Ikar nad Świątoblinem - Magdalena Mańkowska - ebook

Ikar nad Świątoblinem ebook

Magdalena Mańkowska

0,0

Opis

Trzydziestoparoletnia lekarka zostaje zatrudniona przez czterech ekscentrycznych starszych panów, mieszkających

w zabytkowym pałacyku Baśniowo. Mimo różnicy wieku bardzo szybko znajdują wspólny język i stają się nie tylko pacjentami, ale i najlepszymi przyjaciółmi.
Tymczasem w sąsiadującej z pałacykiem mieścinie wrze od plotek i domysłów. Mieszkańcy Świątoblina są bowiem, delikatnie mówiąc, w większości osobami o niezbyt szerokich horyzontach. Nic więc dziwnego, że świątoblinianie i lokatorzy Baśniowa raczej unikają wzajemnych kontaktów.
Kiedy w końcu dochodzi do zderzenia tych dwóch światów, następują wydarzenia na miarę Apokalipsy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Magdalena Mańkowska
Ikar nad Świątoblinem
© Copyright by Magdalena Mańkowska 2014
ISBN 978-83-7564-454-8
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

IA, Ewo, dziękuję Wam za skrzydła

Zaczarowany ogród

Nową pracę miała rozpocząć dopiero za trzy tygodnie. Nie mogła wytrzymać w domu, dlatego przyjechała wcześniej. Czas, jaki pozostał, postanowiła wykorzystać na asymilację i ładowanie akumulatorów, które dawno nie były w tak kiepskim stanie. Ostatnie pięć lat bardzo ją zmęczyło, niedawno zerwała z narzeczonym – okazał się niedojrzały.

Nie wiedziała, co ją czeka, na jakich ludzi trafi. Nie znała Świątoblina, nigdy nie była w tych stronach. Wydał się jej senny. Typowa prowincja.

Zatrzymała się w małym hoteliku, jedynym zresztą. Nic specjalnego, ale nie miała wymagań; błyskawicznie przystosowywała się do każdych warunków.

Gorzej było z ludźmi.

Niezbędne zakupy zrobiła wczoraj, dziś miała nadzieję na spokojną, rozpoznawczą wędrówkę po okolicy.

Wyszczotkowała przed lustrem średniej długości gęste, kasztanowe włosy, starannie umalowała oczy, pociągnęła usta ledwie widoczną pomadką z błyszczykiem. Dopiero teraz poczuła się ubrana. Łyknęła resztkę herbaty, wrzuciła do listonoszki nieodłączną teczkę ze szkicownikiem, komplet ołówków, komórkę – i wybiegła z pokoju.

Mijając pośpiesznie główny plac, czuła na sobie bardziej lub mniej ukradkowe spojrzenia. Peszyły ją. Przez większą część życia schodziła ludziom z drogi, również w sensie dosłownym: przemykała prawą stroną chodnika tak blisko domów, że wielokrotnie zdarzało się jej zahaczyć o rynnę; kilka razy wyrwała w ten sposób dziurę w rękawie. Z czasem wypracowała bezpieczną taktykę szklanego spojrzenia: szła z uniesioną głową, środkiem, a przechodnie rozstępowali się przed nią z szacunkiem.

Drażniło ją postrzeganie przez pryzmat wyglądu. Kiedyś, ledwie żywa po nieprzespanej nocy, zapuchnięta i bez makijażu, robiła zakupy w obcym sklepie. Nieogolony, szczerbaty sprzedawca potraktował ją jak kloszardkę. Następnego dnia w ramach eksperymentu weszła do owego sklepiku starannie umalowana, ubrana do pracy. Ten sam sprzedawca próbował umówić się z nią na randkę.

Nie umiała dojść do ładu ze sobą, doskonale jednak sprawdzała się w kontaktach z ludźmi, którzy w pewnym sensie byli do niej podobni. Zagubione w świecie jednostki, nieprzystające do tłumu. Przywodził skojarzenie z anonimową, litą ścianą drzew. Dojrzała ją w odległym krańcu piaszczystej drogi, gdy tylko minęła granicę miasteczka. Fascynowała, budziła ciekawość i niesprecyzowany niepokój.

Szła blisko półtorej godziny, gdy dotarło do niej, że to, co z oddali wzięła za las, otoczone jest resztkami, niegdyś solidnego, kamiennego muru. Dostrzegła w nim dziurę. Niewiele myśląc, przecisnęła się przez nią, zrobiła kilkadziesiąt kroków w rozbuchanym, pachnącym wilgocią gąszczu, wyszła zeń, minęła niski kamienny murek ukryty w kępie budlei… I trafiła do wymiaru żywcem wziętego z powieści Frances Hodgson Burnett.

Otaczający ją ogród również był wiekowy, zaniedbany. I pewnie dlatego tak piękny. Kwitło tu wszystko, jak okiem sięgnąć. Przerośnięte piwonie, żółte i liliowe glicynie, zdziczałe róże, białe i bladożółte tulipany, szafirki, niezapominajki, rozchodniki, bratki, krzewy jaśminu… Szła wolno, krok za krokiem, wysupłując z włosów gałęzie i liście. Jakiś kolczasty krzak omal nie pozbawił jej oka. Potknęła się, wyszła na zarośniętą alejkę, syknęła, uderzywszy kolanem o coś twardego. Pochyliła się, by rozmasować bolące miejsce, i dostrzegła winowajczynię: kamienną ławeczkę ukrytą w wybujałych trawach. Obeszła ją i zamierzała przysiąść, gdy poczuła na twarzy cień.

Rzucał go rozparty na piedestale mężczyzna w sile wieku. Półdługie włosy, okalające wysokie czoło, opadały na szerokie ramiona. Nagi tors na wysokości bioder spowijała obfita, sięgająca bosych stóp materia. Rzeźbiarz nadał jej fałdom miękkość i lekkość poruszanego wiatrem atłasu. Prawy łokieć posągu był strzaskany; zamyślony mężczyzna zdawał się nie zwracać na to uwagi. Siedział w swobodnej pozie człowieka, dla którego czas, przemijanie i związany z nim ból nie istnieją. Był uosobieniem spokoju, ale nie obojętności. Na pięknym, harmonijnym obliczu błąkał się szczególny, ledwie uchwytny uśmiech.

