Ile z gór tych złota - C Pam Zhang - ebook

Ile z gór tych złota ebook

C Pam Zhang

4,0

Opis

Elektryzujący debiut osadzony w czasach amerykańskiej gorączki złota.

Ba umiera w nocy. Osierocone dzieci imigrantów, Lucy i Sam, nagle zostają same w kraju, który nie uznaje ich istnienia. Zmuszone do ucieczki z górniczego miasta, wyruszają, by ostatni raz pożegnać z ojcem i uwolnić się od przeszłości. Podróż wiedzie je przez opustoszały widmowy krajobraz pełen kości gigantycznych bawołów i odcisków tygrysich łap. Rodzinne sekrety wychodzą na jaw, a relacja między rodzeństwem zostaje wystawiona na próbę.

Ile z gór tych złota to przejmująca powieść przygodowa i zapowiedź oszałamiającego nowego głosu w literaturze. Epicka i intymna, łączy chińską symbolikę z niesamowicie oryginalnym językiem i wyjątkowym sposobem opowiadania historii, z którego na każdej stronie przebija tęsknota za domem. Zhang przygląda się również kwestii rasowej, pytając o to, gdzie tak naprawdę jest miejsce dla imigrantów.

  • Nominowana do Nagrody Bookera 2020
  • Na liście ulubionych książek Baracka Obamy roku 2020
  • Zdobywczyni Nagrody Literackiej Asian/Pacific
  • Zdobywczyni Nagrody Academy of Arts and Letters Rosenthal Award
  • Finalistka Nagrody PEN/Hemingway

Wciągająca, piękna.

„The New York Times”

Błyskotliwy debiut… Ta powieść jest jednocześnie ekscytującą przygodą, czułą opowieścią o dojrzewaniu, obaleniem mitu otaczającego amerykański zachód i pojawieniem się wielkiego talentu literackiego.

„Esquire”

Chociaż książka przedstawia kontrnarrację wobec konwencjonalnych opowieści o początkach Ameryki, to jednocześnie bada bardziej intymne wymiary przynależności i pamięci, zadając w kółko pytanie: Co sprawia, że dom jest domem?

„The New Yorker”

Wyjątkowa… Zhang robi coś więcej niż tylko przeciwstawia się narracji kowboja, ona odsuwa ją na bok. Jednocześnie wywrotowa i poszukująca.

„The Washington Post”

C Pam Zhang – urodzona w Pekinie, wychowała się w Stanach Zjednoczonych. Autorka książki Ile z gór tych złota, zdobywczyni Rosenthal Award Academy of Arts and Letters i Nagrody Literackiej Asian/Pacific, nominowana do Nagrody Bookera i Nagrody PEN/Hemingway. Publikuje m.in. w „Best American Short Stories”, „The Cut”, „McSweeney's Quarterly”, „The New Yorker” i „The New York Times”. Jest laureatką National Book Foundation 5 Under 35.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (15 ocen)
5
7
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paulinaopisuje

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka to ważny głos w czasach, w których coraz więcej i głośniej zwraca się uwagę na dyskryminacje innych kultur, gdy tak wiele siły poświęca się na walkę z krzywdzącymi stereotypami i odwracaniem przekazywanej w podręcznikach przez dekady wizji świata z perspektywy kolonializmu. Jest coś w stwierdzeniu, że to zwycięzcy piszą historię - nie oznacza to jednak, że ich wersja jest jedyną słuszną. Akcja książki toczy się od lat 40. do początku 70. XIX wieku na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych - w czasie tzw. kalifornijskiej gorączki złota. Choć powszechnie okres ten kojarzyć się może z bogaceniem się i wielką przygodą, w rzeczywistości wiązał się również z o wiele tragiczniejszymi konsekwencjami - przede wszystkim ludobójstwem rdzennej ludności. Jak podaje historyk Benjamin Madley w swojej książce ,,An American Genocide: The United States and the California Indian Catastrophe, 1846-1873", chęć wzbogacenia się poszukiwaczy złota, doprowadziła do śmierci nawet 16 000 rdzennych m...
10
chopek_roztropek

Dobrze spędzony czas

Czytałem jednym tchem. Postacie zbudowane przekonująco, łatwo było sie przenieść w opisaną rzeczywistość. To była jedna z tych książek, które chciałem, żeby się nie kończyły.
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

XX62

Złoto

Ba umiera w nocy, więc trzeba zdobyć dwa srebrne dolary.

Nad ranem Sam wystukuje rozzłoszczony rytm na klepisku, chodzi tam i z powrotem, ale Lucy czuje, że zanim odejdą, musi przemówić. Cisza jej ciąży, napiera tak mocno, aż Lucy ustępuje.

– Przepraszam – mówi do ba, leżącego na materacu. Pościel, w którą jest owinięty, to jedyny skrawek czystego materiału w mrocznej, zapylonej chacie, wszystko jest czarne od węgla. Ba nie zwracał uwagi na bałagan za życia; po śmierci omija go nieprzyjemnym, zmrużonym wzrokiem tak samo jak wcześniej. Lucy też omija spojrzeniem. Tylko Sam na nie zasługuje. Sam: oczko w głowie, krągły kłębek zniecierpliwienia, krążący przy drzwiach w za dużych butach. Za życia ojca łączyła ich nierozerwalna więź, a teraz Sam nie chce odwzajemnić jego spojrzenia. Dopiero wtedy do Lucy dociera: ba naprawdę odszedł.

Dziewczynka dłubie dużym palcem bosej stopy w klepisku, próbując wygrzebać jakieś słowa, których Sam wysłucha. Rozpostrzeć błogosławieństwo nad latami cierpień. Pył unosi się upiornie w świetle wpadającym przez jedyne okno. Trwa nieruchomo w bezwietrznym powietrzu.

Coś dźga Lucy w kręgosłup.

– Pif-paf – odzywa się Sam.

Ma jedenaście lat – Lucy dwanaście; jest drewnem – Lucy wodą, jak mawiała mama. Starsza siostra jest jednak wyższa aż o stopę. Sam wciąż ma miękkie, zdradliwie delikatne rysy.

– Za wolno. Nie żyjesz. – Sam zwija palce w pulchne piąstki i dmucha w lufę wyimaginowanego pistoletu. Tak jak ba. Tak to się robi jak należy, mawiał, a gdy Lucy odpowiedziała kiedyś, że te nowe pistolety się nie blokują i nie trzeba ich przedmuchiwać, to ba uznał, że przyda się, żeby ją zdzielić jak należy. Gwiazdy rozbłysły jej gdzieś za oczami, nos przeszyła ostra strzała bólu.

Nos Lucy nigdy się nie wyprostował. Pociera go teraz kciukiem i wspomina, co wtedy powiedział ba – że trzeba pozwolić, żeby samo się zagoiło jak należy. Popatrzył na Lucy po tym, jak rozlany siniak zbladł, i tylko pokiwał stanowczo głową. Jakby tak to zaplanował od początku. „Jak należy. Żeby ci się nie zapomniało, jaka jest kara za pyskowanie”.

Sam ma brudne policzki, umazane prochem strzelniczym tak, by smugi przypominały (w zamierzeniu) indiańskie barwy wojenne. Pod burą warstwą kryje się jednak nieskazitelnie gładka twarz.

Tylko ten jeden raz i tylko dlatego, że zaciśnięte dłonie ojca leżą bezradnie pod kocem – a może tak naprawdę jest dobra i mądra, bo jeśli go sprowokuje, to może ba wstanie i się na nią zamachnie? – Lucy robi coś, na co w innych okolicznościach nigdy by sobie nie pozwoliła. Też zwija dłonie w pięści, celuje z palców. Wbija je pod miękką brodę, tam, gdzie kończy się brud i sadza, a zaczyna dziecięcy tłuszczyk. Pod szczękę, którą dałoby się nazwać subtelnie zarysowaną, gdyby nie to, jak buńczucznie wysuwa się do przodu.

– To ty nie żyjesz – oznajmia. Wystarcza jedno pchnięcie i Sam wypada na dwór jak na banicję.

Słońce praży bez litości. Pora sucha w pełni, deszcz stał się odległym wspomnieniem. Ich dolina zmieniła się w bury spłacheć ziemi, rozpołowiony przez wijący się strumień. Po tej stronie stoją liche chaty górników, a po drugiej budynki na bogato, o porządnych murowanych ścianach i szklanych oknach. A wszystko to okalają ciągnące się w nieskończoność góry poprzetykane złotem; wśród wysokich, spierzchniętych od żaru traw, przycupnęły liche obozy poszukiwaczy złota i Indian, grupki vaqueros, podróżników i wyrzutków, a dalej rozdziawia się kopalnia, za nią kolejne, i jeszcze następne, i jeszcze.

Sam prostuje wąskie ramiona i przechodzi przez strumień, czerwień koszuli niesie się po jałowej ziemi jak krzyk.

Kiedy tu przybyli, dolina była jeszcze porośnięta wysoką żółtą trawą, na jej grzbiecie kłębiły się gęste dębowe zarośla, a po deszczu rosły maki. Trzy i pół roku temu przyszła powódź, podmyła krzewy, utopiła lub przegoniła połowę mieszkańców. Mimo to ich rodzina została, trwała samotnie na skraju doliny. Ba przypominał drzewo rozdarte piorunem: martwe w środku, lecz wciąż wczepione korzeniami w glebę.

A co teraz, kiedy już go nie ma?

Lucy stawia bose stopy w ślady butów, które zostawia Sam; milczy, oszczędza ślinę. Wody nie ma już od dawna, powódź zostawiła świat jeszcze bardziej spragnionym.

Mamy też nie ma już od dawna.

Za strumieniem ciągnie się szeroka ulica, rozmigotana i zakurzona jak wężowa skóra. Po obu stronach straszą sztuczne fasady: saloon, kowal, faktoria, bank, hotel. Ludzie zalegają w cieniu jak jaszczurki.

Jim siedzi w sklepie i skrobie w księdze rachunkowej. Jest szersza od niego i waży połowę tego, co on. Ponoć Jim ma w niej zapisane długi każdego w całej okolicy.

– Przepraszam – mamrocze Lucy, przeciskając się między dzieciakami, które kręcą się koło półki ze słodyczami, a w oczach mają pragnienie ucieczki od nudy. – Chcę przejść. Przepraszam. – Kurczy się w sobie. Dzieciaki rozchodzą się leniwie, trącając ją łokciami w ramiona. Dziś przynajmniej nie próbują jej szczypać.

Jim dalej patrzy w księgę.

– Dzień dobry, przepraszam? – mówi Lucy głośniej.

Tuzin oczu kłuje Lucy spojrzeniami, ale Jim ją ignoruje. Dziewczynka już wie, że to zły pomysł, ale mimo to opiera dłoń na skraju blatu, żeby ściągnąć na siebie uwagę.

Jim natychmiast odrywa oczy od książki. Czerwone oczy, zaognione przy powiekach.

– Precz z łapami. – Jego głos drga jak stalowy drut. Nie przerywa pisania. – Rano ladę myłem.

Za Lucy rozlegają się urywane rechoty. To nie przeszkadza dziewczynce, która po latach mieszkania w osadzie nie ma w sobie już nic miękkiego, co dałoby się rozedrzeć. Tylko jedna rzecz sprawia, że czuje się pusta w środku, tak jak wtedy, kiedy umarła mama: to spojrzenie w oczach Sam. Sam mruży oczy tak nieprzyjemnie jak ba.

