Indonezja. Ludożercy wczoraj i dziś - Alicja Kubiak, Jan Kurzela - ebook + audiobook

Indonezja. Ludożercy wczoraj i dziś ebook i audiobook

Alicja Kubiak, Jan Kurzela

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niebywała opowieść o wizycie w najbardziej dzikich i oddalonych od cywilizacji zakątkach Indonezji.

Czy wśród rdzennych ludów Indonezji do dziś istnieje ludożerstwo? Niebywała opowieść o wizycie w najbardziej dzikich i oddalonych od cywilizacji zakątkach państwa południowo-wschodniej Azji. Autorzy wraz z przewodnikiem odwiedzają m.in. plemię, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu sądziło, że cały świat stanowi ich okolica i poza nimi nie istnieją żadni inni ludzie. W niedostępnych odmętach dwoje Polaków wchodzi do domów na drzewach umiejscowionych nawet na wysokości kilkudziesięciu metrów, ogląda baby grave, czyli groby małych dzieci wykonane w drzewach, uczestniczy w wyścigach byków, od których publiczność nie jest w żaden sposób odgrodzona. To tylko kilka przygód, jakie nasi bohaterowie Alicja i Jan przeżywają w tym niezwykłym kraju. Jak sami twierdzą, każda wyspa Indonezji pod względem kulturowym jest całkowicie inna.

Chcecie poznać plemię ucinające sobie siekierką palce u rąk na znak żałoby? Albo lud przekazujący wiadomości za pomocą piosenek płynących prosto z serca? Czas na podróż po największym wyspiarskim państwie świata, którego język nie ma odmiany czasowników, odległość liczy się nie na kilometry, a godziny jazdy, a żona… kosztuje trzy świnie. Historie opowiedziane z pasją i żarem. I to nie tylko dlatego, że wszyscy palą tam papierosy, lecz przede wszystkim dlatego, że każda wyspa to inny kraj, a narodowe hasło jest bliskie każdemu, kto szanuje bliźniego: jedność w różnorodności.

Jakub Porada, dziennikarz i podróżnik, prowadzący ,,Pokaż nam świat’’ w TVN24 BIS

Kiedy misjonarze próbowali zrozumieć Asmatów, człowiek lądował na Księżycu. I choć było to pół wieku temu, plemiona zamieszkujące wyspy Indonezji wciąż są nam kosmicznie dalekie. Do Korowajów dociera mniej osób, niż wchodzi na Mount Everest. Dzieli nas odległość nie tylko geograficzna, lecz także kulturowa, mentalna i cywilizacyjna. Ten dystans zmniejszają autorzy książki. Przedzierają się przez nieprzebytą dżunglę, brną przez błoto, bagna i zarośla. Docierają do tych nielicznych, którzy nadal żyją zgodnie z tradycją, żeby ich obserwować, spędzić z nimi czas i porozmawiać. Poznają w ten sposób ludzi, którzy do niedawna myśleli, że są sami na świecie.

Katarzyna Rojek, redaktor naczelna miesięcznika „Poznaj Świat”


Alicja Kubiak urodzona w Poznaniu, absolwentka Wydziału Neofilologii w zakresie filologii angielskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Jan Kurzela urodzony w Gdańsku, absolwent Wydziału Prawa i Administracji na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Autorzy podróżują wspólnie od 16 lat. Odwiedzili wiele krajów, poznali wiele różnorodnych kultur i plemion. Przeżyli mnóstwo niezwykłych przygód, które opisują w swoich książkach Oczami Dos Gringos: Meksyk, Gwatemala i Belize oraz Oczami Dos Gringos: Kuba, Kolumbia i Amazonia. Piszą również regularnie artykuły do magazynu „Poznaj Świat”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 54 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
4,0 (14 ocen)
7
2
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdzial 1Dlaczego Azja Południowo-Wschodnia?

Zaczęło się banalnie. Promocja naszej książki o Meksyku i Gwatemali miała miejsce na gdyńskich Kolosach. Jest to najważniejsza coroczna impreza, na której spotykają się podróżnicy, alpiniści i żeglarze. Prelekcjom i spotkaniom nie ma końca i te trzy dni mijają wszystkim uczestnikom jak z bicza strzelił. Nam również.

Jedną z wielu osób, które tam spotkaliśmy, był – nic dziwnego – znany podróżnik. Rozmowę zaczęliśmy oczywiście od naszej ukochanej dżungli amazońskiej. Wymienialiśmy się doświadczeniami i wiedzą, kiedy nagle zobaczyliśmy wspaniały obiekt wiszący na bocznej ścianie stoiska. Był to ewidentnie wyrób etniczny, żaden produkt wykonany dla potrzeb turystów. Wyglądał jak ogromny naszyjnik noszony przez wodzów. Trochę jednak różnił się od tych znanych nam z Amazonii. Okazało się, że pochodzi z Papui Zachodniej (poprzednia nazwa: Irian Zachodni) i został wykonany dla wodza tamtejszego miejscowego plemienia.

– Papua jest wspaniała. – Słyszeliśmy. – Jest jeszcze dziewicza, nieskażona bardzo cywilizacją. Oczywiście, to się już powoli zmienia, bo wkracza ona w ich życie z dużą prędkością, poznają siłę pieniądza, w dużej mierze dzięki wzrostowi turystyki, ale póki co można jeszcze spotkać naprawdę dzikie plemiona i poznać ich kulturę.

Wieczorem, po zakończeniu Kolosów, wsiedliśmy do samochodu. Aż do Sopotu towarzyszyła nam absolutna cisza. Był późny sobotni wieczór, 12 marca 2016 r. Ulice o tej porze zupełnie już opustoszały, więc jechaliśmy płynnie, bez żadnych zawirowań. Z radia dochodził głos Zaz, która śpiewała po francusku o najbardziej szalonych marzeniach („Si jamais j’oublie”).

– Myślisz, że dałoby radę dolecieć tam w dobę? – Usłyszałam pytanie Janka.

Od tej chwili już wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy oboje, jaki będzie kierunek naszej następnej wyprawy.

