Impresje emigrantki - Aleksandra Englander-Botten - ebook + książka

Impresje emigrantki ebook

Aleksandra Englander-Botten

2,8

Opis

Anglicy często mówią: once in a lifetime opportunity – jedyna szansa w życiu. Postanowiłam więc brać z życia pełnymi garściami.

Impresje emigrantki to zbiór wrażeń i wspomnień polskiej emigrantki okraszony solidną szczyptą anegdotek, ciekawostek i żartów sytuacyjnych.
Tutaj nie ma zwolnienia lekarskiego na chore dzieci. Kiedyś jak naiwna dopytywałam o takie. Zwolnień na chore dzieci nie ma i nikt nie słyszał o takiej „dziwnej” zachciance matki.
Jest to „normalne”, aby chore dziecko przychodziło do przedszkola i do szkoły. W przedszkolu stała lodówka i nieraz widziałam półki z antybiotykami podpisanymi imionami dzieci. Szkraby chorują tutaj wspólnie w salach przedszkolnych.
Czy otrzymanie zwolnienia lekarskiego na chore dziecko to problem angielskich lekarzy czy rodziców? A może w Polsce jesteśmy rozpieszczeni zwolnieniami i angielskie podejście jest tym właściwym? A może po prostu żyje tutaj tak wiele niepracujących matek, że pomysł zwolnienia na chore dziecko nigdy nikomu nie przyszedł do głowy? Bo po co?

Aleksandra Engländer-Botten – absolwentka Wydziału Chemicznego Politechniki Gdańskiej, a także doktor inżynierii chemicznej University of Birmingham. Mama Mateusza i Julii. Od kilkunastu lat mieszka w Anglii. Obserwuje różnice między kulturą brytyjską a polską jak reakcje między dwoma aktywnymi związkami chemicznymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 131

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (9 ocen)
1
2
3
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział IKiedyś był początek

 

 

 

 

Anglia – jadę!

Jadę! Jadę! Już we wrześniu wyjeżdżam do Anglii!

Otrzymałam list potwierdzający otrzymane stypendium i skakałam z radości. To był czerwiec. Pamiętam dokładnie. Wydawało mi się to takie niesamowite. Na Politechnice Gdańskiej, gdzie kończyłam czwarty rok, nie rozmawialiśmy o wyjazdach za granicę. Nie rozmawialiśmy i nie braliśmy pod uwagę możliwości rozwijania skrzydeł na innej uczelni. Mnie zawsze kusiło, aby starać się o coś więcej, aby rozglądać się i realizować w sposób bardziej wymagający, aby wyznaczać sobie i gonić coraz to nowe cele. Cieszyłam się jak głupia, że mam taką szansę i mogę wyjechać na studia za granicą. Mimo że na Politechnice Gdańskiej nikt nie mówił o wyjazdach, gdzieś w tle rozmów dźwięczały niedopowiedziane słowa, zdania i konwersacje o tym, jak dobrze i nowocześnie wyposażone są zagraniczne laboratoria, ile dofinansowań otrzymuje się do badań naukowych, o ile ciekawsze jest życie naukowców, którzy mają fundusze i zaplecze do rozwijania swoich naukowych zainteresowań. Wszystko to stało teraz przede mną jak szeroko otwarte drzwi, zachęcając, abym zrobiła ten pierwszy krok przez bardzo wysoki próg. Ktoś już otworzył te drzwi poprzez przyznanie mi stypendium naukowego, a teraz reszta należała do mnie. Polska nie była wtedy jeszcze w Unii Europejskiej, a wiadomość o stypendium i wyjeździe do Anglii szybko rozeszła się po studentach wydziału chemicznego. Byłam ciekawa innego życia i doświadczeń naukowca. Chciałam zaś przede wszystkim być odważna.