Platon– głosił napis na postumencie.

Nie tak wyobrażała sobie jego twarz. Nie tylko dlatego, że znana jej z wizerunków nie była piękna. Nie umiała tego sprecyzować, ale nie wyglądał na filozofa. Co prawda nigdy dotąd żadnego nie spotkała. Jej zadufani profesorowie jedynie mienili się filozofami. Dyskretny uśmiech posągu miał w sobie ciepłą ironię, jakby Platon odgadywał cudze myśli. Wrażenie potęgowało coś jeszcze: uczony patrzył prosto w jej oczy.

Pod wpływem tego spojrzenia osunęła się na kamienną ławkę, niemal bezwiednie otwarła szkicownik i dopiero wieczorny chłód przywrócił ją do rzeczywistości. Rozprostowała sztywne plecy, schowała do teczki kilkanaście świeżych rysunków, pożegnała Platona spojrzeniem i wymknęła się tą samą drogą, którą przyszła.

Gdy dotarła do pensjonatu – była już noc.

Wyprawy do Zaczarowanego Ogrodu stały się rytuałem niezbędnym do życia, jak powietrze i woda. Wystarczyło, że przytuliła głowę do poduszki i zamknęła oczy, widziała piękną twarz Platona, śniła o nim. Był inny niż rzeźby, jakie dotąd oglądała. Emanował ciepłem. Lubiła głaskać strzaskany łokieć posągu, dłonie i bose stopy. Rysując, opowiadała mu o sobie i o budzącej obawy przyszłości. Zastępował przyjaciół, których tu, w obcym miejscu, nie miała.

Nie miała ich również tam, skąd przyjechała. Kilkoro bliższych i dalszych znajomych – to wszystko. Introwertyczna, skupiona na pasjach i pracy, nie nauczyła się nawiązywania przyjaźni.

Myśliciel z Zaczarowanego Ogrodu miał jeszcze jedną zaletę: nie dawał jej odczuć swojej wyższości, cokolwiek przez to rozumieć. Właśnie dlatego prowadziła z nim wewnętrzne dyskusje, dzieliła się wątpliwościami, zadawała pytania…

Tak ją to z czasem pochłonęło, że nie zdziwiłaby się, gdyby pewnego dnia rzeczywiście odpowiedział.

* * *

Minęły dwa tygodnie. Szkicownik pełen już był portretów Platona, studiów jego dłoni i stóp, detali szaty. Wczoraj zaczęła samą twarz, dziś miała nadzieję ją skończyć.

Niemal przebiegła dystans dzielący Zaczarowany Ogród od miasteczka. Swoim zwyczajem pośpiesznie przelazła przez dziurę w parkanie, minęła zarośla, kamienny murek, przedarła się gąszczem budlei, wyszła na alejkę i zastygła w pół kroku z dłonią na gałęzi.

Platon znikł.

Gdy odzyskała zdolność ruchu, zbliżyła się ostrożnie, dotknęła pustego cokołu. Obeszła go dookoła, badając wzrokiem każdy szczegół – jakby w nadziei, że uczony kucnął z tyłu.

– Miałem zostawić kartkę z informacją Zaraz wracam, ale się rozmyśliłem.

Teczka wypadła jej z rąk, rysunki wysypały się na trawę.

– Kim pan jest? – Cofnęła się o dwa kroki.

Stał u wylotu zarośniętej alejki. Jedną rękę trzymał w kieszeni czarnych, płóciennych spodni, w drugiej niedbale obracał fajkę.

– Ja powinienem panią o to spytać, ale tego nie zrobię. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Przez grzeczność – dodał z nutką kpiny.

Zreflektowała się.

– Przepraszam, ja…

– Nic się nie stało – przerwał. Zrobił w jej kierunku kilka nieśpiesznych kroków. Wskazał cybuchem pusty postument. – Przestraszyła się pani?

– Po prostu już się do niego przyzwy… – urwała, poczuwszy, jak głupio to zabrzmiało.

Uśmiechnął się w charakterystyczny sposób: nieco krzywo.

– Zauważyłem. Przychodzi tu pani codziennie. Chyba od dwóch tygodni, nie mylę się?

– Przepraszam, wiem, że nie powinnam, po prostu kiedyś tu weszłam przez… – wskazała zarośla, skrywające dziurę w parkanie.

– Nic się nie stało – powtórzył spokojnie. – Ten mur pamięta lepsze czasy, park również. Dawno nie był tak zaniedbany. – Zmrużył oczy w słońcu. – Rzadko bywa tu ktoś obcy – dodał po dłuższej chwili. Jego wzrok padł na rozsypane kartony. Schował fajkę do kieszeni.

– Niedawno przyjechałam, zwiedzam okolicę.

– Skąd pani przyjechała, jeśli wolno spytać? – pochylił się, wolną ręką podniósł jeden z rysunków.

Zażenowana sytuacją, mruknęła coś niewyraźnie, kucnęła, pozbierała resztę, schowała do teczki.

Mężczyzna tymczasem wpatrywał się w niedokończony portret.

– Dobry – ocenił. – Jest pani malarką? – uniósł brwi.

– Samoukiem i tylko w wolnych chwilach. – Zarumieniła się.

Zauważył to.

– Nie trzeba się tego wstydzić. Ma pani świetną kreskę. Robi pani tylko grafiki?

– Kiedyś malowałam, teraz nie mam czasu na zabawę.

– Szkoda. Proszę tego nie zaniedbywać. Zaniedbanie pasji powoduje, że człowiek pęka i z czasem rozpada się na kawałki. – Ponownie, w zamyśleniu, zerknął na pusty cokół.

Podążyła za jego wzrokiem.

– Ach, więc on… – ugryzła się w język.

– Nie, nie uciekł, jeżeli tego się pani obawiała. Od dawna potrzebował renowacji.