Najpierw przyszedł pocztą przewodnik Lonely Planet „Papua New Guinea”, następny był o Borneo. Potem kupiliśmy już cały o Indonezji. Mapy, wiele różnych map, kierunki, drogi, komunikacja. Internet mówił dużo, powstawało coraz więcej pytań – szukanie, czytanie i pisanie. Na początku był chaos. Jaki kierunek obrać, gdzie lądować, jak się poruszać…? Godziny spędzone na poszukiwaniu odpowiednich publikacji. Antykwariaty i biblioteki stały się chwilowo naszym drugim domem. Z czasem, z każdą kolejną przeczytaną książką, z każdą kolejno zaznaczoną trasą na mapie, zaczęły wyłaniać się kontury tej wyprawy. Wiedzieliśmy już, że chcemy lądować w Hanoi i zjechać cały Wietnam aż do Ho Chi Minh. Potem udać się na Sumatrę i przez wyspy Komodo, Lombok, Celebes i Borneo dotrzeć jakoś na Papuę. Zarys trasy był gotowy. Teraz jednak uwypuklił się kolejny problem. Język. U Papuasów mogliśmy zapomnieć o porozumiewaniu się w języku angielskim. Wyspa Nowa Gwinea jest jedną z największych wysp świata. Niestety na jej terytorium funkcjonuje również najwięcej języków świata. Według etnologów jest ich około ośmiuset, do tego dochodzą także narzecza i dialekty. Nie sposób tego opanować. Nasze malutkie rozmówki Lonely Planet „Pidgin: The Languages of Oceania” wyraźnie podkreśliły tylko grozę sytuacji. Tamtejsze języki to zlepek słów angielsko-bóg-wie-jakich, z przedziwną gramatyką. Potem okazało się, że nie ma tam żadnej gramatyki, ale o tym później. W Papui Nowej Gwinei ludzie posługują się odmianą języka nazywaną tok-pisin, w Papui Zachodniej można się porozumieć indonezyjskim, jednak w miejscach bardziej odludnych obowiązują języki plemienne. Następne wiele set odmian.

Po raz kolejny w życiu przekonałam się, że słowa, które moja mama powtarzała mi od dziecka: „Ucz się, córcia, angielskiego. Jak będziesz go znała, to porozumiesz się na całym świecie”, nie miały za dużo wspólnego z rzeczywistością.

Mając przed sobą perspektywę porozumiewania się „ręcznie i nożnie” albo nawet w ogóle, postanowiliśmy przybliżyć sobie chociaż trochę podstawy indonezyjskiego. Do wyjazdu mieliśmy około roku, więc czasu powinno wystarczyć na opanowanie podstaw. Tak, świetnie. Tylko której odmiany się uczyć: bahasa indonesia czy bahasa malaysia? Gdy już ustaliliśmy, którą lepiej, pojawił się kolejny problem. Kto w Trójmieście nauczy? Gdzie znaleźć nauczyciela?! W sekretariatach licznych szkół językowych łapali się za głowę, native’a raczej trudno znaleźć, materiały do nauki samodzielnej również nie leżały na każdym biurku.

Niezrażeni piętrzącymi się trudnościami znaleźliśmy strony internetowe, które uczą języka. Następnie udało się zakupić w Wielkiej Brytanii dwa podręczniki z płytami CD.

Gdy zagłębiliśmy się w szczegóły trasy, jaką chcieliśmy pokonać, wyszło nam, że standardowe dwa miesiące nie wystarczą. No to ok, cztery. Ale wyszarpnąć z pracy wolne cztery miesiące…? Nierealne? Niekoniecznie. Zależy od firmy, stanowiska i wykonywanego zawodu. Mnie udało się uzyskać… cały rok! Cudownie! Bajecznie! Teraz mieliśmy ponad pół roku wolnego na przygotowanie wyprawy pod względem logistycznym, językowym i poprawienie własnej kondycji fizycznej oraz wystarczająco dużo czasu na pokonanie całej zaplanowanej trasy bez pośpiechu i na zupełnym luzie.

Tym sposobem uchyliliśmy sobie drzwi do świata Papuasów, do krainy rajskiego ptaka i do… ciężkiej pracy, którą musieliśmy solidnie wykonać, żeby wyprawa zakończyła się sukcesem.

***

Kilka tygodni później spotkaliśmy osobę, która mogła nam przybliżyć sytuację panującą na wschodniej stronie wyspy Nowa Gwinea. Był to ksiądz, który, obracając się wśród misjonarzy, miał doskonałą orientację w terenie. Mało, że przybliżył nam sytuację, to jeszcze wyłuszczył dokładnie najmniejsze detale. Ujmując sprawę najbardziej oględnie, wynikało z tego, że bez kałasznikowa i kilku granatów w plecaku lepiej nie wychylać nosa z samolotu. No cóż. Jako najbardziej niebezpieczne wymieniał te okolice, które mieliśmy w planach odwiedzić, ponieważ były najpiękniejsze i najciekawsze pod względem kulturowym. Tak przedstawiała się sytuacja w Papui Nowej Gwinei. Pozostała jeszcze nadzieja, że może w Papui Zachodniej jest trochę bezpieczniej… Ale podobno nie było. Przy braku elementarnego szczęścia mogliśmy najzwyczajniej w świecie skończyć w garnku. Podobno największym przysmakiem na tamtych terenach jest mózg.

Wiele czytaliśmy o kanibalizmie na Nowej Gwinei. Dowiedzieliśmy się, że ma on podłoże wierzeniowe, a nie „żołądkowe”. Generalnie zjadani byli, tudzież – aczkolwiek rzadziej, ale nadal – mogą jeszcze być gdzieś głęboko w dżungli, wrogowie, dlatego, żeby przejąć ich siłę; oraz zmarli członkowie rodziny – ci akurat z miłości. Nie zabija się tylko po to, żeby się najeść. I ta właśnie w miarę optymistyczna myśl trzymała nas przy nadziei. Członkami rodziny nie będziemy… a wrogami? Kto wie? Może też nie. Dlatego w dalszej kolejności należało pomyśleć o znalezieniu przewodnika, który będzie mógł towarzyszyć nam w wyprawie na tereny oddalone od cywilizacji i będzie w stanie wytłumaczyć, że przybyliśmy w celach pokojowych.

Oprócz groźby zostania zjedzonymi wisiało jeszcze nad nami widmo rabunku, napadu, pobicia czy gwałtu. Żadna z tych perspektyw specjalnie nie przypadła nam do gustu, pozostawiała jednak pole do namysłu.

– Jedźcie! – przekonywali nas różni ludzie. – Nie bójcie się i jedźcie. I tak, i tak do Papui Zachodniej nie wjedziecie bez specjalnych pozwoleń. Surat jalan dostaje się na miejscowych posterunkach policji. Jeżeli otrzymacie pozwolenie na wjazd na dany teren, to zachowując zdrowy rozsądek i ostrożność, możecie tam śmiało jechać. Jeżeli takiego pozwolenia wam nie dadzą, to nie jedźcie tam. A jak pojedziecie, to już na własne ryzyko. Ale przede wszystkim słuchajcie miejscowych. I postępujcie według ich zaleceń.

Zawsze właśnie tak staraliśmy się podróżować. Mieliśmy wytyczoną trasę i ciekawe miejsca, ale plany ulegały częstym zmianom ze względu na rady miejscowych. Nigdy nie wyszliśmy źle na tym, że słuchaliśmy mieszkańców. Chociaż też nie zawsze do końca można na nich polegać. Ale w każdym razie ogólny obraz sytuacji można sobie dzięki nim namalować.