Ha! Woła Lucy, bo Sam tego nie zrobi. Ha! Ha! Jej śmiech rozpościera się nad ich dwójką, czyni częścią stada.

– Dziś tylko całe kurczaki – oznajmia Jim. – Nie mam dla was łapek. Jutro przyjdź.

– Nie potrzebujemy prowiantu – kłamie Lucy, choć już czuje na języku tłuszcz spod kurzej skórki. Prostuje się, opuszcza ręce po bokach i zaciska dłonie w pięści. A potem mówi, po co przyszła.

„Ja cię nauczę jedynych czarodziejskich słów, co się liczą”, oznajmił ba, kiedy wyrzucał książki mamy do jeziorka, powstałego w dolinie po burzy. Walnął Lucy, żeby przestała płakać, ale rękę miał powolną. Prawie łagodną. Przykucnął, żeby przyjrzeć się, jak dziewczynka wyciera smarki z buzi. „Ting wo, słuchaj mnie, Lucy: na kredyt”.

Słowa ba na pewno podziałają, jest w nich jakieś zaklęcie. Jim przerywa pisanie.

– Co ty powiedziałaś?

– Dwa srebrne dolary. Na kredyt. – Głos ojca dudni jej w uchu, za plecami. Lucy czuje jego przesiąknięty whiskey oddech. Nie śmie się odwrócić. Nie wie, co zrobi, jeśli jego ciężka, wielka jak szpadel dłoń opadnie jej na ramię: czy wrzaśnie, roześmieje się, czy pobiegnie i rzuci mu się na szyję z takim impetem, że ba nie zdoła jej z siebie zrzucić, choćby nie wiedzieć jak wyklinał. Słowa ojca obijają jej się po gardle jak duch w ciemnym korytarzu. – W poniedziałek wypłata. Tylko trochę nam trzeba, żeby dociągnąć. Szczerze.

Dziewczynka spluwa na dłoń i wyciąga ją przed siebie.

Jim bez wątpienia nasłuchał się tej śpiewki od górników, ich wyschłych żon i dzieci pustych w środku. Biednych jak Lucy. Brudnych jak Lucy. O Jimie wiadomo, że poburczy, położy na ladzie potrzebny towar, a potem skasuje podwójnie po wypłacie. Raz przecież rozdawał bandaże na kredyt po wypadku w kopalni, prawda? Zrozpaczonym, bezradnym. Takim jak Lucy.

Tylko że nikt z nich nie jest tak całkiem jak Lucy. Jim mierzy ją wzrokiem. Bose nogi. Zapocona sukienka w nietwarzowym odcieniu granatu, zrobiona z resztek płótna po koszuli ojca. Chude ramiona, włosy sztywne jak druty. I jeszcze jej twarz.

– Ziarno dam tatkowi na kredyt – mówi Jim. – I części zwierząt najróżniejsze, czego wy tam się nie brzydzicie jeść. To też dam. – Sprzedawca podwija górną wargę, odsłaniając mokry skrawek dziąsła. U kogoś innego dałoby się to nazwać uśmiechem. – Ale po pieniądze to musisz go posłać do banku.

Ślina na nietkniętej dłoni Lucy zasycha, napina skórę.

– Proszę pana…

Sam łupie obcasem o podłogę, zagłuszając gasnący głos siostry. Wychodzi ze sztywno wyprostowanymi ramionami.

Sam jest drobnym dzieckiem, ale w buciorach z cielęcej skóry robi kroki jak dorosły. Rzuca długi cień, liżący Lucy po palcach u stóp; uważa cień za odbicie swoich prawdziwych rozmiarów, a niewielkie ciało za przejściową niewygodę. „Kiedy będę kowbojem”, opowiada. „Kiedy będę awanturnikiem”. A ostatnimi czasy: „Kiedy będę sławnym zbiegiem. Kiedy urosnę”. Sam ma jeszcze na tyle mało lat, by wierzyć, że pragnieniami można podporządkować sobie cały świat.

– Bank nie pomoże takim jak my – odzywa się Lucy.

Równie dobrze mogłaby nic nie mówić. Pył łaskocze ją w nosie, więc przystaje, żeby odkaszlnąć. Gardło jej się marszczy. Zwraca wczorajszą kolację na ulicę.

Od razu zbiegają się dzikie psy i zaczynają zlizywać zawartość jej żołądka. Przez chwilę Lucy się waha, choć Sam wybija butami niecierpliwy refren. Dziewczynka wyobraża sobie, że mogłaby porzucić jedynego członka rodziny, jaki jej pozostał, i opaść na ziemię między psy, walczyć z nimi o każdą kroplę tego, co należy przecież do niej. Ich życie składa się z brzucha i nóg, z karmienia i ucieczki. Prosty żywot.

Ogromnym wysiłkiem woli podnosi głowę i rusza dalej na dwóch nogach.

– Idziemy, partnerze? – mówi Sam. Tym razem to prawdziwe pytanie, a nie zwrot, przeżuwany w ustach, by nim splunąć. Po raz pierwszy dzisiaj Sam nie mruży ciemnych oczu. Pod ochroną cienia Lucy otworzyły się szeroko, coś się w nich na wpół roztapia. Lucy podchodzi, żeby dotknąć krótkich czarnych włosów tam, gdzie wystają spod przekrzywionej czerwonej bandany. Przypomina jej się, jak pachniały dawno temu, kiedy były tylko puszkiem na niemowlęcej skórze: jak drożdże, szczere słońce, oliwa. Jednak kiedy Lucy się porusza, przepuszcza promień światła. Sam zaciska oczy. Odchodzi. Lucy widzi wybrzuszone kieszenie spodni i wie, że te małe pięści znów są odbezpieczone.

– Idziemy – odpowiada.

Podłoga w banku jest zrobiona z błyszczących desek, jasnych jak włosy na głowie pani za ladą. Tak gładkich, że Lucy nie musi się obawiać drzazg włażących w stopy. Postukiwanie butów zyskuje teraz ostrzejszy ton, każdy krok brzmi jak strzał z pistoletu. To Sam. Kark ma poczerwieniały pod barwami wojennymi.

Tu-tuk, rozlega się w banku. Kasjerka się gapi.

Tu-tuk. Kobieta się wychyla. Za nią pojawia się mężczyzna. Z kamizelki zwisa mu łańcuszek.

TU-TUK TU-TUK TU-TUK. Sam staje na palcach przed ladą, zginając skórę na butach. Dotąd coś takiego byłoby nie do pomyślenia, buty były zbyt cenne.

– Dwa dolary srebrne – mówi Sam.

Usta kasjerki drgają.

– Czy macie…

– Nie mają tu konta – odzywa się mężczyzna. Patrzy na dzieci tak, jak patrzy się na szczury.

Sam milknie.

– Na kredyt – dodaje Lucy. – Prosimy.

– Widziałem was w okolicy. Ojciec was przysłał na żebry?

W pewnym sensie tak.

– W poniedziałek wypłata. Tylko trochę nam trzeba, żeby dociągnąć. – Lucy nie dodaje „szczerze”. Ten człowiek pewnie i tak nie chciałby tego usłyszeć.

– To nie towarzystwo dobroczynne. Zmiatajcie do domu, wy małe… – Wargi mężczyzny poruszają się jeszcze przez chwilę po tym, jak przestaje dobiegać z nich głos, niczym u tej kobiety, którą Lucy kiedyś widziała, jak mówiła językami, a na jej usta napierała jakaś obca siła. – …żebraki. Poszli mi stąd, bo wezwę szeryfa.

Strach przebiega Lucy po kręgosłupie zimnymi palcami. To nie jest strach przed bankierem. Przeraża ją Sam. Poznaje to spojrzenie. Myśli o ojcu, leżącym sztywno w łóżku, z rozchylonymi szparkami oczu. To ona pierwsza się obudziła dzisiaj rano. Znalazła ciało i czuwała przy nim, czekając, aż Sam wstanie, to ona zamknęła ojcu powieki – najlepiej, jak umiała. Sądziła, że ba umarł rozzłoszczony. Teraz wie, że się pomyliła: to było uważne spojrzenie drapieżnika, śledzącego ofiarę. Już dostrzega pierwsze sygnały, że Sam staje się naczyniem, które ojciec wziął w posiadanie. Sam ma w oczach tę samą zmrużoną czujność co ba. Sam nosi w ciele jego złość. A do tego trzeba dodać przyczółki, zajęte przez ojca już wcześniej: za duże buty i to miejsce na drobnym ramieniu, na którym opierał dłoń. Lucy już wie, czego się spodziewać. Ba będzie gnić dzień po dniu na materacu, a jego duch wylewać się z ciała i przenikać do ciała jego najmłodszego dziecka, aż pewnego dnia Lucy obudzi się i zobaczy, że zza tych błyszczących ciemnych oczu wyziera ojciec. A Sam przepadnie na zawsze.

Powinni pogrzebać go raz a porządnie, przycisnąć mu powieki srebrem. Lucy musi to wytłumaczyć bankierowi. Jest już gotowa błagać.

– Pif-paf – mówi Sam.

Lucy już ma powiedzieć: Sam, przestań się wygłupiać. Wyciąga rękę, by pacnąć pulchne brązowe palce, lecz nagle widzi, że stały się dziwnie błyszczące. Czarne. Sam trzyma pistolet ojca.

Kasjerka mdleje.

– Dwa srebrne dolary – powtarza Sam, teraz już niższym głosem. Czai się w nim cień głosu ba.

– Bardzo przepraszam – odzywa się Lucy. Unosi kąciki warg. Ha! Ha! – Wiecie, jak dzieci lubią się bawić, proszę wybaczyć…

– Wynocha, bo każę was zlinczować – warczy mężczyzna. Patrzy prosto na pistolet, który trzyma Sam. – Poszli mi stąd, wy małe, żółte brudasy.

Sam naciska spust.

Ryk. Huk. Świst. Lucy ma wrażenie, że coś potężnego przelatuje jej koło ucha. Że gładzi ją szorstkimi dłońmi. Kiedy otwiera oczy, powietrze jest szare od dymu, a Sam robi krok w tył i przyciska dłoń do policzka, posiniaczonego odrzutem pistoletu. Bankier leży na ziemi. Po raz pierwszy w życiu Lucy nie zważa na to, że Sam płacze, po raz pierwszy Sam schodzi na dalszy plan, a ona odwraca się, odpełza. Dzwoni jej w uszach. Wymacuje kostkę mężczyzny. Znajduje udo. Pierś. Całą, nienaruszoną pierś, z sercem bijącym w środku. Mężczyzna ma pręgę na skroni, bo uderzył głową o półkę, kiedy odskoczył. Poza tym nic mu nie jest. Pistolet nie wypalił.

Lucy słyszy śmiech ba, dobiegający z chmury dymu i prochu.

– Sam. – Dziewczynka powstrzymuje się, by też nie zacząć płakać. Teraz musi mieć więcej siły, niż potrafi w sobie znaleźć. – Sam, ty ośle, bao bei, ty mały, durny ośle. – Miesza słodkie z kwaśnym, obelgi i pieszczotliwe zwroty. Jak ba. – Musimy stąd iść.

