Incognito - Tibor Noe Kiss - ebook

Incognito ebook

Tibor Noe Kiss

3,7

Opis

Co się dzieje, kiedy człowiek chciałby uciec od własnej płci? Jakie uczucia mogą towarzyszyć nastoletniemu piłkarzowi, gdy dociera do niego, że czuje się dobrze w damskim ubraniu i makijażu? Co przeżywa? A co jeśli to nie chwilowy kaprys, lecz długotrwały stan? Na co może liczyć, kiedy idzie ulicą w butach na wysokim obcasie i potyka się?
Incognito opowiada o załamaniu się tożsamości płciowej i pierwszych próbach poradzenia sobie w tej sytuacji. Daleko tej powieści do wszelkich uproszczeń czy wywoływania taniej sensacji. Utrzymana w konwencji wyznania, książka przytacza historię młodego człowieka, który jeszcze nie wie, jak bardzo świat, w którym żyje, może być destrukcyjny i prowadzić do upodrzędnienia wrażliwej jednostki.
Incognito to w każdym calu wybitny przykład współczesnej prozy, świetny debiut i ryzykowny coming out.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 158

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (11 ocen)
2
6
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Prze­kra­czam próg. Alu­mi­nio­wa listwa jest pęk­nię­ta, mu­szę zro­bić więk­szy krok, żeby nie zra­nić skó­ry. Na­prze­ciw­ko bal­ko­nu park. Rów­no przy­strzy­żo­ny traw­nik, kasz­ta­now­ce, żwi­ro­we alej­ki. W par­ku roz­ma­wia­ją dwie ko­bie­ty. Jed­na z nich pcha wó­zek z dziec­kiem, koła za­pa­da­ją się w żwi­rze. Wiatr szar­pie ja­sno­nie­bie­skim wor­kiem na śmie­ci, na­pię­ty ny­lon trze­po­cze w po­po­łu­dnio­wej ci­szy. Je­sie­nią park sprzą­ta­ją raz w ty­go­dniu. Mały sa­mo­chód z przy­czep­ką par­ku­je w alej­ce, kil­ku męż­czyzn gra­bi liście, póź­niej ła­du­ją te hał­dy do skrzy­ni.

Na bal­ko­nie mały sto­lik, pral­ka wir­ni­ko­wa i po­ma­lo­wa­na na bia­ło ław­ka. Przy pierw­szym otwar­ciu sie­dzi­ska moim oczom uka­za­ły się am­puł­ki, le­kar­stwa, gu­mo­we rę­ka­wicz­ki i ny­lo­no­we to­reb­ki. Na bal­ko­nie sta­ła też szaf­ka, z tru­chłem go­łę­bie­go pi­sklę­cia na dnie. Miesz­ka­nie wy­naj­mo­wa­ło wcze­śniej dwóch za­kon­ni­ków, pra­cowali w szpi­ta­lu. Za­kon­ni­cy prze­cho­wywali tak­że ko­cio­łek, pla­stra­mi na rany za­kleili gniazd­ka elek­trycz­ne, dziu­rę po kor­bie do roz­wi­ja­nia ro­let zatkali płó­cien­ny­mi chu­s­tecz­ka­mi. Pla­stry i chu­s­tecz­ki tra­fi­ły do śmie­ci, a szaf­ka zo­sta­ła po­trak­to­wa­na sie­kie­rą.

Sia­dam na ław­ce, nogi opie­ram na ba­lu­stra­dzie. Mo­je­mu pierw­sze­mu wyj­ściu na bal­kon to­wa­rzy­szy­ły fa­jer­wer­ki pusz­cza­ne z pro­mu na­prze­ciw­ko. Za­pa­lam pa­pie­ro­sa, wy­dmu­chu­ję powoli dym, kciu­kiem strze­pu­ję po­piół. Do­pó­ki schnie par­kiet, ro­bię prze­rwę na pa­pie­ro­sa. We­dług na­pi­su wy­gra­we­ro­wa­ne­go na bla­sza­nej płyt­ce ro­le­ty za­mon­to­wał w 1934 roku La­jos Ma­ga­zi­ner. Gre­ening prze­cho­dzi na lewe skrzy­dło. Te­le­wi­zor szu­mi, przez otwar­te drzwi sły­szę wy­raź­nie każ­de sło­wo. Gre­ening za­wsze prze­cho­dzi na lewe skrzy­dło. Co so­bo­tę ście­ram ku­rze, od­ku­rzam dy­wan i myję par­kiet. W każ­dą so­bo­tę do czy­sta prze­cie­ram ko­mo­dę, pół­ki i biur­ko. Powoli wy­dmu­chu­ję dym. Jääske­läi­nen ma­cha, ktoś leży na mu­ra­wie. Na pal­cach prze­cho­dzę do fo­te­la, na pod­ło­dze sto ma­łych ka­łuż. Fo­tel jest wy­god­ny, ma spraw­ne sprę­ży­ny, je­dy­nie bor­do­we obi­cie jest prze­tar­te. No­lan leży na mu­ra­wie, dwóch męż­czyzn po­chy­la się nad nim, na czer­wo­nej wia­trów­ce jed­ne­go z nich na­pis am­bu­lan­ce. Ga­szę pa­pie­ro­sa.