Póki co, mając takie informacje, nadal wytrwale uczyliśmy się języka indonezyjskiego, który okazywał się całkiem przystępny. Wystarczyło znać poszczególne wyrazy, by móc samodzielnie składać zdania. Czasowniki nie odmieniają się, nie ma czasów w dosłownym tego słowa znaczeniu, a liczbę mnogą tworzy się przez powtórzenie danego wyrazu. Na przykład „orang” to jest człowiek, a „orang-orang” oznacza ludzi. Nie jest to pierwszy język obcy, jakiego przyszło mi się uczyć, ale zdecydowanie pierwszy, przy nauce którego miałam tyle zabawy i radości.

Również stopniowo pogłębiała się nasza wiedza dotycząca geografii, historii i kultury tej wspaniałej dzikiej wyspy. Przecudne rajskie ptaki, które królują w tym regionie, fantastyczne krajobrazy oraz położenie geograficzne, które gwarantuje wielką różnorodność flory i fauny oraz ginące kultury, ostatnie pokolenia ludzi żyjących według zasad swoich przodków, nie pozostawiały naszej wyobraźni pola do popisu. Nikt by sobie wspanialej tej krainy nie wyobraził. Z każdą przeczytaną książką, z każdą kolejną obejrzaną fotografią tamtejszej flory i fauny nasze serca rwały do przodu, nasz zdrowy rozsądek jednak cały czas jeszcze miał nad nami kontrolę.

– Zobaczymy, co będzie – mówiliśmy do siebie. – Zobaczymy na miejscu, najwyżej nie polecimy na Papuę. Albo polecimy, ale tylko na krótko i w najbezpieczniejsze miejsca.

„Que sera, sera” – rozbrzmiewały nam w uszach słowa piosenki. Oby tylko po naszej myśli.

Po wielu miesiącach spotkań czy rozmów, nawet z samymi Indonezyjczykami, okazało się oczywiście, że strach ma wielkie oczy i że nie jest tam bardziej niebezpiecznie niż na ulicy we Francji. Niestety. Tam przynajmniej niebezpieczeństwo jest przewidywalne. W Europie nie bardzo.

Śmiało mogliśmy jechać bez większych obaw. Zaczęliśmy planować wyprawę, w związku z tym na horyzoncie zaczęły się już oczywiście piętrzyć kolejne problemy. Nasz pobyt w Indonezji przewidywaliśmy na jakieś dwa do trzech miesięcy. Niestety standardowa wiza obejmuje trzydzieści dni. Można oczywiście otrzymać dłuższe, do pół roku, ale po pierwsze należy mieć jakiegoś polecającego, a po drugie trzeba przekonać urzędników, że taka wiza jest nam niezmiernie potrzebna. Z tym miało być najtrudniej. Miało, ale okazało się, że samo przekonanie ich nie było aż tak problematyczne. Wiza sześćdzięsięciodniowa spoczywała w naszych rękach spokojnie i czekała na spełnienie swojej roli. Mogliśmy wyruszać.

Rozdzial 2Indonezja

Jest to największy wyspiarski kraj świata. Składa się z około osiemnastu tysięcy wysp. Nazwa państwa to połącznie dwóch greckich słów: indos – ‘indyjski’ i nesos – ‘wyspa’. Jej tereny zamieszkuje ponad trzysta różnych grup etnicznych. Największe z nich to Jawajczycy, Sundajczycy, Malajowie, Madurowie, Bugijczycy, Batakowie, Betajowie, Balijczycy czy Aczinowie.

Bardzo ciekawe jest godło Indonezji, które przedstawia mitycznego ptaka Garudę. Jest to złoty orzeł, który reprezentuje energię. Skrzydła tego ptaka składają się z siedemnastu piór, ogon z ośmiu, a szyja z czterdziestu pięciu, co symbolizuje datę 17 sierpnia 1945 r. Był to dzień uzyskania przez to państwo niepodległości.

Flaga z kolei nazywana jest Sang Dwiwarna – ‘żyjąca osoba’, i bardzo przypomina naszą, polską, tylko ma odwrócone kolory. Kolor czerwony ma symbolizować ciało i życie fizyczne, a biały – duszę i życie duchowe. Symbolika naszej flagi jest trochę inna: biel to czystość, lojalność, pokora i szlachetność, a czerwień ma przywodzić na myśl miłość, dzielność, żarliwość i poświęcenie. Mamy bardzo podobne flagi, ale warto też zauważyć, że i ptak narodowy zarówno Indonezji, jak i Polski to orzeł. Czy istnieją jeszcze jakieś podobieństwa? Zobaczymy w miarę odkrywania tego – przynajmniej dla nas – jednego z najpiękniejszych krajów Azji Południowo-Wschodniej.

Indonezja ma fantastyczne hasło narodowe, które umieszczone jest na fladze: Bhinneka Tunggal Ika – ‘jedność w różnorodności’. Hasło to wspaniale odzwierciedla sytuację kraju, który składa się nie tylko z wielu wysp, ale również z dużej liczby grup etnicznych, w którym można usłyszeć ponad siedemset języków i spotkać się z wyznawcami wielu religii. Oficjalnymi są islam, który ma ponad 87% wyznawców, protestantyzm, katolicyzm, buddyzm, hinduizm i konfucjanizm.

Rozdzial 3Bukit Lawang

Bukit Lawang jest malutką wioską położoną dziewięćdziesiąt sześć kilometrów na północny zachód od Medan. Umiejscowiona jest ona przy samym wejściu do Gurung Leuser National Park. Tak naprawdę park ten jest ostatnim kawałkiem gęstej dżungli, który został na Sumatrze, po tym jak wycięto dziewiczą dżunglę sumatrzańską pod uprawy palmy olejowej. Zmierzając do wioski, przez kilkadziesiąt kilometrów jedzie się drogą, która prowadzi przez plantacje palm olejowych. Plantacje są własnością państwa i dają pracę wszystkim okolicznym mieszkańcom. Jednak spowodowało to jednocześnie olbrzymią degradację środowiska oraz drastycznie zmniejszyło populacje występujących tu zwierząt, np. czarnych gibonów (siamang), gibonów, białych słoni, tygrysów sumatrzańskich, wargaczy, dzioborożców i oczywiście orangutanów. Obecnie zwierzęta te żyją na terenie parku, który powstał w 1971 r. Założony został przez Hermana Rijksena przy współpracy z WWF i PHKA (indonezyjski system ochrony przyrody).