Wysoki, ubrany na czarno nieznajomy na oko zbliżał się do sześćdziesiątki. Miał dobrze utrzymane, gęste, szpakowate włosy. Swobodnie zaczesane do tyłu, niemal sięgały szerokich ramion. Pociągłą, starannie ogoloną twarz po obu stronach wydatnego nosa przecinały podłużne, głębokie bruzdy. Nadawały rysom charakteru, szlachetności posągu. Trzymał się prosto i poruszał z niewymuszonym wdziękiem, graniczącym z nonszalancją. Prawą rękę nadal trzymał w kieszeni.

Miała uczulenie na samców, którzy w obecności kobiety nie umieją powstrzymać tego odruchu.

Wyczuł to. Przyglądał się jej z ledwie uchwytnym, ironicznym błyskiem w oczach.

Miały kolor, jakiego dotąd u nikogo nie spotkała: antracytowy, z czarnymi obwódkami wokół tęczówek, nakrapianych bursztynowymi cętkami. Jednak nie oczy nieznajomego zdumiały ją najbardziej.

Patrzyła w twarz Platona.

– Nie przedstawiłem się. Konrad Baśniowiecki.

– Helena Lewańska. – Wyciągnęła dłoń, która na długą chwilę zawisła w próżni; mężczyzna nadal trzymał prawą rękę w kieszeni.

Uniosła brwi, urażona.

– Dzisiaj ma gorszy dzień – skrzywił się lekko. – Ręka – dodał lakonicznie.

– Przepraszam, nie zauważyłam. – Odruchowo spojrzała właśnie tam i natychmiast się zreflektowała. – Przepraszam… – odwróciła wzrok.

– Często pani przeprasza – uśmiechnął się nieznacznie – jak na osobę, która wchodzi bez pytania na teren cudzej posiadłości.

– Tylko, jeżeli mam za co – zaśmiała się.

– Co pani powie na małą przechadzkę?

Miał za sobą nie najlepszy poranek; śmiech, jaki usłyszał, zwiastował miłą odmianę.

– Przechadzkę? – zdumiała się. Oczekiwała raczej, że ją wyprosi.

– A czemu nie? Skoro doszła pani aż tutaj. – Wzruszył ramionami.

– Dalej nie wchodziłam – zastrzegła.

Podjęli spacer.

– Półtora roku temu miałem wylew – wyjaśnił Baśniowiecki. – Od tego czasu… – urwał, wymownie wzruszył ramionami.

Przez kilka minut szli w milczeniu. Odpłynął w swoje myśli, a ona pilnowała się, by nie popełnić kolejnego faux-pas.

– Ćwiczy pan? – Jednak nie wytrzymała.

– Na ogół mogę nią w miarę zbornie poruszać, jeżeli o to pani chodzi. Tak, ćwiczę. Bywają dni, kiedy udaje mi się zapiąć guzik, a nawet coś napisać.

– To fantastycznie. – Nie dostrzegła nutki goryczy w jego głosie. – Czytałam o przypadkach, kiedy pacjenci dotknięci apraksją całkowicie odzyskali sprawność.

– Doprawdy?

– Oczywiście – zapewniła entuzjastycznie. – Siła woli może sprawić, że…

– Niech pani da spokój – przerwał szorstko. – Jestem rzeźbiarzem. A raczej półtora roku temu nim byłem.

Wyzwanie

Trzeci tydzień wlókł się nieznośnie. Helena głównie czytała, dopieszczała rysunki, trochę pisała. Unikała spacerów, z lęku, że nogi same zaniosą ją w zakazane miejsce. Zaprzestała bowiem wizyt w Zaczarowanym Ogrodzie. Czuła, że odebrano jej coś ważnego; tęskniła do swojej Arkadii Szczęśliwej, ale nie miała śmiałości, by przekroczyć granicę. Baśniowiecki wiedział, że przychodziła tu od dwóch tygodni, musiał ją obserwować. Czuła się z tym fatalnie, jakby ją podglądał. W dodatku niepotrzebnie wyrwała się z nieszczęsnym tekstem o sile woli. Rozdrażnił go, rozmowa utknęła w martwym punkcie, szybko się pożegnali.

Był niedzielny wieczór. Jutro miała rozpocząć nową pracę, obawiała się jej coraz bardziej. Raz jeszcze odczytała adres, przygotowała świeże ubranie, sprawdziła, czy wszystko spakowała, i położyła się do łóżka.

O dziesiątej rano taksówka przywiozła ją pod okazałą, kutą bramę. Kierowca w bejsbolówce bez słowa zainkasował honorarium z napiwkiem, wysiadł, wypluł przeżutą zapałkę, wyjął skromny bagaż Heleny i odjechał, zostawiwszy ją sam na sam z uczuciem paniki.

Nerwowym gestem poprawiła włosy i wygładziła sukienkę. Wzięła głęboki oddech, nacisnęła dzwonek. Czekała blisko pięć minut, nim z oddali dobiegł miarowy chrzęst żwiru. Po chwili przed bramą wyrósł drobny mężczyzna w nieokreślonym wieku.

– Pani do kogo? – Ziewnął.

– Helena Lewańska – przedstawiła się.

– A! – Wyprężył się jak struna, błyskawicznie otworzył bramę. – To pani? – Otaksował wzrokiem przybyłą. – Spodziewaliśmy się raczej kogoś bardziej… – Urwał, chrząknął. – Dzień dobry. Jestem Feliks i mam na głowie cały ten bałagan. – Wymownie rozpostarł ramiona. – Proszę zostawić – dodał, widząc, że kobieta sięga po uchwyt walizki. – Pomogę. – Wziął ją od niej. – Tędy. – Wskazał długą alejkę.

Po kilku minutach ostrego marszu dotarli do podupadającego pałacu, o którego istnieniu nie miała dotąd pojęcia. Feliks otworzył drzwi wejściowe i zrobił Helenie miejsce w przejściu.

– Proszę zostawić bagaż, zaniosę go później do pani części mieszkalnej. Tędy.

Minęli przestronny hall, wspięli się na schody.

Nie wiedziała, na co patrzeć. Czy na ścienne malarstwo iluzjonistyczne, wyobrażające baśniowe alegorie, czy na gęsto porozwieszane portrety, pejzaże, sceny z polowania, martwe natury, pokoty… Czy na galerię kamiennych i drewnianych postaci naturalnej wielkości.