Byłam tak podekscytowana wyjazdem, że nawet nie myślałam o ludziach ze swojej przeszłości, których zostawiałam w Gdańsku, we Wrocławiu, w Słupsku, po prostu w Polsce. Kiedy taka możliwość, jak praca naukowa w Anglii, odsłania się przed nami, nie myślimy o tym, co pozostawiamy, tylko o tym, co na nas czeka. Nie jest to nawet specjalnie, intencjonalnie sprowokowane myślenie. Coś takiego tkwi w nas, w naszych umysłach, że nastawiamy się od razu na przyszłość, szczególnie jeżeli wydaje nam się, że to, co nas czeka, jest i będzie lepsze od tego, co mamy. A ja przecież nie miałam na co się uskarżać. Kończyłam właśnie czwarty rok superciekawych studiów – technologii chemicznej na Wydziale Chemicznym Politechniki Gdańskiej. Byłam w czołówce roku, dostawałam uczelniane stypendium naukowe. Czułam się doceniana wśród grona akademickiego i innych studentów na moim i równoległych kierunkach. Miałam towarzystwo, przyjaciół, znajomych. Miałam swoją paczkę. To był mój dom i moje życie.

Rodzinnie też czułam się spełniona. Miałam bliski i serdeczny kontakt z rodzicami. Obie młodsze siostry były także moimi koleżankami i przyjaciółkami. Brzmi jak sielanka, ale faktycznie nie miałam na co narzekać. Rodzina była dla mnie i ze mną na każdym kroku, kiedy tylko tego chciałam czy potrzebowałam. Byłam wolna, ale wiedziałam również, gdzie i jakich granic należy przestrzegać. Patrząc na to oczami obserwatora, mogę teraz powiedzieć, że to było normalne, szczęśliwe i satysfakcjonujące życie. A dodatkowo życie z możliwością dalszego rozwoju naukowego.

A tutaj taka niespodzianka! Wyzwanie! Wyjazd do Anglii. Starałam się o to stypendium kilka miesięcy wcześniej, zainteresowanie było ogromne, bo ubiegali się o nie chętni studenci z całego kraju. Liczba miejsc była ograniczona. To było w końcu krajowe współzawodnictwo. A teraz wiem, że jadę. JADĘ! Już niedługo!

Pozostałe do wyjazdu miesiące i tygodnie spędziłam na przygotowaniach. Zaliczyłam wszystkie egzaminy w terminie i postarałam się o urlop dziekański. Nie było z tym dużego problemu. Planowałam po powrocie na politechnikę kontynuować naukę z rocznikiem niżej. Stypendium otrzymałam na ukończenie piętnastomiesięcznego kursu M.Sc.Eng. z inżynierii chemicznej. To był kurs podobny do naszego kursu magisterskiego. Nie przejmowałam się faktem, że właściwie studiowałam chemię, a nie inżynierię chemiczną, nie martwiło mnie, że są to dwa różne kierunki. Specjalizacja, którą wybrałam w Polsce – technologia chemiczna – miała pomóc mi w procesie zapoznawania się z inżynierią chemiczną po angielsku.

Moja rodzina była ze mnie dumna. Martwiła się, jak sobie poradzę, ale była bardzo dumna. Ja zaś rosłam w tej dumie do dnia wyjazdu. Potem duma przerodziła się w oczekiwanie, podniecenie i rozgorączkowanie.

Birmingham

Birmingham. Najlepszy uniwersytet i drugie co do wielkości miasto w Wielkiej Brytanii. Nie mogłam prosić o nic lepszego. Zapoznawałam się z Birmingham dzięki kartkom przewodnika, który specjalnie na tę okazję natychmiast zakupiłam. Piękne i ciekawe miasto. Spodobało mi się od pierwszej strony. Jeszcze do tej pory przewodnik dumnie stoi na półce w pokoju i przypomina mi te wspaniałe chwile podniecenia i radości, chwile oczekiwań i przygotowań. Przewodnik jest już nieaktualny, w każdym możliwym kontekście tego słowa, ale wspomnienia są bezcenne i często wracam do niego, aby przypomnieć sobie, jakie Birmingham zastałam, gdy pierwszy raz tam przyjechałam.

Mimo że teraz już tam nie mieszkam, właśnie to miasto na zawsze otaczam najpiękniejszymi wspomnieniami z pierwszych kilku lat mojego pobytu w Anglii. To tutaj poznałam przyjaciół z całego świata. To tutaj tak naprawdę nauczyłam się porządnego angielskiego, to tutaj żyłam pod parasolem studenckich marzeń i planów. Tutaj narodziłam się po raz drugi, a po raz pierwszy po angielsku.

Prawdziwe życie angielskie poczułam jednak dopiero, gdy wyprowadziłam się ze środowiska studenckiego. Na uczelni było dużo więcej imigrantów niż Anglików. Połowa kadry akademickiej na najwyższych szczeblach nie była rdzennymi Anglikami. Tak więc jako studentka żyjąca w Anglii tak naprawdę żyłam uniwersytetem i pracą naukową. Było wspaniale, bardzo międzynarodowo.