Miejsce w jednej z tutejszych lodge (drewnianych domkach dla turystów) mieliśmy zarezerwowane już na wiele miesięcy przed wylotem. Zachęciło nas bajeczne położenie oraz cena. Lądowaliśmy na dużym lotnisku Kuala Namu, położonym około trzydziestu kilometrów od Medan. Zanim jednak wylądowaliśmy, mieliśmy duże problemy z tym, żeby w ogóle znaleźć odpowiedni lot. Dlaczego? Otóż kiedy przyszliśmy na lotnisko w Kuala Lumpur, na tablicy wyświetlane były wszystkie loty… tylko nie nasz, nie ten do Medan. Deja vu? Bogota powraca?1.

Zajęło nam trochę czasu, zanim w końcu zobaczyliśmy, że samolot co prawda leci, ten sam numer lotu, co nasz, i o tej samej godzinie, tyle że… nie do Medan. Poszliśmy do stanowiska odpraw i dowiedzieliśmy się, że wszystko jest w porządku, bo to jest lot do Medan, tylko że zamiast nazwy miasta podana jest nazwa lotniska: Kuala Namu. Ot, Indonezja.

Jak zwykle planowaliśmy dojechać do hotelu samodzielnie, środkami komunikacji publicznej. Wyszło nam, że jest kilka możliwości. Po pierwsze, można wsiąść w taksówkę, co jest wygodne, ale drogie, tym bardziej że jako typowe bule (indonezyjskie określenie białego człowieka, turystę) jesteśmy traktowani jak chodzący bankomat. Wiadomo, że zawsze i wszędzie będziemy naciągani i oszukiwani. Taksówką dojazd z lotniska do Bukit Lawang zająłby około czterech, pięciu godzin.

Druga opcja była mniej wygodna, ale tańsza. Z lotniska można wsiąść do taksówki, która zawiezie nas na terminal autobusowy Pinang Baris w Medan, skąd odjeżdżają busiki do Bukit Lawang. Bilet kosztuje jedyne 50 000 IDR na osobę. Jazda należy jednak do wyjątkowych. Po pierwsze dlatego, że w pojazdach jest bardzo mało miejsca i gdy pasażer ma przy sobie dużo bagaży, kierowcy mogą go nie zabrać lub zażądać od niego dodatkowego biletu. Po drugie, w busie nie ma klimatyzacji, co jest w tych temperaturach wyzwaniem. Po trzecie, Indonezyjczycy nie lubią wiatru i jeżdżą przy zamkniętych szybach. Do tego dochodzi jeszcze ich zamiłowanie do palenia papierosów. Tam palą praktycznie wszyscy i praktycznie wszędzie, również podczas jazdy. Nietrudno sobie wyobrazić, jak czuje się osoba niepaląca po sześciu czy siedmiu godzinach jazdy. Jakby tych niedogodności było mało, kierowca staje na każde wezwanie, czasami robi sobie dwudziestominutowe przerwy bez powodu, czeka, potem rusza, znowu staje.

Po przejechaniu przez Medan i Binjal stan dróg zmienia się diametralnie. Z szerokiej, asfaltowej przechodzi w wąską, jednopasmową, a sam asfalt zaczyna pojawiać się coraz rzadziej. Jest on regularnie niszczony przez ciężarówki i wywrotki, które przewożą owoce palm olejowych. Jeżdżą tam bardzo często. Fragmentami przez wiele kilometrów po asfalcie nie ma już śladu – pozostały resztki grubego grysu, które były kiedyś podkładem pod asfalt. Tam, gdzie trochę asfaltu jeszcze zostało, jazda odbywa się slalomem, samochody nawzajem się przepuszczają, momentami wręcz nie można przejechać, tak głębokie są wyrwy w drodze.

Ponadto autobusiki są w bardzo wątpliwym stanie technicznym i często się psują. Wtedy nie dość, że trzeba przez kilka godzin czekać na następny, to jeszcze płacić po raz kolejny za przejechanie tej samej trasy. Dlatego najlepiej jest ustalić cenę przed wsiadaniem, a zapłacić dopiero po dojechaniu na miejsce.

Trzecia opcja dojazdu do Bukit Lawang - najpierw busikiem z lotniska w Medan jedzie się do Binja, miasteczka w połowie drogi do Bukit, a tam przesiada się do kolejnego minibusa do Bukit. Warunki te same, zasady te same, długość jazdy podobna. Bezpieczeństwo zerowe, komfort zerowy, za to emocje duże.

My po przeanalizowaniu wszelkich za i przeciw zdecydowaliśmy się, jak nigdy, na samochód, który hotel zaoferował nam za 200 000 IDR na osobę (około 65 PLN). Uwzględniając kilometry, wygodę, czas podróży i spokój psychiczny – cena bardzo niska.

Sama wioska jest bardzo malutka i spokojna. Kilka ulic na krzyż, jedna rzeka i tyle. Ludzi jak na lekarstwo, nawet turystów nie było za dużo. Cicho, spokojnie, absolutny raj dla podróżnika czy turysty. Jest to baza wypadowa do dżungli. Można udać się na różne trekkingi, na jeden dzień, dwa czy nawet dziesięć. Długość zależy tylko od zasobu kieszeni każdego z nas. Oczywiście jest jeden haczyk. Jeśli pójdziemy na jeden lub dwa dni, małe są szanse na to, że zobaczymy żyjące tu zwierzęta. Na trekkingach krótkich jest tylu ludzi, że zwierzaki zwyczajnie nie pojawiają się na tych terenach. Im dalej, tym bardziej pusto, cicho i więcej zwierząt. Na dziesięciodniowym trekkingu zobaczyć można nawet białe słonie czy tygrysa sumatrzańskiego. Ci, co wracali z jedno- lub dwudniowego trekkingu, musieli zadowolić się zalewie dwoma lub trzema orangutanami. Dłuższy trekking ma jednak taki minus, że jest bardzo wymagający, męczący i trzeba być doń naprawdę dobrze przygotowanym fizycznie.

Póki co siedzieliśmy w hotelu i zwiedzaliśmy okolicę. Poszliśmy na lokalny rynek, który odbywa się raz w tygodniu w piątki. Poszliśmy z naszym przewodnikiem, tym samym, który poprowadzi nas do dżungli.

– Jak tu pięknie i cicho! – zachwycaliśmy się po drodze.

– Teraz tak – odpowiedział z przekąsem przewodnik.

– Jak to teraz? – zapytaliśmy. – To jest jakieś inne teraz? – dziwiliśmy się.

– Oj, tak… tu potrafi być naraz kilka tysięcy osób.

Popatrzyliśmy na siebie zdezorientowani.

– Tutaj?! W tak spokojnym miejscu, w tej małej mieścinie?

– Tak, tutaj.

– Aha?