– Akurat grają w brydża w bibliotece. To tutaj, na drugim piętrze, w końcu korytarza. – Feliks zerknął ukradkiem na Helenę. – Dobrze się pani czuje?

– Nikt mnie nie uprzedził, że tu jest… – Zacięła się. – Że znajdę się w tak niezwykłym miejscu.

– A co by to zmieniło? – Przewodnik flegmatycznie wzruszył ramionami. – Pałac jak pałac. Roboty więcej i tyle – burknął. – Chodzi pani o nich? – Wskazał głową majaczące w oddali drzwi, jakby ukrywały wlot smoczej jamy. – Proszę się nie obawiać, to naprawdę mili ludzie. Trochę ekscentryczni, ale przy odrobinie dystansu da się z nimi wytrzymać. Przedstawię panią. – Bez pukania nacisnął klamkę.

Weszli do przestronnej komnaty.

W cieniu palmy, przy stoliku karcianym, siedzieli czterej mężczyźni.

– To ty, Feliksie? – mruknął siwy jak gołąbek, nie odwróciwszy głowy. – Skoro już jesteś, przyniesiesz mi laptop? Leży na moim biurku.

– Później. Przyjechała doktor Lewańska.

– Co? – Ryży dryblas w czerwonym fontaziu przytknął dłoń do ucha.

– Doktor Lewańska – powtórzył głośniej Feliks, wywracając oczami.

– Nie opowiadaj, miała nadciągnąć dopiero w poniedziałek.

Helena poczuła się jak budząca grozę nawałnica.

– Dziś jest poniedziałek, Ryszardzie – upomniał łysy grubas w granatowej bonżurce.

– O masz! Jak ten czas leci. Żegnaj, beztroska starości!

Feliks wymownie wzniósł oczy do sufitu.

Trzej mężczyźni, jeden po drugim, odłożyli karty. Wstali, delikatnie odsuwając krzesła. Czwarty przeglądał jeszcze zapiski z wynikami brydża. Drzemiący przy jego nogach pointer otworzył jedno oko, dźwignął się niechętnie i przeciągnął, wypinając kościsty zadek. Otrząsnął się, podszedł do Heleny, obwąchał ją, przyjaźnie merdając kikutem ogona.

– Spadaj, Kac – mruknął Feliks.

Pies ziewnął przeciągle i usiadł na stopie gościa.

– Proszę pozwolić, pani doktor – podjął przewodnik z westchnieniem rezygnacji. – Profesor Franciszek Zembrzycki, doktor Jerzy Kotowicz, pan Ryszard Walicki i gospodarz, pan…

– Myśmy się już poznali. – Czwarty mężczyzna dopiero teraz wstał i odwrócił się w ich kierunku.

Helena zamarła.

– Tym razem weszła pani od właściwej strony. – Uśmiechnął się kącikiem ust.

– Tym razem mam nadzieję na dłuższą przechadzkę – odparowała, siląc się na spokój. Był od niej odległy o lata świetlne.

– Przepraszam za moje maniery, miałem podły nastrój – usprawiedliwił się Baśniowiecki.

– To ja przepraszam, powinien był pan mnie wyrzucić.

– I zrobię to, jeżeli jeszcze raz użyje pani słowa „przepraszam”.

Zaśmiali się. Zauważył, jak mężnie maskuje napięcie, docenił to.

– Cieszę się, że znów panią widzę. – Spojrzał na nią ciepło. – Choć nie ukrywam, że czuję się zaskoczony.

– Ja również, ale nie mam już wyjścia. – Skrzywiła się komicznie.

– Proszę się nie obawiać, na ogół nie gryziemy. Feliksie, pokazałeś pani doktor jej mieszkanie?

– Zaraz, nie pali się. Mam tylko dwie nogi.

– Bałwan. A zatem proszę pozwolić, że zrehabilituję się w roli przewodnika, nim zostanę bezwolnym pacjentem – zadeklamował teatralnie Konrad. Podszedł do przybyłych. – Witamy w Baśniowie. – Ucałował dłoń Lewańskiej i wskazał otwarte drzwi.

Skołowana Helena pozwoliła się wyprowadzić.

– Rozumiem, że to pani pierwsza samodzielna praca? – zagadnął Baśnowiecki po kilku chwilach milczenia. Długi korytarz skręcił akurat w lewo i wyprowadził ich na przestronną klatkę schodową. Zeszli piętro niżej.

– Skąd pan wie? – spytała głupio.

Zaśmiał się cicho.

– Nawet wtedy, w ogrodzie, nie była pani tak przerażona.

– Pięknie – mruknęła, wściekła na siebie. – I co? Nie obawia się pan?

– Z wiekiem coraz mniej spraw budzi moją obawę.

Przystanęli.

– Tu, w południowym skrzydle przygotowaliśmy dla pani apartament. Mam nadzieję, że się spodoba. – Otworzył drzwi, weszli. – Pokój dzienny, gabinet, sypialnia, łazienka – objaśniał, wiodąc ją amfiladą. – Pomieszczenia służbowe, sala ćwiczeń i tak dalej będą na parterze. Zaopatrzymy je i urządzimy w ciągu tygodnia według pani wskazówek, finanse nie grają roli. No, a teraz proszę spokojnie dojść do siebie. – Uśmiechnął się. – Obiad będzie o czternastej. Przyjdę po panią.

* * *

Miesiąc później Helena była pewna, że mieszka w Baśniowie od zawsze. Miała najsympatyczniejszych pacjentów, jakich można sobie wyobrazić, a gabinet lekarski z przyległościami przypominał imperium. Pensję mogła spokojnie odkładać na konto: pełne utrzymanie wliczono w honorarium. Póki co, praca przypominała sielankę. Baśniowiecki wyjaśnił, że chodzi im raczej o stałą kontrolę i poczucie bezpieczeństwa; pałac leżał na odludziu.

