w biegu, zwolnionym co prawda i utykającym na zaśnieżonych zwrotnicach, kiedy Marian dostrzegł Julka stojącego w drzwiach wagonu: wychylał się i zapalczywie machał ręką, jak najszybsze zwrócenie na siebie uwagi uznał widocznie za sprawę wielkiej wagi. Gesty te, które ktoś, nieznający Julka, mógłby uznać za sygnały wołania na ratunek, nie wzbudziły w Marianie zdenerwowania. Czekał spokojnie, śledząc oczyma zbliżający się wagon.

— Marian! — wrzasnął Julek, zeskakując ze stopni.

— Sie masz, stary — odpowiedział Marian. I zaraz zauważywszy, że Julek potrąca swoją torbą nogi podróżnych, dodał nakazujące: — Uważaj. Daj.

- Co?

— Torbę.

— A po co?

— Daj, mówię ci.

— Jak sobie chcesz. Trzy godziny stałem na korytarzu, tłok jak cholera.

— Bo niedługo święta.

— Marian?

— No?

— Zenek pisał drugi raz?

— Pisał.

— I co? Kiedy przyjedzie?

— Dzień przed Wigilią.

— Dopiero?! — jęknął Julek. — Dlaczego?

— Nie gadaj tyle. Lecimy do autobusu, widzisz, ile ludzi, następny dopiero za dwie godziny.

W autobusie o rozmowie ani marzyć, stoją daleko od siebie i Julek na próżno robi miny, że ta sytuacja jest dla niego nieznośna. Marian tkwi przyparty do drzwi przez obładowanego paczkami pasażera w kożuchu, autobus toczy się niemrawo i ostrożnie po zlodowaciałej nawierzchni, zwalnia na każdym zakręcie, jazda trwa długo jak nigdy. No, nareszcie — rynek i już dom. Spojrzenie w okna, odruchowe, po prostu, żeby wiedzieć, czy jest jak zwykle. Owszem, jest: za szybą mama. Zobaczyła Julka i śmieje się. Mama zawsze tak gości wypatruje, a śmieje się tylko do tych, których lubi. Do Julka zawsze.

— Wujenko! — krzyczy Julek i nie oglądając się na Mariana, biegnie przez podwórko do sieni. On także bardzo mamę lubi. A ojca?... Marian nie jest tego zupełnie pewien. Nieporozumień nie ma, Julek zachowuje się w Jurocinie jak u siebie, ale... No cóż, ojcu poza mamą (no i w pewnym sensie nim, Marianem) nikogo więcej do szczęścia nie potrzeba. Właściwie biorąc, nic to złego. Marian wołałby jednak, żeby usposobienie ojca było trochę inne, żeby nie zamykał przed ludźmi siebie i swego domu tak szczelnie, jak ma to w zwyczaju. Domy „otwarte” są chyba przyjemniejsze?

— Rozbierajcie się — mówi pani Pietrzykowa. — Julek, bój się Boga, jesteś jeszcze chudszy niż rok temu. No i wyższy. Bardzo zmarzłeś? Rano było piętnaście stopni.

— Gorąco mi, że nie wiem.

— Myjcie ręce. Zaraz będzie jajecznica i herbata.

Przy jedzeniu mama wypytuje Julka o rodziców i Helenkę („szkoda, że nie przyjechała, ale sanatorium dobrze jej zrobi”), nie trwa to długo, mama nigdy nie ma czasu na rozmowy. Zbiera talerze, zarządzając, co i jak: Julek ma iść spać, a Marian niech odgarnie śnieg z podwórza.

— Mnie się wcale nie chce spać! — protestuje Julek.

— Wstałeś o piątej rano.

— Nie usnę, mowy nie ma! Będę z Marianem zgarniał śnieg.

— Póki co, skończ herbatę.

— Z tym śniegiem nic przecież pilnego — mówi Marian. Przemarzł, czekając na stacji, i teraz wcale mu się nie chce z ciepłego wychodzić. — Lepiej niech się Julek najpierw rozpakuje.

— Wielkie mi rozpakowywanie! Sto razy wolę iść na podwórze, zamiatać śnieg.

Zazwyczaj Julek nie kwapi się do takich domowych prac, jeśli teraz się wyrywa, to żeby jak najprędzej pogadać o Zenku. Pogadać można będzie jednak w domu, za chwilę zostaną sami.

— Ojciec wraca dzisiaj wcześniej — mówi jakby do siebie mama.

Marian, który właśnie rozsiadł się przy stole wygodniej, prostuje się nieznacznie. Wie już, że nie warto odkładać roboty na później: skoro musi być wykonana, przyjemniej zrobić to na prośbę mamy niż na rozkaz ojca.

— Dobrze, pójdziemy. Chodź, Julek.

— Dlaczego on przyjeżdża dopiero w Wigilię? Dlaczego? — Ledwie wyszli, kierując się do drwalni po miotły i szuflę, Julek wyprzedził Mariana i zagrodził mu drogę swoją ruchliwą osobą, jakby się bał, że inaczej nie uzyska odpowiedzi na niecierpiące zwłoki pytanie. — Przecież to bez sensu! Nie może wcześniej?

— Nie wiem, czy może, czy nie może. Napisał, że przyjeżdża dwudziestego trzeciego, a dwudziesty trzeci to jest dzień przed Wigilią. I że najpierw będzie na tej farmie, to się nazywa Chruścianka, a potem u nas.

— Potem, to kiedy? Na samą Wigilię?

— Nie. W pierwsze święto.

— O rany! — krzyknął Julek. — Nie będzie na Wigilii?!

— No, przecież mówię. Tak napisał.

Julek kopnął z całej siły wystający spod śniegu pieniek, syknął z bólu i po chwili milczenia oznajmił ponuro:

— Uważam to za zupełnie idiotyczne. Co on tam będzie robił? I jeszcze w Wigilię?

— Jedzie tam ze swoim wujkiem.

— Co z tego?

— Głupi jesteś. To jest jego rodzina. W Wigilię każdy chce być z rodziną.

— A w Olszynach?!

— Co w Olszynach?

— Nie miał wtedy żadnej rodziny! Tylko nas.

— Mówisz, jakby to było samo szczęście.

— ...No, nie — zawstydził się trochę Julek. — Wiem, że nie. Tylko mi szkoda, że będzie z nami krótko. Napadało tego śniegu, że nie wiem. Z pociągu widziałem, jak szosą jechała odśnieżarka wirnikowa. Widziałeś kiedy taką? — I nie czekając odpowiedzi, znowu zabiegł Marianowi drogę. — Jak Zenek już tu będzie, to nie damy mu wracać na noc do tej Chruścianki, mowy nie ma. Musi nocować z nami, prawda?