– W weekendy w szczególności. Przyjeżdżają tu z Medanu i okolic.

Popatrzyliśmy na siebie lekko przerażeni. Był właśnie piątek rano.

– O Jezu! – jęknęłam.

Przewodnik zaśmiał się.

– Nie, teraz będzie spokojnie. Właśnie zaczął się ramadan. Wszyscy zostaną w domach. W ramadan nie dzieje się dużo. Jest bardzo spokojnie, a oprócz tego nie jest to jeszcze pora na białych turystów. Ci przyjeżdżają od lipca. Wtedy jest tu tłok. Każdy chce do orangutanów. – Zaśmiał się znowu, a my odetchnęliśmy z ulgą.

Był 2 czerwca. Zanosiło się na spokojne dziesięć dni w indonezyjskim raju. Tym raju, z naszego, turystycznego punktu widzenia.

– Teraz na rynku jest też wszystko tańsze, dużo tańsze. Przez ramadan. Nikt nie kupuje, nie ma popytu. Ten zaczyna się dopiero zaraz po zakończeniu święta i wtedy ceny idą raptownie w górę.

Ot, taka ciekawostka. Nigdy nie przypuszczalibyśmy, że ramadan ma wpływ na ceny w wiosce.

***

Była ciemna, cicha noc. Zasypiając, słyszeliśmy tylko odgłosy zwierząt i szum liści.

Przebudziłam się i starałam się w miarę cicho wydostać z naszego łóżka otulonego szczelnie moskitierą. Po co ona tam wisiała, skoro przez cały czas naszego pobytu nie zobaczyliśmy ani jednego komara? To pozostaje dla nas tajemnicą. Powoli odsunęłam siatkę i wygramoliłam się na zewnątrz. Stanęłam pewnie na podłodze, jednak kolejnych kroków nie stawiałam już tak pewnie, ponieważ dookoła było ciemno, że oko wykol, a gdzieś w pobliżu znajdowały się dwa kamienne schodki. W drodze do łazienki w nocy można było uszkodzić sobie nogę. Postawiłam najpierw jeden krok, potem drugi i kontury stopni zaczęły powoli wyłaniać się z mroku. Teraz już bardzo pewnie postawiłam trzeci krok i… usłyszałam jakiś skrzek i coś oślizgłego ruszało się pod moją bosą stopą.

Nic nie wyszło z cichej wyprawy nocnej do łazienki. Narobiłam wrzasku, że pewnie w bungalowach obok słyszeli, o ile nie w recepcji. Zapaliliśmy światło i naszym oczom ukazała się ogromna, oślizgła i mocno zdziwiona żaba. Jak ona się dostała do naszego pokoju? Nie było chyba trudno. Szczeliny w drzwiach, oknach i między belkami dawały jej duże pole do popisu. Później, zawsze w trakcie deszczu, a lało prawie codziennie, w naszym domku pojawiało się kilka żab. Ot, takie sobie dodatkowe towarzystwo. Miotła pomagała im znaleźć drogę na zewnątrz.

***

Niedaleko Bukit Lawang, dwa kilometry od wioski, znajduje się Jaskinia Nietoperzy. Jest to dwustumetrowa jaskinia, w której żyje bardzo dużo tych ssaków, co zresztą sama nazwa wskazuje. Jaskinia ta zawaliła się jakiś czas temu i teraz chodzi się w niej po kamieniach i trzeba przeciskać się przez wąskie szczeliny, co czyni ją jeszcze bardziej atrakcyjną. Wybraliśmy się do niej jak zupełni nowicjusze. Dostaliśmy jakiegoś absolutnego zaćmienia umysłu i do jaskini pełnej wyrw i bardzo śliskich kamieni poszliśmy w crocsach. Niezbyt rozsądnie, ale dzielnie przeszliśmy wszystkie groty. Byliśmy sami, było zupełnie pusto i cicho. Mieliśmy jednak bardzo dużo szczęścia, że przyjechaliśmy tu w czasie ramadanu. A że był to czysty przypadek, więc byliśmy tym bardziej zadowoleni.

Po powrocie usiedliśmy w naszym „biurze”, czyli przy stole, nad samym strumieniem. Tam były dwa kontakty, więc mogliśmy się podłączyć i zupełnie spokojnie popracować przy szumie wody, delikatnym powiewie powietrza i braku małp, które nie wiedzieć czemu do tego miejsca nie dochodzą. Mogliśmy też od czasu do czasu rzucić okiem na dziewiczą, gęstą sumatrzańską dżunglę.

Zaczęło padać. Tu to normalne. Jak przywitał nas chłopak w recepcji: „No rain, no forest, so welcome in the rainforest”(„Nie ma deszczu, nie ma lasu. Witamy w lasach deszczowych!”). Nie padało nawet mocno, ale w przeciągu dwunastu minut we w miarę wąskim strumyku poziom wody podniósł się o ponad metr. Wrażenie niesamowite. Ze spokojnego niebieskiego potoku stał się on rwącą rzeką, brudnokawową, niosącą ze sobą wielkie pnie i gałęzie.

Teraz zrozumieliśmy, dlaczego w 2003 r., podczas wielkiej powodzi, zginęła prawie cała wieś – pięćset osób. Woda podniosła się nagle – w pół godziny o jedenaście metrów. Była głęboka noc, sam środek ramadanu. Nie było turystów. Zaspani mieszkańcy nie mieli szans na ucieczkę. Zresztą nie można mówić o żadnej skutecznej możliwości ucieczki, kiedy jest się otoczonym wzgórzami porośniętymi gęstą dżunglą.

Usłyszawszy tę historię, poczuliśmy się trochę nieswojo, ale cóż, pozostało mieć nadzieję, że w czasie naszego pobytu żadnej poważnej powodzi nie będzie. Póki co czekały na nas orangutany i inne ginące gatunki. Mieliśmy nadzieję, że uda się zobaczyć co ciekawsze okazy.

Podczas takiej wyprawy bardzo ważny jest przewodnik. Od niego zależy, co zobaczymy, czego się dowiemy i jak będziemy wspominać trekking. Jest tutaj wielu przewodników bez licencji, samozwańczych. Oni robią bardzo złą robotę, bo starając się przyciągnąć jak najwięcej turystów, karmią orangutany, czego absolutnie robić nie wolno, bo się im szkodzi. Im oraz całemu procesowi ochrony zwierząt. One muszą być dzikie, żeby przetrwać, więc jakikolwiek kontakt z człowiekiem jest dla nich wysoce niepożądany. Głośny jest również przypadek, kiedy samozwańczy przewodnik prowadzący grupę dziesięciu osób zaczął uciekać na widok agresywnego orangutana. Zwyczajnie krzyknął, żeby uciekać, i sam ruszył jako pierwszy. Tak to bywa, gdy chce się zaoszczędzić… dosłownie kilka dolarów na trekkingu. Czasami naprawdę się nie opłaca. My już przed wyjściem wiemy jedno: nasz przewodnik na pewno nie ucieknie i przekaże nam ogrom wiedzy o tym parku i żyjących w nim zwierzętach. Pozostało mieć tylko nadzieję, że nie będzie padać, bo wtedy i zwierzęta się chowają, tak jak ludzie, i droga jest bardzo śliska, gliniasta, i wszystkie rzeczy są przemoknięte. Wtedy nie jest miło. A wspinać się trzeba wysoko, raz niżej, raz wyżej, ale ogólnie trekking jest wymagający.