***

Pią­ty lipca 1982 roku, pierw­szy pa­mięt­ny dzień mo­je­go ży­cia, hat trick Pa­ola Ros­sie­go na sta­dio­nie Sar­rià w Bar­ce­lo­nie. Wło­chy–Bra­zy­lia trzy do dwóch. Skoń­czy­łem sześć lat, moim ulu­bio­nym ko­lo­rem był nie­bie­ski. W wie­ku sze­ściu lat zu­peł­nie nie zna­łem się na pił­ce, wi­dzia­łem tyl­ko, że wło­scy za­wod­ni­cy mają na so­bie ja­sno­nie­bie­skie stro­je, a Pa­olo Ros­si w ja­sno­nie­bie­skim stro­ju strze­la trzy gole prze­ciw­ko Bra­zy­lii. Gdy skoń­czy­łem sześć lat, jesz­cze nie przy­pusz­cza­łem, że od tego dnia przez całe ży­cie będę ki­bi­co­wać Wło­chom. Lato 1982 roku spę­dza­łem u dziad­ków, a Wło­chy zo­sta­ły mi­strzem świa­ta. Zoff, Ber­go­mi, Col­lo­va­ti, Sci­rea, Ca­bri­ni, Gen­ti­le, Oriali, Tar­delli, Con­ti, Gra­zia­ni, Ros­si – pierw­szy skład w finale prze­ciw­ko RFN-owi. W pierw­szej po­ło­wie Ca­bri­ni spu­dło­wał w rzu­cie kar­nym, na zmia­nę weszli Al­to­belli i Cau­sio, An­to­gno­ni nie wy­stą­pił z po­wo­du od­su­nię­cia od gry. Wszy­scy w ro­dzi­nie ki­bi­cowali Bra­zy­lii, Wło­chów mieli za nic, więc rów­nież i mnie.

Po mo­jej stro­nie stał tyl­ko dzia­dek, któ­ry całe ży­cie ki­bi­co­wał Związ­ko­wi Ra­dziec­kie­mu. Ki­bi­co­wał mu na­wet w 1992 roku w me­czu z RFN-em, choć w Nor­r­köping prze­ciw­ko so­bie gra­ły Wspól­no­ta Nie­pod­le­głych Państw i Niem­cy. Dzia­dek był stró­żem na pew­nym opusz­czo­nym zam­ku. Cza­sem za­bie­rał mnie ze sobą na ob­chód, ale ani razu nie od­wa­ży­łem się zejść za nim do piw­ni­cy. Po­roz­bi­ja­ne i za­bi­te de­ska­mi okna, po­kry­te rdzą kra­ty, za­tę­chłe pod­ziem­ne ko­ry­ta­rze bu­dzi­ły we mnie strach. Ni­g­dy się nie do­wie­dzia­łem, dla­cze­go dzia­dek pil­no­wał opusz­czo­ne­go zam­ku, o pew­nych spra­wach opo­wie­dział do­pie­ro w ostat­nich la­tach swo­je­go ży­cia. O ru­muń­skich Cy­gan­kach, z któ­ry­mi bliż­szą zna­jo­mość za­warł jesz­cze na fron­cie. O swo­jej pierw­szej żo­nie, któ­rą de­por­towali na­zi­ści. O kontr­re­wo­lu­cji. O XX Zjeź­dzie KPZR, któ­ry mógł przy­nieść upra­gnio­ny prze­łom w wal­ce z ka­pi­ta­li­zmem. W sza­chy grał wów­czas już tyl­ko ziar­na­mi fasoli. Do­bry Boże, wzdy­cha­ła bab­cia. Do­bry Boże, prze­drzeź­niał ją dzia­dek. To jest Ti­bi­ke, twój wnu­czek, a ta dziew­czyn­ka to Kin­ga, jego ko­le­żan­ka, bab­cia wrzesz­cza­ła mu do ucha, a on przy po­ran­nej ka­wie wy­szep­tał, że wkrót­ce Sta­lin do­pro­wa­dzi wszyst­ko do po­rząd­ku, do­bry Boże. Ro­dzi­na po­cho­wa­ła dziad­ka zgod­nie z ob­rzę­dem ka­to­lic­kim, na ce­re­mo­nii, z uwa­gi na bab­cię, nie wy­buchł ża­den skan­dal.

***

Pra­wy obroń­ca w ja­sno­nie­bie­skim stro­ju po­da­je pił­kę do środ­ko­we­go po­moc­ni­ka, któ­ry łu­kiem zbli­ża się do bram­ki prze­ciw­ni­ka. Na try­bu­nach okla­ski. Dru­gi paź­dzier­ni­ka 2004 roku, West Brom­wich Al­bion kon­tra Bol­ton Wan­de­rers. W ata­kach West Brom jest mało siły prze­bi­cia, Gera po­wi­nien być ak­tyw­niej­szy na pra­wym skrzy­dle. West Brom­wich od mie­się­cy nie wy­grał w li­dze an­giel­skiej ani jed­ne­go me­czu. Od­ku­rzacz, wia­dro z wodą, za­pach środ­ka de­zyn­fek­cyj­ne­go, gąb­ka, pa­pie­ros, mecz. So­bot­nie po­po­łu­dnie.