— Nie wiem, gdzie miotła. — Marian rozglądał się po kątach drwalki, jakby wcale pytania Julka nie słyszał. Wołałby nie usłyszeć, jako że usłużna pamięć odtworzyła natychmiast przebieg pewnej niezbyt miłej rozmowy. Przyszła właśnie kartka od Zenka, że będzie na święta w Chruściance i może wpaść do Jurocina, Marian natychmiast to rodzicom powtórzył, no i ojciec, oczywiście, spochmurniał... Mama spoglądała na ojca z niepokojem (było jej przykro za Mariana, czuł to), próbowała nawet żartować, zmienić nastrój i sprowokować ojca, żeby powiedział coś miłego. No i powiedział: „Skoro już tu będzie w pobliżu, niech przyjedzie, trudno. Tyko żadnych noclegów, pamiętaj”.

— Jest miotła — Julek ciągnął wyślizgany rękami kij zza sterty porąbanych drewek. — Marian! — zakrzyknął gwałtownie, jak zawsze, kiedy mu się coś niespodziewanie przypomniało. — A twoje króle?

— Możesz zobaczyć. — Lepiej co prawda byłoby zająć się zamiataniem, bo czasu mało, Marian rad jest jednak zmianie tematu. — Chodźmy do szopy.

— Dużo masz? — pytał Julek, kucając przed porządnie obudowaną i zabezpieczoną od zimna klatką. — W zeszłym roku miałeś cztery... O rany, Marian! — wrzasnął, otworzywszy drzwiczki. — Angory!

— Angory — potwierdził z satysfakcją Marian. — Dostałem na imieniny.

Julek zamilkł na długą chwilę; w skupieniu admirował miękkie jak puch futra, koralowe oczy, śmiesznie ruszające się nosy, różowe, delikatne uszy. Wreszcie rzeki z westchnieniem:

— Ty to masz dobrze, jak pragnę zdrowia. U nas mowy nie ma o żadnych królikach. Nawet jak kto ma psa, to się ludzie wybrzydzają.

— Za to nie zamiatasz śniegu. I w łazience masz ciepłą wodę. A tutaj jak pompa zamarznie, to nawet zimnej nie ma. No, w blokach to już inaczej. Sporo bloków od zeszłego roku w Jurocinie pobudowano, zobaczysz, najwięcej pod lasem.

Jurocińskie bloki nie zaimponowały Julkowi wcale: z uwagą przyglądał się pryzmie desek, starannie ułożonych w kącie szopy.

— Fajnie! — mruknął.

— Ojciec chce zrobić nowy ganek.

— Z takich desek toby mógł być szałas! — rozmarzył się Julek.

— Prawie jak dom.

— Po co ci szałas? W zimie?

— Tak tylko mówię — wycofał się Julek. — Bo mi się przypomniał szałas Zenka. Parę razy się rozlatywał, pamiętasz?

— Teraz Zenek żadnego szałasu nie potrzebuje.

— Wiem przecież — w głosie małego zabrzmiało coś jakby rezygnacja. „Dziecinny jest, strasznie dziecinny — pomyślał pobłażliwie Marian. — Chciałby, żeby znowu zdarzyła się Zenkowi jakaś przygoda. A życie Zenka jest teraz zupełnie inne niż w lecie, normalne, o żadnych »przygodach« nie ma mowy”.

— Ciekawe, jak Zenkowi idzie w szkole? — odezwał się, by nieco tę sprawę Julkowi uświadomić, ale że ten wzruszeniem ramion ujawnił pogardę dla spraw tak przyziemnych, rozzłościł się trochę i oświadczył, że na razie dość gadania, trzeba się zabrać do śniegu.

— Całe podwórze mamy zamieść? — spytał Julek.

— Ale skąd. Dwie ścieżki: do furtki i do drwalki, wystarczy.

Przez chwilę pracowali w milczeniu, Marian spokojnie i systematycznie, Julek pośpiesznie, z sapaniem i pogwizdywaniem na przemian. Nie na długo mu zresztą tej dobrej woli starczyło, raz i drugi przewrócił się na śnieg, niby nieumyślnie, a potem wygrzebywał się i otrzepywał bez końca.

— Te! — rzekł w końcu Marian. — Albo błaznowanie, albo robota.

Julek uznał, że rada wygłoszona przez Mariana jest doskonałym pretekstem do podjęcia rozmowy na nowo.

— A ty do tej pory nic nie wiesz — powiedział prowokacyjnie. — Nic a nic!

— Niby o czym?

— Wygrałem szkolny wyścig łyżwiarski. Młodzików oczywiście.

— Naprawdę? — Marian poczuł ze zdziwieniem, że wiadomość zrobiła na nim pewne wrażenie. Sam ślizgał się nieźle, ale o żadnych większych sukcesach nie było mowy.

— No!

— Dużo was startowało?

— Czterdziestu pięciu. Z trzech szkół.

— Fajno. W zeszłym roku też byłeś dobry, ale żeby tak, to nie myślałem.

— Trenowałem! Jak Zenek przyjedzie, to zaraz pójdziemy na lód.

— Może Zenek wcale nie umie się ślizgać?

— Zwariowałeś? Na pewno się ślizga, i to wspaniale. Na sanki też pójdziemy, prawda? Na Czarną Górę. Najlepiej na Czarną Górę!

— Nie wiem — mruknął Marian.

— Czego nie wiesz?

— Czy to się uda. Przyjeżdża przecież ta dziewczyna, ta Danka.

Julek zaniemówił, patrzył na Mariana szeroko otwartymi oczami, jakby nowina teraz dopiero dotarła do jego świadomości.

— Zapomniałem na śmierć! Na pewno przyjeżdża?

— Na pewno.

— O rany! Myślałem, że może się coś odmieni.

„Nie odmieni się” — pomyślał z niechęcią Marian. Przyjedzie i wszystko popsuje. Od czasu kiedy otrzymał kartkę od Zenka, zawiadamiającą, że zjawi się w Jurocinie w czasie świąt, ogarniały Mariana marzenia, których nigdy przedtem nie zaznawał: marzenia o przyjaźni. Znaleźć kogoś! Kogoś, komu można powiedzieć o sobie (nie o głupstwach, o tym, co ważne, takich spraw z każdym dniem jest coraz więcej) i kto z kolei jemu, Marianowi, chciałby powierzyć swoje myśli.