1 Chodzi tu o nasz przyjazd na lotnisko w Bogocie, kiedy okazało się, że nie ma lotu, na który wykupiliśmy bilety. Perypetie z tym związane opisaliśmy w naszej książce: „Oczami Dos Gringos: Kuba, Kolumbia i Amazonia.”

Rozdzial 4Trekking do orangutanów

Już na samym początku dowiedzieliśmy się dużo o tych niezwykłych zwierzętach. Że są bardzo rodzinne i opiekuńcze, że do szóstego roku życia potomstwem zajmuje się oboje rodziców. Samica rodzi jedno młode, po czym w kolejną ciążę może zajść dopiero po sześciu latach. Między innymi dlatego tak trudno jest odnowić ich populację. Żyją na drzewach, z których schodzą bardzo rzadko. Żeby zobaczyć samicę z młodym na podłożu, trzeba mieć niezwykłe szczęście. Na dół schodzą głównie samce lub samotne samice. Zwierzęta te żyją średnio sześćdziesiąt–siedemdziesiąt lat; największe samce ważą nawet do osiemdziesięciu kilogramów. Dowiedzieliśmy się też, że w przeciwieństwie do makaków małpy te boją się wody. Nie potrafią pływać ani nurkować i unikają jej jak ognia. Orangutany nie przejdą na drugą stronę rzeki, chyba że po gałęziach. Wpław nigdy. Były to bardzo ciekawe informacje i całkiem dla nas nowe. Nie rozumiałam tylko zupełnie, dlaczego mówiąc o ich legowiskach, przewodnik używał słowa „gniazdo”. Brzmiało dość dziwnie, ale przeszłam nad tym do porządku dziennego. Zrozumieć to miałam jeszcze tego samego dnia.

Wyszliśmy o dziewiątej. Upał potworny, wilgotność jeszcze większa, bo poprzedniej nocy była potężna burza, a teraz wszystko parowało. Sauna. Szliśmy powoli, jakby przygotowując się na to, co miało nastąpić. Najpierw przechodziliśmy przez plantację gumy. Nasiona drzew kauczukowych zostały przywiezione z Brazylii. W naszej poprzedniej książce, o Amazonii, opisaliśmy wielki boom kauczukowy i to, jakie pieniądze przyniósł on Ameryce Południowej. Dziś w Indonezji za kilogram dobrej, czystej jakościowo gumy płaci się w skupie 7 000 IDR, czyli jakieś 0,50 centów amerykańskich. Mimo to nadal dużo ludzi pracuje przy produkcji gumy. Jest to bardzo ciężka praca i trzeba doskonale wiedzieć, w jaki sposób nacinać drzewa, aby dawały jak najwięcej kauczuku. Za płytko źle, ale za głęboko też niedobrze, bo nie poleci odpowiednio. Jedno drzewo, prowadzone w odpowiedni sposób, można eksploatować na okrągło przez trzydzieści pięć lat.

Jeszcze przed wejściem do parku zobaczyliśmy węża księżycowego. Przewodnik mówił, że jest on zupełnie niegroźny, z rodziny żmijowatych. Ma dwa rodzaje ubarwienia – jego skóra jest biało-żółta lub zielona. Widzieliśmy oba rodzaje. Tyle że dość wysoko na gałęziach drzewa. Spały i czekały na księżyc. Węże te bowiem uaktywniają się dopiero przy pełni księżyca. Stąd ich nazwa. Nie są to duże gady, ale bardzo ładne. Susilo, w skrócie Silo, nasz przewodnik przestrzegał nas, żeby nie zabijać ich i nie robić im żadnej krzywdy. Ludzie, widząc węża, podświadomie już chcą go zabić. Trochę się nie dziwiliśmy, po naszych spotkaniach w dżungli gwatemalskiej, w drodze do El Mirador. W naszej książce o Meksyku i Gwatemali opisaliśmy dokładnie tamte węże: żararakę i węża koralowego. Zabijają w kilka godzin, a umiera się w ogromnych męczarniach. Żararaka też jest mała, niepozorna i wątła. Im mniejsza, tym ma w sobie więcej jadu. Do tej pory myśleliśmy, że w dżunglach nie można lekceważyć żadnego węża. A jednak można. Ba, nawet trzeba.

Przy wejściu poczekaliśmy chwilkę, aż Silo uzyska dla nas zgody na przebywanie na terenie parku, i poszliśmy dalej. Tutaj już droga bardzo się zmieniła. Z dość szerokiej, wydeptanej i bardzo zaludnionej ścieżki przeszła w wąziutką dróżkę pełną lian i korzeni. Teren był jeszcze płaski, ale im dalej, tym robiło się bardziej pagórkowato. Szliśmy sobie spokojnie, kiedy nagle nasi przewodnicy, a na tym etapie było ich dwóch, zaczęli się bacznie rozglądać i rozmawiać szeptem. Nagle zatrzymali się i powiedzieli, że mamy bardzo uważać, bo na ścieżce stoi orangutan. Stanęliśmy, szczęśliwi, i faktycznie, wkrótce zza krzaków wyłoniło się wielkie rdzawe kudłate cielsko mające wprawdzie tylko około półtora metra wysokości, ale przy tym… tak samo szerokie. Wyglądało jak rudy pień potężnego, wielkiego drzewa. Był bardzo blisko, w odległości sześciu metrów. Mieliśmy niepowtarzalną okazję dokładnie mu się przyjrzeć. Potężny łeb, wielkie cielsko, które przy takiej ilości futra sprawiało wrażenie jeszcze potężniejszego. Ogromne pazury, wielkie stopy… Patrzyliśmy jak oniemiali. Od czasu do czasu Silo przestrzegał, żebyśmy trzymali dystans.

„Back, back” – czyli „do tyłu, do tyłu” – było najczęściej powtarzaną komendą.

A sam orangutan co robił? Przemieszczał się powolutku, noga… nie, przepraszam: łapsko za łapskiem, rozglądał się małymi brązowymi oczami, z których emanował spokój. Chwycił się gałęzi, rozciągnął się i pokazał w całej swojej okazałości, pohuśtał się na jednej łapie, rozejrzał i przeszedł dalej. Zatrzymał się na ścieżce, tej, którą mieliśmy iść dalej, i usiadł.