***

Dzia­dek za­wsze wy­ga­niał nas z szo­py. Nie lu­bił ba­ła­ga­nu. Nie lu­bił, gdy gwoź­dzie mie­sza­li­śmy ze śrub­ka­mi, gdy wy­no­si­li­śmy se­ka­tor i pił­kę do cię­cia ga­łę­zi. Gwoź­dzie i śrub­ki prze­cho­wy­wał w po­jem­ni­kach po środ­kach czysz­czą­cych, na­rzę­dzia w nie­ustan­nie za­ci­na­ją­cych się szu­fla­dach. Póź­niej za­mon­to­wał kłód­kę, a klucz po­wie­sił na drzwiach szo­py. Se­ka­tor i pił­ka były nie­zbęd­ne, gdy w so­bot­nie po­po­łu­dnia ro­bi­łem z bra­tem strza­ły. Po­trzeb­ne były do tego gru­be, gięt­kie wit­ki i sznu­rek. Dziad­ko­wi się to nie po­do­ba­ło, bo wy­no­si­li­śmy z szo­py jego na­rzę­dzia. Bab­cia rów­nież tego nie lu­bi­ła, do­bry Boże, jesz­cze so­bie oczy prze­kłu­je­cie tymi strza­ła­mi. W so­bo­ty też wsta­wa­łem wcze­śnie, jak­bym miał iść do szko­ły. Mama przy­go­to­wy­wa­ła ka­nap­ki z sa­la­mi, tata cze­sał mi wło­sy przed lu­strem. So­bo­ta była naj­waż­niej­szym dniem mo­je­go ży­cia. Co rano z ka­nap­ka­mi i przy­gła­dzo­ny­mi wło­sa­mi zaj­mo­wa­łem pra­we tyl­ne sie­dze­nie wart­bur­ga, sil­nik za­czy­nał bu­czeć, tata wrzu­cał wstecz­ny, auto wy­jeż­dża­ło z par­kin­gu. Ru­sza­li­śmy na mecz.

Przez sie­dem lat so­bot­nie przed­po­łu­dnia spę­dza­łem na bu­da­pesz­teń­skich bo­iskach. Prze­waż­nie cho­dzi­li­śmy do klu­bu Fe­ren­cváro­si na Népli­get. W szat­ni wkła­da­łem zie­lo­no-żół­ty strój, wy­pu­co­wa­ne kor­ki, a jeśli tre­ner wy­zna­czył mnie na ław­kę re­zer­wo­wych, to tak­że dres. Sztucz­ną mu­ra­wę zdo­bi­ło go­dło klu­bu z trze­ma prze­pla­ta­ją­cy­mi się litera­mi E:egy­ség, erő, egy­etér­tés – jed­ność, siła, jed­no­myśl­ność. Na ich zna­cze­nie tre­ne­rzy zwracali na­szą uwa­gę przy każ­dej oka­zji. Mecz jest wa­szym świę­tem, a w nie­któ­re świę­ta na­wet Fló­ri­án Al­bert, le­gen­dar­ny czło­nek re­pre­zen­ta­cji Wę­gier, za­szczy­cał nas obec­no­ścią i oglą­dał na­szą grę. Usu­wał się na skraj bo­iska i bez sło­wa pa­trzył, jak ko­pie­my pił­kę.

***

Ko­niec pierw­szej po­ło­wy, West Brom­wich–Bol­ton Wan­de­rers zero do zera. Od­da­ję głos do stu­dia, gdzie Józ­sef F. Ka­plár i Ti­bor Ny­ila­si prze­ana­li­zu­ją frag­men­ty gry. Ka­łu­że wy­schły, za­pa­chy środ­ka de­zyn­fek­cyj­ne­go i dymu pa­pie­ro­so­we­go mie­sza­ją się w po­wie­trzu. Na brze­gu wy­spy Mał­go­rza­ty fa­lu­ją ko­lo­ro­we pla­my, zbli­ża­ją się i od­da­la­ją. Bie­ga­cze. Trud­no ich zli­czyć. W górę Du­na­ju prze­pły­wa bar­ka. Na dzio­bie świe­cą okna w ka­bi­nach, z tyłu po­wie­wa gra­na­to­wo-żół­to-czer­wo­na fla­ga. Bar­ka trans­por­tu­je kon­te­ne­ry, sza­re i ciem­no­zie­lo­ne kon­te­ne­ry.

W par­ku sie­dzi sku­lo­ny męż­czy­zna. Z przy­gar­bio­ny­mi ple­ca­mi ko­ły­sze się na ław­ce, jak­by się mo­dlił, do przo­du, do tyłu, do przo­du, do tyłu. Mię­dzy no­ga­mi trzy­ma pla­sti­ko­we tor­by. Z jed­nej re­kla­mów­ki wy­grze­bu­je krom­kę chle­ba. Pod­czas gdy ją gry­zie, wo­kół jego nóg ska­cze ptak. Pró­bu­je wy­dzio­bać spa­da­ją­ce na zie­mię okru­chy.

***

Na osie­dlo­wym pla­cu za­baw nic nie dzia­ła­ło, jak po­win­no. Ze sto­łów ping­pon­go­wych już daw­no wy­ła­ma­no me­ta­lo­we siat­ki, huś­taw­ki wy­rwa­no z mo­co­wań, nos ra­kie­ty był po­dziu­ra­wio­ny. Wy­rost­ki, jak na­zwał wi­no­waj­ców oj­ciec. Do­cze­pia­nej do sto­łu siat­ki nikt nie na­pra­wiał, i tak by ją skradli, po­łów­ki bla­tu były od­dzie­lo­ne de­ską. W nogę też było trud­no grać. Jed­ną bram­kę sta­no­wi­ła trój­kąt­na dra­bin­ka do wspi­nacz­ki, dru­gą wy­zna­czał po­kry­ty żwi­rem od­ci­nek mię­dzy czer­wo­nym ku­błem na śmie­ci a słu­pem oświe­tle­nio­wym. Pod­czas strze­la­nia goli trze­ba było uwa­żać na huś­ta­ją­ce się dziew­czy­ny. Za­wsze im prze­szka­dza­li­śmy, ale do­pó­ki tyl­ko gra­li­śmy, wra­ca­ły w to miej­sce.