Zembrzycki był cukrzykiem. Na zmianę usypiał na stojąco albo cierpiał na bezsenność. Niemal mdlał na widok strzykawki, a od niedawna musiał przyjmować insulinę. Kotowicz ledwie przeżył zawał i borykał się z pierwszymi symptomami alzheimera. Ręka Baśniowieckiego wymagała ciągłej rehabilitacji. Bliski apopleksji Walicki zbiegł do Baśniowa przed żoną i mieszkał tu od dwóch lat, zdrów jak ryba. Był tylko głuchy i miał za sobą poważny problem alkoholowy.

– Ale to przeszłość, do której nie ma powrotu – zapewnił Lewańską podczas wstępnego wywiadu.

– A gdzie Seta? – zagrzmiał kilka godzin później, przy obiedzie. – Od tygodnia maleńkiej nie widziałem – użalił się.

– Panie Ryszardzie… – Zaniepokojona Helena uniosła brwi.

Krążący z wazą Feliks ledwie powstrzymał parsknięcie śmiechem.

– To niezbyt wierna towarzyszka Kaca – wyjaśnił Konrad, uchyliwszy skraj obrusa. Rozwalony pod stołem pointer niemrawo poruszył ogonem. – Lubi mocne wrażenia, ale wróci.

Rozkład przedpołudnia w Baśniowie przypominał sanatoryjny dryl. O ósmej rano śniadanie, następnie obowiązkowa wizyta w gabinecie lekarskim, ćwiczenia, godzina relaksu, o czternastej obiad. Soboty i niedziele wolne.

Feliks raz w tygodniu jeździł do Świątoblina po zapasy na cały tydzień, codziennie sprzątał pałac, prał, gotował – nic więc dziwnego, że olbrzymi ogród i kilkuhektarowy park leżały odłogiem.

– Nie myśleliście o zatrudnieniu do pomocy kogoś z miasteczka? – spytała pewnego dnia Helena. Zaprzyjaźnili się, dość szybko przeszli na „ty”. Siedzieli w kuchni, pomagała mu skrobać młode ziemniaki.

– Tego tylko brakowało, żeby kręcił się tutaj ktoś obcy.

– Przecież ja też byłam obca. – Wzruszyła ramionami, łokciem odgarnęła włosy z twarzy, wrzuciła kartofel do miski z wodą.

– Tylko przez dziesięć minut – odparł Feliks. – Bali się ciebie, to fakt. – Parsknął cichym śmiechem. – Kotowicz z Zembrzyckim założyli się, kto dłużej wytrzyma: oni czy ty. Szczerze? Dawali ci tydzień. Potem miałaś zostać obezwładniona, związana i odwieziona na dworzec.

– Cudowna perspektywa.

Helena odłożyła nożyk i poklepała kark Sety. Piękna wyżlica weimarska wróciła już z łazęgi. Niegdyś bardzo przywiązana do Walickiego, nie odstępowała Lewańskiej na krok.

– Nie wiedzieli przecież, kogo im w końcu przydzielono. Byli pewni, że nadciągnie Horpyna, tępiąca papierosy, koniak i takie tam… – Feliks chrząknął, odwrócił wzrok.

– Takie tam? – Helena zabawnie uniosła brwi. Zorientowała się już, że ma do czynienia z nietuzinkowymi osobnikami. Ciekawa była, co jeszcze usłyszy.

– Oj, i tak byś się w końcu dowiedziała. – Wygrzebał z kosza następnego kartofla. – Mówiłem, że są ekscentryczni – burknął i umilkł na moment. – Kotowicz to gej. – Zerknął na Lewańską spod oka.

– Domyśliłam się tego już dawno. Łap! – Rzuciła w niego małym ziemniaczkiem. Nie zareagował, nie spuszczał z niej wzroku.

– Nie przeszkadza ci to? – spytał.

– A powinno?

Wzruszył ramionami. Wstał, opłukał kartofle, włączył gaz.

– Poznałaś już ludzi w Świątoblinie. Wiesz, co potrafią.

* * *

Była piękna, słoneczna środa. Feliks nareszcie uporządkował centralną część ogrodu. Na tyłach pałacu piętrzyły się teraz zwały zeszłorocznych liści przeznaczonych do spalenia, a wokoło czuć było zapach skoszonej trawy.

Baśniowiecki uparł się, że oprowadzi Helenę po Zaczarowanym Ogrodzie. Spodobało mu się, że tak nazwała park. Tym razem rozmowa przypominała rwącą rzekę; miał fantastyczny humor, opowiadał o sobie.

– Większą część życia spędziłem we Francji, moja rodzina osiedliła się tam pod koniec wojny. Po latach starań udało mi się odzyskać pałac. Przyzna pani, że to idealne miejsce na zasłużoną emeryturę.

Doszli do pustego postumentu, usiedli na ławce. Kac i Seta rozwalili się w cieniu budlei, dysząc z wywalonymi ozorami. Ostre czerwcowe słońce paliło jak w tropikach, wszystko pulsowało od upału.

Konrad zerwał kwiat z krzewu.

– Ten fiolet świetnie współgra z kolorem pani włosów – ocenił, mrużąc oczy.

Zaśmiała się, wetknęła gałązkę za ucho.

– Jak wyglądam? – przekrzywiła głowę. Dawno nie czuła się tak beztroska.

– Jak wabik na motyle.

Uśmiechnęli się do siebie.

W budlejach kłębiły się chmary rusałek: pokrzywników, pawich oczek, kardynałów. Wyglądały jak kolibry. Kilkanaście wygrzewało się na pustym cokole, niemrawo poruszając skrzydłami.

– A co z Platonem?

Słoneczne refleksy zatańczyły w tęczówkach Heleny. Konrad polubił ich zieleń.

– Wysłałem go na rehabilitację do zaprzyjaźnionego muzeum. Chyba tam zostanie. Może i lepiej. – Wzruszył ramionami. Popatrzył na prawą dłoń, poruszył palcami.  

– Dlaczego?

– Mógłbym znowu nie zapanować nad… – urwał.

– To pan?

Skrzywił się niechętnie.

– To moja ostatnia rzeźba. Zaraz potem miałem wylew. Coraz trudniej było mi znieść jego cholerny uśmiech – dokończył ciszej.

Milczeli dłuższą chwilę.