To, jak ba przyjechał w te góry, by zostać poszukiwaczem złota, to historia prawie śmiechu warta. Jak tysiące innych przybyszów sądził, że żółte trawy tej krainy i słońce błyszczące jak złoty pieniążek zapowiadają jeszcze jaśniej migoczące zdobycze. Ale żaden z tych, którzy przywędrowali, by przekopywać Zachód, nie spodziewał się, jak wyschła i spragniona będzie ta ziemia, jak bezlitośnie wypije ich pot i siły. Nikt nie przewidział, jaka będzie skąpa. Większość przybyła za późno. Bogactwa zostały już wydobyte, skończyły się. Strumienie nie rodziły złota. Ziemia nie rodziła zboża. Zamiast tego przyjezdni znaleźli w zboczach gór o wiele mniej olśniewającą nagrodę: węgiel. Na węglu nikt się nie wzbogaci, nie nakarmi nim oczu ani wyobraźni. Dało się nim jednak wykarmić rodzinę – niemal się dało, mąką ruszającą się od wołków i resztkami mięsa, aż wreszcie wycieńczona marzeniami żona zmarła po wydaniu na świat syna. Wtedy zaś pieniądze oszczędzone na tym, że ubyło jednych ust do wykarmienia, ba mógł zacząć przeznaczać na picie. Miesiące nadziei, miesiące ciułania, i tyle z tego mieli: butelka whiskey, dwa groby wykopane tam, gdzie ich nikt nie znajdzie. Historia prawie śmiechu warta – ha! ha! – ba sprowadził tu rodzinę, żeby się wzbogacić, a teraz jego dzieci są gotowe zabić człowieka za dwa srebrne dolary.

A zatem kradną. Biorą, czego potrzebują, by uciec z miasta. Sam najpierw protestuje, z właściwym sobie uporem.

– Nikomu żeśmy krzywdy nie zrobili – dowodzi.

Tylko dlatego, że ci się nie udało, myśli Lucy.

– Przy takich jak my z byle czego da się zrobić przestępstwo. Jak będzie im wygodnie, to ustanowią dla nas nowe prawo. Już zapomniałaś?

Sam unosi podbródek, ale Lucy widzi, że się waha. Dzień jest bezchmurny, ale w tej chwili oboje czują, jak chlaszcze ich dawny deszcz. Pamiętają, jak wewnątrz szalała burza, i nawet ba nic nie mógł na to poradzić.

– Nie możemy czekać. Nawet z pogrzebem.

W końcu Sam kiwa głową.

Pełzną do szkoły, szorując brzuchami po ziemi. Zbyt łatwo, o wiele zbyt łatwo stać się tym, czym inni ich nazywają: zwierzętami, szumowinami, złodziejami. Lucy przekrada się wokół budynku do miejsca, o którym wie, że nie widać go zza tablicy. W środku rozlegają się głosy. Recytacja ma rytm bliski modlitwie, dudniący głos pana Leigha wzywa, chór uczniów odpowiada. Prawie, prawie, a Lucy przyłączyłaby się do nich.

Minęły już jednak całe lata, odkąd wolno jej było wchodzić do środka. Dwoje nowych uczniów zajmuje jej ławkę. Lucy gryzie się w policzek, aż do krwi, i odwiązuje od płotu siwą klacz nauczyciela, Nellie. W ostatniej chwili zabiera też ciężkie od owsa juki.

Po powrocie do domu Lucy mówi, że Sam ma spakować wszystko, co muszą zabrać. Ona zostaje na zewnątrz, obserwuje chatę i ogród. Ze środka dobiegają łomoty, brzęki, odgłosy furii i żałoby. Lucy nie wchodzi; Sam nie prosi o pomoc. W banku, kiedy Lucy przepełzła obok, by delikatnie dotknąć bankiera, między rodzeństwem pojawiła się niewidzialna ściana.

Lucy zostawia na drzwiach wiadomość dla pana Leigha. Próbuje sobie przypomnieć szumne frazy, których ją kiedyś nauczył, jakby mogły jej wystawić świadectwo bardziej przekonujące od kradzieży. Nie daje rady. Bazgrze „Przepraszam” w gęstych rządkach, od framugi do framugi.

Sam wyłania się ze środka i wynosi zwinięte koce, skromny prowiant, rondel i patelnię, a na koniec stary kufer mamy. Skrzynia szoruje po suchej glebie, długa niemal na wysokość człowieka, skórzane uchwyty trzeszczą pod jej ciężarem. Lucy nie ma pojęcia, jakie pamiątki Sam zabiera ze sobą, wie jednak, że nie należy przeciążać konia – ale panuje między nimi takie napięcie, że włosy jeżą się jej na karku. Nic nie mówi. Kiedy Sam się zbliża, Lucy wyciąga rękę z przywiędłą marchewką – to ich ostatnia odrobina słodyczy na długo. Znak pokoju. Sam wkłada połowę do pyska Nellie, a resztę chowa do kieszeni. Ten życzliwy gest podnosi Lucy na duchu, mimo że był skierowany do konia.

– Już po pożegnaniu? – pyta, kiedy Sam zarzuca Nellie sznur na grzbiet, zaplata kilka przesuwanych węzłów. Sam tylko stęka, wkładając ramię pod kufer, żeby go podnieść. Brązowa buzia czerwienieje, potem fioletowieje z wysiłku. Lucy pomaga. Skrzynia wpada w pętlę, a Lucy ma wrażenie, że ze środka dobiega jakiś łomot.

Sam gwałtownie odwraca głowę. Twarz ma ciemną, odsłania białe zęby. Przez Lucy przebiega strach. Robi krok w tył. Sam kończy wiązać sznur bez jej pomocy.

Dziewczynka nie idzie pożegnać się z ciałem. Miała na to kilka godzin dziś rano podczas czuwania. A prawdę mówiąc, ba umarł razem z mamą. To ciało od trzech i pół roku było puste, już dawno zniknął z niego człowiek, który tam dawniej mieszkał. A teraz nareszcie jadą dość daleko, by jego upiór za nimi nie podążył.

Moja Lucy, mówi ba, człapiąc prosto w jej sny, ben dan. Ty oślico.

Jest w dobrym humorze, jak rzadko. Używa najserdeczniejszej z obelg, tej, na której ją wychował. Lucy próbuje się odwrócić i na niego spojrzeć, ale nie daje rady obrócić głowy.

Czego ja cię uczyłem?

Lucy zaczyna tabliczkę mnożenia. Ustami też nie może poruszyć.

Nie pamiętasz, co? Z tobą tak zawsze, tylko naświnisz, namieszasz i pójdziesz. Luan qi ba zao, co za burdel. Rozlega się plaśnięcie śliny, to ba splunął z obrzydzeniem. Nierówny chód: chora noga, potem zdrowa. Nic nie umiesz porządnie zrobić, Lucy. Im bardziej Lucy rosła, tym bardziej on się kurczył. Rzadko jadł. Kiedy już brał coś do ust, to tylko podsycało jego złość, zawsze czuwającą u jego boku jak wierny stary kundel. Dui. Tak ma być, mówi teraz. Kolejne rozbryzgi śliny, coraz dalej od niej. Ba jest już pijany, zaczyna bełkotać. Tyszujomała. Kiedy poddał się z odpytywaniem Lucy z rachunków, wypełnił ich chatę językiem. Bogatym słownictwem, którego mama by nie pochwalała. Ty leniwe gów… – gou shi.

Lucy budzi się otoczona złotem. Suche żółte trawy na wzgórzach, wyższe od zająca, kołyszą się kilka mil za miasteczkiem. Muśnięte wiatrem błyszczą jak miękki metal. Kark Lucy pulsuje z bólu po nocy przespanej na ziemi.

Woda. Tego ją uczył ba. Zapomniała przegotować wodę.

Przechyla manierkę: pusto. Może tylko jej się śniło, że ją napełnia. Ale nie, przecież poszła w nocy nad strumień po wodę, bo Sam gorączkuje od późnego wieczora.

Słaba jesteś i głupia, szepcze ba. Gdzie ty trzymasz ten swój rozum, co to taka z niego jesteś dumna?

Słońce praży bez litości; ba znika, wystrzelając na pożegnanie ostatni jadowity pocisk. No popatrz, taki wspaniały rozum, a kiedy się boisz, to od razu wyparowuje.

Lucy znajduje pierwszy rozbryzg wymiocin, mieniący się jak ciemny miraż. Gęstwina much łazi leniwie po resztkach. Kolejne ślady prowadzą ją do strumienia, który w świetle dnia okazuje się błotnisty. Brązowy. Pełen nieczystości jak każdy inny strumień w górniczej okolicy. Zapomniała zagotować wodę. Kawałek dalej Sam leży bezradnie. Oczy ma zamknięte, pięści rozluźnione. Ubranie cuchnie i całe brzęczy.

Tym razem Lucy gotuje wodę, rozpala ognisko buchające takim żarem, że aż kręci jej się w głowie. Kiedy woda stygnie na tyle, na ile to możliwe, obmywa rozpalone ciało.

Sam trzepocze powiekami.

– Nie.

– Ćśś. Masz gorączkę. Daj mi pomóc.

– Nie. – Sam od lat kąpie się samodzielnie, ale przecież teraz to co innego.

Wierzga bezsilnie nogami. Lucy ściąga zaskorupiałe ubrania, wstrzymując oddech, by ochronić się trochę przed smrodem. Sam ma oczy tak rozpłomienione gorączką, że ich blask wygląda jak nienawistny grymas. Spodnie po ojcu, ściągnięte kawałkiem sznurka, zsuwają się bez trudu. Kiedy Lucy je zdejmuje, natrafia na coś ukrytego w pantalonach. Twardy, guzowaty kształt.

Lucy wyciąga spomiędzy nóg młodszej siostry połówkę marchewki; lichy substytut tej części ciała, której ba pragnął dla Sam.

Lucy kończy swoje zadanie, dłoń jej się trzęsie, szorując mocniej, niż zamierzała. Sam nie jęczy. Nie patrzy. Oczy ma zwrócone w stronę horyzontu. Udaje – jak zawsze, kiedy prawdy nie da się uniknąć – że nie ma nic wspólnego z tym ciałem, wciąż androgynicznym, docenianym przez ojca, który chciał mieć syna.

Lucy wie, że powinna coś powiedzieć. Ale jak wyjaśnić ten niepojęty pakt między siostrą a ojcem? Czuje, że w gardle wyrasta jej góra nie do pokonania. Wyrzuca zwiędłą marchewkę, a Sam podąża za nią wzrokiem.

Przez cały dzień Sam wymiotuje brudną wodą, a przez kolejne trzy leży w gorączce. Ma zamknięte oczy, kiedy Lucy przynosi owsiankę i gałęzie na ognisko. W tych niespiesznych godzinach Lucy przygląda się siostrze takiej, jaką już prawie zapomniała – ogląda jej drobne, pełne wargi, rzęsy ciemne i gęste jak paproć. Choroba wyostrzyła pyzate rysy Sam tak, że teraz przypominają twarz Lucy: pociągłą, mizerną, o poszarzałej skórze, bardziej żółtej niż brązowej. To twarz zdradzająca słabość.