Gdy mia­łem dzie­więć lat, in­te­re­so­wa­ła mnie tyl­ko pił­ka. Naj­lep­szym pre­zen­tem, jaki do­sta­łem pod cho­in­kę, był ka­wa­łek linoleum, pierw­sze w moim ży­ciu bo­isko do gry w kap­sle. Na zie­lo­nym ka­wał­ku wy­kła­dzi­ny o wy­mia­rach osiem­dzie­siąt na sto czter­dzie­ści cen­ty­me­trów tata czer­wo­nym pi­sa­kiem na­ma­lo­wał linie. Błąd pręd­ko na­pra­wi­łem, mar­nu­jąc cały ko­rek­tor na prze­ma­lo­wa­nie na bia­ło linii środ­ko­wej, okrę­gu punk­tu środ­ko­we­go, linii pię­ciu i szes­na­stu me­trów, punk­tu kar­ne­go, linii bocz­nych i bram­ko­wych. Co roku roz­gry­wa­łem mi­strzo­stwa Wę­gier, mi­strzem zo­sta­wa­ła za­wsze dru­ży­na MTK-VM lub Rába ETO, wy­prze­dza­jąc w tabeli Ta­ta­bányę, Pecz i po­zo­sta­łe ze­spo­ły. W tabeli wszech cza­sów mi­strzostw świa­ta pro­wa­dzi­ła re­pre­zen­ta­cja Włoch. Z kloc­ków Lego zbu­do­wa­łem dwu­pię­tro­we, za­da­szo­ne try­bu­ny, na któ­rych sie­dzieli śre­dnio­wiecz­ni ry­ce­rze i pla­sti­ko­wi In­dia­nie, na skra­ju bo­iska sta­ła ka­ret­ka po­go­to­wia. Z drew­nia­nych pa­tycz­ków i poń­czo­chy zro­bi­łem bram­ki, przy każ­dym golu trzę­sła się siat­ka. Gdy mia­łem dzie­więć lat, moją ulu­bio­ną książ­ką była Nowa wiel­ka księ­ga gry w kap­sle Dez­ső Tan­do­rie­go. Ki­bi­co­wa­łem dru­ży­nie niedź­wie­dzia Bar­na­ba­sza, bo obro­na Co­ven­try City nie­mal do­rów­ny­wa­ła za­wod­ni­kom re­pre­zen­ta­cji Włoch, Zoff, Gen­ti­le, Sci­rea, Fu­ri­no, Ca­bri­ni. Spo­śród nich nie zna­łem tyl­ko Fu­ri­na. Wy­da­wał się za­gad­ko­wą po­sta­cią.

***

Pod­ło­ga wy­schła, roz­wi­jam dy­wan, w rów­nej od­le­gło­ści od sza­fy na ubra­nia i biur­ka. Rów­ną od­le­głość wy­zna­czam na oko. Bol­ton nie po­tra­fi utrzy­mać pił­ki, czy bę­dzie pierw­szy gol go­spo­da­rzy? Na po­cząt­ku dru­giej po­ło­wy wszyst­ko powoli tra­fia na swo­je miej­sce. Pięć­dzie­sią­ta mi­nu­ta, za kwa­drans trze­cia. Krom­kę chle­ba sma­ru­ję so­lo­nym ma­słem, otwie­ram pusz­kę sar­dy­nek. Są bez sma­ku, ole­iste.

***

Oj­ciec był dum­ny ze swo­je­go żół­te­go wart­bur­ga. Z pierw­sze­go rów­nie jak z dru­gie­go, ale mnie w oby­dwu tak samo bo­la­ła gło­wa. Gdy wszy­scy, tata, mama, mój brat i ja, sie­dzie­li­śmy w sa­mo­cho­dzie, ból roz­sa­dzał mi czasz­kę. Co so­bo­tę po­ko­ny­wa­li­śmy sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów do dziad­ków, ból roz­sa­dzał mi czasz­kę przez sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów, na koń­cu dro­gi z za­wro­ta­mi gło­wy opusz­cza­łem tyl­ne sie­dze­nie wart­bur­ga. Bab­cia wy­cze­ki­wa­ła nas, wspie­ra­jąc się o klam­kę że­la­znej furt­ki, jej la­ska sta­ła opar­ta o ogro­dze­nie.

Ło­skot sil­ni­ka było sły­chać już od szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. Ca­ło­wa­łem bab­cię w po­li­czek, ser­wus, Ti­bi­ke. Póź­niej szu­ka­łem w ogro­dzie dziad­ka, z nie­usta­ją­cym he­li­kop­te­rem w gło­wie sze­dłem głod­ny do spi­żar­ki.

Na bo­isku gra­li­śmy w so­bot­nie przed­po­łu­dnia, wcze­snym po­po­łu­dniem by­li­śmy już u dziad­ków. Po­dob­nie jak ro­dzi­ce ko­le­gów z dru­ży­ny, tata oglą­dał wszyst­kie moje me­cze z brze­gu bo­iska. Pa­lił opar­ty o po­ręcz, za­wsze po prze­ciw­nej stro­nie do po­zo­sta­łych oj­ców i ma­tek. Oglą­dał w mil­cze­niu grę, ina­czej niż tam­ci, ni­g­dy nie wy­krzy­ki­wał dur­nych ko­men­ta­rzy. Tata za nic nie chciał mieć stycz­no­ści z in­ny­mi ro­dzi­ca­mi, z eks­pe­dient­ką w bu­ti­ku, z kie­row­cą tira, z sze­fem za­kła­du ubez­pie­czeń, z tymi wsza­mi. Po roz­gryw­kach zwy­kle wcze­snym po­po­łu­dniem do­cie­ra­li­śmy do dziad­ków, gdzie na łące na­prze­ciw­ko obej­ścia po­bie­ra­łem lek­cje wy­rów­naw­cze. We­dług taty tre­ner nie po­świę­cał wy­star­cza­ją­cej uwa­gi moim sła­bym punk­tom, dla­te­go mo­głem grać tyl­ko lewą nogą i gło­wą. W bram­ce nie było siat­ki, po strze­lo­nych go­lach mu­sia­łem przy­no­sić pił­kę, za­su­wa­jąc za nią w za­ro­śla. Po każ­dym golu strze­lo­nym z głów­ki i nogą mu­sia­łem grze­bać się w po­krzy­wach. Pie­kły mnie go­le­nie, a czasz­kę roz­sa­dzał ból.