– Jest do pana bardzo podobny. – Spróbowała skierować rozmowę na inne tory. Udało się.

– Wiem. To taki dowcip. – Usiadł wygodniej, założył nogę na nogę. – Jak pani słyszała, Walicki przyjechał do Baśniowa pierwszy. Pół roku przed moim… nieważne. Akurat pracowałem nad tą rzeźbą. Posąg miał być… – W oczach Baśniowieckiego zapaliły się wesołe błyski. – …elementem dekoracyjnym jednego z pasaży handlowych, ale…

– Platon? W centrum handlowym? – Lewańska wybałuszyła oczy.

– Właśnie na tym polegał dowcip. Zamówili u mnie, cytuję: „Klasyczny posąg bożka handlu, najlepiej Hermesa albo Platona”. Sama pani rozumie, że nie mogłem się powstrzymać. Honorarium, jakie mi zaproponowano, miało pokryć koszty remontu części pałacu, postanowiłem zatem stworzyć hybrydę i nadać jej twarzy moje własne rysy. Sceptyczny Ryszard założył się ze mną, że po pierwsze nie potrafię, a po drugie – mimo wszystko nie przyjmą czegoś takiego.

– Nie muszę pytać, kto wygrał zakład. – Zaśmiała się.

– Myli się pani: był remis. Polubiłem tę rzeźbę. Ponieważ i tak zalegali z wypłatą zaliczki, rozwiązałem umowę i Platon został w Baśniowie.

– Lubię Walickiego – wyznała Helena, gdy doszli do siebie po klasycznym posągu bożka handlu. – Kotowicza również – dodała po chwili, ciszej.

– Cieszę się, że właśnie tak pani to przyjęła. – Spojrzał na nią ciepło. – Feliks się wygadał – wyjaśnił.

– A kimże jestem, by kogokolwiek klasyfikować, oceniać?

– Jerzy to wyjątkowy człowiek. Dobry, wierny przyjaciel. Nic tego nie zmienia.

Baśniowiecki wystawił twarz do słońca, przymknął oczy. Zerknęła na niego ukradkiem. Miał piękny, orli profil.

– Zawsze był pan sam?

– Chodzi pani o to, czy miałem żonę? Nie. Kobiety oczekiwały zbyt wiele zaangażowania i czasu. Nie mogłem im tego dać.

– Przynajmniej był pan uczciwy. – Uśmiechnęła się melancholijnie.

– Kwestia interpretacji. One akurat były innego zdania, ale to przeszłość. Wie pani, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co między dwojgiem ludzi najpiękniejsze, bierze się z niespełnienia. Jeżeli przekroczymy tę granicę, stopniowo nabieramy bolesnej ostrości widzenia, zaczynamy dociekać, oceniać… Zupełnie niepotrzebnie – dokończył ciszej.

Drakon

Helena miała wrażenie, że wraca do zdrowia po długotrwałej chorobie. To zaskakujące, zważywszy, że otaczali ją ludzie, dla których młodość i pełna sprawność były wspomnieniem. Tak jednak barwni, pełni życia, że tylko codzienne konsultacje w gabinecie przypominały Lewańskiej, że pracuje w domu opieki.

Walicki był muzykiem jazzowym. Grał na saksofonie, świetnie improwizował na fortepianie i w dalszym ciągu komponował. Pisał głównie muzykę do spektakli teatralnych, od czasu do czasu filmową. Było to jego źródło utrzymania. Kotowicz, elektronik i maniak komputerowy, wiecznie coś dłubał w ukochanej pracowni, która przypominała siedzibę NASA. Zembrzycki, mimo emerytury nadal czynny zawodowo fizyk, współpracował z wydawnictwami i czasopismami naukowymi, układał zadania do podręczników szkolnych, akademickich, recenzował prace.

Jedynie Baśniowiecki, najmłodszy z całej czwórki, sprawiał wrażenie wygnańca, który stoi obok życia, obserwuje je przez szybę. Często znikał na całe dnie w swoim mieszkaniu; czytał, rozmyślał. Albo snuł się po pałacu i ogrodzie z sennym, melancholijnym uśmiechem w kąciku ust.

Dziś jednak tryskał humorem, a był w takich razach uroczy. Helena zastała go w parku; majstrował przy siatce do ping-ponga. Grywał jedynie z Walickim, który był mańkutem. Konrad nie miał przy nim oporów, szybko nauczył się grać lewą ręką. Nie wiedział, że właśnie dlatego Rysiek tak się uparł na zakupienie stołu.

– Zagramy? – odgarnął z czoła długie włosy.

– Chętnie. – Z uśmiechem przyjęła wysłużoną paletkę, zważyła w dłoni, poprawiła chwyt. – Dawno nie grałam w ping-ponga.

Stanęła po przeciwnej stronie. Wzięła zbyt duży rozmach, odbiła piłeczkę jak armatnią kulę.

– Uprzedzałam. – Zaśmiała się.

– Mamy czas, szybko sobie przypomnisz. – W naturalny sposób przeszedł na „ty”.

Rzeczywiście, z minuty na minutę grała coraz lepiej, miała świetny refleks.

– Uważaj.

Nieoczekiwanie przerzuciła paletkę do lewej dłoni, odbiła piłeczkę. Stęknął, nadgarstek omal nie wyskoczył mu ze stawu.

– Jesteś oburęczna? – Wykonał mistrzowski zwód.

– Staram się unikać ograniczeń tam, gdzie jest to możliwe. – Ostentacyjnie ścięła podanie.

Złapał piłeczkę, przerwał grę.

– Czuję się przywołany do porządku, ale na mnie nie licz. – Twarz mu stężała.

– Naprawdę musisz udawać skazańca? Dobrze ci z tym? – Dawno postanowiła zastosować terapię szokową, czekała okazji. – Przecież niektórzy ludzie malują stopami, ustami. Twoja moc jest w duszy, nie w rękach.

– Posłuchaj – rzekł bardzo cicho, wyraźnie. – Dłoń była moim najważniejszym narzędziem, a dłuto to nie ołówek czy pędzel.

Wyczuła w jego głosie rozdrażnienie, brnęła jednak dalej:

– Wiem, nie jestem idiotką. Dlaczego nie spróbujesz?

