Informatyk – klik kłamstwa, klik grozy - Iwe Hulkon - ebook

Informatyk – klik kłamstwa, klik grozy ebook

Iwe Hulkon

5,0

Opis

Nieugięci twardziele też mają swoje słabości, które czasem wiele ich kosztują, w tym nawet życie własne… lub innych.
Do agencji wywiadowczej w ogarniętej przemianami lat dziewięćdziesiątych Polsce trafia na przeszkolenie była policjantka pionu kryminalnego z południa kraju i zajmuje miejsce agentki, która rok wcześniej zginęła w tragicznych okolicznościach. Kobieta planowana jest na oficera na etacie zewnętrznym o zakresie działania szpiegowskiego za wschodnią granicą. Niespodziewane zainteresowanie szefa agencji jej osobliwą postacią ściąga na nią śmiertelne niebezpieczeństwo.

Iwe Hulkon – autor związany ze służbami w czasie transformacji ustrojowej w Polsce. Powieść "Informatyk – klik kłamstwa, klik grozy", która opisuje sensacyjne wydarzenia dotyczące wewnętrznych działań służb mundurowych, zaplanowana została w dwóch częściach: "I – Gabriela" oraz "II – Konrad" (w przygotowaniu) i jest debiutem autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 812

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lunamer

Nie oderwiesz się od lektury

Ile emocji, nic tylko czekać na olejną część mam tylko nadzieje, że … nie chce spoilerowac ale ona zasługuje na prawdziwą miłość.
00

Popularność



Podobne


WRZESIEŃ 1993

Kapitan Ryszard Kosek w zasadniczej postawie stał przed pułkownikiem Adamem Lorencem w jego gabinecie w siedzibie wywiadu przy ulicy Miłobędzkiej w Warszawie. Lekko wyłupiaste czarne oczy kapitana śledziły wyraz twarzy przełożonego zatopionego w lekturze raportu, jaki osobiście mu dostarczył. A był fatalny:

 

W dniu 15 września 1993 roku z niewyjaśnionych przyczyn spłonęło doszczętnie mieszkanie agentki Gabrieli Domaniewskiej zatrudnionej w Agencji Techniki Operacyjnej i Wywiadu w Kierczu. Mieszkanie mieści się na parterze czteropiętrowego bloku przy ulicy Kasztanowej 2 na osiedlu Podzamcze. W tym czasie spłonął również jej samochód zaparkowany przed wymienionym blokiem. Agentki nie odnaleziono. Z uwagi na fakt, że posiadała broń palną, opublikowano komunikat o jej poszukiwaniu.

Pierwszych czynności oględzin mieszkania i samochodu dokonała miejscowa jednostka policji powiadomiona przez lokatorów budynku…

Pułkownik rzucił raport na biurko.

– Co się u was dzieje, kapitanie? Już druga wasza agentka ginie w niewyjaśnionych okolicznościach! Kiedy wraca major Maj? Powiadomiliście go?

– Nie, wraca za trzy dni. Nie chciałem go niepokoić, załatwia ważne sprawy, jak pan pułkownik wie, podłączenie naszych komputerów do światowej sieci Internetu.

– Ja się na Internecie nie znam, od tego jest major Maj, ale powinien wiedzieć, co się u niego stało. Nie macie szczęścia do kobiet! – Spojrzał ostro na kapitana. – Ale przecież to pańska pracownica, pan jest naczelnikiem obserwacji wywiadowczej i to pan przyjął ją do służby. To jakaś pańska rodzina? Znajoma? – rzucił z sarkazmem.

– Nie, nie! Nie znałem jej, major Maj też jej nie znał.

– To jak się u was znalazła?

– Przysłali ją z policji, to była wyjątkowa sytuacja, a i okoliczności trochę niecodzienne…

CZĘŚĆ IGABRIELA

Będziesz tym, kim każę ci być –kochanką, dziwką, szpiegiem, zabójczynią.

Twoje życie należy do mnie.

ROZDZIAŁ IZima w odwrocie

Sympozjum w Kopenhadze rozpoczyna się w poniedziałek 1 marca 1993 roku – brzmiała treść depeszy, jaką major Maj otrzymał drogą służbową wraz z zaproszeniem na targi komputerowe.

Konferencja dotyczyła wszechogarniającego świat Internetu, o którym w Polsce niewielu miało pojęcie. Dla większości ludzi słowo INTERNET było wciąż nic nieznaczącym, mało zrozumiałym terminem, ale dla majora – marzeniem, którego spełnienia wyczekiwał niecierpliwie.

Do tej pory, pełniąc funkcję dyrektora Agencji Techniki Operacyjnej i Wywiadu, zwoził dla służb specjalnych i wszelkich agencji wywiadowczych w kraju najnowsze zdobycze techniki z całego świata. Pretendował do tego stanowiska nie tylko z racji wykształcenia – ukończone studia cybernetyczne i kilka kursów z zakresu informatyki, fizyki stosowanej i matematycznego projektowania nie były niczym nadzwyczajnym. Maj miał jednak niezwykłą intuicję techniczną: patrząc na urządzenie, wyobrażał sobie jego konstrukcję, co dotyczyło również, a może przede wszystkim, komputerów i ich oprogramowania.

Jeszcze jedna nietuzinkowa cecha uczyniła go obieżyświatem dostarczającym nowoczesny sprzęt: był poliglotą. Nie wiedział, skąd to się brało, po prostu taki był.

* * *

W recepcji niewielkiego hotelu o szumnej nazwie Continental na przedmieściach Kopenhagi zameldował się w niedzielę późnym popołudniem. Recepcjonista wskazał mu kierunek do hotelowej restauracji, ale on zabrał klucz do pokoju. Nie lubił spoconych ludzi w żadnym zakątku kuli ziemskiej, więc pierwszą czynnością po podróży był szybki prysznic, potem zmiana koszuli i dopiero zejście na kolację.

Zbiegł lekko po schodach, chowając klucz w kieszeni modnej tweedowej marynarki, minął recepcję, mały drink-bar o stonowanych, aksamitnych światłach, gdzie na wysokich krzesłach siedziało dwóch mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Szybkim spojrzeniem objął kilka pustych stolików z okrągłymi czarnymi blatami i wszedł do rzęsiście oświetlonej niewielkiej restauracji. Bliżej drzwi kilka osób spożywało posiłek, a w głębi, tuż pod witrynowymi oknami, przy trzech stołach zasiadali głośno zachowujący się goście. Kelner poprowadził go tam.

Konrad obrzucił wzrokiem zajęte rozmową, jedzeniem i ogólną wesołością towarzystwo. Nieznacznie machnął dłonią do kilku mężczyzn, których znał z różnych kursów, konferencji i nieoficjalnych spotkań. Niektórzy udawali, że go nie zauważają, on ich również – znali się z zupełnie innych sytuacji. Między nimi był Tom Harvest, Brytyjczyk, któremu nawet nie drgnęła powieka, gdy omiatał Polaka obojętnym spojrzeniem, a któremu Konrad uratował kiedyś życie. Było też kilka kobiet z Europy, głównie ze Skandynawii, i z Ameryki wyróżniających się kolorowymi strojami pośród stonowanych męskich garniturów.

Właśnie usiadł na krześle i przysunął je do stolika przykrytego białym obrusem, gdy obok rozległ się stłumiony, gardłowy okrzyk:

– Oh, my pretty boy! My friend!

Konrad podniósł się, gdyż biegła do niego Harriet, jego amerykańska przyjaciółka. Dosyć wysoka, ładnie zbudowana, z prostymi kasztanowymi włosami do ramion i długą grzywką sięgającą migdałowych oczu. Odważnie objęła go za szyję i pocałowała w policzek, zostawiając na nim mocno czerwoną szminkę, on zaś pocałował ją w dłoń, wzbudzając śmiech i żarty o wymarłych już dżentelmenach całujących kobiety w rękę.

– Po kolacji w barze? – szepnęła mu do ucha.

Skinął głową, spoglądając na nią prowokująco swoimi szarymi oczami.

Rozmowy przy stole w większości toczyły się w języku angielskim, z rzadka słychać było duński czy jeszcze inny, ale on kodował wszystko, co usłyszał, nawet grzecznościowe banały. Taki już był.

* * *

W nastrojowo oświetlonym barze Harriet siedziała z kieliszkiem martini w dłoni, na jego wejście poklepała wysokie krzesło obok.

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że tu jesteś! – Śmiała się wesoło, patrząc mu prosto w oczy, a kiedy siadał, uwodzicielsko zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Zawsze jej się podobał: wysoki, szczupły, wysportowany, o długich nogach, z szerokimi, silnymi barkami, z ciemnoblond włosami układającymi się w jaśniejszą falę nad czołem. Szare tęczówki jego oczu miały w sobie srebrne punkciki, które zwłaszcza w ciemności wydawały się świecić.

– Ile lat się nie widzieliśmy? Cztery? Pięć? – zgadywał. – Bawimy się w Jamesa Bonda? Nadal pięknie wyglądasz. Masz tu jakiś wykład czy jesteś słuchaczką tak jak ja?

– Mam wykłady i będziesz mnie słuchał przez cztery dni.

– Tylko cztery? – Uniósł brwi, wpatrując się w jej regularne, szlachetne rysy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, prostym, długim nosem i szerokimi ustami. Miała duże białe zęby, kiedyś żartowali, że są większe niż jego.

– Tylko! – Zaśmiała się uwodzicielsko. – Nie marnujmy więc czasu!

Poznali się pod koniec lat osiemdziesiątych w San Diego w Kalifornii, gdy Konrad został wysłany na pierwszy kurs komputerowy. Wówczas w Polsce pojawiały się zaledwie dziecinne kalkulatory dokonujące prostych matematycznych działań.

Harriet była wykładowczynią na kursie. On był żonaty w Polsce, ona zamężna w Stanach. Wpadli sobie w oko już na pierwszym wykładzie i tej samej nocy wylądowali w jej łóżku.

Konrad miał wiele przyjaciółek, ale Harriet lubił szczególnie, bo to ona wprowadziła go w świat wyrafinowanej fizycznej miłości. Nauczyła go panowania nad swoimi emocjami podczas erotycznego zbliżenia, powolnego budowania napięcia, a przez to wspinania się na coraz wyższy jego poziom, przesuwania granic własnej wytrzymałości, zanim osiągnie szczyt. Pokazała mu, jak dzięki kontrolowaniu swoich reakcji może dawkować partnerce coraz silniejsze doznania, aby prowokować u niej chęć do jeszcze głębszego zbliżenia; jak dbać o jej komfort i czuwać nad momentem jej spełnienia, a wówczas jego może być o wiele silniejsze. I satysfakcja nieporównywalna, gdy widział uznanie w oczach kobiety.

W dzień uczyli się w dużej auli, gdzie Harriet stała za komputerem, a on w grupie kursantów z całego świata ćwiczył na terminalu. W nocy ekscytowali się sobą nawzajem.

W barze panowała przytulna atmosfera – nastrojowa cicha muzyka, przyjemny brzęk kieliszków stawianych przez barmana na marmurowej ladzie, przyciszone rozmowy gości wracających z kolacji, a pragnących pokrzepić się dobrym trunkiem przed snem.

Konrad i Harriet nie tracili czasu, sącząc chłodne martini, już szeptali sobie podniecające frazy – to też był element gry wstępnej.

Nagle ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Konrad błyskawicznie się odwrócił.

– Hej, Konrad! – Stał za nim około pięćdziesięcioletni mężczyzna.

– Och, Tom! – Konrad zgrabnie ześlizgnął się z hokera i przyjął uścisk dłoni Harvesta. – Cieszę się, że cię widzę. Poznaj moją przyjaciółkę Harriet. To nasza informatyczna muza!