I żeby można mu było ufać, być pewnym, że nigdy nie zawiedzie, nie wyda tajemnicy, a jeśli tylko będzie trzeba, to we wszystkim pomoże. Julek się do tego nie nadaje, za młody, a koledzy? Jest paru dobrych kompanów, to jednak nie to, zupełnie nie to, o co Marianowi chodzi. A Zenek?... Wiele razy zadawał sobie Marian to pytanie i zawsze ta sama nasuwała się odpowiedź: tak, Zenek. Dlaczego? Nie bardzo umiał sobie na to pytanie odpowiedzieć: nie wszystko mu się przecież w Zenku podoba (wiele rzeczy mu się wyraźnie nie podoba), Zenek bywa szorstki i niemiły i nawet w dobrych chwilach jest dziwny, mało przystępny, jakby miał w sobie coś, co go różni od innych i co trzeba przed ludźmi ukrywać. Czy to nie są cechy odstraszające? Owszem!... Tylko że one właśnie najbardziej Mariana przyciągają: czyż nie takiego chłopaka jak Zenek warto rozumieć i w takim właśnie wzbudzić zaufanie?

Nie będzie to łatwe, musieliby przebywać dużo razem i najlepiej sami, we dwóch. „Nawet bez Julka” — przeleciało kiedyś Marianowi przez myśl. Zawstydził się, zaraz też zjawiła się krytyczna refleksja, że Zenek małego bardzo lubił, a nic nigdy nie wskazywało, że chciałby się zaprzyjaźnić z Marianem. W Olszynach nie zawsze żyli w zgodzie i choć trudno w to dziś uwierzyć, były przecież dnie, kiedy panowała między nimi jawna wrogość. Jeśli jednak Marian teraz właśnie, po paru miesiącach rozłąki, zapragnął tej przyjaźni, to może i w Zenku coś się zmieniło? Jego obecne życie jest normalne, podobne do życia innych chłopców, dlaczegóż więc nie mieliby się zbliżyć o wiele bardziej niż dawnej? Zenek jest starszy, oczywiście, różnica nie jest jednak duża, no i bądź co bądź trochę się od wakacji wydoroślało.

— Marian! — pełen protestu okrzyk Julka uświadamia Marianowi, jak bardzo się zagapił. — No?

— Czego chcesz?

— Stoisz jak drąg i nic nie mówisz. Co to za jedna? Po co tu przyjeżdża?

„Żeby wszystko popsuć” — wraca do głowy natrętna myśl. Parę ruchów szuflą pozwala Marianowi opanować uczucia, których nie lubi ujawniać, i jako tako uporządkować myśli.

— No więc? — nastaje Julek. — Ile ma lat?

— Bo ja wiem — Marian wzrusza ramionami — trzynaście, czternaście, coś takiego. Nie znam jej.

— Nie znasz jej?

— Nie. Mama też nie. Ani ojciec.

— No wiesz! — Oczy Julka z każdą chwilą bardziej okrągłe są ze zdumienia.

— Ona jest z domu dziecka i...

— Z domu dziecka? — Julek spojrzał na Mariana z zastanowieniem, jakby wiadomość nasunęła mu niespodziewane myśli, zaraz jednak zakrzyknął po swojemu: — No to co? To dlatego ma przyjeżdżać do obcego domu?

— Czekaj. Ona nie ma rodziców ani krewnych, tylko jakaś dawna przyjaciółka jej matki czasem ją zabiera do siebie, jak są święta. I teraz też ją zaprosiła, a potem się rozchorowała... więc napisała do mojej mamy, czyby ta dziewczyna nie mogła przyjechać do nas, kapujesz? Bo ta pani jest koleżanką mamy, kiedyś razem mieszkały, pisują do siebie itede. No i tak to właśnie wyszło.

— Idiotycznie. My z Zenkiem i jakaś obca dziewucha.

— Żeby jeszcze Helka przyjechała z tobą, jak zawsze, byłoby łatwiej.

— Nie wyobrażaj sobie, że ja się będę nią zamiast Helki zajmował. Ani mi się śni!

— Może myślisz, że ja mam chęć, co? — odpowiedział zgryźliwym pytaniem Marian.

Złościło go, że Julek tak stawia sprawę, jakby to właśnie on miał być najbardziej poszkodowany.

— A w ogóle to nie ma po co tyle gadać.

Dobra rada słabo na Julka podziałała. Milczał krótką chwilę, po czym wygłosił ponurą przepowiednię, że ta dziewczyna, ta Danka, zanudzi się w Jurocinie na śmierć. Bo każda dziewczyna musi mieć drugą, żeby gadać o głupstwach, a tu żadnej innej nie ma i nikt jej dla tej Danki nie stworzy.

— I powiem ci jeszcze jedno — kończył z energią. — Trzeba to było wujowi i wujence wytłumaczyć! Chyba rozumieją takie rzeczy, nie?

— Mówiłem ci już, żebyś tyle nie gadał.

— Mogę nie gadać, a zajmować się nią nie będę, żebyś wiedział.

Marian wziął szuflę do ręki i, odwróciwszy się od Julka, zajął się uklepywaniem pryzmy świeżego śniegu. Nadal był zły, może jeszcze bardziej niż przed chwilą. Za dużo sobie ten smarkacz pozwala! Mądrzy się, a nic nie wie. Łatwo powiedzieć: „Trzeba było wytłumaczyć”, a zrobić to — trochę trudniej. Z rzadka, jak ojciec jest w bardzo dobrym humorze, wypoczęty, wesoły, to mamie i nawet Marianowi udaje się coś swojego przeprowadzić, normalnie nikogo o zdanie nie pyta, sam decyduje o wszystkim. Tylko w zupełnych drobiazgach wolno im dwojgu rządzić się, jak chcą.

„To dla twojego dobra” — odpowiada mamie, jeśli ta wnosi jakiś protest. Dba o mamę, to prawda, tylko że mama chociaż czasem wołałaby sama postanowić, co jest dla niej dobre, a co nie; tak samo zresztą jak i Marian.

A z przyjazdem Danki to w ogóle wszystko wyszło dziwnie, inaczej niż zwykle. Rodzice wyjęli list ze skrzynki, kiedy Mariana nie było w domu; wróciwszy, zorientował się od razu, że zaszło coś szczególnego: ojciec jest chmurny i rozgniewany, a mama... właśnie wyraz twarzy matki najbardziej Mariana zastanowił: ujawniała wyraźną zaciętość, jakby tym razem postanowiła postawić na swoim.