***

Nad­cią­ga bu­rza, wiatr przy­bie­ra na sile. Za­my­kam drzwi bal­ko­no­we. Na za­sło­nach ja­sno­nie­bie­skie i ciem­no­nie­bie­skie pla­my, za za­sło­na­mi ich sza­re cie­nie. Nie­bo jest ciem­no­sza­re, nad wzgó­rza­mi Budy czar­ne. Ko­men­ta­tor wzno­si okrzyk ra­do­ści. West Brom­wich pro­wa­dzi! Po­da­nie Gery było nie­na­gan­ne, Kanu nie zmar­no­wał oka­zji.

***

Gdy mia­łem dzie­sięć lat, tata pierw­szy raz za­brał mnie do kom­plek­su spor­to­we­go szpi­ta­la Świę­te­go Wła­dy­sła­wa. Bo­isko było kil­ka prze­cznic od na­sze­go domu, w są­siedz­twie rzeź­ni i fa­bry­ki cze­ko­la­dy. Na­le­ża­ło do żeń­skiej dru­ży­ny pierw­szo­li­go­wej, któ­ra na mi­strzo­stwach naj­czę­ściej zaj­mo­wa­ła trze­cie miej­sce, za Fe­mi­ną i Re­no­vą. Fe­ren­cváro­si prze­pro­wa­dzał tam se­lek­cję. Czter­dzie­stu chłop­ców bie­ga­ło za pił­ką po bo­isku po­kry­tym mącz­ką ce­gla­ną, w tle wy­so­ko do nie­ba się­ga­ły to­po­le i ko­mi­ny. W kwa­drans strze­li­łem trzy gole, tre­ner we­zwał mnie do sie­bie. Jak się na­zy­wasz? Ti­bor Kiss, od­po­wie­dzia­łem.

Rok póź­niej sie­dzia­łem już w au­to­ka­rze. Je­cha­li­śmy do Nor­we­gii z po­sto­jem w Pra­dze, Dreź­nie, Ber­li­nie, Ham­bur­gu, Vej­le, Aal­bor­gu. Pu­char Nor­we­gii zdo­by­li­śmy w do­gryw­ce la­tem 1987 roku, wy­gry­wa­jąc ze Ske­id je­den do zera. W finale do­sta­łem żół­tą kart­kę, ale ojcu po­wie­dzia­łem tyl­ko, że medalinie za­kła­dał nam na szy­ję Pelé, lecz nor­we­ski mi­ni­ster do spraw mło­dzie­ży. Do sie­dem­na­ste­go roku ży­cia zjeź­dzi­łem pół Eu­ro­py, na pro­mie do Göte­bor­ga prze­pu­ści­łem dwa­dzie­ścia ko­ron na flip­pe­rach, au­to­bu­sem prze­je­cha­łem w oby­dwu kie­run­kach trzy­na­sto­ki­lo­me­tro­wy tu­nel Świę­te­go Go­tar­da, pod Ra­wen­ną ką­pa­łem się w Mo­rzu Ad­ria­tyc­kim, w Hjør­ring ła­pa­łem me­du­zy, a z jed­ne­go z par­kin­gów wi­dzia­łem wy­so­ki na czte­ry ty­sią­ce osiem­set osiem me­trów szczyt Mont Blanc. W tym sa­mym cza­sie na pla­cu Na­gy­várad w Bu­da­pesz­cie otwar­to nową lo­dziar­nię, przed wie­żow­cem uni­wer­sy­te­tu me­dycz­ne­go od­sło­nię­to po­kry­ty ma­ka­da­mem sze­ścio­me­tro­wy po­mnik go­łąb­ka po­ko­ju, a moja mama zo­sta­ła wy­bra­na na przed­sta­wi­ciel­kę wspól­no­ty miesz­ka­nio­wej. Mo­żesz być z sie­bie dum­ny, synu, moż­li­we, że już ni­g­dy nie zo­ba­czysz tych miejsc,któ­re­goś dnia ostrzegł mnie tata, gdy je­cha­li­śmy wart­bur­giem.