Harriet przywitała się z Tomem, choć od razu wydał jej się niepociągający, zbyt niski, krępy i trochę za stary. Sama miała czterdzieści pięć lat, wolała jednak młodszych, silnych mężczyzn.

– Chciałbym zamienić z tobą słowo – zwrócił się Tom do Konrada, jakby nie zauważając, że im przeszkadza.

– Oczywiście, wejdziesz do mnie?

Tom skinął głową.

– Harriet, nie gniewaj się. Jaki masz numer pokoju? Za chwilę do ciebie przyjdę. – Konrad położył dłoń na jej wypielęgnowanych paznokciach.

– Dwieście trzy – odpowiedziała ze śmiechem. – I weź butelkę czegoś dobrego!

* * *

Szli równym krokiem korytarzem, schodami i znowu korytarzem, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Konradowi w błyskawicznym tempie przewinął się film – takiej głupoty, jaką popełnił wtedy, nie zrobiłby już nigdy. A wówczas nie był wcale takim żółtodziobem.

Raut w fińskim konsulacie w Göteborgu, na który pojechał ze szwedzką kochanką Cecill. Około trzydziestu osób na mniejszym lub większym rauszu. Konrad nie pił, ponieważ następnego dnia w południe odpływał promem z Kapellskär do Turku. I nagle gdzieś w pobliżu padły dwa głośne strzały, jeden po drugim. Towarzystwo najpierw zastygło, muzyka przestała grać, a potem wszyscy rozproszyli się po sali bankietowej. I znowu strzały gdzieś na korytarzu, i tupot ciężkich butów. Przez chwilę nikt nie śmiał otworzyć drzwi, aby sprawdzić, co się dzieje, ale wkrótce do sali wpadł ochroniarz, oświadczając, że nakryto szpiega na włamaniu do pokoju szyfrów.

Przyjęcie się skończyło, przepytywano obecnych, czy nie zniknął żaden z gości, ale nikt nic nie widział. Cecill zabrała się z przyjaciółmi, a on poszedł do swojego samochodu. Parkował najbliżej bramy. Przechodząc do przednich drzwi, zauważył coś pod swoim samochodem, ale nim się zorientował, co to jest, czyjaś ręka uchwyciła jego but i usłyszał: Help me, please. Otworzył samochód, podał rękę uciekinierowi, pomógł mu wydostać się spod auta i położyć na podłodze pomiędzy siedzeniami. Wiedział już, że gość jest ranny. Na widok biegnącego strażnika Konrad zdjął kurtkę i rzucił ją na mężczyznę, po czym zatrzasnął drzwi, błyskawicznie wsiadł za kierownicę i ruszył do bramy. Wartownik sprawdzał wyjeżdżające samochody, jednak zaraz wszczęto awanturę, większość gości była wstawiona, wyjeżdżały po dwa auta naraz, zrobił się bałagan i Konrad wyjechał bez rewizji. Za bramą skręcił w prawo, w trochę mniej uczęszczaną ulicę, zjechał na pobocze i się zatrzymał. Spodziewał się, że uciekinier może strzelić mu w plecy albo w głowę, jeśli będzie miał siłę się podnieść, dlatego ze skrytki pod siedzeniem wyjął pistolet, wysiadł, otworzył tylne drzwi i z bronią w ręku zerwał z mężczyzny swoją kurtkę.

– Wstawaj! – polecił po angielsku. – Musisz usiąść z przodu.

Widząc, że uciekinier nie ma w ręce broni, schował swój pistolet i pomógł mężczyźnie podnieść się z podłogi. Zaprowadził go na miejsce pasażera, obszukał, zabrał jego broń z kieszeni płaszcza, zapiął na nim pas.

– Gdzie dostałeś? – Obrzucił go uważnym spojrzeniem.

Mężczyzna wskazał udo i brzuch.

– Shit! – zaklął Konrad. – To krucho z tobą. Podwiozę cię do szpitala.

– Nie, wywieź mnie ze Szwecji – poprosił nieznajomy, przyglądając mu się badawczo.

– Jadę kawał drogi na prom, umrzesz mi w drodze – powiedział Konrad bez ogródek.

– To wrzucisz mnie do wody…

– Pewnie! – Uśmiechnął się. – To takie proste!

Jednak zabrał go ze sobą. Za Göteborgiem opatrzył mu rany: ta w nodze nie była groźna, gorzej było z tą w okolicy biodra, chociaż nie krwawiła mocno. Podał mężczyźnie zastrzyk przeciwtężcowy.

Zmienił plany: zamiast do Kapellskär pojechał do Ystad, ponieważ było bliżej i przeprawa morska była krótsza. Nie powiedział, że jedzie do Polski, bo sam nie wiedział, co zrobić z tym Anglikiem.

– Jeśli przeżyjesz, zabiorę cię do domu, ale na wypadek gdybyś nie przeżył, mów, kogo mam zawiadomić.

Rozmawiał z nim podczas całej jazdy do promu, żeby wiedzieć, w jakim jest stanie; o sobie mówił niewiele, przedstawił się jako informatyk. Wjechali na prom o świcie, ale Tom Harvest nie mógł już wysiąść z samochodu. Po zaparkowaniu Konrad pomógł mu przejść na tył i tam przykrył go kawałkiem brezentu, jaki miał w bagażniku.

– Tylko nie śpij, będę tu zaglądał. Musisz wytrzymać około sześciu godzin. Przyniosę ci wody, a może lepsza będzie brandy?

Z portu zadzwonił do teścia i poprosił go o przygotowanie pokoju oraz wezwanie lekarza z narzędziami do operacji. I na wszelki wypadek – grabarza z łopatą.

Tom przeżył. Przy zjeździe z promu miał wysoką gorączkę, w Świnoujściu Konrad opiął go pasami i gnał do domu przez połowę Polski z prędkością, na jaką tylko mógł sobie pozwolić. Gdy wynosili go z samochodu przed wejściem do willi teścia, Tom był nieprzytomny. Ale lekarz już czekał. Po udanej operacji i krótkiej rekonwalescencji, pacjent mógł już przejść kawałek, podpierając się laską. Konrad zawiózł go do amerykańskiej bazy w Berlinie. Zostawił go na ławce w pobliżu, bo Tom twierdził, że ma tam przyjaciół i zaraz po niego przyjadą.

Na pożegnanie Harvest uścisnął mu rękę.

– Nie powiedziałeś mi, jak się nazywasz. Usłyszałem jedynie, że masz na imię Konrad… Chciałbym się jakoś odwdzięczyć…

– Może się kiedyś spotkamy, a wtedy w rewanżu mnie nie zastrzelisz.

Harvest przyglądał się chwilę młodemu człowiekowi o bystrym spojrzeniu.

– Nie jesteś tylko informatykiem, prawda? Jesteś jednym z nas – stwierdził z lekkim smutkiem w głosie.

– Tylko jeszcze nie po tej samej stronie. Ale mur berliński runął, wasza królowa nas lubi, więc może wkrótce będziemy przyjaciółmi?

– Chciałbym.

– Żegnaj, i lecz się. Nie po to cię uratowałem, żebyś był kaleką! Do miłego… – Podniósł dłoń na pożegnanie, wsiadł do samochodu na dyplomatycznej rejestracji i odjechał.

To było kilka lat wstecz. Od tego czasu wiele się zmieniło na świecie, bardzo dużo w Polsce. Idąc korytarzem z całkiem sprawnym Tomem, Konrad zastanawiał się, o co znajomy może go zapytać i ile on sam może mu powiedzieć.

Otworzył drzwi do pokoju, zaprosił gościa do środka. Na fotelu leżała otwarta walizka, z której Konrad przed godziną wyjmował czystą koszulę.

– Sorry, nie zdążyłem rozpakować rzeczy. A ty od kiedy tutaj jesteś? – Zamknął neseser i położył go na podłodze. – Siadaj, zajrzę do lodówki. Może poczęstuję cię czymś mocniejszym?

Tom podniósł dłoń w geście zaprzeczenia.

– Nie piję. A od czasu tych postrzałów nawet nie palę. – Usiadł wygodnie w fotelu.

Konrad odwrócił dwie szklanki stojące na tacy na ławie i nalał hotelowej mineralki.

– Wyzdrowiałeś? Wszystko okej? – Uśmiechnął się do Harvesta.

– Owszem, dzięki tobie! Wiesz, chcę ci podziękować… nie tylko za uratowanie życia, bo pewnie dobiliby mnie tam albo wykończyłbym się w więzieniu, lecz także za uratowanie mojego honoru. Gdybym nawet przeżył, pewnie zostałbym wymieniony za ich szpiega, ale wówczas musiałbym odejść z firmy, byłbym skończony. A dzięki tobie nikt nie wie, kto wykradł dane, wrażliwe dane… Zresztą sam wiesz jakie, bo prześwietliłeś mój mikrofilm.

– Masz o to pretensje? – zapytał ostrożnie Maj.

– Nie, wiem, że nie wykorzystałeś tych informacji. – Tom przyglądał się bacznie Konradowi. – Czekałem rok, dwa lata, czy coś wypłynie z całej tej historii. I nic. Nie powiedziałeś nikomu? Nie pochwaliłeś się, że uratowałeś brytyjskiego szpiega? Dlaczego?

Konrad wypił łyk wody.

– Ty byś się pochwalił?

Harvest się roześmiał. Ten młody człowiek naprawdę mu się podobał. Jak przez mgłę pamiętał go z wydarzeń w Szwecji, jego zdecydowane działanie, przebiegłość na wszystkich etapach podróży, dopóki sam nie stracił przytomności. A po przebudzeniu, gdy leżał w bandażach pod kroplówką w zupełnie prywatnym pokoju, oprócz pielęgniarki zobaczył jego blond włosy, szare oczy i zatroskaną twarz.

– Napędziłeś mi strachu, myślałem, że będę musiał cię zakopać w ogródku – powiedział mu wówczas Konrad i Tom poczuł się lepiej, przestał się bać, rozmyślać, gdzie jest.

Teraz się śmiał, bo nadal nie mógł uwierzyć, że ten Polak nie wykorzystał tej historii dla własnych celów, a przecież mógł to zrobić. Co więcej, gdyby Harvest nie podszedł do niego przed chwilą i się nie przywitał, on udawałby, że go nie zna.

– Nie wiem, czy pochwaliłbym się taką sprawą, ale tym bardziej cenię ciebie. O całej tej przygodzie wie u nas tylko jedna osoba, czyli mój szef. Trochę się bałem, że coś wypłynie, więc powiedziałem mu prawdę. On także jest ci wdzięczny. Wykazałeś się niezwykłą odwagą. Przecież nie wiedziałeś, z kim masz do czynienia, a zabrałeś mnie do… No właśnie, powiedz mi, gdzie ja właściwie byłem?

– W domu mojego teścia. Blisko mojego domu, ale wiesz, u mnie były dzieci.

– Jesteś żonaty?

Konrad przytaknął i znowu zobaczył uśmieszek na ustach Harvesta. Pewnie chodziło mu o Harriet, jednak nie zamierzał się z niczego tłumaczyć.

– Jedno nie daje mi spokoju, Konrad, dlaczego kazałeś mi mówić, że to ja uratowałem ciebie, a nie ty mnie? Co prawda, nikt mnie o to nie pytał, ale dlaczego? Możesz mi powiedzieć?