Raj na wyspie

Żakowie przyjeżdżający z innych krajów, spoza Unii Europejskiej (jeszcze dobrych kilka lat, zanim Polska dołączyła do Unii) zostali zaproszeni na uczelnię tydzień wcześniej. Wyjechałam z domu autokarem. Moja pierwsza z wielu podróży autokarowych do Anglii. Byłam podekscytowana i niecierpliwa. Już chciałam tam być. Teraz i w tym momencie. Podróż sama w sobie stanowiła niesamowitą przygodę. Płynęłam promem. Szukałam poziomu, na którym zaparkowany był autokar, bo okazało się, że nie tylko poziomy, ale i kolory są ważne w tym szukaniu. Wszystko było dla mnie nowe i ciekawe. Podobała mi się ta przygoda, bo lubię wyzwania. Jechałam ze swoim chłopakiem. Poznaliśmy się podczas procesu przygotowań i starania o stypendium. On też był ciekaw świata, świetnie mówił po angielsku i był mądrym młodym człowiekiem. Fakt, że oboje otrzymaliśmy stypendium, umocnił nas w przekonaniu, że wyjeżdżamy jako para. Czasami wspólne stawianie czoła temu, co nieznane, może okazać się łatwiejsze. Czasami jednak posiadanie towarzysza okazuje się balastem i hamulcem przygodowym i odkrywczym. To wszystko miało zostać przetestowane w Birmingham. Wtedy jeszcze żadne z nas nie wiedziało, jakie życiowe sprawdziany na nas czekają. Byliśmy szczęśliwi.

Na koniec podróży promem, już w Dover, okazało się, że Anglia wcale tak chętnie nie wpuszcza obcych na swoje tereny. Polacy musieli przygotować zawczasu wizę i dokumenty zaświadczające konkretny cel przyjazdu. Ja, jako studentka, nie miałam z tym żadnego kłopotu. Nie zdawałam sobie sprawy, jakie to istotne i jak poważne konsekwencje wiążą się z brakiem takowych papierów. Długo czekaliśmy w Dover. Różni oficerowie kręcili się wokół nas, ktoś odchodził na bok, ktoś przechodził do jakiegoś pokoju, nawet tłumaczka pojawiła się na horyzoncie i faktycznie była potrzebna wielu pasażerom. Wtedy pomyślałam: jak niesamowicie odważni są ci ludzie, aby przyjeżdżać do obcego kraju bez podstawowej znajomości języka. Odwaga? A może desperacja? Wtedy jeszcze nie wiedziałam, tylko obserwowałam…

Po kontroli paszportowej i celnej kilka osób nie wsiadło już z powrotem do naszego autokaru. Te osoby zostały w Dover, nie wpuszczono ich dalej. Ruszyliśmy w kierunku Londynu z pięcioma pustymi siedzeniami. Zastanawiałam się: co ci ludzie zrobili i w jaki sposób dali sobie radę? Jak wrócili do Polski? Dlaczego Anglia ich nie chciała? Jeszcze podczas wielu podróży do Anglii byłam świadkiem takich właśnie wypadków. Kontrole trwały godzinami i za każdym razem kilka lub kilkanaście miejsc w autokarze zostawało pustych. Zawsze wtedy, gdy myślałam o tych ludziach, którzy pozostawali sami i zagubieni na granicy, robiło mi się smutno. Anglia ich nie chciała.

Studia w Anglii

Nauka w Anglii była właściwie przyjemnością w porównaniu z tym, jak dużo i ciężko musiałam pracować na Politechnice Gdańskiej. Pamiętam, że na pierwszych latach na Wydziale Chemicznym miałam tygodniowo mnóstwo godzin zajęć dydaktycznych, włącznie ze wszystkimi zajęciami, na których powinnam być obecna, na przykład wykładami, ćwiczeniami, seminariami i laborkami. W żaden sposób mnie to nie przerażało, gdyż z natury szybko się uczę. Uwielbiałam naukę i moją chemię.

Studia w Anglii nie wymagają tylu zajęć dydaktycznych, a środy po południu miałam zawsze wolne – bo to były popołudnia sportowe. Normalne luzy.