Ojciec spoglądał na nią od czasu do czasu, jakby czekając, że ustąpi, i nie doczekawszy się, „powiadomił” Mariana, że nadszedł taki a taki list i przez święta będzie w ich domu nieznana nikomu dziewczyna. Zakończył przemowę uwagą, że, jak się okazuje, „twojej matce” nie wystarcza ciężka praca w szpitalu i obowiązki w domu, bierze więc sobie na głowę kłopoty dodatkowe — nie licząc się ani z własnymi siłami, ani z tym, że bądź co bądź wszyscy potrzebują świątecznego odpoczynku.

Mariana uraził za matkę ironiczny ton, którym to wszystko zostało wygłoszone, i jak w każdym nieporozumieniu między rodzicami poczuł odruchową solidarność z matką. Niedługo to trwało; wyobraziwszy sobie świąteczne dni z kimś nieproszonym i zupełnie nieznanym, przyznał rację ojcu. Zazwyczaj czuł niechęć do jego niegościnności, ale w tym wypadku? Ojciec obcych nie lubi, denerwuje go, jeśli trzeba odstąpić od stałych, domowych przyzwyczajeń, dostosować się do kogoś, obsługiwać go, krzątać się... „Zamęczysz się” — mówi wtedy do mamy. Dlatego z takim trudem zgodził się na Zenka. Zgodził się jednak — a teraz ni z tego, ni z owego ta dziewczyna! To już naprawdę trochę za wiele, aż dziwne, że mama mogła na to przystać. Zawsze tak zabiega, żeby ojciec był zadowolony, o Mariana dba także, wie, co może mu sprawić przyjemność — i nagle jakby o tym wszystkim zapomniała. A może uznała za nieważne?...

Nie było sposobu zapytać jej o to. Przez pierwsze dni po nadejściu listu panował między rodzicami taki nastrój, że Marian urywał się z domu, jak tylko mógł; potem atmosfera się poprawiła, nie ulegało jednak wątpliwości, że sprawa Danki jest przesądzona i wszelkie na ten temat rozważania nie mają sensu. Po cóż więc o niej mówić? Nie znosił kłótni, do jałowych dyskusji żywił wstręt, a poza tym był urażony, że matka nie podejmuje najlżejszej nawet próby, by mu swoje stanowisko wytłumaczyć. Sądził, że mu się to należy, przyjazd Danki odbije się przede wszystkim na nim, związane z Zenkiem plany tak czy inaczej zostaną przez tę dziewczynę pokrzyżowane. Mama na pewno dobrze się w tym orientuje, dlaczego więc nic nie mówi? Uważał, że go zlekceważono — i demonstrował niechęć wobec narzuconego gościa, nie głośno co prawda, raczej tonem i miną niż słowem, ale za to przy każdej sposobności. Mamie przelatywał wtedy po twarzy cień przykrości, Marianowi robiło się głupio — i nic, dalej trwał przy swoim. Dopiero serdeczne przywitanie mamy z Julkiem przywróciło domowi normalny nastrój.

— Ta miotła jest na nic — oświadczył nagle Julek.

— Bo co? — Że miotła jest pretekstem, nietrudno było Marianowi rozpoznać. Mały odezwał się, bo miał dość milczenia, i tyle. — Jak ci się znudziło zamiatać, to idź do domu. Nikt ci nie broni.

— Wcale mi się nie znudziło, tylko ta miotła... twarda jak drapak. Zamieńmy się. Daj mi szuflę.

— Szufla dla ciebie za ciężka.

— Też! — oburzył się Julek. — Dla ciebie dobra, a dla mnie za ciężka?

Marian dość był wielkoduszny, by nie podkreślać faktu, że bądź co bądź jest od Julka znacznie wyższy i silniejszy.

— Jak chcesz, to spróbuj. I tak niedługo przerywamy.

— Bo co? Szuflą to ja mogę machać, ile chcesz! — oświadczył Julek, nowe narzędzie zwiększyło jego zapał do pracy. Nie na długo: czerwony z wysiłku, przystawał coraz częściej, za każdym razem znajdując nowy powód do rozmowy.

— Wujek! — zakrzyknął w jakiejś chwili i puścił się biegiem do furtki. Ojciec przywitał go bez wylewności, dość jednak serdecznie, i zaraz zwrócił się do Mariana:

— Nie mogłeś zabrać się do śniegu wcześniej? Za chwilę obiad.

— Zaraz po obiedzie dokończę.

— Razem dokończymy! — oświadczył ochoczo Julek.

— To się jeszcze zobaczy — mruknął Marian.

— Dlaczego?

— Nie kłóć się, póki co.

Istotnie powodu do kłótni zabrakło, już w czasie obiadu kleiły się Julkowi oczy, a po wypiciu gorącej herbaty parę razy tak się kiwnął, że o mało nie spadł z krzesła. Usłyszawszy rozkaz wujenki, że ma się przespać, otrzeźwiał na chwilę i próbował stawiać opór, zlekceważono jednak to wystąpienie. Pani Pietrzykowa kazała Marianowi zabrać Julka do swojego pokoju, dać mu jasiek i koc; na razie niech się kładzie na tapczanie, połowę łóżko rozstawi się wieczorem. I to już było wszystko: nie minęły trzy minuty, a Julek spał jak kamień.

— A ty? — zwróciła się do syna pani Pietrzykowa. — Co będziesz robił?

— Wracam na podwórze. Skończę ze śniegiem.

— Mogłeś zabrać się do tego wcześniej — nie omieszkał zauważyć ojciec. — Niedługo zmrok.

— Zdążę.

— Julek przyjechał, więc tak jakoś zeszło — tłumaczyła Mariana matka.

Ojciec nie podtrzymał tematu, zapytał ją o szpital, czy było dużo roboty, potem, czy pielęgniarskie dyżury na święta zostały już ustalone.

— Właśnie... — zaczęła jakby z obawą mama. Marian nie słuchał dalej, włożył kurtkę i wyszedł na podwórze.