– Widzisz… – Konrad obrócił kilka razy szklanką. – Teraz mogę ci powiedzieć. Mój teść był wówczas jednym z ważniejszych urzędników państwowych. Ja zabrałem cię odruchowo. – Uśmiechnął się. – To, co zrobiłem, nazwałeś odwagą, a to była głupota, i gdybym powiedział teściowi prawdę, urwałby mi łeb! A ciebie wykorzystałby w jakichś niecnych handlach z MI-5. Dlatego przekonałem go, że to ja próbowałem wykraść dane z fińskiego konsulatu i dzięki tobie nie wpadłem, ale ciebie postrzelili i muszę cię ratować. O mikrofilmie nic mu nie powiedziałem. To moi agenci prześwietlili film, zostawiłem te informacje dla siebie, nie były mi potrzebne, no, może tylko do wiadomości, kto jest kim. Ale nie interesowało mnie, kto działa na waszym terenie. I wówczas mój teść, z wdzięczności za uratowanie zięcia, dał ci spokój. Sam powiedz, byłem głupcem, prawda?

– A co z teściem? Żyje?

– Oczywiście, jest na zasłużonej emeryturze. Wiesz, zasłużonej po zmianach politycznych w naszym kraju. Po dziewięćdziesiątym roku musiało odejść całe przywództwo.

– A ty? Co robisz? Mówiłeś mi, że jesteś informatykiem. A teraz powiedziałeś, że to twoi agenci prześwietlili mój mikrofilm, więc?

– Jestem informatykiem, prowadzę agencję związaną z techniką operacyjną. Żadnej polityki ani szpiegostwa. I tak udaje mi się przetrwać. Mnie i mojej firmie.

– Uhm… – Harvest pokiwał głową, znacząco poruszył brwiami. – To za ciebie i twoją agencję! – Podniósł szklankę z wodą i upił łyk. – A mnie wysyłają na placówkę konsularną na Maltę.

– O, Malta! Fajne miejsce!

– Tak, najbardziej się cieszy moja żona, bo nareszcie będziemy mogli spędzać razem więcej czasu i wygrzać się w ciepłym kraju. Gdybyś chciał wpaść na wczasy ze swoją kobietą, to zapraszam!

– Z żoną to na pewno nie – stwierdził krótko – ale niewykluczone, że kiedyś wpadnę! Podoba mi się Malta, byłem tam na jakimś szkoleniu.

Harvest sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na ławie wizytówkę.

– Daję ci moje namiary. Gdybyś kiedykolwiek, podkreślam: kiedykolwiek, potrzebował pomocy, dzwoń. Wiesz, że wszędzie mamy dużo przyjaciół. A teraz nie przeszkadzam ci dłużej, bo wiem, że dziewczyna już czeka. – Podniósł się z fotela.

Konrad również sięgnął do kieszeni neseseru.

– Zaczekaj… – Podał Tomowi swój kartonik z obrazkiem komputera. – To jest numer do mojej agencji. Zawsze odbierze sekretarka lub ochrona i możesz pytać o mnie.

Uścisnęli sobie dłonie i Tom wyszedł pośpiesznie.

Konrad wziął z ławy jego wizytówkę, chwilę obracał ją w palcach.

„Dyplomata” – pomyślał i uśmiechnął się pod nosem.

W tym świecie należało być ostrożnym. I on się starał. Oprócz tego wyskoku z Tomem Harvestem nie zrobił niczego nierozsądnego. Schował wizytówkę, umył ręce w hotelowej łazience, przeczesał włosy i był gotów na długie spotkanie z Harriet.

Pewnie do rana.

* * *

Kapitan Ryszard Kosek, naczelnik Wydziału Obserwacji Wywiadowczej Agencji Techniki Operacyjnej i Wywiadu w Kierczu, podczas nieobecności dyrektora pełnił funkcję jego zastępcy. To miało dotyczyć wszystkich aspektów działalności agencji, jednak on nie wtrącał się do pracy innych wydziałów, podejmował tylko decyzje konieczne, niecierpiące zwłoki, a te związane z Wydziałem Techniki Operacyjnej zawsze konsultował z jego naczelnikiem kapitanem Henrykiem Folką. Stanowiło to przejaw jego przezorności, gdyż wydział techniczny był oczkiem w głowie dyrektora agencji majora Konrada Maja, a kapitan Kosek nie miał zamiaru ani odwagi wchodzić w jego kompetencje. Sam naczelnik Folko czuł się bardziej opiekunem młodych agentów techników niż rzeczywistym naczelnikiem, bo major rządził tam niepodzielnie.

Tak naprawdę nikt nie wiedział, co oni kombinują za zamkniętymi drzwiami. Prócz standardowej, zaszyfrowanej łączności ze światem, którą przekazywano do zarządu, co rusz zaskakiwali nowymi gadżetami ułatwiającymi wszelkie działania operacyjne: podsłuchowe, obserwacyjne i te poprawiające łączność pomiędzy agentami.

Zatrudnieni w wydziale elektronicy mieli własne pomysły, często też stosowali inżynierię odwrotną na pozyskanych nowościach i dokładając swoją myśl techniczną, tworzyli istne cudeńka, jak choćby okulary z mikroskopijną kamerką czy mikrofon w długopisie.

Informatycy z najwyższej półki otwierali pliki komputerowe, łamiąc wszelkie zabezpieczenia, i odczytywali zakodowane twarde dyski. A przede wszystkim tworzyli nowe programy wykorzystywane w pracy wywiadu, również te służące do szkoleń komputerowych.

Ich guru, major Maj, zwany przez wszystkich szefem, a tylko przez niektórych Konradem, spędzał z nimi mnóstwo czasu, a jeżeli obowiązki dyrektora agencji zatrzymywały go poza wydziałem technicznym, po domowym obiedzie wracał do firmy i pracował z technikami do późnych godzin wieczornych. Czasem do rana.

Wydziałem kapitana Koska zajmował się tylko w dwóch aspektach: przyjmowania nowych agentów do służby i decydowania o ich przeznaczeniu do różnych zadań i misji. Poza tym dawał kapitanowi wolną rękę w kierowaniu wydziałem.

Przez długie lata nie sprawdzał go wcale, aż do tragicznego w skutkach wypadku, kiedy to ich agentka Tereska została wyrzucona z trzeciego piętra bloku mieszkalnego.

Nigdy nie ustalono, dlaczego nie zgłosiła zamiaru wejścia do mieszkania handlarza dziełami sztuki, z którym współpracowała pod przykrywką konserwatora starych obrazów. Na przesłuchaniach paser przyznał, że został ostrzeżony o jej współpracy z wywiadem, miał go o tym powiadomić telefonicznie nieznany mężczyzna. Jednak nie udowodniono mu zabójstwa, Tereska wypadła z okna pustostanu piętro wyżej. To się nikomu nie mieściło w głowie i nadal pozostawało zagadką.

O zdemaskowanie Tereski podejrzewano jej partnera, z którym przed śmiercią pozostawała w konflikcie, ale w rezultacie niczego mu nie udowodniono.

Dyrektor obwiniał kapitana Koska o nieudzielenie wsparcia Teresce, o brak należytej staranności w przygotowaniu strategii działania agentki, o zbyt małe zaangażowanie w sprawę. Od tej pory częściej interesował się pracą wydziału obserwacji, poszczególnymi agentami oraz ich wyszkoleniem.

Naczelnik Ryszard Kosek nie lubił Tereski. Jak mało który agent była krnąbrna, pyskata i zawsze miała jakieś zastrzeżenia do jego poleceń, a co gorsza – również do jego osoby. Poza tym była po prostu brzydka, chuda, z zapadniętą klatką piersiową, z mysim ogonkiem szarych włosów na karku. Chociaż trudno było odmówić jej talentu do tej roboty, miała żyłkę do szpiegowania, no i klasę mistrzowską w bieganiu.

Po śmierci Tereski w agencji została jedna kobieta, Mariola, o wyglądzie typowej pankówy – wysoka, potężna i szorstka w obejściu. Ale ta nigdy nie stawiała się naczelnikowi. Inni agenci woleli ją omijać, bo zawsze miała dla nich celną ripostę.

Major Maj rozglądał się za następną agentką, chociaż naczelnik Kosek nie chciał żadnej kobiety.

– Po co mi baba? – powtarzał dyrektorowi, jednak ten się upierał, że bywają sytuacje, w których kobiety są niezbędne w ich służbie.

Niełatwo było znaleźć odpowiednią: odważną, dyskretną, wysportowaną i najlepiej wolną. Wyszkolić ją. Później najczęściej wychodziły za mąż, rodziły dzieci i szybko kończyły karierę.

Mariola była wyjątkiem – urodziła dwoje dzieci, których wychowaniem zajmowali się jej rodzice, a w życiu prywatnym nosiła inne imię, miała męża i była całkiem sympatyczną osobą.

Ale takiej jej agenci nie znali.

Miesiąc wcześniej major Maj otrzymał ofertę z Komendy Głównej Policji, o czym wspomniał naczelnikowi, a dotyczyła policjantki z szesnastoletnim stażem w Wydziale Kryminalnym katowickiej policji, która ze względu na zmianę miejsca zamieszkania zamierzała odejść na emeryturę. Major nie przepadał za ludźmi z policji, a nawet ich nie lubił, jednak komputerowe szaleństwo, jakie ostatnio ogarniało świat, zmuszało do współpracy wszystkie służby.

Na kursie z podstawowej obsługi komputera znalazło się dwóch oficerów policji i właśnie jeden z nich – zastępca komendanta głównego policji do spraw logistyki – polecił mu „wspaniałą policjantkę” w zamian za nowość, jaką były telefony komórkowe, a które major obiecał sprowadzić dla ich kierownictwa jeszcze w tym samym miesiącu.

* * *

Był poniedziałek 1 marca 1993 roku. Na dworze padał deszcz pomieszany ze śniegiem, a w Wydziale Obserwacji Wywiadowczej pracował jedynie kapitan Ryszard Kosek. Kończył właśnie wystukiwać na maszynie ostatni raport, gdy zadzwonił telefon z ochrony.

– Naczelniku, zgłosiła się kobieta na rozmowę z dyrektorem. Sekretarka powiedziała, że pan go zastąpi.

„To pewnie ta policjantka” – pomyślał i się zdenerwował. „Musiała przyjść akurat teraz, gdy Maj wyjechał i wróci cholera wie kiedy!”

– Miała być w ubiegłym tygodniu! – warknął gburowato.

– To co mam przekazać?

Kosek się zastanowił: najchętniej odesłałby ją do wszystkich diabłów, ale Konrad wścieknie się na niego, kazał mu ją ocenić i ewentualnie, jeśli będzie miał jakieś wątpliwości, przetrzymać do jego powrotu. A jeżeli wszystko będzie okej, to przyjąć.

– Powiedz, żeby zaczekała. Zaprowadź ją do pokoju gościnnego.

– Tak jest, kapitanie!

Postanowił spokojnie dokończyć raport.

* * *

Komisarz Gabriela Domaniewska przyglądała się dziwnemu pomieszczeniu. Niby dyżurka, a przejście do wnętrza budynku obwarowane bramką, podobnie jak na lotnisku – zielone i czerwone światełka przebiegały po wysokiej metalowej ramie, obok długa lada. Czegoś takiego jeszcze nie widziała w żadnej komendzie policji. I funkcjonariusze bez mundurów, w czarnych garniturach i białych koszulach, chociaż w lekko odstających połach marynarek odznaczała się broń. Nie siedzieli „za okienkiem”, tylko za biurkami w środku pomieszczenia. Słyszała rozmowę uśmiechniętego do niej mężczyzny i zorientowała się, że nie zastała dyrektora. Pomyślała, że ją odeślą i będzie musiała wrócić do Warszawy. Po chwili miły mężczyzna odłożył słuchawkę i gestem zaprosił ją do drzwi w bocznej ścianie.

– Bardzo proszę, pani zaczeka na naczelnika.