Podczas półtorarocznych studiów mieszkałam w trzech różnych miejscach: w akademiku uniwersyteckim zarezerwowanym tylko dla obcokrajowców, na prywatnej stancji i w międzynarodowym akademiku metodystów. Każde to miejsce było wspaniałe pod różnymi względami i każde miło wspominam. Nawiązałam przyjaźnie i nauczyłam się wielu rzeczy od poznanych osób. To był cudowny okres towarzyski i imprezowy.

Nadal bardzo miło wspominam Suzie z Korei Południowej – najlepszą i najbliższą z moich przyjaciółek. Poznałam ją w akademiku metodystów i szybko odkryłyśmy, że mamy więcej wspólnego, niż kiedykolwiek ktokolwiek mógłby pomyśleć. Wiele wolnych chwil poza studiami i nauką spędzałyśmy razem. Suzie bardzo lubiła kluby z muzyką karaoke, tak więc często tam bywałyśmy. Suzie uwielbiała śpiewać, a ja słuchać. Zawsze byłam zdziwiona, jak wielu Koreańczyków przychodziło na tego typu rozrywki. W sumie czasami to byli tylko oni i ja. I też było supermiło. Suzie zawsze z wielkim szacunkiem odnosiła się do nieznajomych starszych osób z Korei, kłaniała im się głęboko i składała przy tym ręce. Na początku było to dla mnie zaskoczeniem, a potem zaakceptowaną codziennością. Odmienną od polskiej codzienności, ale pełną godności i szacunku.

Uczęszczałam co niedziela na msze katolickie do pobliskiego angielskiego kościoła katolickiego. Ku mojej wielkiej przyjemności Suzie chodziła tam razem ze mną, choć z tą wiarą nie miała nic wspólnego.

Rodzina Suzie była bogata. Ponieważ dziewczyna wyjeżdżała na cały rok, rodzice zabezpieczyli ją finansowo nie tylko gotówką na koncie, ale także złotymi plombami w zębach. Wszystkie osiem tylnych zębów miała wypełnionych najlepszym złotem. Sama Suzie, podczas demonstracji swojego uzębienia, mówiła, że to dla jej bezpieczeństwa i na wszelki wypadek.

Tak mocno się zaprzyjaźniłyśmy, że zdecydowała się spędzić święta Bożego Narodzenia razem ze mną i moją rodziną w Polsce. Bardzo się ucieszyłam. Rozkłady jej i moich zajęć na studiach były odmienne, więc Suzie skończyła semestr jesienny przede mną. Koreanka dopełniła formalności i bardzo odważnie wybrała się sama w drogę na święta do Polski. Wszyscy w autokarze i w Polsce byli w szoku, kiedy zobaczyli odważną Koreankę podróżującą samotnie wśród Polaków do Polski. Wtedy obcokrajowców przemieszczających się swobodnie między kontynentami nie było jeszcze wielu. Tak więc Suzie okazała się wielką atrakcją w podróży. Moja rodzina wyjechała po nią do Poznania. Nie było problemów z odnalezieniem jej w tłumie, a Suzie w ogóle nie okazywała zdenerwowania. Tak jakby podróż wśród Polaków do obcej, polskiej rodziny stanowiła dla niej normalkę.

Ja dopiero po czterech dniach dojechałam innym autokarem bezpośrednio do domu. Suzie i moja rodzina już na mnie czekali. To były wspaniałe święta i wszyscy, którzy zetknęli się z Suzie, bardzo ją polubili.

Pobyt w Polsce bardzo spodobał się Suzie, więc na Wielkanoc znowu ją zaprosiłam. Tym razem zorganizowałam jej wycieczkę po Warszawie i zwiedzanie atrakcji południowej Polski. Właściwie to ja nic nie przygotowałam, gdyż mój kolega z roku na politechnice, Wietnamczyk, włączył w planowanie swoich znajomych rodaków, którzy okazali się najlepszymi i najbardziej doświadczonymi przewodnikami. Wstyd się przyznać, ale mój kolega z roku znał Warszawę i Polskę lepiej niż ja. Suzie była zachwycona, a wycieczka – wspaniała.