Niedużo już było roboty, mniej niż połowa ścieżki do drwalki, ale że nic to przyjemnego, zajrzał najpierw do królików. Dorzucił im siana, pełen zachwytu okrzyk Julka znowu rozbrzmią! mu w uszach. Po chwili inne Julkowe słowa zaczęły się Marianowi przypominać. Rozdrażniło go to, sięgnął ze złością po szuflę, rytmiczne szuranie drewna o zamarznięty śnieg rozległo się między domami zgrzytliwym echem. Pracował jak automat, ostro i dokładnie, nie myśląc o tym, co robi, opanowany rozbudzonym na nowo uczuciem rozgoryczenia. Na matkę — że swoim dziwacznym pomysłem psuje wszystkim święta, na ojca, że z niepojętych powodów wyraził na to zgodę. Na siebie, że nie umiał się rodzicom przeciwstawić, na Julka, że mu to wypomniał. Wypomniał — i, niestety, miał chyba trochę racji! Bo nawet jeśli ktoś z natury jest zgodny i nie lubi się kłócić, to jednak w pewnych wypadkach powinien umieć walczyć o swoje. Powinien! Tu myśli Mariana zmąciły się, utrudniło im bieg coś niemiłego, coś, co wołałby ukryć nawet przed samym sobą. Ale to na nic, i tak wiadomo, o co chodzi: że on, Marian, się boi. Boi się ojca.

Niedawno jeszcze uważał za naturalne, że trzeba ojcu ustępować i stosować się do jego woli, nie wypowiadając swego zdania, a w ważnych wypadkach odwołując się do pomocy mamy. Ostatnio z biegiem czasu coraz częściej zdarzało mu się myśleć, że postawa ojca jest nie tylko trudna do zniesienia, ale i niesłuszna, buntował się przeciw znoszeniu jej tylko z tego powodu, że „ojciec taki już jest”, jak mówiła mama. Chodząc do kolegów, odkrył, że ich rodzice są na ogół tolerancyjni i albo wcale nie wtrącają się do swoich dzieci (Marian nie był pewien, czy właśnie tego by dla siebie pragnął), albo przynajmniej liczą się z ich zdaniem (tak, według Mariana, być powinno).

„To się musi zmienić” — stwierdzał przy okazji różnych domowych spraw, które ojciec po dawnemu przeprowadzał zgodnie ze swoją wolą. Ale jak tego dokonać? Od czego ta zmiana powinna się zacząć? Od kogo? Mamie nie przyjdzie to nawet do głowy, szkoda marzyć — choć na pewno chciałaby, żeby w domu było inaczej. Więc nikt inny, tylko on, Marian, powinien się na to ważyć. Powinien — i dopiero co, przed kilkoma dniami, miał po temu okazję. Zmarnował ją, nie zrobił najmniejszej próby, by się przeciwstawić! Zląkł się ostrych słów, przykrego tonu, złego nastroju w domu. No, a wynik wiadomy: Danka przyjedzie.

„Następnym razem się nie poddam, mowy nie ma” — myśli Marian, kończąc robotę. Nie wiadomo, kiedy „następny raz” się zdarzy, postanowienie pozwala jednak Marianowi spojrzeć na świat i własne życie nieco pogodniej. Co do świąt, „mówi się trudno”, w taki czy inny sposób postarają się obaj z Julkiem dziewczynę unieszkodliwić i mieć jak najwięcej czasu dla Zenka. Może się jakoś uda.

W przedpokoju zatrzymuje Mariana podniesiony głos ojca i pełen napięcia, chociaż cichy, głos matki. Nieporozumienie. Nie lubi tego, nie cierpi. Jaka szkoda, że nie zamarudził na podwórzu! Dobrze chociaż, że Julek śpi.

— Poradzę sobie, nie bój się. — To mama. Próbuje coś ojcu wyperswadować.

— Oczywiście! — W słowach ojca ostra ironia. — Zawsze sobie radzisz. A że kosztem własnego zdrowia, to nieważne.

— Ależ, Romku...

Może wyjść, chociaż na parę minut? Przez ten czas skończą, jak wróci, będzie po wszystkim. Nim sięgnął po powieszoną dopiero co czapkę, usłyszał pytanie:

— Marian to ty?

— Ja. A co?

— Chciałam wiedzieć, kto wszedł do sieni. Włóż kapcie, na pewno buty mokre.

Żaden pretekst wymknięcia się na ulicę nie przychodzi do głowy, trzeba zostać. Marian opieszale ściąga kożuszek, rozważając, gdzie się podziać. Julka lepiej nie budzić, do rodziców za nic! Pójdzie do kuchni — dokąd, niestety, dobiega z tamtego pokoju każde słowo. A może, świadomi, że jest w domu — odłożą rozmowę na później lub przynajmniej trochę się uspokoją? Ojciec wydaje się mocno rozdrażniony, mama także, choć stara się zachować spokój. Podejmują bez zwłoki wymianę zdań, obecność Mariana nie krępuje ich wcale.

— Nieraz przecież mam nocne dyżury.

— Ale nigdy tyle. Trzy noce w tygodniu przedświątecznym — to już przesada! Jeżeli nie możesz tego zmienić...

— Jakim sposobem? Dwie pielęgniarki są chore, mówiłam ci już.

— Jeżeli tak, to ta dziewczyna nie może przyjechać. Trudno.

„Ta dziewczyna”? Danka? Oczywiście, że chodzi o Dankę! Więc nie przyjedzie? Jeżeli ojciec tak twardo jest przeciw, to na pewno nie! Mariana ogarnia niespodziewana radość. Wbrew wszystkiemu, wbrew niechęci, którą czuje do ojca, kiedy ten mówi do mamy w nieprzyjemny sposób. Danka nie przyjedzie! Będą z Zenkiem sami. Sami! Pójdą na lód, pójdą na sanki, ułożą sobie czas, jak tylko Zenek będzie chciał.

W pokoju rodziców milczenie, rozmowa chyli się pewno ku końcowi. Mama... dziwnie jakoś brzmi jej głos, można by sądzić, że słowa dopiero co wypowiedziane przez ojca wcale do niej nie dotarły.

— Ta dziewczyna nie sprawi mi żadnego kłopotu. Innych lat Julek przyjeżdżał z Helcią, teraz przyjechał sam, więc...

— Helcia! — przerywa ojciec. — To zupełnie co innego, to rodzina.

„Ma rację” — myśli Marian. Mama niepotrzebnie przedłuża rozmowę, wiadomo przecież, że ustąpi. A tak, to ojciec jeszcze więcej się zirytuje i powie coś przykrego, mama się obrazi i przez parę dni znowu będzie w domu niemiło.

— Proszę cię. Ja...

Ojciec nie pozwala mamie mówić dalej.

— A ja cię proszę — przecina kategorycznie — żebyś jeszcze dzisiaj wysłała depeszę: tak i tak, przyjazd niemożliwy, przepraszam, i koniec.

Tym razem cisza zalega w mieszkaniu na długo. Może mama układa tekst telegramu? Ojciec spaceruje koło stołu, słychać jego miarowe kroki. Poza tym nic, zupełny spokój. I nagle, kiedy już chyba nikt się nie spodziewał, rozlega się niegłośny, ale wyraźny głos mamy: — Nie zrobię tego.