Lucy rozpuszcza włosy Sam. Trzy i pół roku temu zostały ścięte na krótko, a teraz sięgają Sam za uszy. Cieniutkie jak jedwab, gorące od słońca.

Wysiłki Sam z początku wydawały się niewinne. Dziecinne. Krótkie włosy, błoto, barwy wojenne. Stare ubrania ba i zapożyczona od niego pewność siebie. Ale nawet kiedy Sam wypierała się maminej łagodności, zawzięcie pracowała i włóczyła z ojcem po wzgórzach, Lucy uważała to za zwykłe zabawy w przebieranki. Sprawy nigdy nie zaszły tak daleko. Nigdy wcześniej nie było marchewki, prób zmiany czegoś głęboko w środku.

Sprytne. Krótkie pantalony są zrobione z luźnego materiału, zaszytego na zakładkę tak, by powstała wewnętrzna kieszonka. Niezła robota jak na kogoś, kto zawzięcie odmawiał nauki dziewczyńskich zajęć.

Smród choroby wisi nad obozowiskiem, choć Sam nie ma już sraczki i czuje się na siłach, by kąpać się samodzielnie. Chmary much nadal jednak nie dają im spokoju, a Nellie bez przerwy strzepuje owady ogonem. Duma Sam już dość ucierpiała, więc Lucy nie wspomina o przykrych zapachach.

Któregoś wieczora Lucy wraca z wiewiórką, ulubionym przysmakiem Sam. Zwierzątko próbowało wdrapać się na drzewo ze złamaną łapą. Sam nigdzie nie ma. Nellie też nie. Lucy obraca się dookoła, ręce ma zakrwawione, serce tyka jej w piersi. Aby dogonić jego rytm, zaczyna śpiewać piosenkę o dwóch tygrysach, które bawiły się w chowanego. Minęło wiele lat, od kiedy przez tę ziemię płynął strumień dość głęboki, by mogło w nim pływać stworzenie większe od kojota; piosenka powstała za soczystszych czasów. Tej piosenki Sam – jeśli się boi i chowa – nie pomyli z niczym innym. Dwa razy Lucy wydaje się, że dostrzega pasy migające wśród zarośli. Tygrysku, tygrysku, śpiewa. Za plecami słyszy kroki. Lai. Przyjdź.

Cień połyka jej stopy. Coś uciska między łopatkami.

Tym razem Sam nie mówi „pif-paf”.

W głębokiej ciszy myśli Lucy krążą i spływają powoli, niemal spokojnie, tak jak powolne sępy, sunące nad ofiarą – nie ma po co się spieszyć, skoro już po wszystkim. Gdzie Sam schowała pistolet po ucieczce z banku? Ile nabojów jest wciąż załadowanych?

Zwraca się do Sam po imieniu.

– Strzym ryj. – To pierwsze słowa poza „nie”, jakie Sam wypowiada od początku choroby. – Zdrajców w tych stronach częstujemy ołowiem.

Lucy przypomina Sam, kim są. Partnerami.

Nacisk ustępuje i sunie niżej, na wysokość lędźwi Lucy. To naturalna wysokość ramienia Sam, jakby opadała z sił.

– Nie ruszaj się. – Znów naciska mocniej. – Mam na ciebie oko.

Lucy powinna się odwrócić. Powinna.

– Wiesz, kim ty jesteś? – warknął ba na Lucy, kiedy Sam wróciła ze szkoły ze śliwką pod lewym okiem. Ubranie Lucy było zbyt czyste, by ją wybronić. – Tchórzem. Masz zajęcze serce.

Tak naprawdę, kiedy Lucy patrzyła, jak Sam stawia się prześladującym ją dzieciakom, nie wiedziała, czy to odwaga kazała Sam krzyczeć. Czy odważniej jest wrzeszczeć i się miotać, czy może stać cicho jak Lucy i pozwalać, by rozbryzgi śliny spływały po spuszczonej nisko twarzy? Nie wiedziała wtedy i teraz też nie wie. Słyszy klaśnięcie lejców, rżenie Nellie. Kopyta dudnią o ziemię, każdy krok zwierzęcia drży pod bosymi stopami Lucy.

– Szukam mojej młodszej siostry.

Jest południe. Osada składa się ledwo z dwóch ulic i skrzyżowania. Wszystko, co żywe, przesypia żar, z wyjątkiem dwóch braci, kopiących puszkę, aż tani metal pęka. Już od jakiegoś czasu zerkają na bezdomnego psa i próbują go zwabić plecakiem pełnym jedzenia. Zwierzę jest głodne, lecz podejrzliwe, pamięta dawne razy.

Po chwili chłopcy podnoszą głowy i patrzą na Lucy jak na zjawę, przywianą tu, by przerwać ich nudę.

– Widzieliście ją?

Chłopcy z początku są zaskoczeni i niepewni, ale potem podchodzą bliżej. Wysoka dziewczynka o podłużnej twarzy, z krzywym nosem i dziwnymi oczami nad wysokimi, szerokimi policzkami. Ciało Lucy sprawia zaś, że jej twarz wydaje się jeszcze bardziej obca. Połatana sukienka, cienie starych sińców rozlane pod skórą. Chłopcy widzą dziecko kochane jeszcze mniej niż oni.

Ten pulchniejszy już ma powiedzieć, że nie, ale chudy daje mu kuksańca.

– Może tak, może nie. A jak wyglądała, co? Też miała takie kłaki? – Jedną ręką chwyta czarny warkocz. Drugą wykręca jej guzowaty nos. – I taki brzydki nochal? – Teraz obie pary rąk łapią Lucy za nadgarstek i kostkę, rozciągają wąskie oczy, mocno szczypią skórę napiętą na kościach policzkowych. – I takie śmieszne oczka?

Pies z ulgą przygląda się im z oddali.

Milczenie Lucy zbija ich z tropu. Gruby łapie ją za szyję, jakby chciał wycisnąć z niej jakieś słowa. Już miała do czynienia z takimi. To nie prześladowcy, którzy lecą prosto do ofiary, lecz ci drudzy: powolni, zezowaci albo jąkały, trzymający się z tyłu, niepewni. U nich nienawiść do Lucy miesza się z wdzięcznością za jej jeszcze większą odmienność, dzięki której oni mogą stać się częścią stada.

Na razie gruby patrzy jej w oczy, zastanawia się, ściska za gardło chyba dłużej, niż zamierzał. Lucy zaczyna się dusić. Kto wie, jak długo by ją tak trzymał, gdyby rozpędzone, krągłe brązowe ciałko nie łupnęło go w plecy. Pulchny chłopiec się przewraca, traci dech od uderzenia.

– Zostawcie ją – nakazuje postać. Oczy ma wściekłe, zmrużone.

Oddech wraca Lucy do płuc rozdygotaną falą, dziewczynka podnosi głowę i patrzy na Sam.

Sam gwiżdże, wzywając Nellie, ukrytą za dębem. Sięga do torby na końskim grzbiecie. Chłopcy nie mają pojęcia, co wyciągnie. Lucy ma wrażenie, że dostrzega błysk, twardy i czarny jak najczystszy węgiel. Ale najpierw coś wypada z kufra i ląduje w pyle.

Lucy kręci się w głowie. W pierwszej chwili myśli: ryż.

Po ziemi rozsypują się białe ziarenka, podłużne jak ryż, ale zaczynają się wić, pełzać i rozłazić, jakby się zgubiły i czegoś szukały. Twarz Sam nic nie zdradza. Lekki wiatr niesie odrażający smród zgnilizny.

Chudy brat robi krok w tył, potyka się, wrzeszczy: Larwy!

Nellie to poczciwa klacz z dobrego chowu, ale po pięciu długich dniach taszczenia na grzbiecie ciężkiej skrzyni pełnej strachu jest rozdygotana, oczy ma wielkie jak spodki, ledwo daje się opanować. Teraz, słysząc krzyk chłopca, bierze jego głos za komendę i wreszcie postanawia uciec.

Nie udaje się jej zbiec daleko, bo Sam mocno ściska lejce. Nellie się szarpie, garnki brzęczą na alarm. Węzeł puszcza, kufer się zsuwa, pokrywa odpada z łomotem. Ze środka wypada ramię. Strzęp czegoś, co kiedyś było twarzą.

Ba przypomina trochę suszoną wołowinę, a trochę coś wywleczonego z mokradeł. Chude kończyny sczerstwiały i stwardniały, zastygły w brązowych splotach. Miększe części – krocze, brzuch, oczy – pływają w zielonkawobiałych kałużach larw. Chłopcy tego nie widzą, nie przyglądają się. Uciekają natychmiast, kiedy rozpoznają w ruchliwym kształcie coś ludzkiego. Tylko Lucy i Sam patrzą. W końcu ba należy do nich. A Lucy myśli że, no cóż, ten widok nie jest w niczym gorszy od dziesiątek innych przemian jego twarzy pod wpływem whiskey czy złości. Podchodzi bliżej, spojrzenie Sam ciąży jej na plecach. Delikatnie opuszcza kufer na ziemię. Wkłada ciało z powrotem do środka.

Zapamięta ten widok.

Twarz ba ma w sobie coś jeszcze, coś wyraźniejszego niż ślad wściekłości i zapicia. Przypomina jej o tym jednym razie, kiedy widziała, jak płakał, i nie śmiała do niego podejść. Żałoba tak rozmyła jego rysy, że Lucy nie chciała, by jej życzliwy dotyk roztopił mu skórę. Bała się, że jego twarz się rozpłynie i odsłoni czaszkę. Teraz, gdy fragment kości wyziera spod ciała, okazuje się wcale nie taki straszny. Lucy zamyka pokrywę i zawiązuje paski po bokach. Odwraca się.

– Sam – mówi, i w chwili, gdy oczy ma jeszcze pełne ojca, widzi, jak coś w twarzy Sam rozpływa się tak jak jego zwłoki.

– Co?

Lucy przypomina sobie czułość: sądziła, że to uczucie umarło razem z mamą.

– Masz rację. Źle zrobiłam, że cię nie posłuchałam. Musimy go pochować.

Widziała więcej, niż sądziła, że zdoła wytrzymać, zniosła to, podczas gdy chłopcy stchórzyli. Uciekli, a wyobraźnia przez całe życie będzie im deptać po piętach. Ona nie odwróciła wzroku, więc być może to początek końca jej nawiedzeń. Wzbiera w niej wdzięczność do siostry.

– Tak celowałem, żeby nie trafić – mówi Sam. – W bankiera. Chciałem go tylko nastraszyć.

Lucy opuszcza wzrok, jak zawsze, na lśniącą od potu twarz Sam. Na tę twarz, brązową jak błoto i równie plastyczną; twarz zdolną odzwierciedlać uczucia z łatwością, jakiej Lucy może jej tylko zazdrościć. Maluje się na niej wiele emocji, lecz nigdy strach. Teraz jednak widzi w niej właśnie lęk. Po raz pierwszy w życiu widzi w Sam własne odbicie. I uświadamia sobie, że właśnie ta chwila – nie szkolne bójki, nie ucisk zimnej lufy pistoletu na plecach – ta chwila to czas na odwagę. Zamyka oczy. Przysiada z twarzą w ramionach. Uznaje, że najlepiej będzie milczeć.

Pada na nią chłodny cień. Bardziej czuje, niż widzi, jak Sam schyla się, wisi nad nią, też przysiada.