Drzwi zamknięto cichutko, a ona przystanęła pośrodku i zaczęła się rozglądać – to też było dziwne pomieszczenie. Po prawej stronie rząd okien, przed nimi kwadratowy stół z czterema krzesłami, na wprost drzwi ściana wypełniona olbrzymimi mapami z półkulami Ziemi: na jednej obie Ameryki, na drugiej reszta świata. Pod mapami skórzana kanapa, dwa fotele i długa ława. Dalej jakieś przejście bez drzwi, a w ostatnim rogu pokoju zabudowany barek. Dyskretnie zajrzała tam przez wysoką zabudowę i zobaczyła czajnik, przelewowy ekspres do kawy, mały zlewozmywak, na stojącej suszarce filiżanki i szklanki z ekskluzywnego rżniętego szkła. Czegoś takiego również nie widziała w żadnej komendzie.

Podeszła do okna i spojrzała przez nie na swoje cinquecento zaparkowane przed budynkiem. Stało jako jedyny samochód pośród śniegu i deszczowej zmarzliny. Zastanawiała się, gdzie jest. Już samo miano „dyrektor” dawało jej do myślenia. Przepracowała szesnaście i pół roku w policji, ale tam nie było dyrektorów, tylko komendanci, policjanci w dyżurkach nosili mundury, w komendach i komisariatach panowały ruch i gwar, nie było oświetlonych bramek przejściowych. Kiedy polecono jej zgłosić się w wydziale czy też agencji techniki operacyjnej, była pewna, że to popularny Wydział Techniki Operacyjnej, jakie mają zazwyczaj wszystkie komendy wojewódzkie. Wiedziała, że są to wydziały tajne, nikt nie może znać pracowników, a przynajmniej nie powinien. Sama korzystała w przeszłości z ich ustaleń, gdy trzeba było śledzić kogoś non stop lub poza terenem działania jej komendy.

Kierując ją tutaj, zastępca komendanta głównego policji powołał się na jej wiedzę w tym zakresie i na fakt, że będzie tutaj nowa, nikt jej nie zna, a o to właśnie chodzi. Na koniec dodał, że będzie pracowała dla wywiadu. To ją zaskoczyło.

O wywiadzie wiedziała mało, prawie nic, ale miała świadomość, że są to jednostki wojskowe, takie jak Wojskowe Służby Informacyjne, bo tylko o takich słyszała.

Czy policja pracuje dla wywiadu?

Miała w głowie niezły mętlik, ale teraz wszędzie panowało zamieszanie. Po zmianie milicji w policję, a Służby Bezpieczeństwa, która też była formą wywiadu, w Urząd Ochrony Państwa, być może zmieniono Wydział Techniki Operacyjnej w agencję i jeden Bóg wie, co jeszcze połączono lub rozłączono. Nigdy nie interesowała się polityką. Wiedziała, że do 1991 roku pracowała w Wydziale Kryminalnym Milicji Obywatelskiej, a od 1991 roku w Wydziale Kryminalnym Policji, i dla niej nic się nie zmieniło: kryminaliści pozostawali tacy sami, przestępstwa wciąż się powtarzały, teren działania był ten sam. Jedynie w papierach zmienili jej stanowisko ze starszego referenta na detektywa.

Sam budynek, w którym teraz czekała, też był dziwny – nie widniała na nim żadna policyjna nazwa ani szyld urzędu, napis pośrodku budynku głosił: „Tech-Com”. Co to znaczy?

Jedynym swojsko brzmiącym terminem był „naczelnik”, na którego teraz czekała.

W pomieszczeniu było ciepło, po dziesięciu minutach zdjęła krótki czarny kożuszek i powiesiła go na oparciu krzesła. Po piętnastu wyjęła z torebki legitymację służbową, położyła ją na stole, a sama usiadła. Po dwudziestu pomyślała, że chyba o niej zapomnieli, gdy nagle drzwi otworzyły się z impetem i do środka wszedł mężczyzna średniego wzrostu o masywnej sylwetce, kruczoczarnych włosach, z wyraźną siwizną na skroniach.

Zerwała się z krzesła i przyjęła postawę na baczność. Mężczyzna nie przywitał jej żadnym grzecznościowym zwrotem, za to w jego oczach spostrzegła zdziwienie i coś na kształt niechęci. Podszedł blisko i bezczelnie przyglądał się jej postaci: od czubka głowy po buty na wysokich obcasach. Nie wiedziała, czy powinna się zameldować, zachowanie tego człowieka ją zmroziło.

– To ty jesteś tą policjantką z Katowic? – odezwał się w końcu lekko piskliwym głosem, niepasującym do sylwetki, sięgnął po jej legitymację.

– Tak – odpowiedziała. – Mogę się zameldować?

– Nie musisz. – Czytał jej dane, po czym oddał legitymację.

Schowała ją do torebki, żeby zająć czymś dłonie, a następnie śmiało spojrzała mu w twarz. A on stał z rękami założonymi z tyłu granatowej marynarki i znowu taksował ją całą, widziała, że mu się nie podoba. To było dla niej dużym zaskoczeniem, jeszcze żaden mężczyzna, bez względu na pełnioną funkcję, nie patrzył na nią z takim niezadowoleniem.

– Powiedz mi – zniżył głos – czy dyrektor widział cię kiedykolwiek? Rozmawiałaś z nim?

– Nie. – Pokręciła głową.

– Tak przypuszczałem.

Zupełnie nie wiedziała, o co chodzi, poczuła się fatalnie.

A Ryszard Kosek nadal lustrował kobietę i zastanawiał się, czy Konrad upadł na głowę. To ma być agentka? Niska, drobna, chociaż bardzo zgrabna, z długimi blond lokami, związanymi w jakiś oryginalny węzeł, o delikatnej twarzy z niebieskimi oczami. Co on ma z nią zrobić? Ale jeśli ją odeśle, Konrad go zwymyśla, nie uwierzy, że była zbyt ładna, zbytnio się wyróżniająca, zarzuci mu, iż nie chciał przyjąć kobiety.

„Trudno – zdecydował w duchu – niech czeka na Maja”.

– Problem w tym – podjął po dłuższej chwili – że o przyjęciu agentów decyduje dyrektor, a w tej chwili wyjechał i jakiś czas go nie będzie. Jeżeli cię przyjmie, będziesz pracowała u mnie. Jestem naczelnikiem Wydziału Obserwacji Wywiadowczej. Znasz pojęcie tajności dokumentów?

– Oczywiście.

– Podpiszesz zobowiązanie do przestrzegania tajemnicy służbowej?

– Podpiszę.

– Przejdziemy do sekretariatu. Dostaniesz przepustkę, abyś mogła swobodnie tu wchodzić i stąd wychodzić. I podpiszesz dokumenty.

Zabrała kożuszek i torebkę, poszła za naczelnikiem. Poprowadził ją do świetlistej bramki, a jeden z mężczyzn podszedł do lady i poklepał jej wierzch.

– Proszę tutaj położyć torebkę i kurtkę – polecił z uśmiechem – a pani może przejść, jeżeli nie ma pani przy sobie na przykład broni maszynowej!

– A zwykły pistolet może być? – Odwzajemniła uśmiech.

– Z tym sobie poradzimy! – Puścił do niej oczko, zajrzał do torebki, włożył rękę do kieszonek kożuszka i przesunął je dalej. – Szkoda, nic nie ma, więc nie ma podstaw do rewizji osobistej…

Naczelnik czekał u szczytu kilku schodów, przyglądając się tym czynnościom bez większego zainteresowania. Gabriela zabrała kurtkę i torebkę, obdarzyła panów miłym uśmiechem.

Za metalowymi drzwiami znajdowały się długi, wąski korytarz i następne schody.

– Tutaj jest przejście do sali gimnastycznej, siłowni i baru śniadaniowego. – Naczelnik wskazał dłonią korytarz i już był na schodach.

Gabriela podążała za nim, stukając głośno obcasami o betonową posadzkę. Wyszli do kolejnego holu, wokół którego nierównomiernie rozmieszczono metalowe drzwi, wszystkie w szarym kolorze i z tabliczką szyfrową obok na ścianie. Na wprost znowu były schody, bardziej przestrzenne, jakby zawieszone w tej surowej strefie.

W tym momencie jedne z metalowych podwoi się otworzyły, wyszedł z nich młody, wysoki chłopak w granatowej koszuli i dżinsach, zatrzymał się i popatrzył z zaciekawieniem na Gabrielę.

Uśmiechnęła się do niego. Na szczycie schodów na niewielkim podeście znajdowało się wejście do sekretariatu.

– Dzień dobry – powiedziała głośno, bo pomieszczenie było duże.

Na wprost wejścia ciągnął się rząd okien, po prawej stronie była przeszklona ściana, a za nią dwa duże pokoje ze szklanymi drzwiami. Zauważyła kilka osób, mężczyzn i kobiet, spoglądających w jej stronę. Pośrodku stały dwa biurka, oba zajęte przez kobiety – jedną starszą, drugą całkiem młodą, a pomiędzy nimi dwa małe stoliki z maszynami do pisania zawalone dokumentami.

Naczelnik poprowadził ją do biurka starszej, dobrze zbudowanej szatynki o śmiałym spojrzeniu.

– Ewo, to ta pani z Katowic.

Ewa Sokolik, główna sekretarka, znała wszystkie sekrety agencji. Była tu od początku, wspólnie z majorem Majem kompletowała zespół pracowników, organizowała im pracę, słowem – tworzyła tę agencję. Konrad mawiał, że to ona powinna go zastępować podczas jego nieobecności. Była jego podporą, świetnie znała jego styl zarządzania, upodobania, cele, a nawet gust. Popierała go we wszystkim i nigdy nie zrobiła nic przeciw niemu. Była trochę starsza od szefa i kiedy nikt nie słyszał, zwracała się do niego po imieniu.

Teraz z powątpiewaniem patrzyła na drobną blondynkę z burzą loków na głowie, o pięknej twarzy i dużych niebieskich oczach w ciemnej oprawie. Ściągacz jasnopopielatego golfika z czarnym paskiem na kieszonce zaznaczał szczupłą talię, chociaż sweterek opinał dosyć wydatny biust. Krótka spódniczka z szarej wełny, z czterema dużymi guzikami w czarnym kolorze, zakończona fantazyjnymi frędzelkami, podkreślała wąskie biodra i niewielki, zgrabny tyłek.

„Żeby chociaż miała krzywe nogi” – pomyślała z humorem, ale te, które właśnie widziała w krótkich kozaczkach na wysokiej szpilce, były wyjątkowo zgrabne.

Miała ochotę powiedzieć, że krasnoludków i królewien tu nie przyjmują, jednak ugryzła się w język.

– Ile ty masz lat, dziewczyno? – zapytała z lekką ironią.

– Trzydzieści pięć.

– Wyglądasz na osiemnaście! Siadaj, i co robimy, Rysiu? Żeby nam tylko Konrad nie urwał głów!

– I tak źle, i tak niedobrze – odparł wyraźnie zdegustowany.

Gabriela przenosiła wzrok z sekretarki na naczelnika i nic nie rozumiała. Dlaczego jej nie powiedzą, co jest z nią nie tak?

– Musisz wiedzieć – powiedziała sekretarka, gdy policjantka już usiadła skromnie naprzeciw niej – że szef jest bardzo wymagający. Nakazał nam zatrzymać cię do jego powrotu, więc wykonujemy jego polecenie, jednak co będzie dalej, czy zostaniesz przyjęta na stałe, tego nie wiemy.

Gabriela nie odezwała się słowem, chociaż korciło ją, żeby wstać i wyjść, zorientowała się przecież, iż znalazła się tutaj w wyniku jakiegoś nieporozumienia.