***

Po­da­nie Zol­tána Gery jest nie­na­gan­ne, Kanu musi je­dy­nie gło­wą skie­ro­wać pił­kę do bram­ki. West Brom­wich po­wró­cił do ak­cji, dwa­dzie­ścia trzy ty­sią­ce sied­miu­set osiem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu wi­dzów śle­dzi w eks­ta­zie ko­lej­ny gol. Eks­ta­za do­się­ga też pił­ka­rzy. Ki­bi­ce śpie­wa­ją, te­le­fon brzę­czy. Przy­szedł ese­mes. Za­dzwo­nię po czwar­tej, je­stem jesz­cze w pra­cy, ca­łu­ję. Évi. Przy rogu dy­wa­nu usta­wiam sto­ją­cą lam­pę, któ­ra po dwu­dzie­stu la­tach opu­ści­ła po­kój bab­ci. Lam­py uży­wam do noc­ne­go czy­ta­nia. Płó­cien­ny aba­żur tłu­mi świa­tło, ma­lu­jąc na żół­to stro­ny w książ­kach. Jest ha­fto­wa­ny, już od mie­się­cy chcę go wy­mie­nić na now­szy, prost­szy, ko­lo­ro­wy. Ma­rzy mi się ja­sno­nie­bie­ski, cy­try­no­wo­żół­ty lub czer­wo­ny, taki, jaki mają moi zna­jo­mi i jaki wi­dzę w se­ria­lach te­le­wi­zyj­nych. W jed­nym z ka­ta­lo­gów re­kla­mu­ją od­po­wied­ni, ale nie je­stem w sta­nie wsiąść do tram­wa­ju, prze­siąść się na me­tro, a póź­niej przejść trzy­sta me­trów dla jed­ne­go, we­so­łe­go aba­żu­ru. Gre­ening wy­ko­na rzut roż­ny, sia­dam z po­wro­tem w fo­te­lu i za­pa­lam pa­pie­ro­sa. Pił­ka Gre­enin­ga do­cie­ra do pola bram­ko­we­go, ra­zem z za­wod­ni­ka­mi West Brom­wich bez­wied­nie ude­rzam gło­wą w pił­kę. Dwa do zera, co za wej­ście Zol­tána Gery, nie­praw­do­po­dob­na ak­cja.

***

W 1987 roku nor­we­skie Ske­id było dla mnie jed­ną dru­ży­ną spo­śród kil­ku­set. Je­dy­nym nor­we­skim ze­spo­łem, któ­re­go na­zwę po­tra­fi­łem prze­li­te­ro­wać. Ma­rzy­łem, by zo­stać mi­strzem świa­ta, jak choć­by Pa­olo Ros­si w 1982 roku. My­śla­łem o tym mię­dzy dra­bin­ką do wspi­nacz­ki a ku­błem na śmie­ci, w za­ro­ślach i na mu­ra­wie bo­iska przy par­ku Népli­get. O po­sadz­kę ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­ce­go z szat­ni stu­ka­ją kor­ki, na try­bu­nach klasz­cze osiem­dzie­siąt ty­się­cy ki­bi­ców, sto­ję przy środ­ko­wym polu, mam na so­bie wi­śnio­wo­czer­wo­ny strój z piąt­ką na ple­cach, Boże, nie szczędź Wę­grom łask. Lecz gra­łem za­le­d­wie na bo­isku na Cse­pe­lu, na za­mar­z­nię­tej, wy­bo­istej mu­ra­wie obok wie­ży ci­śnień. Za­miast jako środ­ko­we­go tre­ner wy­sta­wił mnie w pierw­szym skła­dzie jako po­moc­ni­ka na ty­łach. Prze­chwy­ci­łem pił­kę, prze­ka­za­łem da­lej, zno­wu prze­ję­cie, po­now­ne po­da­nie, znów i znów, pięć­dzie­siąt, sto razy.

Po­pro­wa­dzi­łeś całą dru­ży­nę, po­wie­dział oj­ciec. W dro­dze do domu sie­dzia­łem po pra­wej stro­nie na tyl­nym sie­dze­niu wart­bur­ga, tata jak zwy­kle oce­niał moją grę, przy­zna­wał punk­ty w skali od jed­ne­go do dzie­się­ciu, zu­peł­nie jak w ga­ze­cie „Nép­sport”. Dziś daję ci ósem­kę, synu. Za całą je­sień za­słu­gu­jesz na sła­bą piąt­kę, ale ty za­wsze by­łeś dziec­kiem wio­sny.

***

Desz­czo­we chmu­ry nie prze­pusz­cza­ją świa­tła, za­kry­wa­ją mia­sto jak sza­re za­sło­ny, kon­tu­ry prze­ciw­le­głe­go brze­gu Du­na­ju są roz­my­te. Na bu­dyn­ki opa­da dła­wią­ca ci­sza, chmu­ry po­chła­nia­ją na­wet ha­łas sil­ni­ków sa­mo­cho­do­wych. Jak­by domy sta­ły pu­ste. Na bal­ko­nie wiatr szar­pie żół­ty­mi linkami do su­sze­nia ubrań, ale su­pły trzy­ma­ją je moc­no. Prze­ciąg uno­si kart­ki ścien­ne­go ka­len­da­rza. Na ob­ra­zach Tona Schul­te­na geo­me­trycz­ne kształ­ty, czar­ne i czer­wo­ne cie­nie, pro­sto­kąt­ne lasy i pola, trój­kąt­ne ża­glow­ce, góry w kształ­cie tra­pe­zu. Owal­ny za­chód słoń­ca, księ­życ wci­śnię­ty mię­dzy ramy okien, po­ma­rań­czo­wy i nie­bie­ski od­cień fa­lu­ją­ce­go paź­dzier­ni­ka. Pla­sti­ko­wy ze­gar z żół­tą ob­wód­ką na ścia­nie wska­zu­je trze­cią, czer­wo­na wska­zów­ka prze­su­wa się na dwu­dzie­stą se­kun­dę, póź­niej na dwu­dzie­stą pierw­szą, dwu­dzie­stą dru­gą, dwu­dzie­stą trze­cią. Czer­wo­ny se­kund­nik, do­pó­ki nie upły­nie ko­lej­na mi­nu­ta, co se­kun­dę prze­su­wa się o sześć stop­ni. Trzy­dzie­ści pięć, trzy­dzie­ści sześć, trzy­dzie­ści sie­dem se­kund, osiem­na­ście stop­ni. Bol­ton od­ra­bia stra­ty, Ja­na­ko­pu­los. Do koń­ca me­czu zo­sta­ło sie­dem­na­ście mi­nut, West Brom­wich za­wsze tra­ci siły w koń­ców­ce. Ści­szam te­le­wi­zor.