– Dalej nie mamy dwóch dolarów.

Nellie przeżuwa kępę traw, już spokojniejsza bez ciężaru na grzbiecie. Wkrótce znów będzie musiała go dźwigać, ale jeszcze nie. Na razie Lucy wyciąga dłoń w stronę Sam. Natrafia jednak na coś szorstkiego. Porzucony plecak chłopców. Lucy kołysze nim powoli. Przypomina sobie brzęk, z jakim ją uderzył. Wkłada rękę do środka.

– Sam.

Kawał solonej wieprzowiny, zatłuszczony papier, kryjący grudę sera albo smalcu. Landrynki. A głęboko pod spodem, wetknięte pod materiał – monety. Nie trafiłaby tam palcami, gdyby nie była córką poszukiwacza złota, uczoną przez niego: „Widzisz, Lucy, trzeba wyczuć, gdzie się coś kryje. Wyczuć to trzeba, po prostu”. Miedziane groszaki. Dziesięciocentówki z wizerunkami dzikich zwierząt. I srebrne dolary do położenia na rozpłyniętych białych oczach, by je porządnie zamknąć i wysłać duszę na wieczny dobry spoczynek.

Śliwka

To mama ustaliła reguły chowania zmarłych.

Pierwszą martwą istotą Lucy był wąż. Miała pięć lat i była pełna chęci zniszczenia, rozdeptywała kałuże tylko po to, by patrzeć, jak zatapiają świat. Skakała, lądowała. Kiedy fale się uspokoiły i w rowie nie było już wody, zobaczyła, że na dnie leży splątany czarny wąż. Był martwy.

Ziemia parowała cuchnącą wilgocią. Pąki na drzewach pękały, odsłaniając bledsze wnętrzności. Lucy pobiegła do domu z pokrytym łuską truchłem w rękach, świadoma, że świat odsłonił przed nią swoje ukryte dotąd oblicze.

Mama się do niej uśmiechnęła. Nie zmieniła wyrazu twarzy, kiedy Lucy rozłożyła dłonie.

Później, zbyt późno, Lucy pomyślała, że inna matka mogłaby na nią nakrzyczeć, złajać, skłamać. Że ba, gdyby był przy tym, może powiedziałby, że wąż śpi, i opowiedziałby jej jakąś bajkę, by wypędzić tchnienie śmierci przez okno.

Mama tylko odstawiła rondel z wieprzowiną i poprawiła fartuch. Lucy, powiedziała, zrobimy mu pogrzeb zhi shi, natychmiast, ale to inny przepis.

Lucy przygotowała węża do pogrzebu obok mięsa na obiad.

Po pierwsze: srebro. Żeby obciążyć ducha, wyjaśniła mama, odkrawając z mięsa czepek tłuszczu. Posłała Lucy do swojej skrzyni. Pod ciężkim wiekiem o osobliwym zapachu, między warstwami tkanin i suszonych ziół, Lucy znalazła srebrny naparstek, akurat dość duży, by pomieścić głowę węża.

Po drugie: woda. Żeby oczyścić ducha, mówiła, obmywając mięso w wiadrze. Powybierała larwy długimi palcami. Lucy stanęła przy niej i zanurzyła w wodzie ciało węża.

Po trzecie: dom. To najważniejsza zasada ze wszystkich, dodała, rozłupując nożem chrząstki. Srebro i woda mogą zapieczętować ducha na jakiś czas i ocalić go przed zniszczeniem, ale to dom pozwala mu osiedlić się bezpiecznie na stałe. To dom powstrzyma ducha przed wędrówką, niepokojem, wiecznym powracaniem na stare miejsce, jak migrujący ptak.

– Lucy? – odezwała się mama, a nóż znieruchomiał. – Wiesz gdzie?

Dziewczynka poczuła, że żar rozlewa jej się po twarzy, jakby matka zaczęła ją odpytywać z rachunków, których Lucy nie powtórzyła.

– Dom – powiedziała mama jeszcze raz, a Lucy powtórzyła za nią i przygryzła wargę. Wreszcie mama wzięła jej twarz w dłoń, ciepłą, śliską i woniejącą mięsem.

– Fang xin, spokojnie. Nie bój się. To nie takie trudne. Miejsce węża jest w jego norze. Widzisz? – Potem mama kazała Lucy zostawić pogrzeb i uciekać do zabawy.

Teraz znów uciekają, tak jak chciała mama, ale nie ma w tym już nic z zabawy.

Minęło tyle lat, a Lucy wciąż nie może uchwycić idei tego miejsca, które nazywa się domem. Mama tak chwaliła jej rozum, ale w istotnych sprawach okazuje się ciemniakiem. Nie zna żadnych odpowiedzi, potrafi tylko literować. Do domu. „D”, myśli w szeleście żółtych traw. „O”, dodaje, zgniatając łodygi pod stopami. „M”, kiedy kaleczy sobie duży palec i patrzy, jak ścieżynka krwi wzbiera niczym reprymenda. „U”, kończy, wbiegając na następne wzgórze, by dogonić Sam i Nellie, znikające już po przeciwnej stronie zbocza.

Co ma oznaczać „dom”, skoro ba uczynił ich życie tak niespokojnym? Zamierzał zdobyć fortunę za jednym zamachem, jego zawziętość przez całe życie pchała rodzinę naprzód jak wicher wiejący w plecy. Zawsze ku nowszemu. Dzikszemu. Ku obietnicy nagłego bogactwa i blasku. Latami uganiał się za złotem, za pogłoskami o niezajętych terenach i nieodkrytych żyłach. Po przybyciu na miejsce zawsze zastawali te same rozorane wzgórza i strumienie dławiące się gruzem. Poszukiwanie złota okazało się grą przypadku w takim samym stopniu co szulernie, które ba nawiedzał od czasu do czasu, a szczęście nigdy nie szło z nim pod rękę. Nawet kiedy mama w końcu zaprotestowała i uparła się, żeby żyli uczciwie z węgla, niewiele się zmieniło. Ich wóz sunął od kopalni do kopalni jak palec drapiący dno beczki w poszukiwaniu ostatnich drobinek cukru. Każda nowa kopalnia kusiła ludzi obietnicami wysokich wynagrodzeń, ale im więcej robotników przybywało, tym skromniejsza stawała się ich zapłata. Rodzina ruszała więc ku następnej górniczej osadzie, i jeszcze następnej. Oszczędności pęczniały i marniały między porami roku i równie konsekwentnie co pora sucha i deszczowa, gorąca i zimna. Czym był dom, skoro tak często przenosili się do nowych chat i namiotów, śmierdzących cudzym potem? Tej zagadki Lucy nie potrafiła rozwiązać.

To Sam, młodsza, lecz bardziej ukochana przez ojca, wyznacza szlak. Sam prze w głąb lądu, na wschód, przez wzgórza. Ruszają po drodze ubitej kołami wozów, która przywiodła kiedyś całą ich czwórkę do osady, rozjechanej na płasko przez górników, poszukiwaczy złota i Indian przybyłych tu przed nimi – a jeśli wierzyć słowom ojca, przed nimi ścieżkę wydeptały dawno już martwe bizony. Sam jednak zbacza z trasy, kowbojskie buty wiodą ją przez niezgniecione trawy i krzewy komarnika, przez osty i grube łodygi pokrzyw.

Pod nogami wyłania im się nowa, słabiej dostrzegalna ścieżka. Wąska, zarośnięta, ukryta przed wędrowcami. Ba twierdził, że poznał takie szlaki za sprawą Indian, z którymi handlował za miastem; Lucy uznawała to za puste przechwałki. Ba nie pokazywał szlaków tak jak blizny na słabszej nodze, którą – jak się zarzekał – zranił mu tygrys.

W każdym razie nie pokazywał im jej.

Idą wzdłuż parowu. Lucy trzyma głowę nisko, wpatruje się w suche koryto w nadziei, że napełni się, nim skończy im się woda w manierkach. Jest tak skupiona, że niemal przegapia pierwszego bizona.

Szkielet wyłania się z ziemi jak wielka biała wyspa. Cisza wokół niego jest jakby głębsza – może dlatego, że wygniecione trawy zamilkły. Sam bierze urwany wdech, brzmiący prawie jak szloch.

Widziały już kości dużych zwierząt przy drodze dla wozów, ale nigdy nie trafiły na cały szkielet. Podróżni przez lata na ich widok wyciągali z juków młotki i noże, pchani nudą i potrzebą, i korzystali z tego, co znaleźli, by przygotować ognisko do zrobienia posiłku, rozpiąć namiot albo postrugać sobie dla zabicia czasu. Te kości są nietknięte. Oczodoły wydają się błyszczeć, lecz to tylko gra cieni. Sam mogłaby przejść pod nienaruszonym sklepieniem żeber i nawet nie musiałaby się schylać.

Lucy wyobraża sobie szkielet obciągnięty mięsem i futrem, zwierzę stojące na czterech nogach. Ba twierdził, że te olbrzymy licznie zamieszkiwały kiedyś wzgórza, góry i równiny ciągnące się za nimi. Trzy razy większe od człowieka, a mimo to niewypowiedzianie łagodne. „Całe rzeki bizonów”, mawiał ba. Lucy pozwala, by przepłynęła przez nią ta starodawna wizja.

Przyzwyczajają się do widoku kości, ale rzadko natrafiają na żywe istoty inne niż muchy obsiadające kufer. Raz widzą w oddali jakąś postać, chyba Indiankę, machającą ręką. Sam staje z drżeniem na baczność, kobieta unosi rękę wyżej – a po chwili podbiega do niej dwoje dzieci. Maleńkie plemię oddala się, kompletne, choć tak nieliczne. Koryto parowu nadal jest spierzchnięte. Lucy i Sam popijają oszczędnie z manierek, odpoczywają przez chwilę na ocienionym zboczu. Za każdym czeka następne wzgórze, a za nim jeszcze jedno. Słońce praży bez ustanku. Kończą się skradzione zapasy. Wreszcie zaczynają jeść na śniadanie i kolację owies dla konia. Ssą kamyki, by wyciągnąć z nich odrobinę wilgoci, żują suche łodygi traw, aż rozmiękną im w zębach.

Lucy ignoruje głównie głód odpowiedzi.

Kiedy wyruszyła, Sam powiedziała tylko, że ba lubił przestrzeń. Dzikie równiny. Ale jak dzikie. I jak daleko? Lucy nie śmie pytać. Sam idzie z pistoletem obijającym się ciężko o biodro, przez co kroki stawia nieco zawadiacko, jak ojciec. Po śmierci matki Sam porzuciła czepki i ścięła długie włosy, przestała nosić sukienki. Chodziła z odkrytą głową po słońcu, aż zaczęła przypominać zasuszone polano, gotowe zająć się ogniem od najsłabszej iskry. Tutaj nie ma nic, co zgasiłoby trawiący ją ogień.

Tylko ba potrafiłby to zmienić.

– Gdzie moja córeczka? – pytał, rozglądając się po chacie, gdy wracał do domu pod koniec dnia. Sam chowała się i milczała, a ba jej szukał, podejmując ich prywatną grę. Wreszcie ryczał:

– Gdzie mój syn?

Wtedy Sam wyskakiwała z kryjówki.

– Tu jestem!