Ewa spojrzała jeszcze pytająco na Ryszarda, ale ten wzruszył tylko ramionami.

– Dobra! – Wyciągnęła dłoń w kierunku Gabrieli. – Dawaj jakiś dowód tożsamości!

Po godzinie wyszli z sekretariatu. Schodząc za naczelnikiem, zauważyła tego samego chłopaka w dżinsach z kędzierzawą czupryną: stał po drugiej stronie korytarza i nadal się jej przyglądał. Wyglądało to tak, jakby przez cały ten czas na nich czekał. Tym razem udała, że go nie widzi, patrzyła pod nogi.

Naczelnika nie interesowało, czy zdążyła zejść ze schodów, zatrzymał się i wskazał najdalszy kąt holu.

– Tam jest nasze laboratorium, następnie łazienka dla wszystkich. Kobiety mają swoją część po lewej stronie. Tutaj mieści się nasz wydział… – wskazał najbliższe schodów metalowe drzwi – …dalej znajduje się wyjście z korytarza, a za nim wydział techniczny. Krystian, czekasz na kogoś?

Młody mężczyzna pokręcił przecząco głową i nadal uporczywie przyglądał się Gabrieli.

– To na co się gapisz? – warknął naczelnik.

– Nowa agentka?

– Spadaj!

Chłopak nazwany Krystianem powoli otworzył drzwi do wydziału technicznego, ale nie wszedł.

– Za technicznym są magazyny – ciągnął Kosek – a pod schodami… no, nieważne – zakończył.

Ruszył do drzwi swojego wydziału i, o dziwo, po raz pierwszy przepuścił ją przodem.

Tutaj również było inaczej – na wprost wejścia ustawiono metalowe szafy, za drzwiami pusty w tej chwili ścienny wieszak. Po lewej stało biurko, a za nim znajdowała się na wpół oszklona ściana, przez którą widziała inne pomieszczenie wraz z przeszklonym korytarzykiem. Gdy doszli do biurka, naczelnik się zatrzymał. Teraz zauważyła, że za rzędem szaf pomieszczenie nabiera kwadratowego kształtu.

– To będzie twoje biurko – oświadczył i spojrzał na nią badawczo.

Na wprost znowu ciągnął się rząd okien, przed nim stało następne biurko, a po prawej stronie znajdowało się kolejne pomieszczenie, do którego prowadziły całkowicie przeszklone drzwi. I nikogo. Tylko ona i naczelnik.

– Ja pracuję tutaj – poinformował ją, wskazał palcem oszkloną ścianę.

Pobiegła wzrokiem za szkło i zobaczyła średniej wielkości pokój z metalową szafą, dużym biurkiem z obrotowym fotelem z jednej i krzesłem z drugiej strony. Wejście do pokoju biegło przez przeszklony korytarz.

– Do powrotu szefa będziesz pracowała od ósmej do piętnastej. Może się zdarzyć, że będziesz tutaj sama, ponieważ agenci nie przesiadują w agencji, swoją pracę wykonują w terenie, a w wydziale czasem piszą raporty. To jest klucz do naszych drzwi. – Położył na biurku klucz z okrągłym brelokiem. – Jeżeli będziesz sama, otwórz lub zamknij pomieszczenie. Nie wypytuj o nic agentów, sama też nic nie mów o sobie…

– Nie rozumiem – przerwała mu – nie mogę się nikomu przedstawić? To jak będą się do mnie zwracać?

– Możesz podać imię. To wszystko. Absolutnie nie opowiadaj o tym, gdzie mieszkasz, ani o swojej sytuacji rodzinnej. Masz obrączkę? – Spojrzał na jej dłoń.

– Nie.

– To dobrze. Nie nosimy obrączek, nikt nie powinien wiedzieć, czy jesteś mężatką, czy nie.

Już miała powiedzieć, że nie ma męża, ale skoro nie pytał…

– Co będę robiła? – Spojrzała naczelnikowi prosto w oczy.

– Na razie dam ci jakąś pracę biurową, pomożesz mi uporządkować archiwum, ewentualnie będziesz pisać raporty. O tym ci jeszcze powiem. Jeżeli zostaniesz przyjęta na stałe, będziesz musiała przejść szkolenie. Kurs trwa rok.

Gabrielę zamurowało – rok kursu? Nikt ją o tym nie uprzedził.

– Ale to zależy od szefa – dodał.

– Czyli od dyrektora? – zapytała, bo zaczęła się gubić w tym nazewnictwie. Dyrektor, szef, Konrad to ta sama osoba czy trzy różne?

– Tak – odpowiedział krótko Kosek, lecz niczego więcej nie wyjaśnił. – Teraz oddaj mi legitymację policjantki, nie możesz jej używać. I nikomu nie mów, gdzie pracujesz. Nie wiem, co szef zadecyduje, czy zostaniesz zatrudniona w agencji, czy gdzieś podwieszona.

– Co to znaczy? – Sięgnęła do torebki, jednak się zawahała. Nie rozumiała tej sytuacji i trochę się wystraszyła. Dlaczego ma oddać legitymację? Kim teraz jest? Jakie podwieszenie?

– Nie będę ci tego tłumaczył. Jeżeli tu zostaniesz, otrzymasz inną legitymację, a jeżeli nie, oddam ci twoją. Zrozumiałaś?

Nie rozumiała, ale przytaknęła głową i podała naczelnikowi policyjną blachę.

– Zabierz klucz i to tyle na dzisiaj, bo ja zaraz wyjeżdżam. Jutro przyjdź na ósmą rano. To wszystko.

Nie patrząc na Gabrielę, wziął jej legitymację i wszedł za szklane drzwi. Obserwowała go przez oszkloną ścianę – z pochylonymi ramionami przemierzył przeszklony korytarz, wszedł do swojego gabinetu, otworzył szafę. Widziała jego dłoń wsuwającą jej legitymację na półkę.

Wyszła z pomieszczenia z mieszanymi uczuciami. Jakoś jej się tutaj nie podobało. I ci dziwni ludzie. Zamknęła za sobą metalowe drzwi, już kierowała swoje kroki do wyjścia z holu, gdy jej wzrok padł na chłopaka, Krystiana, który nadal stał w drzwiach wydziału technicznego. Teraz dobiegały stamtąd głośna muzyka i gwar męskich głosów. Uporczywe spojrzenie chłopaka jeszcze bardziej ją poirytowało, więc postanowiła go zignorować. W tym momencie z wnętrza zaczęli wychodzić kolejni mężczyźni – wszyscy w samych koszulach, bez marynarek czy swetrów, niektórzy w krawatach, inni bez. Zmierzali w tym samym kierunku, co ona, ale widok stojącej niepewnie Gabrieli ich zatrzymał.

– Ooo?! Nowa agentka Rysia? – zagadnął jeden z nich. – Dlaczego nic o tym nie wiemy?

Uśmiechnęła się do całej grupki, w końcu to mieli być jej nowi koledzy, a potem śmiało ruszyła w ich stronę, ponieważ także chciała zejść na dół.

– Będziesz pracowała z nami? Od kiedy? Jak masz na imię? Dlaczego nie widziałem cię wcześniej? Chodź z nami na kawę! Hej, chodźcież tu! Mamy nową koleżankę!

Jeżeli sądzili, że ją choćby ciut zawstydzą, to byli w błędzie. Zaśmiała się krótko niskim gardłowym głosem i tak dźwięcznie, że wszyscy umilkli.

– Na wszystko przyjdzie czas – powiedziała śmiało – na kawę też. Jeśli będę tutaj pracowała.

– Co to znaczy: „Jeśli będę tutaj pracowała”? Trzeba kogoś klepnąć w czoło? – zapytał dosyć wysoki blondyn w czarnej koszuli bez krawata.

Gabriela ponownie zaśmiała się czarująco i podążyła przed nimi na schody. Zbiegła na dół, potem przeszła przez drzwi i metalową bramkę, gdzie znów oddała torebkę do kontroli, rzuciła grzeczne „do widzenia” w kierunku ochroniarzy i wypadła na marcową chlapę. Mimo paskudnej pogody odetchnęła z ulgą.

* * *

W wydziale technicznym padło hasło „Lalka”.

– Widzieliście tę nową? – Mirek wszedł do informatyków.

Wracali z przerwy śniadaniowej i wymieniali się uwagami, często sprośnymi.

– Jaką nową? – Arkadiusz oderwał wzrok od klawiatury.

– Chłopie! Włosy po tyłek! A jakie nogi! Zauważyłeś jej oczy? Normalnie niebo! Blondyna!

– Spokój! – ryknął naczelnik Folko. – Co z wami?! I ściszcie to radio!

– Ale naczelniku – perorował zawzięcie młody Wojtek – gdyby ją pan widział! Jaka laska!

– A ty co? Baby nie widziałeś? – Folko poprawił okulary na nosie. – Bo wy, Fabiś, jeszcze mało widzieliście w swoim krótkim życiu!

– Jaka baba, naczelniku? To lalka żywcem wyjęta z pudełka!

Tylko Krystian nic nie mówił. Usiadł cicho za swoim komputerem naprzeciwko Arka i wbił rozgorączkowane oczy w klawiaturę. Starszy od niego Arkadiusz Potempa zauważył dziwną zmianę w zachowaniu chłopaka.

– Widziałeś ją?

Krystian skinął głową, nie podniósł wzroku.

– Co jest? Naprawdę taka lalka?

Chłopak przytaknął, ale nie spojrzał na kolegę, zapatrzył się w ekran komputera. Nie on jeden był tu kawalerem. Byli też rozwiedzeni, jak choćby Arek.

Koszmar.

* * *

Kapitan Ryszard Kosek nie planował żadnego wyjazdu, powiedział tak do tej nowej, bo chciał się jej pozbyć, przynajmniej na dzisiaj. Musiał pozbierać myśli, zastanowić się, co dać jej do pracy od jutra, co mogła zobaczyć i przeczytać, a czego nie, bo był pewien, że major Maj nie przyjmie jej do agencji. Pomimo niedużego wzrostu za bardzo rzucała się w oczy, a to była cecha dyskredytująca kobietę w roli agentki. Widząc jej filigranową postać, nawet nie zapytał, czy potrafi się obronić przed napastnikiem ani czy dobrze strzela. Nie zależało mu na tym, niech się Konrad martwi i podejmie decyzję. Jego była na „nie”.

Po aferze z Tereską, która kosztowała go dużo zdrowia i nerwów (choć samo pozbycie się nieznośnej baby dostarczyło mu osobistej satysfakcji), jego stosunki z majorem trochę się popsuły, chociaż nadal pozostawał naczelnikiem siatki wywiadowców obserwatorów, nadal też szef obdarzał go zaufaniem i powierzał mu kierowanie całą Agencją Techniki Operacyjnej i Wywiadu podczas swej nieobecności.

Siedziba agencji, czyli czterokondygnacyjna budowla ze stali i szkła typu „Lipsk” na obrzeżach miejscowości, miała być niegdyś urzędem miejskim, ale coś poszło nie tak i przed laty została wystawiona na sprzedaż. O jej zakup zabiegał ówczesny pułkownik służb specjalnych i zorganizował w nim Agencję Techniki Operacyjnej i Wywiadu jako zamiejscowy ośrodek szeroko pojętego wywiadu, nadając budynkowi mylącą nazwę „Tech-Com”.

Tajemnicą poliszynela było, że zrobił to dla swojego zięcia, wówczas porucznika wywiadu, Konrada Maja. Tę dziwną lokalizację agencji tłumaczył zbytnim zagęszczeniem wszystkich służb na terenie Warszawy.

– Depczecie sobie po piętach – powtarzał często – a Kiercz leży tylko osiemdziesiąt kilometrów od stolicy, to raptem niecała godzina jazdy samochodem.