Oświadczenie jest tak niezwykłe, tak niezgodne z panującym w domu obyczajem, że Marian zrywa się ze stołka i słucha dalszego ciągu z bijącym sercem, stojąc przy drzwiach jak wryty. Więc jednak mama postawi na swoim?

— Jak to? — wykrzykuje ojciec. Przestał chodzić, kroki ucichły. — Co to znaczy?

— Nie mogę. Naprawdę! Ta dziewczynka wie już, że ma przyjechać, cieszy się! I teraz mamy jej sprawiać zawód?

— Sytuacja się zmieniła.

— Wiesz, co ona sobie pomyśli, jak dostanie depeszę? Że z takimi jak ona nikt się nie liczy.

„Z takimi jak ona”... Jest w tym określeniu coś znanego, coś, co niespodziewanie budzi w Marianie niepokój.

— Mówisz, jakbyś ją znała! To po prostu śmieszne.

— Proszę cię! Jeżeli ona nie przyjedzie, będę miała popsute święta.

— A że ja będę miał popsute święta, jeśli będziesz musiała obskakiwać tyle osób, to o tym nie myślisz? — wybuchnął ojciec.

— Ależ, Romku! — protest mamy brzmi tym razem słabo. Zlękła się? Straciła wiarę w swoją słuszność?

— Może po prostu uważasz, że nie zasługuję na odpoczynek? Może praca i równocześnie studia to według ciebie za mało!

— Romku, jak możesz?... — powtarza bezradnie mama.

Dopóki chodziło o nią samą, o jej własne zmęczenie i pracę, znajdowała siłę do walki, teraz załamała się, bo chodzi o ojca. Nie umie przeciwstawić się jego zarzutom, choć są niesłuszne i niesprawiedliwe, nie umie! Jeszcze chwila, a zgodzi się na wszystko.

Jeszcze chwila. Tymczasem można siąść z powrotem przy stole, sięgnąć po gazetę albo stanąć sobie przy oknie i popatrzeć w ciemniejącą uliczkę. Marian spogląda w kuchenne wnętrze, spokojne i przytulne, potem szybkim spojrzeniem ogarnia przedpokój i uchylone drzwi do pokoju rodziców, jakby mierzył dzielącą go od nich odległość. „Tak — mówi do siebie. — Zrobię to”. Dłuższy czas wtórował w myślach argumentom ojca, wyławiając z nich wszystko, co sprzyjało jego własnemu pragnieniu, by spędzić święta tylko z Zenkiem, tylko jemu, bez żadnych przeszkód, poświęcić cały swój czas. A teraz inaczej... Teraz doznawał dziwnego uczucia, jakby właśnie to, co kiedyś z Zenkiem przeżyli, nakazywało mu wziąć w obronę nieznaną i wcale tu niepożądaną dziewczynę.

Matka drgnęła, jakby nagłe zjawienie się Mariana przestraszyło ją, ojciec też jest zaskoczony. Czekają, co powie.

Marian spuszcza głowę. Nie może patrzeć tak wprost, boi się. Przełyka ślinę.

— No? O co ci chodzi? — przynagla ojciec.

— Chciałem powiedzieć, że... Że nie można wysyłać telegramu, żeby ta dziewczyna nie przyjeżdżała.

— Marian?! — matka patrzy na syna z niedowierzaniem.

— Dlaczego to „nie można”? — pyta ostro ojciec. — Może nam zechcesz wyjaśnić!

— Powinna przyjechać. Jeżeli już mama ją zaprosiła... Tak uważam.

— Tak „uważasz” — ojciec prawie krzyczy. Poczerwieniał, jest rozgniewany, wzburzony niespodziewanym oporem. — A matka? O matce to nie pomyślisz... ile będzie miała roboty! To się dla ciebie nie liczy, to jest dla ciebie bez znaczenia!

— Nie! — zaprzecza gorąco Marian. — Ale... — I milknie. Jak ma wytłumaczyć to, co sam z trudem przed chwilą zrozumiał? Ojciec bywa dla mamy niemiły i ostry, ale o nią dba, bardzo dba, i to jest dla niego najważniejsze. Tylko że czasem jest tak, że nie to właśnie powinno być najważniejsze, tylko coś innego... Ktoś inny, jak na przykład ta Danka. I mama tak na pewno uważa, i chciałaby, żeby ojciec tak samo, tylko że nie umie mu tego wytłumaczyć.

A jeżeli mama tego nie umie, to jakże on, Marian? Pouczać ojca? Niemożliwe, nie przeszłoby przez gardło. Więc co powiedzieć? Ojciec czeka!

— Mama się przecież zgadza...

Nie, tak nie trzeba, nie trafi to ojcu do przekonania. I nagle Marian zwraca się gorąco i bezradnie do matki:

— Mamo, proszę cię!

— Ależ, Marianie...

— Niech ona przyjedzie!

— Ja przecież chętnie! Romku?...

W odpowiedzi głuche milczenie, a tymczasem w głowie Mariana pojawia się argument, który powinien do ojca trafić, jest przecież człowiekiem solidnym.

— Mama ją zaprosiła, a to przecież jest jakby obietnica, prawda?... Pomyśli, że my, że nasze słowo... — Marian zacina się, wstyd mu mówić dalej. Ojciec spogląda to na niego, to na mamę i w końcu wzrusza ramionami.

— Więc nie dosyć, że jest Julek i będzie tu jakiś Zenek, to jeszcze ta dziewczyna!

Marian odwraca twarz, a mama jakimś dziwnym głosem, który ma oznaczać, że nic szczególnego nie zaszło, oświadcza, że poradzi sobie, nie ma strachu, od początku mówiła, że sobie poradzi, umie przecież organizować pracę.

— Ciekawe, kto się nią będzie zajmował? — zrzędzi ojciec, ani słowem nie przyznając się, że przegrał. — Ja nie!

Powiedzieć, że obaj z Julkiem postarają się pomóc? Można by, ale Marian nie lubi takich deklaracji, nie odzywa się więc. Ojciec pyta, gdzie gazeta, i idzie po nią do kuchni.

— Nie myślałam, że masz ochotę na przyjazd tej dziewczyny — mówi cicho matka.

— Ja nie mam ochoty. Wcale.

Matka kieruje na Mariana wnikliwe, uważne spojrzenie i przygląda mu się długo. Czy zrozumiała? Coś musiała zrozumieć, bo powiedziała niepewnie, jakby prosząc Mariana o wyrozumiałość:

— Ojciec nie ze względu na siebie...