Ba łaskotał Sam, aż łzy napływały jej do oczu. Poza tym Sam nigdy nie płakała.

Po pięciu dniach w parowie pojawia się ciurkający strumyczek. Woda. Srebro. Lucy się rozgląda: nic, tylko stłoczone wzgórza. To miejsce już musi być dość dzikie, by pogrzebać ojca.

– Tutaj?

– Niedobrze – ocenia Sam.

– Tutaj? – pyta znów Lucy kilka mil dalej.

– Tutaj?

– Tutaj?

– Tutaj?

Trawy ją uciszają. Wzgórza pną się i opadają jak okiem sięgnąć. Na wschodzie majaczy błękitna smuga gór w głębi lądu. „D”, myśli Lucy, idąc dalej za siostrą. „O”. „M”. Głowa boli ją od spiekoty i głodu, zagadka się nie wyjaśnia. Przez kolejny tydzień snują się jak duchy, przed którymi ostrzegała mama, aż wreszcie odpada palec.

Pojawia się w trawie, wygląda jak przerośnięta brązowa szarańcza. Sam odeszła się wysikać – każda wymówka jest dobra, by na chwilę uciec od much i smrodu. Lucy schyla się, by obejrzeć owada. Stworzenie się nie rusza.

Suchy, krzywy kształt o dwóch stawach. Środkowy palec ojca.

Lucy krzyczy, woła Sam. Wtedy jednak uderza ją pewna myśl, nagła jak chlaśnięcie w policzek: skoro odpadł palec, to ręka już nie może uderzyć. Bierze głęboki oddech i otwiera kufer.

Ze środka wypada oskarżycielsko ręka ojca, a Nellie na ten widok przebiera nerwowo nogami. Lucy zbiera się na wymioty, ale się powstrzymuje. U dłoni brakuje nie jednego, lecz dwóch palców, dwie odsłonięte kostki sterczą jak ślepe oczy.

Lucy odchodzi dalej i dalej, przeczesując trawy, aż Nellie i kufer znikają jej z pola widzenia. Podnosi więc głowę.

Ba nauczył ją tej sztuczki, kiedy miała trzy albo cztery lata. Podczas zabawy straciła z oczu wóz. Przygwoździła ją nieskończona pokrywa nieba. Połacie traw wzdymały się i kłaniały niestrudzenie. Lucy nie była jak Sam, odważna od urodzenia, zawsze skłonna do wędrówki. Rozpłakała się. Kiedy ba znalazł ją kilka godzin później, wziął ją za ramiona i potrząsnął. A potem kazał spojrzeć w górę.

W tych stronach, jeśli postoisz dość długo pod otwartym niebem, dzieje się coś osobliwego. Z początku chmury płyną bez celu. Potem jednak zaczynają zawracać i wirować wokół ciebie. Poczekaj cierpliwie, a odkryjesz, że to nie wzgórza zmalały, tylko ty urosłaś. Jakbyś mogła jednym krokiem znaleźć się u stóp odległych błękitnych gór, jeśli tylko zechcesz. Jakbyś była olbrzymką, do której należy cała ta ziemia.

„Jeśli znów się zgubisz, pamiętaj, że to miejsce należy do ciebie tak samo, jak do każdego innego”, powiedział jej ba. „Nie bojaj się go. Ting wo, słyszysz mnie?”

Lucy przestaje szukać. Palec mógł wypaść wiele mil temu, a teraz już nie dałoby się go odróżnić od kości królików, tygrysów i kojotów. Ta myśl dodaje jej animuszu. Wraca do skrzyni i łapie ojca za rękę.

Za życia dłoń ba była wielka i zawzięta, a Lucy chętniej dotknęłaby grzechotnika. Po śmierci skurczyła się, jest rozmiękła i mokra. Ledwo stawia opór. Klei się, gdy Lucy wciska ją z powrotem do środka. Rozlega się seria pyknięć, jak trzask płonących gałązek. Gdy Lucy się odsuwa, ręki ojca i brakujących palców już nie widać.

Dziewczynka myje się w strumieniu, myśląc o palcu, schowanym w kieszeni. Jeśli spojrzeć na niego od tej strony, przypomina owada. Od innej – szpon. Gałązkę. Z ciekawości upuszcza go w błoto. Zwinięta psia kupa.

Trawy rozstępują się i szeleszczą, zawiadamiając o powrocie Sam, a Lucy przykrywa palec bosą stopą.

Sam przechodzi przez strumień, nucąc pod nosem, jedną ręką ściąga sznurek spodni. Znad górnej krawędzi wyziera koniuszek szarego podłużnego kamienia. Reszta kryje się pod materiałem.

Sam staje w miejscu.

– Ja tylko… – odzywa się Lucy. – Chciało mi się pić. Nellie została na miejscu. Ja tylko…

Lucy gapi się na spodnie Sam, a Sam na wysuniętą do przodu stopę Lucy. Kiepsko ukrywają swoje sekrety. Przez chwilę wydaje się, że któraś o coś zapyta i uwolni lawinę odpowiedzi.

Sam jednak pospiesznie mija siostrę. Powietrze rozdziera głośny chrzęst: Sam wyrywa trawy, by zrobić miejsce na ognisko. Lucy zawraca, żeby jej pomóc, wdeptuje palec w błoto. To sucha ziemia, głodna bogactw. Dziewczynka zapiera się mocniej, zagarnia stopą ziemię na wierzch. Mama ostrzegała przed nawiedzającymi duchami, ale co im zrobi jeden palec? Nie ma dłoni ani ręki, którą mógłby wyciągnąć, nie ma ramienia, by się zamachnąć, ani ciała, które nadałoby impet uderzeniu. „Tak to się robi jak należy”, mówił ba, a Lucy patrzyła z drugiego końca izby, jak uczy młodszą siostrę zamachu.

Wieczorem Lucy miesza owies jedną ręką; ta, którą dotknęła ojca, zwisa wzdłuż ciała. Nie może się pozbyć lepkiego wspomnienia. Nagle przypomina sobie palce mamy, jakby jeden strzęp melodii przywołał inny. Palce mamy. To, jak ściskały jej dłoń tamtej nocy, kiedy umarła.

Sam mówi.

Noc, tylko noc potrafi wydobyć z siostry pokłady słów. Kiedy wydłużone cienie zatapiają trawy w błękicie, a potem w czerni, Sam zaczyna snuć opowieści. Dziś mówi o mężczyźnie, którego dostrzegła na horyzoncie, jadącego na bizonie. Kiedy Sam po raz pierwszy napomknęła o pościgu, Lucy przez całą noc nie mogła zmrużyć oka. Nie napadły ich jednak tygrysy, nikt nie spuścił kojotów ze smyczy, nie opadła ich obława ludzi szeryfa. Te historie to dla Sam jedynie pocieszenie, otula się nimi tak, jak inne dziecko ukochanym kocem. Zazwyczaj Lucy cieszy się po prostu, że może słuchać głosu Sam, nawet jeśli pobrzmiewa w nim echo pustych przechwałek ba. Dziś jednak to porównanie jej nie uspokaja.

– Absurd – przerywa siostrze. – Nie mamy na to żadnych historycznych dowodów.

„Nauczycielska gadka”, prychał pogardliwie ba. Lucy jednak lubi długie słowa, bo odciągają jej uwagę od brudnej ręki.

– W książkach jest napisane, że w tych stronach bizony już wyginęły.

– Ba mówił, że to, co mężczyzna wie, i to, co czyta, to dwie różne rzeczy.

Każdej innej nocy Lucy by ustąpiła, ale dziś protestuje.

– Ty nie jesteś mężczyzną.

Sam składa dłonie, strzela knykciami. Lucy przygryza wargę.

– Chodzi mi o to, że jeszcze nie dorosłeś. Jesteśmy dziećmi, zapomniałeś? Potrzebujemy domu i jedzenia. Ale najpierw musimy go pogrzebać. Będą już dwa tygodnie od jego…

Sam zrywa się z miejsca i przydeptuje iskrę, która wyskoczyła z ogniska. Zajęła się od niej kępka trawy. Trzeba było oczyścić więcej ziemi wokół paleniska, dłużej popracować. Trzeba było, trzeba było. Ostatnio każdy drobiazg chwieje się na skraju katastrofy – migocząca gwiazda przypomina majaczącą lampę wyprawy poszukiwawczej, stukot kopyt Nellie brzmi jak odbezpieczany pistolet – a Lucy ma coraz mniej sił, by się tym przejmować. Jest wydrążona jak pusta łupina, tak że nawet wiatr mógłby ponieść ją w dal. Daj tym wzgórzom spłonąć, myśli, patrząc, jak Sam zadeptuje płomyk o wiele dłużej i mocniej, niż potrzeba. Sam zawsze znajduje sposób, by odwrócić uwagę, kiedy Lucy zbliża się do wymówienia tego jednego słowa.

…Śmierci, kończy Lucy w duchu. Śmierć, umarł, nie żyje. Składa te słowa w ziemi tak, jak zapewne została złożona skrzynia, w której spoczęła mama. Lucy wyobraża sobie ziemię spadającą na uchwyty i drewno. Garści, łopaty, uklepane na płasko. Mają srebro. Mają wodę. Dlaczego Sam wciąż idzie naprzód?

– Co sprawia, że dom jest domem? – pyta głośno Lucy, a Sam po raz pierwszy od wielu dni patrzy jej prosto w twarz. To pytanie ściąga wspomnienie o trójnogim psie.

Lucy po raz pierwszy zobaczyła psa po drugiej stronie jeziorka, powstałego z napęczniałego po burzy strumienia. To było na dzień po śmierci mamy, pies błysnął białym futrem nad stalowoszarą wodą. Lucy wzięła go za ducha, dopóki nie zaczął uciekać – żaden duch by się tak nie chybotał. Zwierzę kulało jak ba. Lucy go nie goniła. Szukała śladów miejsca, w którym ojciec pogrzebał mamę.

Pies zjawił się znów następnego dnia, ale Lucy wciąż nie mogła znaleźć grobu. Dzień później znów się zjawił, rozcinając powietrze doskonałym łukiem zgarbionego okaleczonego ciała. Pies tam był, i był, i wciąż był, podczas gdy Lucy na próżno rozglądała się za grobem, o którym ba nie chciał rozmawiać. Pies nauczył się chodzić, biegać i gonić liście niesione wiatrem, a w domu ojciec stawał się coraz bardziej niezdarny. Uderzył się w duży palec, źle wymierzył kroki, wpadł na ławkę, na której siedziała Lucy. Dziewczynka, ławka, ojciec, wszystko zderzyło się ze sobą. Lucy po raz pierwszy od śmierci mamy znalazła się dość blisko, by poczuć jego oddech, przesiąknięty whiskey. Wstali nieporadnie. Ba szarpnął nią i poderwał na nogi i szarpał dalej, aż przyparł ją do ściany, z pięścią wciśniętą w jej brzuch.

Dni mijały, a Lucy coraz więcej czasu poświęcała na obserwowanie psa. Przyglądała się gracji, jaką odnajdował w swoim połamanym świecie. Zrezygnowała z poszukiwań w dniu, kiedy jeziorko wyschło, a dolina odsłoniła swoją nagość bez śladu grobu; wtedy pies się do niej zbliżył. Z bliska okazało się, że oczy ma brązowe i smutne. Z bliska okazało się, że to suka.