Nie mogę nie wspomnieć o moim innym koledze, z Indonezji, który zaskoczył mnie wiadomością, że zakupił już bilet na samolot do Gdańska i przylatuje mnie odwiedzić. To była niespodzianka. Bram, typowy Indonezyjczyk, odznaczał się w polskim tłumie nie tylko wyglądem, ale także niesamowicie kolorową i wielką puchową kurtką. To była pora wiosenna w Polsce, ciepło, ale jemu było za zimno, stąd to ciepłe ubranie, raczej nieodpowiednie na nasze trendy i klimat.

Spotkało nas z Bramem kilka przygód. Najbardziej dramatyczna okazała się w zetknięciu z policją. Przyjechaliśmy pociągiem z Gdańska do Słupska. Tam, po wyjściu z dworca, wpadliśmy w sam środek akcji policyjnej i demonstracji politycznej. Bram z przerażeniem obserwował, jak policjanci biegają z pałkami i gonią demonstrantów. Ja też się przeraziłam, ale bardziej z innego powodu. Obcokrajowiec zwracał na siebie uwagę. Niestety, bardzo dużą. Zainteresowanie było ze strony i demonstrantów, i policjantów. Zamieszanie, krzyki i bieganie. To zajście na długo pozostanie w pamięci Brama i w mojej również.

Moja rodzina najmilej wspomina, jak Bram grał na gitarze i śpiewał. Miał bogaty repertuar i piękny głos. A także dużo energii i cierpliwości, aby bisować prawie non stop.

Przyjazd do Anglii był dla mnie jednak wielkim szokiem językowym. Wydawało mi się, że znam angielski, bo przecież zdałam testy, miałam także rozmowę kwalifikacyjną po angielsku podczas eliminacji stypendialnych. To jednak był tylko początek. Okazało się, że owszem, znam „trochę” angielski, ale jak tak naprawdę mam zrozumieć mówiony angielski Chinki, Koreanki czy Włocha? I jak porównać angielski, którego uczyłam się od nauczycielki Polki w Gdańsku, z prawdziwym angielskim rodowitego Anglika na ulicy? To dwa różne światy językowe! A jeżeli dodam te Chinki, Koreanki czy Włocha, to zrobi mi się trzeci świat lingwistyczny.

Najgorsze jednak okazało się studiowanie w języku angielskim. Nie zdawałam sobie sprawy, że kompletnie nie znam terminologii chemicznej po angielsku. Nie wiedziałam także nic w tym języku z nowego kierunku inżynierii chemicznej. Na to nie byłam przygotowana… i jakoś też nikt na ten temat mnie w Polsce nie oświecił. Studia z inżynierii chemicznej, seminaria, wykłady, ćwiczenia po angielsku z nową terminologią były dla mnie jak nauka chińskiego. Przecież nigdy nie studiowałam w obcym języku! A do tego jeszcze na inżynieryjnym kierunku! A tutaj miałam zrobić magisterium, podczas gdy… nie rozumiałam, o czym mówią na zajęciach. To było bardzo trudne.

Na pierwszych wykładach siedziałam i nie zrozumiałam żadnego słowa. I jak tutaj zrobić notatki? I jak pouczyć się w akademiku? Odrobić zadanie domowe? Byłam jedyną Polką na całym wydziale, więc nie miałam kogo nawet poprosić o pomoc, nie miałam też komu wypłakać się w rękaw. Początki mojego studiowania w Anglii na tak przecież trudnym i wymagającym wydziale inżynieryjnym stanowiły więc dla mnie niesamowite wyzwanie.

Przez trzy pierwsze miesiące płakałam prawie każdego dnia ze złości, niewiedzy i z powodu słabego angielskiego. To były trzy miesiące bólu, próby wytrwałości i superciężkiej pracy. I wiele hektolitrów wylanych łez.

Na szczęście udało mi się tę złość, dzięki pracy i determinacji, zamienić w pozytywne efekty. Zdobyłam tytuł magistra inżyniera i wygrałam kolejne stypendium na studia doktoranckie na tym samym wydziale. Moja praca, dotychczasowe osiągnięcia i wyniki spodobały się kadrze akademickiej, a ja zakochałam się w Birmingham.

Studia doktoranckie

Druga wyprawa do Anglii – na studia doktoranckie – rozpoczęła inny etap w moim życiu. Ciężka harówka, ciekawe wyjazdy na konferencje, wielu międzynarodowych przyjaciół, praca naukowa, publikacje i prezentacje. Poproszono mnie też o prowadzenie zajęć ze studentami drugiego roku. Zgodziłam się z wielką przyjemnością. Uwielbiałam to, co robiłam, i byłam w tym dobra, nawet bardzo dobra, tym bardziej że pracowałam i uczyłam się w obcym języku.