Coś wspaniałego! Raj dla turysty! Przewodnik powiedział nam później, że był to jeden z największych samców na terenie parku. Waży siedemdziesiąt pięć kilo. Należy tu dodać, że to maleństwo miało siedemdziesiąt pięć kilo mięśni i ścięgien, a nie tłuszczu. Futrzak był wspaniały. Zrobił się bardziej niecierpliwy, gdy pojawiło się koło niego kilka grup i został otoczony przez turystów. Każdy chciał mieć zdjęcie, każdy chciał zobaczyć go z bliska. Wtedy nasz przewodnik poprosił, żebyśmy już poszli dalej. Ruszyliśmy.

Jeszcze nie zdążyliśmy otrząsnąć się ze spotkania z samcem, a już Silo pokazywał palcem w górę.

– Tam, mama z dzieckiem.

Radość była ogromna.

Tak mniej więcej wyglądał cały dzień. Zwierząt było mnóstwo, wąska ścieżka wiła się raz w górę, raz w dół. Cisza, natura i my. Coś cudownego!

Pod wieczór doszliśmy do kempingu, nad strumyczkiem. Jaką radością było zanurzyć się w jego chłodnym nurcie. Przy wieczornej toalecie towarzyszyła nam iguana mająca około półtora metra. Przeszła się ona dostojnie przez całą długość kempingu. Spaliśmy w namiotach dwuosobowych, doskonale zabezpieczonych przed opadami, chociaż lepiej chyba powiedzieć: przed strumieniami deszczu. Na kempingu są świeczki, więc latarki są tu zupełnie zbędne. Nasz namiot stał, jak kilka pozostałych, przy samym strumieniu, więc w nocy szum górskiej bystrej wody mógł być dokuczliwy. My przez sen słyszeliśmy jego pęd, co dodawało swoistego uroku. Na kempingach warto, jeśli oczywiście istnieje możliwość, zostać chwilkę dłużej. Rano, gdy już wszyscy turyści wyjdą (lub wypłyną), robi się cicho i spokojnie. Wtedy też powoli zaczynają pojawiać się zwierzęta: iguany czy małpy. Uderzył nas jednak brak ptaków. Niby słychać je pośród drzew, dzioborożce i inne gatunki, ale bardzo rzadko można je zobaczyć. Motyle również nie są zbyt atrakcyjne. Ogromne, ale raczej mało kolorowe, szare lub czarno-niebieskie. Nie to, co w Amazonii.

Kolejnego dnia z samego rana przywitał nas gibon kołyszący się na gałęzi. Musieliśmy być bardzo cicho, gdyż najmniejszy ruch na ziemi natychmiast by go odstraszył. Udało się zrobić zdjęcia na dużym zbliżeniu: mamy z dzieckiem oraz samego samca bujającego się w koronach potężnych drzew.

Poprzedniego dnia zrozumieliśmy, co Silo miał na myśli, używając słowa „gniazda” w odniesieniu do legowisk orangutanów. Rzeczywiście, w wyższych partiach parku, gdy byliśmy na górkach, widzieliśmy na gałęziach drzew prawdziwe gniazda, zrobione z liści i gałęzi, umieszczone na większych drzewach o mocniejszych gałęziach. Wyglądały jak gniazda ogromnych ptaków. Zawsze było tych gniazd kilka koło siebie. Minimum dwa. Mniejsze było dziecka, większe mamy. Orangutany samce również śpią na drzewach, ale już tych największych, o najmocniejszych gałęziach. No bo nie każde drzewo wytrzyma ciężar prawie osiemdziesięciokilogramowego stwora.

Teraz również mijaliśmy kilka kolejnych legowisk tych małp. Droga stawała się coraz bardziej wymagająca. Góra-dół oznaczało wspinanie się prawie pionowo osiemset metrów w górę, a następnie prawie natychmiast schodzenie osiemset metrów pionowo w dół. Do tego ścieżka była pełna korzeni, lian, wszelkiego rodzaju pnączy i innych leżących pni i gałęzi. Zrobił się trekking dla zaawansowanych i wymagających. Każdy krok musiał być stawiany z wielką rozwagą. Nie można było się spieszyć. Wielokrotnie czuliśmy się jak orangutany – wisząc na lianach i zjeżdżając po nich na dół. Podłoże było gliniaste, mokre i bardzo śliskie.

Szliśmy ostrożnie, a właściwie miejscami zjeżdżaliśmy po lianach lub ześlizgiwaliśmy się po mokrej glinie, bardzo uważając, gdzie stawiamy nogi. Najmniejszy błąd mógł nas kosztować skręcenie kostki, w najlepszym razie. Przed Papuą nie byłoby to najlepsze rozwiązanie. Posuwaliśmy się do przodu powolutku, nie spiesząc się.

W pewnym momencie nasz przewodnik znacząco zwolnił i przełożył swój plecak na brzuch. Zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć, co będzie dalej, i wtedy on też stanął i zaczął wyjmować z plecaczka owoce. Kilka prostych słów postawiło nas do pionu. Zapomnieliśmy, że jesteśmy zmęczeni, że za sobą mamy pionową ścianę korzeni i kolejną tak samo stromą i gliniastą w dół, gdzie płynęła sobie wartkim strumieniem ożywczo chłodna i zachęcająca do zanurzenia się w jej nurcie rzeka Bahorok.

– Mamy go! Agresywny orangutan! – Głos przewodnika brzmiał mało radośnie. Raczej słychać w nim było odrobinę napięcia i nutę niepokoju.

Spojrzeliśmy w dół. Na samym środku ścieżki stała duża, włochata kupa kłaków. Nie była co prawda aż tak okazała, jak ta spotkana dnia poprzedniego, ale również robiła wrażenie. Okrągłe brązowe oczy miały w sobie dziwny błysk, a duży nos marszczył się śmiesznie na różne strony. Mój organizm próbował dać upust podenerwowaniu, jako że te oczy i nos były praktycznie na wysokości moich. Najpierw ciało próbowało postawić dęba wszystkie swoje włosy, ale ponieważ miało ich bardzo niewiele, dla wyrażenia narastającej paniki, bo oczy i nos znacznie już zbliżyły się do moich, oblało się zimnym potem. Przynajmniej zrobiło się na chwilkę chłodniej. Tymczasem z małych okrągłych oczu zrobiły się wąskie szczelinki, a nochal zmarszczył się w grymasie zniecierpliwienia.

– Dystans! Trzymajcie dystans! – Słyszeliśmy tylko głos przewodnika. – Nie ruszajcie się! – Mówiąc to, rzucił orangutanowi dwie marakuje.