– Uczyłem się rzeźby przez całe życie, coś osiągnąłem i nie zamierzam na starość zaczynać od nowa – wycedził, odwrócił się na pięcie i odszedł.

Helena w poczuciu klęski zawróciła do pałacu. Usłyszała dźwięki saksofonu, rozpoznała jedną z solówek Officjum Jana Garbarka. Weszła bezszelestnie do salonu, usiadła w skórzanym fotelu pod rozłożystą, sięgającą wysokiego sklepienia palmą.

Walicki grał jeszcze kilka minut, aż zauważył zaczerwienione oczy Lewańskiej. Przerwał w pół dźwięku.

– Coś się stało? – Odpiął instrument od smyczy, ostrożnie położył na fortepianie.

– Lubię twoją muzykę, Rysiu.

– Jest całym moim życiem. – Uśmiechnął się, wyjął aparat słuchowy, otworzył, wytrząsnął baterię. – Cholerna proteza – zagrzmiał. – Słyszę głównie pracę własnych szczęk. Przy jedzeniu ledwie to wytrzymuję. – Skrzywił się komicznie. – Z bliska dobrze czytam z ruchu ust – wyjaśnił, chowając maleńkie urządzenie do kieszonki na piersi. – Mój rodzaj głuchoty nie przekłada się na muzykę. To nie jest tak, że nie słyszę dźwięków. Niektóre częstotliwości powodują u mnie bolesną nadwrażliwość, ale nie dość dobrze rozumiem mowę. Do telewizji nawet to małe gówno nie wystarcza. – Machnął ręką z irytacją. – Wolę słuchawki. A teraz mów, o co chodzi. No?

– Co byś zrobił, gdyby ci wszystko odebrano? – Wzrok Heleny padł na instrumenty.

Ryszard podążył za jej spojrzeniem. Westchnął, usiadł w sąsiednim fotelu, milczał dłuższą chwilę, gładząc krótko ostrzyżoną, ryżą czuprynę.

– Próbowałaś przemówić Drakonowi do rozsądku?

– Komu? – Helena wybałuszyła oczy.

– Nie wiedziałaś?

– Jakoś… Boże – przygryzła kciuk. Znała prace Drakona. Któż w Europie ich nie znał? Nieraz wydawało się jej, że pałacowa galeria rzeźb nasuwa pewne skojarzenia, zmyliło ją arystokratycznie brzmiące nazwisko.

– Każdy ma jakiegoś fioła. Jego słabością zawsze były anagramy. – Walicki rozparł się wygodniej, przerzucił na plecy nieodłączny fontaź, tym razem w kolorze biskupim. – Mogę? – Wyjął z kieszeni paczkę papierosów.

– Ale tylko jednego. – Uśmiechnęła się słabo.

Zapalił, zaciągnął się z przyjemnością. Milczeli, Lewańska dochodziła do siebie. Oglądała te rzeźby w jednej z paryskich galerii, kilka lat temu. Miała je teraz przed oczami, były niesamowite.

– Zaistniał we Francji – kontynuował Ryszard dość głośno, jak to głusi. – Nazwisko „Baśniowiecki” było tam nie do wymówienia, więc już na studiach przerobił imię na kretyński pseudonim. Przyjął się błyskawicznie i tak zostało. Wierz mi – z powagą zajrzał w jej oczy – on i tak dobrze się trzyma, wbrew pozorom najlepiej z nas wszystkich. Ja na jego miejscu… – nie dokończył. – Zrozum go, nie jest anonimowy. Już widzę te nagłówki w prasie: Spektakularny powrótmistrza. Czy rzeczywiście konieczny? Wystawa eksperymentalnychprac leworęcznego rzeźbiarza. Krytyka nie jest łaskawa, Heleno. Dziennikarze czyhają na każde potknięcie, a teraz, w dobie internetu… – Machnął ręką.

* * *

Lewańska zupełnie nie wiedziała, jak zachować się wobec Konrada. Wyjaśnić? Przeprosić? Udać, że nic się nie stało? Nie miała jednak okazji wypróbować żadnej z możliwości.

Baśniowiecki nie zszedł na obiad ani na kolację.

Nie pojawił się też następnego dnia na śniadaniu. Czekała w gabinecie, nie przyszedł. Nie miała odwagi szukać go, bała się, że zareaguje nieprzyjemnie.

Do południa krążyła niespokojnie po sali ćwiczeń. Niezłomny Walicki w zaciętym milczeniu wykańczał kolejno wszystkie sztangi. Przez całe życie aktywny fizycznie, miał niewyczerpane zasoby energii, imponujące mięśnie i serce jak dzwon.

Zembrzycki pokornie wykonywał na materacu ćwiczenia kręgosłupa. Sprawiały mu trudność: większą część życia spędził przy biurku, rysunek jego pleców przypominał paragraf. Profesor coraz częściej uskarżał się na drętwienie rąk. Bywało, że nie mógł z tego powodu zasnąć, a rano miał problemy z zaciśnięciem dłoni. Dopiero po około dwóch godzinach odzyskiwał w nich pełną sprawność.

Spocony jak mysz Kotowicz odbywał codzienny dystans na ruchomej bieżni. Posłusznie przeszedł na dietę, udało mu się zrzucić w ciągu miesiąca dwa kilogramy, był z tego powodu bardzo dumny. Dlatego teraz przesadzał z reżimem, co w jego wieku i ze względów kardiologicznych nie było wskazane. Widząc zamyślenie Heleny, ukradkiem przestawił regulator prędkości. Gdy zszedł z bieżni, Lewańska zauważyła, że wyglądał dużo gorzej niż wczoraj. Zaniepokojona, zmierzyła mu puls.

– Chyba musimy zmniejszyć dystans – zerknęła na ekran. – Co?! Nastawiłam ci przecież. – Złapała się za głowę. – Zrobiłeś prawie sześć kilometrów!

– A tak. – Grubas buntowniczo uniósł podbródek. – I jakoś żyję. Myślałem, że mnie pochwalisz. – Naburmuszył się. Wyglądał z tym tak bezradnie i komicznie, że Lewańska objęła go i ucałowała w łysinę.