Lucy potajemnie dokarmiała psa za domem. Rzucała mu resztki, których nie dojadł ba, zajęty głównie piciem. Nie bała się, że ją na tym nakryje; świat ojca skurczył się do wnętrza butelki, a świat Sam oplótł się ciasno wokół niego.

W końcu jednak przyszedł dzień, w którym dno butelki też wyschło. Ba poszedł rano do pracy i wrócił wcześniej, niż przewidywała Lucy; w jednej ręce niósł mąkę i wieprzowinę, w drugiej whiskey. Sam ciągnęła się za nim; dłonie miała czarne od węglowego pyłu, tak samo jak ojciec. Czyste palce Lucy dotykały tylko resztek obiadu i psiego pyska.

„Nagroda jak należy”, odezwał się ojciec i zamachnął butelką, „za cały dzień ciężkiej pracy”. Miotnął szkłem psu między oczy.

Zwierzę się przewróciło, ale Lucy nie drgnęła. Potrafiła odróżnić prawdziwą krzywdę od udawanej. I rzeczywiście, kiedy ba się odwrócił, pies zerwał się na nogi i uciekł z kawałkiem świniny w pysku.

Lucy nie potrafiła powstrzymać uśmiechu, nie bacząc na Sam, kręcącą ostrzegawczo głową. Tamtego dnia coś zostało zasiane w resztkach ogrodu mamy – jakiś ból, kwaśny plon.

To był zaczątek nowej równowagi. Ba całymi dniami utrzymywał dość trzeźwości, by pracować w kopalni. Brał kilka łyków przy śniadaniu, żeby kilof nie telepał mu się w rękach. W dniu wypłaty przynosił sobie do domu nagrodę, a pięści latały mu w nierównym rytmie. Lucy nauczyła się swojej roli: zręcznych uskoków, robienia uników. Jeśli była dość szybka, ciosy ojca ledwo ją trącały. Sam nauczyła się swoich kroków, przecinających ścieżki między ojcem a Lucy, kiedy taniec stawał się zbyt brutalny.

Raz, tylko raz, kiedy ojciec przewrócił się po chybionym zamachnięciu, Lucy spytała, czy powinna też pomagać w kopalni. On zaśmiał jej się w twarz, odsłaniając dziurę między zębami, a ten widok wstrząsnął nią bardziej niż cios. Kiedy stracił ząb? Kiedy w tym człowieku, którego tak dobrze znała, otworzyła się dziura, a ona nawet jej nie dostrzegła? „To robota dla mężczyzn”, prychnął. Sam pomogła mu podnieść się na nogi, Sam, która ubierała się jak chłopak, pracowała jak chłopak i miała płacone jak chłopak. Sam, której ręce pokryły się odciskami i skaleczeniami i stały się dość silne, by udźwignąć ciężar ojca.

Jej rodzina też nauczyła się chodzić na trzech nogach. Wtedy wrócił pies.

Pewnego wieczora ba zawołał je za dom. Lucy i Sam zobaczyły, jak głaszcze psi zad, wystający z beczki ze sadłem. Zdrowa łapa, kikut, a między nimi trzepoczący ogon. Ba pogładził ogon, wstał i gruchnął butem w zdrową łapę.

– Co sprawia, że pies jest psem? – spytał ba. Tym razem, kiedy pies spróbował uciekać, dwie bezużyteczne nogi wlokły się za dwiema zdrowymi. Mógł tylko pełzać. Ba przykucnął przed Lucy i oparł jej palec na kolanie. – To sprawdzian. Taka jesteś mądra, lubisz zagadki.

Uszczypnął Lucy i wykręcił skórę. Sam podeszła bliżej, żeby ba nie mógł pociągnąć za mocno. Szczekanie, powiedziała Lucy. Pysk. Wierność. Z każdym słowem ojciec szczypał ją coraz niżej po łydce.

– Powiem ci – oznajmił wreszcie. Nie dlatego, że Lucy się trzęsła, tylko z powodu tego, że jego uszkodzona noga też zaczęła dygotać. – Pies to tchórzliwe bydlę. Pies jest psem, kiedy potrafi uciekać. To nie pies. Ting wo.

– Ja nie jestem psem. Daję słowo, ba. Nie uciekłabym.

– Wiesz, czemu wasza mama umarła?

Lucy się wzdrygnęła. Nawet Sam krzyknęła. Ba jednak miał zabrać odpowiedź ze sobą do grobu. Pokręcił głową. Przemówił, patrząc gdzieś nad ramieniem Lucy, jakby brzydził się jej widokiem.

– Rodzina jest najważniejsza. Przyprowadziłaś między nas złodzieja, moja Lucy, i nas zdradziłaś. W niczym nie jesteś lepsza od złodzieja.

Co ciekawe, lekcja ojca pomogła zbliżyć do siebie część jego rodziny. „Co sprawia, że pies jest psem?” – Sam i Lucy zaczęły przerzucać się tymi słowami niczym żartem, zagadką. Powtórzenie odarło je z pochodzenia: wymazało zimną noc, połamane stworzenie. Kiedy ba zataczał się do domu i zasypiał w korycie na wodę, kiedy szukał buta, który cisnął przez okno, szeptały do siebie: „Co sprawia, że łóżko jest łóżkiem? Co sprawia, że but jest butem?”. Te słowa tworzyły pomost między nimi, kiedy zaczął je dzielić wzrost i gdy otworzyła się przepaść między izbą, gdzie Lucy czytała książki, a światem wzgórz i równin pod otwartym niebem, które Sam odkrywała u boku ojca.

Dziś Sam spogląda na Lucy nad ogniskiem. Stopy wreszcie się uspokoiły, przestały tupać.

Lucy na chwilę chwyta się nadziei.

Stare zaklęcie straciło jednak moc. Sam odchodzi w wysoką trawę.

Lucy była głupia, sądząc, że śmierć ojca zwróci jej siostrę. Wierzyła, że żarty, które łączyły Sam z ojcem, ich zabawy i zwierzenia teraz wypełnią pustkę w niej samej. Myślała sobie, że może nawet zaczną rozmawiać o mamie.

Tej nocy Sam nie wraca do obozu, choć Lucy czeka na nią przez wiele godzin. W końcu gasi ogień i zasypuje go wyższym kopczykiem ziemi, niż to potrzebne. Pod koniec obie ręce ma czarne od brudu. Trzeba było o tym pomyśleć. Pies nie może stanąć na dwóch nogach, i rodzina też nie.

Kawałek po kawałku, krok po kroku, rozstają się z częściami siebie. Głód nadaje im nowe kształty. Po dwóch tygodniach kości policzkowe wyłaniają się z twarzy Sam jak skaliste ustępy. Po trzech tygodniach staje się wyższa, szczuplejsza. Po czterech zaczyna samotnie wędrować wśród wzgórz po tym, jak rozbijają obozowisko, i wraca z zastrzelonym królikiem lub wiewiórką. Pistolet kołysze się u rosnącego biodra.

Pod nieobecność Sam Lucy zajmuje się własnym polowaniem, które bardziej przypomina wypłukiwanie złota. Potrząsa kufrem i wyciąga palec od stopy albo dłoni, strzęp skóry z kępką włosów, ząb, i zakopuje każdą część ciała, a na koniec uderza dłonią w kopczyk. To uderzenie będzie dla ojca jak dom. A jeśli nie? Co sprawia, że upiór staje się upiorem? Wyobraża sobie, jak unosi się za nią widmo dużego palca, ciągnące za sobą chmarę much. Każdy mały pogrzeb wsypuje garstkę ziemi w pustkę, którą Lucy w sobie nosi, i na chwilę ją wypełnia.

Potem jednak przychodzi ciąg dni, kiedy nic nie wypada. To milczące dni, płynące niemal bez słowa. Lucy trzęsie kufrem tak mocno, że aż grzechocze. Gdy coś wreszcie odrywa się od całości, ona już spływa potem. Długie jak palec, ale grubsze. Bardziej miękkie, z pomarszczoną skórą. Nie ma kości. Rozkwasza się między jej palcami u nogi jak wyschnięta śliwka.

Lucy rozumie.

Skurczony i ubabrany błotem nie przypomina części ciała, którą Lucy dostrzegła przypadkiem tamtej nocy, gdy ba pogrzebał mamę. Wyszedł z jeziora, ociekał wodą, zrzucił z siebie mokre ubranie. Stanął w izbie w samych kalesonach. Kiedy sięgnął po butelkę, Lucy dojrzała kołyszący się kształt pod cienką tkaniną. Ciemnofioletowy, dziwny, ciężki owoc.

Co sprawia, że mężczyzna jest mężczyzną? Te części, tak drogie ojcu i Sam, nawet wtedy nie wyglądały specjalnie imponująco. Tym razem Lucy uderza kopczyk dwa razy.

Sól

Przychodzi ta noc, kiedy Nellie prawie udaje się uciec.

Lucy nigdy się nie dowie, jak do tego doszło, ale myśli sobie, że pewnie tak samo jak do większości ucieczek: pod osłoną nocy. W porze, którą nadal zwie się godziną wilka. Dekady temu, zanim wyrżnięto bizony, zanim wyginęły tygrysy, które na nie polowały, samotny koń na tych wzgórzach trząsłby się ze strachu przed drapieżnikami toczącymi ślinę z pysków. Tygrysów wprawdzie już nie ma, ale Nellie dygocze tak samo jak jej przodkowie. Właściciel twierdził, że klacz jest mądrzejsza od większości ludzi. Ona wie, że istnieją na świecie rzeczy bardziej przerażające niż jakiekolwiek zagrożenie ze strony żywej istoty. Na przykład to coś, uwiązane powrozem do jej grzbietu, ta martwa rzecz, której nie może z siebie strząsnąć. Nellie czeka, aż gwiazdy wyjrzą przez swoje szparki na niebie, a dwie śpiące postaci znieruchomieją. Potem zaczyna kopać.

Nellie kopie przez całą godzinę wilka, przez godzinę węża, sowy, nietoperza, kreta, wróbla. O godzinie pierwszych ruchów glist w podziemnych kryjówkach Lucy i Sam budzą się, słysząc walenie kopyt o pal, do którego przywiązały klacz.

Sam jest szybsza. Cztery kroki i już, chwyta wodze w dłoń. Drugą uderza Nellie. Mocno.

Zwierzę prycha; ten dźwięk odbija się po wnętrzu Lucy, pobrzmiewają w nim echa innych ciosów, zadanych innymi rękami, w inne miejsca. Lucy skacze między dziewczynkę a konia. Dłoń Sam zamiera w pół drogi. Dopiero wtedy Lucy rozluźnia napięty kark i przyznaje w duchu, że nie wiedziała, czy Sam się zatrzyma.

– Próbowała uciec – mówi Sam, nie opuszczając ręki.

– Przestraszyłeś ją.

– To zdrajca. Uciekłaby z ba.

– Ona też ma uczucia. Jest…

– Mądrzejsza niż większość ludzi – szydzi Sam i zniża głos, przedrzeźniając nauczyciela. Brzmi na wpół przekonująco. Ten ton pasuje do jej nowej, pociąglejszej twarzy. Obie milkną. Kiedy Sam znów się odzywa, nadal mówi pożyczonym głosem, nie całkiem męskim, ale też niezupełnie jej własnym.