Wyciągnął tego zięcia jak królika z kapelusza – nikt nie znał dziewiętnastoletniego wówczas chłopaka, który z jego polecenia znalazł się na kursie asów wywiadu, a po jego ukończeniu podjął pracę w jednym z departamentów, jednocześnie studiując zaocznie na Wydziale Cybernetyki Politechniki Warszawskiej. W tym czasie ożenił się też z jego córką.

Po ukończeniu studiów od razu został mianowany na dyrektora nowo powstałej Agencji Techniki Operacyjnej i Wywiadu w Kierczu. Wielu osobom nie podobał się ten szybki awans młodego oficera, jednak porucznik Konrad Maj w krótkim czasie udowodnił słuszność tego posunięcia, bo swoją pracowitością, odpowiedzialnością i umiejętnością organizacji pracy zyskał aprobatę nie tylko teścia, lecz także większości wierchuszki ówczesnej centrali.

Do zorganizowania agencji potrzebni byli Majowi doświadczeni ludzie i w tym pomógł mu teść, delegując na początek troje swoich sprawdzonych pracowników: Ewa Sokolik została prawą ręką Konrada, Henryk Folko – naczelnikiem Wydziału Techniki Operacyjnej, a on, Ryszard Kosek – naczelnikiem Wydziału Obserwacji Wywiadowczej.

W normalnych warunkach Ryszard nigdy nie zgodziłby się na pracę w tej agencji, w czerwcu 1976 roku był młodym, przystojnym facetem, z pięknym mieszkaniem na warszawskim Powiślu, miał ładną, choć zazdrosną żonę i karierę przed sobą. Jeden pechowy dzień przekreślił wszystko, nadając jego życiu smutny bezsens – zjechał z kilkumiesięcznej zagranicznej misji, spotkał się z kolegą i trochę wypili. Wrócił do domu nad ranem, a żona bez uprzedzenia wystrzeliła z jego służbowej broni. Strzał padł z bliska, Kosek dostał poniżej podbrzusza, jeszcze się szamotali, chciał jej odebrać broń i odebrał, po czym go poniosło, ona upadła na podłogę z odstrzeloną połową głowy. Ryszard leżał w szpitalu, gdy teściowie pochowali jego żonę. I na cóż mu uratowane życie, skoro prawdziwym mężczyzną już nigdy nie będzie? Od tej pory nie uśmiechnął się do nikogo.

Sprawy w sądach toczyły się różnie: był oskarżony o zabójstwo żony, to znów zaginęły dokumenty sporządzone przez biegłego od balistyki, a po krótkim czasie inny biegły przedstawił opinię na podstawie sekcji zwłok, tym razem korzystną dla Ryszarda. Sąd uznał, że jego żona pierwszy strzał oddała do niego, drugi do siebie, a dokładnie – we własne czoło.

Powinien był odejść ze służby, choćby za zarzut niezabezpieczenia broni. I wówczas podał mu rękę pułkownik Sawicki, ukarał go degradacją o stopień w dół, ale zamiast do cywila przeniósł go do agencji swojego zięcia w Kierczu, aby mógł zejść z oczu pozostałemu dowództwu.

Ryszard nigdy nie był przyjacielem Konrada. O ile początkowo go lekceważył, uważając za żółtodzioba, o tyle zmienił nastawienie po pewnej akcji jeszcze w czasach PRL. Doskonały agent, wtopiony w struktury bezpieczeństwa w Berlinie, dał się nakryć. Mieszkał w bloku wielorodzinnym i po wpadce zabarykadował się w mieszkaniu, wiedząc, że sam się nie wydostanie – klatka schodowa na okrągło była pilnowana. Na pomoc agentowi ruszyli Ryszard, Konrad i doświadczona tajna agentka Mira. Weszli tam pod wieczór, gdy ruch sąsiadów był największy. Jeden z tajniaków stał pod drzwiami spalonego agenta, drugi poniżej na półpiętrze. Konrad z Mirą udawali pijanych, nawet solidnie skropili się alkoholem. Człapali chwiejnie schodami do góry, Konrad uwiesił się Miry i w języku niemieckim bełkotał obleśne słowa, co też będzie jej robił, gdy dotrą do mieszkania piętro wyżej, a ona zaśmiewała się głośno. Przeszli obok tajniaka na półpiętrze, na którego miał już baczenie Ryszard. Gdy mijali tajniaka pod drzwiami, ten, uśmiechając się z politowaniem, zrobił im przejście i przypłacił to życiem. Konrad w ułamku sekundy oderwał się od Miry, naparł na mężczyznę i na klatce schodowej rozległ się krótki chrzęst przyprawiający o gęsią skórkę. W tym samym momencie Ryszard uderzył pistoletem w tył głowy tego na półpiętrze.

Umówionym sygnałem zabębnili w drzwi agenta, a gdy ten otworzył, wciągnęli tajniaków do wnętrza. Ich agent był gotowy do podróży, mieszkanie wyczyszczone. Ryszard sądził, że to koniec akcji: wystarczy sprowadzić agenta na dół i zaraz wszyscy odjadą. Wtedy zobaczył Konrada skręcającego kark temu, któremu wcześniej zmiażdżył krtań. Drugi tajniak marudził, odzyskując przytomność.

– Dobij go! – rozkazał Maj Ryszardowi. – Widział nas, nie możemy zostawiać świadków.

Gdyby to się wydarzyło w walce, pewnie Ryszard zabiłby gościa, ale leżącego na podłodze? Zawahał się, a wtedy Konrad jednym ruchem ramion skręcił kark i temu nieszczęśnikowi, częstując Ryszarda zimnym, pogardliwym spojrzeniem.

Akcja się powiodła, sprowadzili swojego agenta do kraju, ale od tej pory Konrad Maj jawił się Ryszardowi niczym diabeł wcielony.

Zresztą nie tylko jemu. Większość oficerów zatrudnionych w agencji i w dowództwie zarządu przeczuwała, że w tym inteligentnym człowieku o nieprzeciętnych zdolnościach, prezentującym dobre maniery, tkwi monstrum, które nie cofnie się przed niczym. Jednocześnie wszyscy byli nim zauroczeni.

Wszyscy, ale nie Ryszard. On się po prostu go bał. Ale był lojalny wobec jego teścia, obecnie emerytowanego generała. Lojalny i posłuszny, bo kiedyś miał wybór: więzienie albo ślepe posłuszeństwo. Wybrał to drugie.

* * *

Tak, jak przykazał naczelnik, Gabriela przyjechała do pracy na ósmą rano. To był jej drugi dzień.

Wczoraj kapitan Kosek zapoznał ją z archiwum wydziału, co polegało na otwarciu jednej z szaf w jego przeszklonym korytarzu, wyjęciu segregatora z górnej półki z napisem na grzbiecie „1990” i rozłożeniu go na jej biurku.

– Zobacz, jak są ułożone dokumenty. – Stał obok Gabrieli z jedną ręką w kieszeni.

Wewnątrz powpinano posegregowane skoroszyty z krótkimi hasłami na okładkach i datami rozpoczęcia i zakończenia obserwacji czy też akcji, trudno jej było się w tym rozeznać.

– Skoroszyty są ułożone według dat rozpoczęcia obserwacji. Ten segregator jest uporządkowany, zapoznaj się z treścią skoroszytów, bo jeżeli zostaniesz tutaj, to takie zadania będziesz wykonywała – powiedział znudzonym tonem, nawet nie patrząc na nią. Otworzył pierwszy skoroszyt z napisem „Bieszczady” i wskazał palcem na listę dokumentów. – To akurat jest obserwacja przemytu narkotyków z Ukrainy do Holandii, który przechodził przez Polskę. Zapoznaj się ze stylem meldunków, jakie się składa. Nie śpiesz się, do ułożenia pozostał rok dziewięćdziesiąty drugi i dwa miesiące bieżącego.

Zabrał rękę z segregatora i już chciał odejść, ale ona miała mnóstwo pytań.

– Naczelniku, czy zadania polegają tylko na obserwacji, czy organizujecie też jakieś akcje?

Chwilę patrzył jej prosto w twarz, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym odparł obojętnie:

– Różnie, czasem tak, czasem nie. Zależy od sytuacji.

Obrócił się na pięcie i odszedł do swojego gabinetu za okienną szybą.

„No to dużo się dowiedziałam” – pomyślała, przekręciła segregator przodem do krzesła i usiadła za biurkiem.

Początkowo pochłonęły ją te raporty, rozpoznawała w nich kserówki, aż się zdziwiła, że mają tu kserograf, bo w komendzie pisali jeszcze przez kalkę. Na raportach nie było nazwisk, tylko imiona, czasem niedorzeczne, domyśliła się, że to pseudonimy wywiadowców. Każdy dokument opatrzony był klauzulą „Zapoznałem się” przełożonego i podpisany parafką. Na jednych widniała pieczątka o treści „Naczelnik Wydziału Obserwacji Wywiadowczej kpt. Ryszard Kosek”, na innych „Dyrektor Agencji Techniki Operacyjnej i Wywiadu mjr Konrad Maj”. Przynajmniej poznała nazwisko szefa i dziwnym trafem było identyczne z nazwiskiem jej naczelnika z Katowic. Zastanawiała się, czy to dobry omen.

W pokoju panowała absolutna cisza, aż jej w uszach dzwoniło. Szelest przewracanej kartki wydawał się szuraniem kapci. Od czasu do czasu zerkała w okno gabinetu naczelnika, widziała, jak rozmawia przez telefon, otwiera i zamyka szafy, ale do niej nie docierał żaden dźwięk.

„Widocznie to szkło jest dźwiękochłonne, kuloodporne i czort wie, co jeszcze” – pomyślała.

Dopiero po godzinie, a może i później, usłyszała trzaśnięcie drzwi gdzieś na korytarzu i dźwięki muzyki. Męskie głosy, śmiech. Poczuła się dużo lepiej, bo przez chwilę miała wrażenie, że jest sama w tym dziwnym budynku. Patrzyła jeszcze na raporty i coś jej nie dawało spokoju. Dlaczego „kapitan, major”, przecież w nowej policji nie ma takich stopni?

– Jasna cholera! – zaklęła pod nosem. – Gdzie ja jestem, czy ktoś mi to wreszcie powie?

Nagle do pokoju wdarł się ostry dźwięk gitarowego solo, a w uchylonych drzwiach zobaczyła twarz chłopaka, który wczoraj gapił się na nią.

– Jesteś! – powiedział i ruszył do jej biurka. Z korytarza dobiegały pytające głosy, wiedziała, że dotyczą jej osoby. – Byliśmy tutaj rano, ale ciebie nie było, już się bałem, że nie przyjdziesz. – Wyciągnął do niej rękę. – Krystian jestem.

Wstała, podała mu dłoń i patrzyła, jak wchodzą pozostali. Otoczyli ją w kącie niczym myśliwi zwierzynę w młodniku, a jeden z nich strząsnął rękę Krystiana i pociągnął Gabrielę do środka kółka.

– Miro jestem, pokaż się nam wreszcie! – rzucił mężczyzna średniego wzrostu z przedziałkiem na środku głowy i długimi włosami związanymi gumką na szerokim karku.

Przerzucała wzrok z jednego na następnego, podawała rękę, uśmiechała się i wiedziała, że na pewno nie zapamięta ich imion: Arek, Wojtek, Marek, Paweł… Spodziewała się, że tak będzie. Zawsze tak było, gdy pojawiała się gdzieś po raz pierwszy. Zainteresowanie jej osobą trwało jakiś czas, a ona wszystkich traktowała jednakowo, po koleżeńsku, nie była skora do flirtu, więc przyzwyczajali się do jej wyglądu i wszystko wracało na właściwe tory.