– Patrz, tam jest druga kupa rudego futra. – Usłyszałam Janka. –Malutka – dodał z ulgą.

Nasz właśnie kończył kolejną porcję owoców, które rzucił mu przewodnik. Staliśmy grzecznie w bezruchu, przyglądając się małpie. Przewodnik w tym czasie powoli ruszył do przodu, omijając zwierzę. Zaczął je nawoływać, rzucając owoce przed siebie.

– Nie ruszajcie się! – krzyknął jeszcze do nas i zniknął z pola widzenia razem z orangutanami.

Mały grzecznie poszedł za dużym, tyle że duży szedł ścieżką, a mały drzewami.

Po jakimś czasie głos przewodnika ucichł, a i małp nie było już widać. Zapadła zupełna cisza i nie ruszały się żadne liście, co oznaczało, że żadnych niepożądanych istot nie było już w pobliżu.

– Co robimy?

– Nie wiem, a co możemy? – próbowałam przerzucić decyzję na Janka.

– Nie wiem. Czekamy, aż przyjdzie, czy idziemy? – Nie udało mi się.

– Chodź, kawałek może zejdziemy i rozejrzymy się.

– Ok.

Szliśmy bardzo ostrożnie, patrząc nie dość, że pod nogi, na korzenie, kamienie i glinę, to jeszcze do góry, na gałęzie – a tyle, ile się dało, na drogę. Wszystkie zmysły mieliśmy wyostrzone na wielką, ale też na mniejszą rudawą kulkę.

– Jak myślisz, co…

– Stój! – szepnęłam nagle. – Tam! Zobacz, tam siedzi! – Pokazałam na gałąź tuż nad naszymi głowami, dwadzieścia metrów przed nami.

Ruda bomba olbrzymia na szczęście siedziała do nas tyłem. Głosu przewodnika nie było nigdzie słychać. Panowała cisza, absolutna. Zupełna. Taka, co aż wierci uszy.

– No to stoimy tutaj i zobaczymy, co się będzie działo – powiedział Janek.

– Do góry! Szybko! – wrzasnęłam szeptem, gdy pośród rudego cielska zobaczyłam nochal i przeżuwające coś usta. – Zobaczył nas. Znikamy!

Oczywiście o wiele łatwiej było to powiedzieć niż zrobić. Oboje z poczuciem zupełnej bezradności popatrzyliśmy na prawie pionową ścianę lian, pnączy i korzeni przed sobą. Od czasu do czasu poklejoną gliną.

– A gdzie ty chcesz zniknąć, co? – Janek wyartykułował właśnie moje najgorsze obawy. – Przecież zanim my wleziemy trzy metry wyżej, ona już tu będzie. W dwóch susach.

– Co się robi z orangutanem? – zapytałam.

– Nie wiem.

– Aha. A jest jakaś instrukcja obsługi orangutanów agresywnych? – zapytałam, żeby trochę rozluźnić sytuację.

– Jest. Oczywiście. Musi być.

– Świetnie. Znasz ją?

– Nie, ale nasz przewodnik z pewnością ci ją przedstawi. Jak tylko go zapytasz.

– Ok, a jakaś rada bardziej użyteczna na chwilę obecną?

– Cicho bądź i nie ruszaj się.

Ostatnie dwa wyrazy wypowiadał już w momencie, gdy ruda bomba złaziła z gałęzi na ścieżkę. Kiedy jej wielkie łapy dotknęły ziemi, poczułam, że nie będę w stanie zrobić ani jednego kroku do tyłu. Żadnych sił. W oczach Janka zobaczyłam podobne odczucia. Zaczęłam nerwowo rozglądać się za kamieniami. W żadnym razie nie chciałam jej zrobić krzywdy, ale pomyślałam, że może ją to odstraszy.

– Zdejmij pomału swój plecak, powoli. – Usłyszałam za sobą. – Jak podejdzie bliżej, to jej go rzuć. Pamiętasz, mówili, że ona wyrywa plecaki, bo szuka w nich jedzenia. Rzuć jak najdalej od niej i wtedy będzie chwila na dalsze działania.

Zdjęłam plecak i stanęłam w bezruchu, tuląc go do brzucha. Rude stworzenie też stało sobie, o dziwo, i to stało w bezruchu. Mniejszego orangutana nigdzie jeszcze nie widziałam. W pewnym momencie zwierzę odwróciło się i zaczęło schodzić w dół. Usłyszeliśmy najpierw głos drugiego orangutana, a potem przewodnika. Małpa odeszła. Po dłuższej chwili zupełnej ciszy założyłam plecak i pomału ruszyliśmy dalej.

Żaden horror nie jest w stanie utrzymać atmosfery takiego napięcia, jakie towarzyszyło nam w tamtym momencie. Nie był to strach, raczej maksymalne skupienie i absolutne wytężenie wszystkich zmysłów. Bardzo zależało nam na spotkaniu z orangutanami, ale nie aż tak bliskim. Trudno określić, ile czasu szliśmy, ile metrów pokonaliśmy samodzielnie, jednak na tyle dużo, że oboje odetchnęliśmy z ogromną ulgą, kiedy zobaczyliśmy uśmiechniętą twarz naszego przewodnika.

– Dobra robota. Orangutany sprowadziłem już z drogi i możemy iść dalej. Jak wam się podobała Sumo? Lub Mina. Ma na imię Sumo, ale każdy mówi na nią Mina.

– Ha ha… bardzo towarzyska, nie da się ukryć. A ten mały obok to kto?

– A to jej córka; sześcioletnia.

– Oho! No nieźle! – zaśmiał się Janek. – Czyli Sumo uczy córkę rozbójnictwa?

– Od maleństwa. – Teraz już śmiał się również przewodnik.

– No ładnie. Dwóch rozbójników. Zaraz mała będzie powielać zachowania matki.

– Zobaczymy.

– A co zrobicie, jak wam się takich orangutanów rozbójników namnoży? – zapytaliśmy.

– Nic, trzeba będzie z tym żyć.

– No dobrze, a dlaczego ta właśnie jest taka agresywna?

– Wychowywała się w naszym centrum rehabilitacyjnym. Kiedy uznaliśmy, że jest już gotowa do normalnego, dzikiego życia, zaczęliśmy przygotowywać ją do wypuszczenia. Jest to bardzo czasochłonne zadanie. Każda małpa musi umieć samodzielnie radzić sobie w lesie. Na początku wszystko szło dobrze, ale pewnego dnia na swojej drodze spotkała samozwańczego przewodnika. Mówiłem wam o tym na samym początku, pamiętacie?

– Tak, ci lewi z wioski, co bez papierów chodzą i tylko szkody narobią.