– Jureczku, za ten wyczyn powinnam zamknąć twoją pracownię, a klucze wrzucić do studni. Ale tego nie zrobię – dodała po chwili. – Za bardzo cię lubię.

– Naprawdę? – rozpromienił się Kotowicz.

– Przecież wiesz – cmoknęła go w policzek. – Byłabym zapomniała. Wgrasz mi nowego Windowsa? Przysłali w ubiegłym tygodniu, a dla mnie to czarna magia.

– No pewnie, przynieś. – Ucieszył się, jakby dostał czekoladkę.

– Odpocznij teraz. – Odprowadziła go do drzwi. – Za pół godziny zmierzę ci ciśnienie. – Odwróciła się, omiotła wzrokiem salę ćwiczeń. – Rysiu, dość! – zaklaskała.

– Jak pan się czuje, profesorze? – zagadnęła Zembrzyckiego. Był najstarszy z całej czwórki, dotąd nie mogła przemóc się, by mówić mu po imieniu.

– Nie wiem, do kogo mówisz, drogie dziecko – udał obrażonego. – Jestem Franciszek. Dla przyjaciół Frank, bo krócej.

– Spróbuję – uśmiechnęła się, podała mu rękę, wstał. – Nie widziałeś Konrada?

Zauważył jej nieszczęśliwą minę.

– Nie przejmuj się, przejdzie mu. Rysiek mi powiedział – wyjaśnił, rozmasowując krzyż. – W tym pałacu nic się nie ukryje. – Posłał jej ciepły, zagadkowy uśmiech. – Bardziej rozeźliło go, że padło akurat na ciebie, wierz mi.

Nie bardzo wiedząc, co miał na myśli Zembrzycki, Helena niemrawo posprzątała salę ćwiczeń. Przeszła do gabinetu, porobiła stosowne notatki, uporządkowała papiery, wzięła ciśnieniomierz i laptop, udała się do Kotowicza. Zmierzyła mu ciśnienie. Na szczęście wszystko było w normie. Po kolacji miała odebrać komputer.

Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Wzięła leżącą odłogiem teczkę ze szkicownikiem, ołówki – i wyszła do parku. Nigdy dotąd nie rysowała drzew, postanowiła się przełamać. Jako model wybrała piękny, stary wiąz. Usadowiła się na ławeczce i wzięła do pracy.

Seta uganiała się za motylami jak szczeniak, kilka razy próbowała zaprosić Lewańską do zabawy. Zniecierpliwiona brakiem reakcji, trąciła nosem szkicownik. Pisnęła cichutko, ponaglająco, przypadła do ziemi i zamerdała.

– Nie widzisz, że rysuję? – Rozeźlona Helena pozbierała z trawy rozsypane kartony.

Suka westchnęła i uwaliła się przy jej nogach z jęzorem na wierzchu. Poleżała chwilę, usłyszała z oddali chóralne ujadanie, odpowiedziała i pognała w tamtym kierunku.

Helena pracowała w skupieniu. Zauważyła, że po każdej dłuższej przerwie jej kreska nabiera rozmachu, celności. Bryła pooranego zmarszczkami pnia wyszła świetnie, natomiast korona…

– Przypomina kłębek wełny.

Uśmiechnęła się z ulgą, ale nie odwróciła głowy.

– Wiem. – Udała obojętność. – Dlatego ćwiczę.

Baśniowiecki stanął obok, pomilczał chwilę.

– Powinniśmy popracować trochę nad perspektywą – ocenił.

– Chciałoby ci się? – Uśmiechnęła się szeroko.

– Zwróć uwagę na tę dysproporcję. – Konrad energicznie podszedł do wiązu, wskazał najbliższy konar. – Jeżeli patrzysz na gałąź od przodu, widzisz ją w skrócie. Liście za to – niemal w całości. Tu natomiast – pokazał dobrze widoczny na całej długości, boczny konar – masz sytuację odwrotną: realny obraz obiektu daje skrót liści. To są niuanse, dzięki którym uzyskasz głębię. Chodź. – Podał Helenie rękę, wstała, odeszli nieco.

– Z tej odległości nie rozróżniamy już kształtu liści, jedynie ogólny rysunek korony – kontynuował z coraz większym ożywieniem. – Na otwartej przestrzeni, z perspektywy kilometra, drzewo zatraci kształt układu gałęzi, oko odbierze jedynie światłocień i barwę. Jeżeli odejdziesz jeszcze dalej, zostanie ci tylko pojęcie o kolorze, wyróżniającym drzewo od innych obiektów. Kolejna sprawa: jeżeli słońce pada na drzewo od tyłu, korona jest pośrodku ciemna. I ciekawostka. Może zwróciłaś uwagę na to, że od strony północnej pnie starych drzew pokryte są mchem?

– Tak. Babcia mi to pokazała. – Uśmiechnęła się. – A Leonardo da Vinci pisze, że kora drzew ma zawsze większe pęknięcia od strony południowej niż od północnej.

– Czytałaś jego Traktat o malarstwie? – Uniósł brwi z uznaniem. Zaskakiwała go.

– Był w zbiorach mojego ojca, kiedyś do niego zajrzałam i wsiąkłam na parę miesięcy. – Zaśmiała się.

– Nie dziwię się. Dał świetne sugestie warsztatowe i cholernie ciekawe spostrzeżenia przyrodnicze. À propos. – Wziął od Heleny studium wiązu. – Patrz. Zrobiłaś gałęzie przeciwległe na tym samym poziomie. Jak u sosny. To wygląda sztucznie. Mogę?

Ujął gumkę, Lewańska przyzwalająco skinęła głową. Pośpiesznie starł jeden z konarów.

– Przyjrzyj się uważnie – wskazał stary wiąz, zmrużył oczy. – Dopiero szósta gałąź od góry wyrasta naprzeciw tej najniższej.

Wykonał kilka pozornie niedbałych pociągnięć ołówkiem. Obiekt na rysunku nabrał naturalności.

– Nigdy dotąd nie dostrzegałam takich szczegółów. – Dziewczyna w skupieniu przygryzła dolną wargę.