– Gabrysia – oświadczyła głośno.

– My już cię ochrzciliśmy – powiedział ten, którego imienia nie zapamiętała. – Dostałaś ksywkę Lalka, ale Gabrysia też jest pięknie! Chodź z nami na kawę!

– Na razie nie wolno mi stąd wychodzić. – Zerknęła za szybę, widziała naczelnika ze słuchawką w ręku, była ciekawa, czy zareaguje na ten nalot. Wybawiłby ją z przykrego obowiązku wyproszenia ich stąd, bo ciekawskich przybywało i w pokoju robiło się duszno od pomieszanych zapachów męskich wód po goleniu i dezodorantów. Stwierdziła, że jak na tak liczne męskie grono to oni całkiem ładnie pachną.

Kapitan Kosek zareagował, nie zamierzał się użerać z całym wydziałem technicznym, zadzwonił do naczelnika Folki.

– Heniek, zabierz swój wydział ode mnie, przeszkadzają w pracy.

– A to hołota, już idę! – przybasował ostro Folko, ale uśmiechnął się pod nosem, poprawił okulary w szylkretowych oprawkach i ruszył do wyjścia.

Wiadomo, są młodzi, najstarszy z jego agentów ma około czterdziestki, to czego im zabraniać? Sam dobiegał sześćdziesiątki. Szedł korytarzem lekko pochylony do przodu, wysoki, zwalisty, z czupryną ciemnych, przetykanych siwizną włosów.

Energicznie nacisnął klamkę, a wchodząc, zobaczył tylko krąg swoich agentów zgromadzonych przy pierwszym biurku.

– Co wy tu robicie?! Popieprzyło was?! – ryknął bez złości.

Po kolei wychodzili, mijając go w drzwiach, a wzrok kapitana spoczął na Gabrieli. Od razu odezwały się w nim ojcowskie uczucia, sam miał córkę i dwoje wnucząt, a ona uplasowała się gdzieś pomiędzy nimi. I od razu zauważył, że słusznie nazwali ją Lalką, bo jak określić niewysoką dziewczynę z jasnymi lokami zebranymi w gruby warkocz na lewym ramieniu, związany granatową kokardą gdzieś w okolicy kieszeni krótkiej dżinsowej sukienki. Patrzył, jak z odejściem ostatniego agenta z jej buzi znika uśmiech, a wpatrzone w niego niebieskie oczy wyrażają zażenowanie.

– Nie bój się ich, dziecko – powiedział dobrodusznie – oni nie są źli, tylko zgrywają chojraków.

I wyszedł.

Gabriela pokręciła głową, wróciła za biurko. Przecież się ich nie bała, od lat pracowała z mężczyznami i nigdy nie czuła przed nimi lęku. Jej zaskoczona mina wynikała z faktu, iż przez moment przemknęło jej przez myśl, że oto wszedł ten szef, dyrektor, Konrad. Ale z chwilą jego wyjścia już wiedziała, że jednak nie. A szkoda. Do tego barczystego pana poczuła sympatię, taką samą, jak kiedyś do swojego naczelnika w Komendzie Dzielnicowej w Katowicach, którego traktowała nie tylko jak przełożonego, ale niemal jak ojca.

Dzisiaj był drugi dzień jej pracy.

Wstała wcześnie rano, dojazd do agencji zajmował około godziny, bo jej mazurski domek był oddalony od Kiercza około sześćdziesięciu kilometrów. To daleko, zwłaszcza zimą, gdy czasem okolica była zasypana półmetrową warstwą śniegu.

Nie bez przyczyny tak szybko zgodziła się na ewentualną pracę w Kierczu, jakimś zrządzeniem losu miesiąc wcześniej za niewielkie pieniądze kupiła tu maleńkie mieszkanie, w którym chciała się oficjalnie zameldować i uczynić go skrzynką kontaktową dla korespondencji, a w razie śnieżnych zim nawet trochę pomieszkać. Jej mazurski domek był wielką tajemnicą, której nie znał nikt. I nikt nigdy miał nie poznać.

Z Kierczem łączyło ją coś jeszcze, coś bardzo osobistego, wręcz ckliwego, coś, co uwodziło jej zmysły, a do czego nigdy nikomu by się nie przyznała.

To się zdarzyło późną jesienią 1990 roku – wracała ze swojego mazurskiego domku, który wówczas był jeszcze kompletną ruiną, i zatrzymała się tutaj w rynku. Wjeżdżając na parking i skręcając w lewo, zauważyła tego tajemniczego człowieka. Zapadał zmierzch, było szaro, buro i zimno, z nieba sypała drobna śnieżna kaszka, a wybrukowane kamieniami podłoże parkingu zamieniło się w śliską liściastą breję – to pewnie za sprawą okalających parking kasztanowców, które zrzucały przebarwione na brąz liście systematycznie rozjeżdżane przez parkujące tu samochody.

Jakieś dwa metry od wjazdu stał mężczyzna, i wszystko, co zobaczyła w jednej sekundzie, to jego jasne włosy zaczesane w krótką falę nad czołem, w które sypał się z nieba gwiezdny pył, a z szarych oczu błysnęły w jej kierunku migotliwe srebrne skry. Przeszyły ją na wskroś, powodując obezwładniający ból trzewi. Ale w tej samej sekundzie poczuła niekontrolowany ślizg tylnych kół jej fiata 126p. Przerażona odbiła lekko w prawo, aby wyprowadzić auto z poślizgu, chociaż była pewna, że uderzy w mężczyznę i jego samochód. Udało się, nie uderzyła. Wjechała w przestrzeń pomiędzy samochodami o dwa auta dalej i zahamowała. Trzymając wciąż drżące stopy na pedałach sprzęgła i hamulca, uspokoiła oddech, a następnie spojrzała we wsteczne lusterko: ze stanowiska za nią właśnie odjeżdżał polonez. Odczekała, aż auto będzie w bezpiecznej odległości, i wycofała w jego miejsce.

Znowu go ujrzała. Zgasiła silnik, sięgnęła po torebkę, ale nie wysiadła.

Mężczyzna nie był zainteresowany jej maluchem, patrzył w stronę rynku, teraz mogła mu się przyjrzeć dokładnie. Rozpięty krótki płaszcz w szaro-czarną jodełkę, postawiony kołnierz, a w rozpięciu pod szyją ciemny szalik w kręte siwe wzory. Szare spodnie zaprasowane w kant. Stał swobodnie z rękami w kieszeniach i powoli rozglądał się wokół. Skuliła się, kiedy jego spojrzenie prześlizgnęło po szybie fiacika, miała nadzieję, że rozpalająca się latarnia odbija blask od szyby i ona jest niewidoczna. Teraz nie dostrzegała koloru jego oczu, ale była pewna, że przy wjeździe poraziły ją gwiezdną szarością. Gapiła się niczym pensjonarka, gdy nagle, jak spod ziemi, wyrosły przy nim dwie kobiety – wysoka, korpulentna brunetka w eleganckim futrze i starsza pani w brązowym płaszczu i berecie na głowie. Mężczyzna przeszedł na drugą stronę samochodu, otworzył tylne drzwi, przepuścił do nich starszą panią i zgrabnie powrócił do przednich. Z nonszalancją, ale też z dużą dozą opiekuńczości pomagał brunetce w futrze usadowić się na przednim siedzeniu.

– Ostrożnie, uważaj na głowę – usłyszała wyraźnie jego ciepły niski głos.

Delikatnie zatrzasnął drzwi. Wracając na drugą stronę samochodu, znowu spojrzał w jej szybę, skuliła się po raz drugi i po raz drugi szare oczy posłały jej przeszywający blask.

Chwilę później zobaczyła tylko tył srebrnego volva z dziwną, niepasującą do tego terenu rejestracją. Zapamiętała ją.

Spotkała go jeszcze raz, w tym samym mieście, na tym samym parkingu, latem 1992 roku. Do dzisiaj traktowała to jak życzeniowe spełnienie jej fantazji – remont był skończony, mazurski dom umeblowany, panowie brukarze kończyli układanie kostki na podjeździe. Pracy przy dekorowaniu i dopieszczaniu wnętrza pozostało jeszcze mnóstwo. Gabriela zastanawiała się nad każdym detalem, kolorem i rodzajem materii. Pewnie dlatego, że w swoim dotychczasowym życiu nie miała nic własnego. Od piętnastu lat mieszkała w M-4 byłego męża, krótko z nim, a później sama. Marzenie o własnym domku gdzieś daleko, „byle nie tu”, właśnie się ziściło i ten azyl musiał być dla niej idealny w każdym calu. W upalną lipcową sobotę buszowała od rana w sklepach i w Hali Targowej w Kierczu.

Około południa wypiła szklankę zimnego napoju w ulubionej kawiarni Narożna Brama tuż obok przejścia do pięknego, rozległego parku, po którym też czasem spacerowała, po czym zasiadła za kierownicą nowiutkiego fiata cinquecento kupionego na raty. Nie zdążyła zapuścić silnika, gdy obok zaparkowało czarne audi quattro. Już chciała wrzasnąć na kierowcę otwierającego szeroko drzwi, że przecież uszkodzi jej lusterko z prawej strony albo co gorsza karoserię nowego cinkusa: sięgnęła do korbki z prawej strony, odkręciła kilka centymetrów szyby i zamarła – z czarnego audi zgrabnie wysiadła wysoka, szczupła, znajoma postać. Poznała go natychmiast. Błyskawicznie cofnęła rękę, zsunęła się niżej za kierownicą i z przyśpieszonym pulsem chłonęła jego widok. Już nie interesowało jej, czy w jego oczach mienią się gwiazdy, chociaż nadal były szare, zimne i piękne. Sprawdzała każdy widoczny szczegół, kolor włosów, kształt brwi, długość rzęs, nosa. Mocno zarysowana, trochę kwadratowa szczęka z wyraźnym wgłębieniem pośrodku okalała szerokie, ładnie wykrojone usta.

Była z siebie zadowolona, przecież dwa lata wcześniej nie widziała go dokładnie, a jakiś siódmy zmysł podpowiedział jej wszystko. Ta postać prześladowała ją, wabiła, napełniała gamą nieznanych dotąd uczuć.

Dwa lata wcześniej Gabriela była podkomisarzem, detektywem Wydziału Kryminalnego i wiedziała, co to znaczy złamać prawo, a jednak je złamała – użyła wizerunku tego mężczyzny do pewnych własnych celów, usprawiedliwiając się przed sobą znanym jej zjawiskiem, że pod jeden rysopis można podstawić wiele osób. Teraz mogła porównać swoją inwencję twórczą z pierwowzorem i wynik był zaskakująco dobry. Może tylko kształt dłoni nie pasował do opisu, bo te, które teraz widziała, były smukłe, o długich palcach. A widziała je z bliska, mężczyzna stał w luźnej postawie w otwartych drzwiach, jedną rękę opierał o listwę nad szybą, drugą o dach samochodu, wystukując palcami rytm piosenki, która dobiegała z wnętrza jego audi.

Na chwilę zapomniała o swoim drobnym przestępstwie, o mdlących ją słodko uczuciach i zaczęła się zastanawiać, kim w realu może być ten człowiek. Było w nim coś magnetycznego, nieznośnie elektryzującego. Nad szerokim czołem z podłużną nitką ledwo widocznej zmarszczki miękko układały się krótkie włosy, ściął tę piękną falę w jaśniejszym kolorze, a szkoda! W rozpiętej pod szyją koszuli zarysowywała się męska grdyka, zwana jabłkiem Adama. Poruszała się teraz, bo mężczyzna zaczął cicho śpiewać, wtórując piosence Comment ça va, i to ją wreszcie rozbawiło.