— Wiem, wiem — mruknął Marian.

— To już teraz mamy siedzieć w domu? Cały czas? — pyta Julek.

Odpowiedziało mu oznaczające „tak” kiwnięcie głową. Marian spokojnym, ale krytycznym okiem oglądał sanki, które przez dwa popołudnia naprawiali i lakierowali.

— Daj śrubokręt, muszę dokręcić.

— Polecimy chociaż na trochę!

— Ale skąd.

— Na przykład na górkę nad tartakiem. To blisko.

— Ona tu może być za dwadzieścia minut. Albo i prędzej.

— Zwariowałeś? Jest czwarta, autobus wlecze się z dworca prawie godzinę.

— Ją przywiezie pan Maniak. Ciężarówką.

— Maniak? — zdziwił się niemile Julek. — Dlaczego? — spytał ze źle ukrytą zazdrością.

— Przyjeżdża pierwszy raz, mogłaby nie trafić.

— Też! — Julek wzgardliwie odął usta. — To nie pójdziemy?

— Ma zastać zamknięte drzwi?

— Guzik mnie obchodzi. Nic by się jej nie stało, jakby trochę poczekała.

— Zajmij się czymś, nie stercz tak.

— To ty sterczysz. Ja chcę wyjść.

Marian odwrócił obie pary sanek płozami do góry.

— Od spodu to polakierowałeś, jakbyś miał w ręku drgawki — rzekł z niezadowoleniem.

Krytyka nie zrobiła na Julku wrażenia.

— Całe popołudnie zmarnowane — podsumował ponuro i przysiadłszy na brzeżku krzesła wyciągnął przed siebie nogi najdalej, jak potrafił. Trwał tak bez ruchu, demonstrując beznadziejność sytuacji, dopóki Marian nie poradził mu dobrodusznie, żeby przestał się wygłupiać.

— A jutro? — zakrzyknął Julek, zrywając się. — Ciekawe, co jutro?! Znowu nigdzie nie pójdziemy?

Marian puścił zaczepkę mimo uszu. Dokręcił wszystkie śrubki, przyjrzał im się i wreszcie, pokonawszy niejasny, wewnętrzny opór, powiedział z wahaniem:

— Zobaczymy. A w ogóle to może nie będzie tak źle.

— Co nie będzie źle?

— Z nią.

— Wyobrażam sobie! — zadrwił Julek.

— Z Pestką i Ulą też nie od razu chciałeś się zadawać.

— Porównanie!

— Dlaczego? Może ta Danka jest całkiem możliwa.

— A co ciebie obchodzi, jaka ona jest? — Julek patrzył na Mariana podejrzliwie. — Mnie obchodzi Zenek i żeby nikt nie przeszkadzał. A więcej nic.

— Głupi jesteś — orzekł Marian, czując, że posądzono go o skłonność do zdrady. Śmieszne!

— A ty jesteś dziwny — zemścił się Julek.

— Dziwny?

— A pewnie. Jak przyjechałem, to inaczej o tej Dance mówiłeś.

„To prawda” — uświadomił sobie Marian. Wyobrażał sobie wtedy, że Danka jest nieznośna, gadatliwa, wścibska — i z góry się na nią o to złościł. A potem, choć przecież niczego nowego się o niej nie dowiedział, jakoś mu przeszło. Ale dlaczego? Dlatego, że ją obronił? Obronił ją, owszem (choć przedtem ani mu to było w głowie), i chyba od tamtej właśnie chwili zaczęło się w nim coś zmieniać. „Właściwie to to jest bez sensu” — osądził, próbując krytycznie ocenić sytuację. Może i bez sensu, ale co z tego? Chęć, by Danka nie doznała krzywdy w jego domu, nie dawała się stłumić.

Dlatego właśnie próbował wpłynąć na Julka, przed którym zataił pamiętną rozmowę z rodzicami (za trudno było o tym mówić) i który nie dawał się w żaden sposób ułagodzić. Przyjazd Danki nadal był dla małego nieznośną przeszkodą w spotkaniu z Zenkiem i budził w nim protest. „Ja także wołałbym, żeby nie przyjeżdżała” — myślał nieraz Marian. Skoro jednak przyjeżdża, niech to przebiegnie możliwie gładko. Może zresztą nie będzie to takie trudne? Może Danka jest miła? Na przykład cicha i spokojna jak Ula albo wesoła i śmiała jak Pestka? Dlaczego właśnie nie miałaby taka być?

— Marian? — Uraza Julka zelżała i milczenie zaczęło mu ciążyć. — Co dostaniesz na gwiazdkę od swoich rodziców?

— A skąd ja to mogę wiedzieć?

— Ja też nie wiem, co dostanę! Moja mama wysłała prezent pocztą do wujenki, powiedziała mi, że to piernik i orzechy, no wiesz, na święta, ale...

— Twoja mama zawsze coś takiego przysyła.

— W tej paczce jest coś więcej, wymacałem!

— Wymacałeś?

— Tak, ale w żaden sposób nie mogę zgadnąć, co to jest. Coś miękkiego.

— Może szalik?

— Mam szalik!

Na dalsze zastanawianie się zbrakło czasu: w przedpokoju rozległ się ostry dzwonek.

— Ona? — szepnął Julek. Z przejęciem — wbrew demonstrowanej dopiero co wzgardzie i obojętności.

— Chyba.

Marian poczuł, że robi mu się nieswojo. Otworzył drzwi, z ciemnej, zimnej sieni wynurzyła się i stanęła w progu niewiele niższa od niego, zarumieniona od mrozu dziewczyna w czerwonej czapce. Nie wchodziła głębiej, tkwiła bez ruchu, z małą walizką w ręce, i jakby rozważając, czy warto tu zostać, czy może lepiej iść gdzie indziej, bystrymi, bardzo niebieskimi oczami spoglądała to na Mariana, to na Julka.

— No? — huknął zza jej pleców zniecierpliwiony głos pana Maniaka. — Właźże! To tutaj, nie bój się.

— Czego mam się bać? — głośno roześmiała się Danka, stawiając walizkę na środku przedpokoju. — To oni się boją.

— My? — oburzył się Julek. — Czego? Ciebie? — I dotknięty do żywego spojrzał na nowo przybyłą tak wrogo, że Marian szybko, choć niby od niechcenia, położył mu rękę na ramieniu.

— Rozbierz się — bąknął do Danki — mamy nie ma... ale ja...

— To się sobie nie przedstawiacie? — zgorszył się pan Maniak. — Taki dziś obyczaj?