Zamieszkałam w akademiku studentów zaczynających studia licencjackie. Postarałam się i dostałam funkcję undergraduate supervisora, czyli opiekuna studentów pierwszego roku. Było nas pięć dziewczyn i pięciu chłopaków opiekunów mieszkających w dwóch różnych akademikach. Wszyscy byliśmy albo doktorantami, albo studentami kończącymi studia magisterskie. Byliśmy odpowiedzialni za studentów z kilkunastu bloków akademickich. Każdego wieczoru (a także w nocy) jedna dziewczyna i jeden chłopak mieli dyżur. Tak więc zgodnie z harmonogramem pracy co piąty wieczór i noc pracowałam. Do naszych obowiązków należało pilnowanie porządku, ciszy nocnej i bezpieczeństwa studentów. Stanowiliśmy pierwszy punkt pomocy, wsparcia i wiedzy dla każdego nowego studenta, który przyjechał w nieznane sobie miejsce. Przygotowywaliśmy i organizowaliśmy dni przyjazdowe dla studentów i ich rodziców.

Była to niezmiernie odpowiedzialna i stresująca praca. Przyjemność stanowiły rozmowy z rodzicami i pierwsze tygodnie wsparcia dla nowo przybyłych. Potem było już mniej ciekawie, ale bardziej stresująco, kiedy studenci wracali pijani z pubów i nightclubów. Niektóre sytuacje bywały bardzo kłopotliwe.

Dzięki tej funkcji i pełnionym obowiązkom miałam zniżkę na opłaty za moje zakwaterowanie. Były też inne bonusy, już nie materialne, mojej pracy. Byłam więc obrotną i pracowitą doktorantką.

Podczas studiów doktoranckich poznałam Basię, też doktorantkę, która kończyła już swój doktorat i obroniła pracę trzy lata przede mną. Zaprzyjaźniłyśmy się szybko. Byłyśmy jedynymi Polkami na tak trudnym wydziale, świetnie dawałyśmy sobie radę i szybko przypadłyśmy sobie do gustu. Nasza przyjaźń kwitła i mimo że mieszkamy teraz w innych miejscowościach, nadal regularnie się odwiedzamy i często ze sobą rozmawiamy. Jesteśmy z mężem chrzestnymi młodszego syna Basi. Nasze więzy zostały więc przypieczętowane i umocnione na całe życie.

Międzynarodowe imprezy uniwersyteckie

Podczas jednej z niewielu moich wizyt w polskim klubie w Birmingham zostałam przedstawiona pani prezes Polskiej Macierzy Szkolnej na obczyźnie, a także pani redaktor polskiej gazety pisanej i publikowanej dla Polaków w Birmingham. Ta znajomość zaowocowała publikacją mojego felietonu, którego fragmenty zamieszczam poniżej.

International Sunday – Międzynarodowa Niedziela

Uniwersytet – jak nazwa i przeznaczenie wskazują – gromadzi i kształci w swoich murach setki studentów z całego świata. W takim właśnie edukacyjnym celu i ja przyjechałam z Gdańska na uniwersytet do Birmingham. Byłam wtedy na drugim roku studiów doktoranckich na Wydziale Inżynierii Chemicznej i IRC w Materiałach (Interdisciplinary Research Centre in Materials for High Performance Applications). Wydawałoby się, iż w takiej sytuacji i warunkach międzynarodowe przyjaźnie i studenckie wieczory powinny stanowić na uczelni chleb powszedni, a jeśli nawet nie byłyby tak popularne, jak by można przypuszczać, to przynajmniej raz w roku winny cieszyć się powodzeniem wśród studentów.

Z taką właśnie myślą i nadzieją Catholic Society (CathSoc) raz w roku organizowało na uniwersytecie w Birmingham InternationalSunday. Niedziela taka zwykle przypadała w trzecim lub czwartym tygodniu października. Celowo nie była organizowana na początku semestru, aby pozwolić studentom (mam na myśli obcokrajowców przybyłych z różnych krajów) zadomowić się w akademikach, odnaleźć swoje miejsce w uniwersyteckim rozkładzie zajęć i poznać paru przyjaciół.

Międzynarodowa Niedziela