Włą­czam mu­zy­kę. Walk on Wa­ter, je­de­na­ście mi­nut, dwa­dzie­ścia czte­ry se­kun­dy, do­pó­ki Évi nie za­dzwo­ni, mogę prze­słu­chać jesz­cze pięć razy. Zdu­szo­ne, chro­po­wa­te dźwię­ki gi­ta­ry, wpa­da­ją­ce w re­zo­nans me­lo­die, jak­by przez ce­gla­ną ścia­nę mu­zy­ka prze­sią­ka­ła do po­ko­ju z in­ne­go po­miesz­cze­nia. Be the­re for your sum­mer, be dead by the win­ter, raz po ra­zie, sied­mio­krot­nie. Słu­cham bi­cia swo­je­go ser­ca, liczę ude­rze­nia, jed­no po dru­gim. Dwa­dzie­ścia czte­ry, dwa­dzie­ścia pięć, dwa­dzie­ścia sześć.

***

So­bo­ta rano, wio­sna 1991 roku. Tata ucze­sał mnie przed lu­strem, ale na Népli­get po­je­cha­łem sam, bez ka­na­pek z sa­la­mi. Na przy­sta­nek tram­wa­jo­wy po­sze­dłem okręż­ną dro­gą, za­trzy­mu­jąc się przed wi­try­ną skle­pi­ku Ivána Kru­ja, za­pa­śni­ka klu­bu Fe­ren­cváro­si. Całe kie­szon­ko­we wy­da­wa­łem na ko­lek­cję kapsli ze zdję­cia­mi za­wod­ni­ków po­szcze­gól­nych dru­żyn. To tu ku­pi­łem po­ma­rań­czo­wą re­pre­zen­ta­cję Ho­lan­dii z ucię­tą do po­ło­wy gło­wą van Ba­ste­na, nie­bie­sko-bia­ły ze­spół MTK-VM z Híre­sem o apa­ry­cji rzeź­ni­ka i ły­sie­ją­cym Tur­tócz­kym, czar­no-bia­łą dru­ży­nę Haj­duk Split z Asa­no­vi­ciem przy­po­mi­na­ją­cym hi­pi­sa. A te­raz po raz set­ny obej­rza­łem wy­wie­szo­ne w wi­try­nie sza­li­ki, cza­pecz­ki i ko­szul­ki z go­dłem Fe­ren­cváro­si. Pod ar­ka­da­mi też wiał wiatr, prze­szy­wał moje cia­ło do ko­ści.

Już od trzech dni nie wie­dzie­li­śmy, co się dzie­je z mamą. Od trzech dni nie wra­ca­ła do domu, wcze­śniej się to nie zda­rza­ło. Oj­ciec co wie­czór przed pój­ściem spać sia­dał na moim łóż­ku, na łóż­ku mo­je­go star­sze­go bra­ta, przez kil­ka mi­nut pa­trzył przed sie­bie, nic nie mó­wił, póź­niej przy­kry­wał mnie koł­drą, do­bra­noc, syn­ku. Noce bez mamy spę­dza­łem na po­now­nym czy­ta­niu ksią­żek z „Se­rii z Del­fi­nem”, w to­wa­rzy­stwie Ri­nal­da Ri­nal­di­nie­go i du­cha le­opar­da. Bez mamy wszyst­ko wy­da­wa­ło się po­zba­wio­ne zna­cze­nia, czu­łem to przed wi­try­ną skle­pi­ku klu­bo­we­go, na przy­stan­ku tram­wa­jo­wym, w szat­ni, na dźwięk gwizd­ka roz­po­czy­na­ją­ce­go mecz, przy pierw­szym do­tknię­ciu pił­ki, przy pierw­szym zwo­dzie. Gra­li­śmy prze­ciw­ko ulu­bio­nej dru­ży­nie taty. Synu, prze­ciw­ko MTK za­wsze idzie ci gra, i tego dnia nie było ina­czej. Z chmur za­czę­ły spa­dać kro­ple desz­czu, po­dmu­chy wia­tru nie­mal ści­na­ły mnie z nóg, buty mia­łem peł­ne bło­ta, mimo to po­da­wa­łem i po­da­wa­łem pił­kę, bez­wied­nie. Deszcz lał się z nie­ba, tata stał sam na grobli i pa­lił. Z jego spoj­rze­nia od­czy­ta­łem, że tego dnia, gdy bę­dzie­my wra­cać do domu, nie do­sta­nę w wart­bur­gu żad­nej oce­ny.

***

Hymn Ju­sti­na Bro­adric­ka z każ­dym ko­lej­nym od­słu­cha­niem co­raz bar­dziej od­da­la się i od­da­la. Jak­by moje cia­ło za­pa­da­ło się w fo­tel, w fo­tel o bor­do­wym obi­ciu. Be the­re for your sum­mer, be the­re for your sum­mer, be the­re for your sum­mer.