— Jestem Marian... A to mój cioteczny brat, Julek.

— Danka — rzekła dziewczyna i łaskawym ruchem dorosłej osoby podała rękę obu chłopcom.

Mina Julka ujawniła niedwuznacznie, że uważa ten gest za idiotyczny.

— Może pan wejdzie? — zwrócił się Marian do pana Maniaka, wskazując drzwi do pokoju. Udawał swobodę, ale czuł się skrępowany jak rzadko. — Może pan zmarzł?

— Zmarzłem, ale wejść nie wejdę, czasu nie ma. Kłaniaj się mamie.

— Mama prosiła, żeby podziękować.

— Dobra. Nie ma za co. Bywajcie.

— Do widzenia.

Trzasnęły drzwi. Byli teraz sami, we troje, na środku przedpokoju — i Marian nie miał pojęcia, co robić dalej. Okropność, że mamy akurat nie ma w domu! Nawet z ojcem byłoby raźniej. Z niespodziewaną pomocą przyszedł mu Julek.

— Długo będziemy tu sterczeć? — spytał z tak jawnym niezadowoleniem, jakby w mieszkaniu nie było nikogo obcego. Pozwoliło to Marianowi ochłonąć.

— Rozbierz się — zwrócił się po raz drugi do Danki, tym razem prawie już normalnym głosem.

Ściągnęła płaszcz i czapkę, która spadła na podłogę; Marian spojrzał i zdrętwiał: cały środek przedpokoju był zabłocony, gumowe podeszwy gościa zostawiły na wyczyszczonej podłodze mokre, czarne ślady. Co powie ojciec?! Iść po ścierkę, wytrzeć? Głupio! No i Dance będzie strasznie nieprzyjemnie.

— Chodźmy do pokoju!

— Ale nabłociłam! — roześmiała się beztrosko, jakby to było coś zabawnego.

Marian zesztywniał, początek jakiś trudny, ale może potem sytuacja się poprawi.

— Siadaj — rzekł, kiedy weszli.

Danka usiadła. I znowu nic, zupełne milczenie, nie pomagała mu wcale, nie robiła w tym kierunku żadnego wysiłku. I, co najgorsze, patrzyła prosto przed siebie, jakby to, co naokoło, wcale jej nie obchodziło.

— Siadaj — zwrócił się do Julka.

— A po co? Wolę stać.

— Jak sobie chcesz.

Co teraz? Pustka w głowie, zupełnie nie wiadomo, co powiedzieć. Ach, prawda! Marian z ulgą przypomina sobie zlecenie matki.

— ...Możemy zagrzać herbaty. I jeżeli jesteś głodna, to...

— Nie jestem głodna.

— Dlaczego myślałaś, że się ciebie boimy? — spytał zaczepnie Julek.

— Bo mieliście takie miny.

— Jakie?

— Głupie.

Julek poczerwieniał. Danka uśmiechnęła się złośliwie i spytała od niechcenia:

— Często ktoś tu z Warszawy przyjeżdża? Chyba nie.

— Zgaś w przedpokoju światło — zwrócił się do Julka Marian, poczuwszy, że na razie nie należy dopuszczać małego do głosu.

— Sam zgaś.

— Zgaś! — rzekł kategorycznie Marian.

Julek wzruszył ramionami na znak protestu, usłuchał jednak. Kiedy niechętnie wkraczał z powrotem, Marian spojrzał ku niemu, marszcząc ostrzegawczo brwi; Julek wzruszył ramionami po raz drugi, miał jednak taką minę, jakby dawał do zrozumienia, że wszystko, co się tu dzieje, nic go nie obchodzi. Na razie nie można było pragnąć niczego więcej.

Danka, która w czasie tych manewrów siedziała sztywno, jakby przyszła tu na pięć minut, i patrzyła w ścianę, poruszyła się nieznacznie, pytając:

— Znacie jakieś dziewczyny z Warszawy? Pewno ja jestem pierwsza.

„A Ula? A Pestka?” — przeleciało Marianowi przez głowę.

— Nie — mruknął nie od razu, bo wszystkie jego myśli pożeglowały w stronę Olszyn. Czy Pestka i Ula chwaliłyby się, że są z Warszawy? Nigdy! Nagle do jego uszu dotarło zjadliwe słówko: „Beznadzieja”, szepnięte przez Julka. Otrząsnął się i rzekł pospiesznie: — Może jednak coś zjesz?

— Wody bym się napiła.

— To chodź do kuchni.

Przeszli do kuchni, może tutaj zrobi się trochę swobodniej? Danka wypiła dwa kubki wody, jeden po drugim, i odetchnęła głęboko.

— Okropnie było w pociągu gorąco.

— I pewno tłok — ofiarnie podtrzymał rozmowę Marian.

— Najgorsze, że ten pociąg tak się wlecze. Można skonać!

— Szkoda, że nie wsiadłaś w torpedę — wtrącił niby od niechcenia, ale zjadliwie Julek, uznawszy widocznie, że milczał dostatecznie długo. Marian poczuł niepokój.

— Też! Żadna torpeda tu nie jeździ — oświadczyła Danka.

— A właśnie, że jeździ!

— Julek! — warknął Marian. — Jeździ — zwrócił się informacyjnie do Danki. — Jeździ, tylko że się w Jurocinie nie zatrzymuje.

— Więc po się wysilasz? — Dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco, patrząc na Julka. — Jakby tu chodziła torpeda, przyjechałabym torpedą.

— Akurat by ci dali!

— Bo co?

— Bo za drogo kosztuje!

— Dla ciebie może za drogo, dla mnie nie.

— Pewno...

— Nie wygłupiaj się! — ostro przyhamował Julka Marian. Był na niego zły... a na Dankę także. Kłóci się z małym o głupstwa, jak równa z równym, a jest przecież o dwa, trzy lata od niego starsza. Do czego jej to potrzebne?

— Pewno w ogóle nigdy torpedą nie jechałaś — ciągnął swoje Julek, na nic niebaczny.

— Owszem — mówiła Danka, unosząc dumnie głowę do góry. — Jechałam torpedą nad morze. I do Zakopanego. I do... do Poznania. Do Katowic też. Do Wrocławia.

„Kłamie” — myślał Marian. Nie miał żadnych w tym względzie wątpliwości. Ale dlaczego to robiła, tego nie mógł pojąć.

— W małych dziurach torpedy się nie zatrzymują — wywodziła górnie Danka, patrząc po swojemu gdzieś wysoko, nie wiadomo gdzie. — Niestety!