– Skoro Nellie jest taka mądra, to chyba rozumie, czym jest lojalność. I na pewno umie przyjąć karę.

– Taszczenie takiego ciężaru ją wyczerpało. Ja też jestem wykończona. Ty nie?

– Ba nie poddałby się tylko dlatego, że się zmęczył.

I może właśnie to było jego błędem. Może powinien był pogodzić się z tym, co mają, zanim umarł brudny w łóżku, nie posiadając nawet jednej czystej koszuli. Lucy przyciska dłoń do rozgrzanej skroni. Brzęczy jej w głowie. Dziwne myśli zaczęły się gnieździć w jej pustych przestrzeniach. Czasami ma wrażenie, że nawet wiatr szepcze do niej nocami.

– Dajmy jej trochę odpocząć. Zresztą niemożliwe, żeby zostało nam jeszcze dużo do przejścia. – Lucy rozgląda się po wzgórzach. Nie rozmawiały z żywą duszą od starcia z chłopcami na skrzyżowaniu dróg miesiąc temu. Musi zapytać, jeśli nie ze względu na siebie, to dla Nellie.

– Prawda?

Sam wzrusza ramionami.

– Sam?

Kolejne wzruszenie ramion. Tym razem Lucy zauważa w tym geście coś miękkiego, jakby zwątpienie.

– Jeśli pójdziemy dalej, to może znajdziemy lepsze miejsce.

Następne miejsce może być lepsze, mówił ba za każdym razem, kiedy pakowali się przed wyprawą do nowej kopalni. Nic nigdy nie okazało się lepsze.

– Nie wiesz, dokąd idziesz – mówi Lucy. A potem, bez żadnego powodu, zaczyna się śmiać. Nie zdarzyło jej się to ani razu od śmierci ojca. To nie jej wymuszone „ha, ha”, tylko coś surowego, boleśnie wyrywającego się na wolność. Jeśli Sam zamierza uganiać się za ojcowskim marzeniem o dziewiczych przestrzeniach, to ich wędrówka nigdy się nie skończy. I może właśnie tego pragnie Sam: żeby wiecznie dźwigały ojca na plecach.

– Nie bądź głupi – dodaje, gdy wreszcie łapie oddech. – Nie damy rady.

– Dalibyśmy, gdybyś była silniejsza. – To słowa ojca. Ten szyderczy uśmieszek też należy do niego, tak samo jak kolejne podejście do uderzenia.

Lucy łapie Sam za nadgarstek. Jest wstrząśnięta tym dotykiem: przy całej szorstkości w obyciu kości Sam są zaskakująco małe i drobne. Wyrywa się, wytrącając siostrę z równowagi. Lucy robi zamach ręką, paznokcie drapią policzek siostry.

Sam się wzdryga. Sam, która nigdy przed nikim nie zadrżała, nie przed dzieciakami ciskającymi kamieniami, nawet przed najbardziej pijanym ojcem. Ale zresztą dlaczego miałaby drżeć? Ba nigdy nawet nie spróbował walnąć jej jak Lucy przed chwilą. Światło poranka jest ostre i przenikliwe, a oczy Sam szerokie jak bliźniacze słońca.

Lucy jest tchórzem, więc ucieka. Za jej plecami znów rozlegają się odgłosy uderzeń.

Wspina się. Wchodzi na najwyższe wzgórze, jakie udaje się jej znaleźć, spragnione rośliny czepiają się skraju jej sukienki, teraz już zbyt krótkiej i spłowiałej od podróży. Trawa jest tak wyschnięta, że zacina do krwi, pokrywając jej nogi delikatną czerwoną koronką. Na szczycie Lucy siada i podciąga kolana pod brodę. Chowa w nich twarz i zatyka uszy. „Ting le? Słyszysz?” – pytała mama, przykładając dłonie do uszu Lucy. W pierwszej chwili tylko cisza. Potem szum i pulsowanie jej własnej krwi. „To jest w tobie. Miejsce, z którego pochodzisz. Dźwięk oceanu”.

Słona woda jest trująca dla tych, którzy ją piją. W książce o historii pana Leigha było napisane, że granica Zachodu przebiega tam, gdzie ląd wpada do oceanu. Dalej czeka tylko pusty błękit, morskie potwory narysowane wśród fal. Nieodkryta dzicz, mówił nauczyciel, a Lucy niepokoiło, że mama mówi o tym miejscu z taką tęsknotą.

Lucy po raz pierwszy pojmuje to pragnienie wyprawy daleko od znanego sobie życia. Kiedy uciekały z miasta, liczyła na to, że zostawią za sobą przemoc, która zamieszkała w Sam. Ale okazuje się, że Lucy też ją w sobie nosi.

– Przepraszam – mówi. Tym razem do mamy. Nie zaopiekowała się Sam, choć mama o to prosiła. Nie wie nawet, czy potrafi. A ponieważ nie ma tu siostry, która mogłaby zobaczyć jej słabość, Lucy wreszcie pozwala sobie na płacz. Zlizuje każdą łzę. Sól jest droga, od wielu lat nieobecna na ich stole. Płacze tak długo, aż wysycha jej język. Potem żuje źdźbło trawy, by pozbyć się słonego smaku w ustach.

Trawa też smakuje jak ocean.

Inne źdźbło okazuje się równie słone. Lucy wstaje i rozgląda się ze szczytu wzgórza. Jest: biały błysk.

Idzie przed siebie, aż dociera do krawędzi wielkiej białej tarczy, która kruszy się pod stopami, piecze w zadrapania. Pora sucha sięga zenitu, płytkie stawy i strumyki na wzgórzach znikają jeden po drugim. Tutaj wyschło całe jezioro, zostawiając po sobie wielkie solnisko.

Lucy stoi w miejscu tak długo, aż zbierają się nad nią chmury, a świat zaczyna wirować. Myśli o śliwkach, które mama marynowała w soli, i o tym, jak pod jej wpływem zmieniały się w coś o wiele intensywniejszego w smaku. Myśli o tym, jak ba solił dziczyznę. O szorowaniu solą żelaza. O soli w otwartych ranach, o palącym, odkażającym bólu. O soli do czyszczenia i do oszczędzania. O soli na stole bogaczy w każdą niedzielę, o tym smaku, którym znaczy się koniec tygodnia. Sól kurczy owoce i mięso, zmienia je, kupuje im czas.

Słońce wisi nisko na niebie, kiedy Lucy schodzi ze wzgórza. Twarz Sam jest cała w plamach, ale nie przez grę cieni. Bije od niej wściekłość – ale za furią kryje się strach. Co na tym pustkowiu mogło ją tak przestraszyć?

– Poszłaś sobie – rzuca Sam między przekleństwami, a Lucy już rozumie. Nie dotrzymała niepisanej umowy, na której oparły swoje życie. To Sam zawsze wędruje po wzgórzach, a Lucy siedzi i czeka. Sam nigdy nie zostaje w tyle.

Lucy mówi łagodnie, jakby uspokajała wystraszonego konia. Opowiada o soli i wieprzowinie, sarninie i wiewiórczym mięsie, a Sam protestuje. Krzyczy coraz głośniej.

– To pozwoli nam szukać dalej – dodaje Lucy. – Nellie nie jest taka silna jak ty. – Milknie na chwilę. – Ja też nie.

To ucisza Sam, ale ostatecznie przekonuje ją powiew wiatru, niosący muchy i smród ciała ojca. Siostry bledną. A kiedy Lucy dodaje, że niektóre plemiona Indian oddawały w ten sposób cześć wojownikom, Sam w końcu ulega.

Czy to ważne, że zgodę udało się osiągnąć dzięki kłamstwu?

Po raz pierwszy ściągają sznury z grzbietu Nellie. Uwolniona klacz tarza się w trawie, wcierając w ziemię czarne chmary much.

Co sprawia, że człowiek jest człowiekiem? Przechylają kufer. Czy twarz, którą może pokazać światu? Stopy i dłonie, by zmieniać go wedle swoich potrzeb? Dwie nogi, by po nim chodzić? Bijące serce, a może zęby i język do śpiewania? Ojcu niewiele z tego zostało. Nie ma już nawet ludzkiej formy. Przyjął kształt skrzyni tak, jak gulasz przyjmuje kształt garnka. Lucy soliła już mięso zzieleniałe po brzegach i zamarznięte od wielu dni. Ale nigdy czegoś takiego.

Sam biegnie w stronę solniska. Pod wieczór wygląda tak, jakby wielki biały księżyc osunął się na ziemię, pozostawiając na niebie mniejszą kopię, która wschodzi nieprzekonująco. Sam podskakuje wysoko i ciężko opada, łomocząc butami o białą płytę. Powierzchnia pęka, szczelina jest dwa razy tak długa, jak Sam wysoka. Głuche łupnięcie przypomina grzmot. Lucy zerka na pociemniałe niebo. Tak jak się spodziewała, chmury krążą wokół nich.

Zarzuca sobie łopatę na ramię. Sam skacze, a ona idzie w ślad za nią i odłupuje białe grudy. Mimo gorąca ciarki pełzają jej po skórze. Znajomy rytm. Kopanie. Żar. Nawet to dudnienie, niczym śmiech dorosłego mężczyzny. Lucy podnosi głowę i widzi, że siostra na nią patrzy.

– To prawie tak ładne jak złoto – stwierdza Sam. – Szkoda, że nie mógł tego zobaczyć.

Sól usypana na ciele ojca wygląda jak popiół. Muchy ulatują przed masakrą, ale larwy nie mają jak uciekać. W śmiertelnych drgawkach wyglądają jak maleńkie białe języczki, zwijające się w bolesnych paroksyzmach.

Potrzeba czterech upalnych dni, żeby ba przeistoczył się w coś innego. Czas dać Nellie odpocząć i najeść się trawy. Sam obraca różne części ciała łopatą, żeby równo obtoczyły się w soli. Czasami odłupuje staw albo grudę mięsa. Z oddali narzędzie wygląda jak ogromna łyżka.

Pogrzeb to tylko jeszcze jeden przepis, mawiała mama.

Ba po wyschnięciu staje się mniejszy niż Lucy, mniejszy niż Sam. Przesypują go do pustego plecaka: zadziwiający brązowy kwiat żeber, motyl miednicy, wyszczerzony uśmiech czaszki. Do tego różne długie i węzłowate kształty, których nie potrafią nazwać, stwardniałe tajemnice, być może skrywające odpowiedź na pytania, których Lucy nigdy nie mogła zadać. Dlaczego pił? Dlaczego czasami wyglądał, jakby płakał? Gdzie pochował mamę?

Uwalany kufer zostawiają za sobą. Kiedyś mama przewiozła go przez ocean. Teraz stał się prezentem dla much. Lucy czuje niespodziewane ukłucie litości wobec tych owadów, które przez długie tygodnie wiernie podążały za nimi, bzyczały, łączyły w pary, rozmnażały. Niezliczone życia poczęły się na trupie ojca, który okazał tym samym większą szczodrość niż kiedykolwiek za życia. Teraz setki z nich są skazane na śmierć. Co świt nowe zimne, czarne ciałka będą walać się w trawie. Gdyby Lucy miała garść srebra, rozsypałaby je między nimi.