„Muzykalny” – ucieszyła się nie wiedzieć czemu.

Te wypielęgnowane dłonie pasowały jej do muzyka, mógł być grającym na fortepianie wokalistą, oczami wyobraźni zobaczyła go na estradzie z mikrofonem w ręce. Po chwili doceniła go jeszcze bardziej: w tej prostej francusko-angielskiej piosence bardzo dokładnie wyśpiewywał każde słowo, co mogło świadczyć, że zna języki obce.

„No brawo!” – pogratulowała mu w myślach, lecz w tym momencie piękny pan przestał śpiewać i ruszył w stronę bagażnika.

Manewrując głową pomiędzy zagłówkami, odprowadziła go wzrokiem i zobaczyła, że za samochodem czekały już te same panie co poprzednio. Wysoka brunetka w eleganckiej bordowej garsonce z krótkimi rękawkami i starsza pani we wzorzystej, prostej sukni, z upiętymi do tyłu włosami w czarno-siwe pasemka.

Gabriela przyjrzała się młodszej twarzy, była pewna, że to żona magnetycznego pana, jakoś pasowali do siebie, na pewno wzrostem. On jasnooki blondyn, ona ciemnooka brunetka. Wydawało się tylko, że spojrzenie czarnych oczu brunetki jest dziwnie nieobecne, nieskupione na niczym. Jej uszminkowane na czerwono usta się nie otworzyły, za to starsza pani powiedziała pogodnym głosem:

– Czekałyśmy na ciebie w kawiarni, Radeczku, mogłeś przyjść. – Włożyła do otwartego bagażnika dużą, wypchaną po brzegi reklamówkę. – Zafundowałyśmy sobie mrożoną kawę.

– Nie mam dzisiaj czasu – odpowiedział grzecznie, acz stanowczo.

Starsza z kobiet powoli usadowiła się na tylnej kanapie, a młodszą znowu odprowadził do przodu. Tym razem nie powiedział do niej ani słowa, tylko delikatnie zamknął drzwi. Obchodząc samochód, założył ciemne okulary.

Gabriela się pochyliła, jakby szukała czegoś na podłodze auta, a po chwili czarne audi zaczęło wycofywać. Zerknęła na tablicę rejestracyjną. Zapamiętała ją.

Od tej pory nigdy więcej go nie spotkała, chociaż będąc w Kierczu, zawsze się rozglądała, zwłaszcza na parkingu.

Często o nim myślała.

Doskonale pamiętała nagłą przykrość, jakiej doświadczyła za pierwszym razem – volvo odjechało, a ona siedziała w zimnym maluchu i kontemplowała swój smutek. Za drugim razem po odjeździe czarnego audi quattro pogrążyła się w melancholii, siedząc w nagrzanym cinkusie niczym w piekarniku.

Dzisiaj za piętnaście ósma mijała rynek, zwolniła i patrzyła dokładnie na przechodzących tam ludzi, zaparkowane samochody. Pomyślała, że gdyby jakimś cudem ujrzała te szare oczy, byłaby to dobra wróżba na nadchodzące dni. A co najmniej poprawiłaby sobie humor, bo czymże innym mogła być taka dziecinada. Sama z siebie powinna się śmiać – tak bardzo bała się następnego związku, że wolała puszczać wodze fantazji i podkochiwać się w przypadkowo napotkanym facecie niczym mała dziewczynka w przystojnym aktorze z fotografii na odwrocie lusterka.

Jednak dobry omen nie nastąpił, wysokiego blondyna o pięknych oczach i smukłych dłoniach nie było na parkingu.

Przycisnęła pedał gazu, do agencji miała już tylko kilka kilometrów.

Punktualnie o ósmej weszła do pokoju wywiadowców i od drzwi zaskoczyło ją stukanie maszyny. Zauważyła wiszącą na wieszaku czarną skórzaną kurtkę, całą nabijaną metalowymi ćwiekami, ze zwisającymi łańcuszkami wokół kieszeni. Powiesiła obok swój wełniany płaszcz i cichutko przeszła do biurka, jednak zanim usiadła, osłupiała. Za biurkiem naprzeciwko siedział punk pomieszany z gotem. Z poprzedniej pracy znała subkultury młodzieżowe, ale to straszydło nie tyle ją rozśmieszyło, ile zadziwiło. Na krótko ostrzyżonej głowie irokez w żółto-zielonych kolorach, jedna małżowina uszna cała zapięta w metalowe kółka i jedno w skrzydełku nosa. Oczy zamalowane na czarno od nasady nosa, poprzez powieki, aż do skroni. Kolczyk w brwi, czarna szminka na ustach. Tylko mocno odznaczający się biust w czarnej koszulowej bluzce świadczył, że to kobieta. Wiek – trudny do określenia.

Tutaj? W takim miejscu?

– Hej! – Uśmiechnęła się do punko-gotki, lecz ta rzuciła tylko badawczym spojrzeniem i dalej waliła czarnymi paznokciami w klawiaturę maszyny.

– Dzień dobry – nie dała za wygraną, jednak widząc brak reakcji, otworzyła biurko, schowała w nim torebkę, wyjęła z szafy segregator z napisem „1990” i rozłożyła go na biurku. Spojrzała w okno – naczelnik rozmawiał przez telefon, siedział tyłem do szyby. Nagle maszyna ucichła, kobieta wbiła wzrok w Gabrielę.

– No, no, co ty tutaj robisz? – odezwała się jakby z przyganą.

Gabriela wzruszyła ramionami.

– Nic, czekam na szefa i jego decyzję.

– Będzie tylko jedna – odpowiedziała natychmiast. – Szef sprzeda cię do centrali i będziesz Matą Hari. – Zaśmiała się ze swojego rymu. – A wiesz, na czyim krzesełku siedzisz?

– Nie…

– Tereski, która zginęła śmiercią tragiczną.

Uśmiech Gabrieli zgasł, jeszcze raz spojrzała w okno naczelnika i szybko przeszła przez pokój, przystanęła obok biurka kobiety, tuż przy jej wyciągniętej nodze obutej w sznurowane glany.

– Opowiedz mi…

– Ooo! – Dziwadło zaśmiało się szyderczo. – Dziewczynka się wystraszyła!

– Nie jestem dziewczynką, ale nikt mi nic nie mówi. Mam na imię Gabrysia, a ty?

Kobieta zastanawiała się dłuższą chwilę, mierząc Gabrielę wzrokiem od wysoko związanego końskiego ogona aż po czarne kozaczki na wysokiej szpilce.

– Mariola – powiedziała wreszcie. – Kto cię tu przysłał? Skąd cię wytrzasnęli? Wiesz, co oni z tobą zrobią? Wsadzą cię do łóżka jakiegoś dygnitarza i będziesz go szpiegować.

– Musiałabym się jeszcze na to zgodzić – prychnęła Gabriela.

– Ale do niczego innego się nie nadajesz. To znaczy, najlepiej nadajesz się właśnie do tego.

– Skąd wiesz? Przecież mnie nie znasz!

– Ale mam oczy i szef też je ma. Zaraz cię przehandluje albo sam cię wyśle gdzieś na piachy… Żebyś tylko nie wylądowała w haremie! – zakpiła Mariola.

– Jaki on jest?

– Kto?

– Ten szef…

– Normalny.

– Nie wygłupiaj się! – Gabriela była już zdenerwowana. – Każdy jest normalny, ale jakiś. Więc? Jaki on jest?

– W porzo… Wymagający…

– Wymagający! – wpadła jej w słowo. – W kółko to słyszę! Co to znaczy? Czego wymaga?

– Pracy, wiedzy, dokładności, zero błędu.

– Jak to „zero błędu”? Każdy je popełnia.

– No to jak ci się uzbiera, masz przerąbane u szefa, wywali cię z roboty. Albo dostaniesz w pałkę jak twoja poprzedniczka – odpowiedziała Mariola z udawanym westchnieniem.

– To może nie warto zaczynać… – Nie dokończyła, usłyszała szczęknięcie szklanych drzwi, wykonała błyskawiczny obrót w stronę naczelnika i spotkała się z jego karcącym spojrzeniem. Ruszyła do biurka.

– Przejrzałaś ten segregator?

„Nawet dzień dobry nie powie” – pomyślała zła.

– Tak jest.

– Weź go i chodź. – Wrócił do szklanego korytarza, otworzył szafę. – Daj go do góry. Wiesz już, o co chodzi, tu są raporty z dziewięćdziesiątego drugiego i z początku bieżącego. – Wskazał dolną półkę zawaloną papierami. – Przynieś sobie skoroszyty oraz inne materiały biurowe i powpinaj raporty w odpowiednich sekwencjach.

– Skąd mam przynieść skoroszyty?

– Z sekretariatu. Zabierz raporty do swojej szafy, bo czasem mnie nie ma, zastępuję majora.

– Oczywiście. – Nie była pewna, co powinna zrobić najpierw, ale zaczęła od przenoszenia dokumentów.

Kiedy wróciła z sekretariatu, Marioli już nie było.

* * *

Turbośmigłowiec ATR-72 z niebieskim logo polskiego LOT-u z sześćdziesięcioma pasażerami na pokładzie zniżał się do lądowania nad lotniskiem Okęcie w Warszawie.

Major Jan Kempa spojrzał na przeciwległą stronę pokładu, gdzie przy oknie siedziała żona polskiego ambasadora w Iranie, którą konwojował do kraju. Sprawiała wrażenie spokojnej.

„W porządku” – pomyślał i oparł głowę o zagłówek fotela.

Chciało mu się śmiać z tej kobiety, a jednocześnie było mu jej żal. Nie wiedział, co pan ambasador naopowiadał swojej żonie na jego temat, jednak przez całą podróż odczuwał, jak bardzo kobieta go unika.

Major Kempa zwykle nie zajmował się konwojowaniem kogokolwiek dokądkolwiek, był doradcą attaché wojskowego do spraw Bliskiego Wschodu. Wszyscy polscy dyplomaci wiedzieli, że doskonale zna się na swojej robocie i ma rozległe znajomości, zwłaszcza wśród ludności tubylczej, dzięki czemu jest prawdziwą kopalnią wiedzy o sytuacji politycznej, gospodarczej i społecznej, a nawet religijnej tego regionu. Rzadko przebywał w swojej kwaterze na terenie ambasady, częściej w wynajmowanym lokum w Teheranie, jeszcze częściej znikał na kilka lub kilkanaście dni. Miał opinię samotnego wilka. W przeszłości, zanim trafił w szeregi polskiego wywiadu, służył w jednostce specjalnej, gdzie odebrał świetne wyszkolenie komandosa; tym bardziej miano wilka przylgnęło do niego na stałe.

I to zadecydowało o jego obecnej misji. Kiedy żona ambasadora otrzymała informację o śmierci swojej ciotki i uparła się, żeby zająć się jej pogrzebem w Warszawie, małżonek był w kłopocie. Wkrótce miał wziąć udział w konferencji dotyczącej Kurdystanu, na którą otrzymał akredytację, i nie chciał z tego zrezygnować. Być może nie miał też ochoty jechać na pogrzeb starej ciotki żony, tego nie wiedział nikt. Podróż ambasadorowej do Polski była nagła, nieprzygotowana, toteż małżonek ściągnął z terenu majora Kempę i zwyczajnie poprosił go o przysługę.

– Będę spokojny, jeśli to pan, panie majorze, przeprowadzi żonę do Polski. Wiem, że z nikim nie będzie tak bezpieczna, jak z panem.

Jan nie miał ochoty taszczyć obcej żony przez spory kawałek świata, ale cóż, czasem nie wypada odmówić, to się zwyczajnie nie opłaca.

Pani