***

So­bot­nie po­po­łu­dnie spę­dzi­li­śmy na po­szu­ki­wa­niu mamy. Przy alei Ha­tár nie skrę­ci­li­śmy w kie­run­ku es­ta­ka­dy, za­miast do dziad­ków po­je­cha­li­śmy w stro­nę Pe­sterz­sébet. Sie­dzia­łem na przed­nim sie­dze­niu, na miej­scu mamy. W mil­cze­niu omi­ja­li­śmy ko­le­iny. Prze­jeż­dża­li­śmy obok za­mie­nio­nych w wy­sy­pi­ska śmie­ci par­ków i bu­dyn­ków fa­brycz­nych z wy­bi­ty­mi szy­ba­mi. W wy­ło­żo­nych ko­ci­mi łba­mi ulicz­kach je­den za dru­gim cią­gnę­ły się bary, opar­te o ścia­ny ro­we­ry i spa­lo­ne pla­sti­ko­we ku­bły na śmie­ci. Naj­pierw za­trzy­ma­li­śmy się w jed­nej prze­czni­cy, tata za­dzwo­nił do ja­kie­goś domu, ale otwie­ra­ją­ca drzwi ko­bie­ta roz­ło­ży­ła ręce i tyl­ko krę­ci­ła gło­wą. Sce­na po­wtó­rzy­ła się kil­ku­krot­nie.

Na koń­cu za­par­ko­wa­li­śmy przed wjaz­dem na jed­ną z po­se­sji. W ogro­do­wej furt­ce po­ka­za­ła się Eni­kő, już kil­ka razy zaj­mo­wa­ła się nami, gdy tata i mama szli na firmową im­pre­zę. Usie­dli­śmy przy ku­chen­nym sto­le. Tata i Eni­kő pili kawę, ja sy­rop ma­li­no­wy. Sma­ko­wał, ale w obec­no­ści taty nie mia­łem od­wa­gi po­pro­sić o jesz­cze jed­ną szklan­kę. Eni­kő za­cho­wy­wa­ła po­wa­gę, tata skła­dał wy­ra­zy, minę miał bez wy­ra­zu. Roz­ma­wiali ci­cho, nie­mal szeptali, jak­by nie chcieli, że­bym sły­szał, o czym mó­wią. Przez dno szklan­ki oglą­da­łem le­żą­ce na sto­le przed­mio­ty. Pa­trzy­łem, jak zmie­nia­ją się ich pro­por­cje i kształ­ty. Na po­zór za­tra­ca­łem się w za­ba­wie, na po­zór by­łem nie­fra­so­bli­wym dziec­kiem, któ­re­go całą uwa­gę ab­sor­bo­wa­ła za­pal­nicz­ka zmie­nio­na w linijkę i ka­wiar­ka, któ­ra sta­wa­ła się tan­cer­ką, ale w rze­czy­wi­sto­ści pil­no­wa­łem każ­de­go sło­wa taty i Eni­kő. Uda­wa­łem, że je­stem dziec­kiem, choć rze­czy­wi­ście nim by­łem. Prze­cież od ty­go­dni na­wet pal­cem jej nie tkną­łem. Sło­wa taty roz­bi­ły na ka­wał­ki linijkę i tan­cer­kę, za­pal­nicz­ka i ka­wiar­ka na­gle sta­nę­ły przede mną w pier­wot­nej po­sta­ci. Eni­kő mil­cza­ła, wpa­tru­jąc się przed sie­bie, tata ner­wo­wo za­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, odłóż tę szklan­kę, synu, jesz­cze ją stłu­czesz.

***

Jak­by moje cia­ło za­pa­dło się w fo­tel, jak­by moje cia­ło za­pa­dło się w wy­god­ny fo­tel o gięt­kich sprę­ży­nach, w od­li­cza­ny se­kun­da­mi czas. Każ­da chwi­la nie­po­ko­ju jest nie do znie­sie­nia. Jed­nost­ką trwa­nia lęku jest se­kun­da, sześć stop­ni na ścien­nym ze­ga­rze, ryt­micz­ne prze­miesz­cza­nie się pikseli na mo­ni­to­rze. Go­dzi­na pięt­na­sta, dwa­dzie­ścia pięć mi­nut, czter­dzie­ści dwie se­kun­dy, go­dzi­na pięt­na­sta, dwa­dzie­ścia pięć mi­nut, czter­dzie­ści trzy se­kun­dy, sze­ścio­stop­nio­we ru­chy czer­wo­nej wska­zów­ki, coś nie do znie­sie­nia, z czym przy­szło mi się zmie­rzyć, mnie i mo­je­mu cia­łu za­pad­nię­te­mu w fo­tel. Drże­nie rąk, drę­twie­nie ra­mion, nie­spo­dzie­wa­ne przy­spie­sze­nie pul­su, ból prze­szy­wa­ją­cy klat­kę pier­sio­wą, sa­mot­nie prze­ciw­ko tylu zda­rze­niom jed­nej se­kun­dy. Wy­tę­że­nie sił, by się­gnąć ręką po pa­pie­ro­sa, by pod­nieść go do ust, by za­cią­gnąć się dy­mem, by wy­pu­ścić dym z płuc, by odło­żyć pa­pie­ro­sa do po­piel­nicz­ki, wy­tę­że­nie sił do wy­ko­na­nia pod­sta­wo­wych ru­chów. Pięć ru­chów jest po­trzeb­nych do tego, by za­cią­gnąć się pa­pie­ro­sem, wy­pa­le­nie ca­łe­go pa­pie­ro­sa wy­ma­ga pięć­dzie­się­ciu ru­chów.

Wy­tę­że­nie sił, by wstać i po­dejść do okna. Wy­tę­że­nie sił, po­nad wszel­kie siły.