Idée fixe - Miękoś-Maziarska Paulina - ebook

Idée fixe ebook

Miękoś-Maziarska Paulina

2,8

Opis

Centrum Krakowa, piątek, godziny szczytu. Samochód Ewy staje pośrodku Alei Słowackiego. Kilka rzuconych pod nosem przekleństw, laweta i wizyta w warsztacie samochodowym. To popołudnie zapoczątkowuje szereg zdarzeń, które wywrócą życie Ewy do góry nogami. Kobieta wplątuje się w skomplikowaną relację... trójkąta. Z jednej strony próbuje nie zepsuć świeżo budowanego związku z Piotrem, milczącym, ekscentrycznym i tajemniczym artystą. Z drugiej jednak poznaje kogoś, kto wpada w jej umysł niczym jedna… natrętna… myśl.
Kogo wybierze?
Kto wybierze ją?
Dowcipna, pełna emocji i zwrotów akcji historia kobiety, która jak każda z nas, szuka prawdziwej miłości. I jak to w życiu bywa – miłość znajduje ją sama. Czy Ewa nie zniszczy tego już w zarodku? Czy, w asyście szalonej przyjaciółki Teresy, nie popełni szeregu elementarnych błędów? Dowiecie się sami!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (10 ocen)
2
1
2
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monia7291

Nie oderwiesz się od lektury

Pochłonęłam to w chwili wolnej 😉 jakie to było dobre i zabawne 😂 na prawdę siedziałam i śmiałam się sama do siebie 🙈 a dzieci śmiały się z Matki, że wariatka 🤪 🤷‍♀️ idealna książka na poprawę humoru, powinno być takich więcej 😜 Ewa wplątuje się w trójkąt miłosny poprzez źle podjęte decyzję i serie niefortunnych zdarzeń. Możemy czytać o jej perypetiach miłosnych z Piotrem i Bartkiem, oraz o jej szaleństwach z przyjaciółka Teresą. Nowelka jest krótka więc nie będę więcej zdradzać 🙊😉 Każdy znajdzie chwilę czasu, żeby ją przeczytać, a na prawdę warto! 👌 😊 Co do zakończenia, to ja się nie zgadzam na takie... 😵 No chyba, że autorka szykuje kolejną część to jak najbardziej na tak 🤩 ❤️ i na pewno przeczytam 😍 Polecam z całego ♥
21
jolzuber1234

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, pełna humoru!
10
bozenasup

Z braku laku…

Takie sobie opowiadanie. Na początku jeszcze było dość śmiesznie. Później, niestety, tylko narastająca irytacja coraz głupszymi działaniami głównej bohaterki, która jak na dorosłą kobietę zachowuje się infantylnie i dziecinnie. W sumie nic mi po tej lekturze nie zostało. Można pominąć.
11
dagizpragi

Z braku laku…

Co tu się wydarzyło? Zachęcona wysokimi notami w portalu, sięgnęłam po tę nowelę. Zacznę od pozytywów: dosyć sprawnie się czytało. I to by było na tyle. Właściwie nie wiem, po co książka powstała. Nie ma żadnego celu. Główna bohaterka Ewa jest osobą niedojrzałą emocjonalnie i zwyczajnie głupkowatą: zakochuje się w sekundę, po pijaku odwala takie dramy, że głowa mała a do tego jest zwyczajnie nieodpowiedzialna. Nie wiemy o niej nic: nie ma zainteresowań, nie wiemy, co robi zawodowo i w ogóle kim jest (oprócz bycia głupolem do kwadratu). Inne postacie nie mają żadnego rysu charakterologicznego (no może przyjaciółka Teresa jest postacią z krwi i kości), główni absztyfikanci to w jednym słowie świr i mechanik. Fabuły nie opiszę, bo jej nie ma.
13

Popularność




Paulina Miękoś-Maziarska

Idée fixe

© Paulina Miękoś-Maziarska, 2022

Centrum Krakowa, piątek, godziny szczytu. Samochód Ewy staje pośrodku Alei Słowackiego. Kilka rzuconych pod nosem przekleństw, laweta i wizyta w warsztacie samochodowym. To popołudnie zapoczątkowuje szereg zdarzeń, które wywrócą życie Ewy do góry nogami. Kobieta wplątuje się w skomplikowaną relację… trójkąta. Dowcipna, pełna emocji i zwrotów akcji historia kobiety, która jak każdy z nas, szuka prawdziwej miłości. I jak to w życiu bywa — miłość znajduje ją sama.

ISBN 978-83-8273-217-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

O świcie Ewa wypiła pierwszą tego dnia kawę. Mocną, słodką, z ubitym na ciepło mlekiem. Przyrządziła ją w osmolonej, starej kawiarce, której nie wolno myć płynem, bo tylko wówczas trzyma aromat. Ubijak do mleka za dychę. Kuchnia tak mała, że gdyby miała psa, już zabrakłoby dla niego miejsca. W oknie roleta, która ciągle się urywała i irytujący dźwięk wózka widłowego z zaplecza supermarketu tuż obok. Płatki kwiatków na balkonie. Wiało dziś w nocy. Wyszła na zewnątrz. Na świeżym powietrzu poranna kawa smakuje najlepiej. Na śniadanie bagietki i masło orzechowe zjedzone w już trochę większym pośpiechu. Zbyt późno robiła wczoraj zakupy, tylko Tesco było otwarte o tej porze.

Piotr milczał od kilku dni. Przez cały dzień w pracy myślała o swoich poprzednich związkach. O sobie w tych związkach. Czy miała trudny charakter? Założyła, że nawet jeśli, to jest to tylko jedna, maciupka wada, podstępna gwiazdka, mały druczek. Pojedynczy zbiór z etykietą złożoności, a w nim ukryte rzędy mniejszych. Jak te wszystkie części atomu, co to niby miał być najmniejszy, dopóki ktoś nie zajrzał głębiej i nie odnalazł więcej. Najgorzej mają ci, którzy są najbliżej. Nieporozumienie dwojga osób, niczym burza, która ciekawi obserwowana z daleka, dopóki chmura nie obrywa się tuż nad głową. Wszystkie te związki kończyły się tak samo. Powiedziane za dużo, usłyszane zbyt wiele. Przygryziony język dumy zabolał. Przygryziony język eksplodował z opóźnieniem. Przygryziony język wciąż nie przestawał mówić. Krzyk bez powodu. Powód zawsze można zaaranżować, nadmuchać, napompować.

Dzień dłużył się w nieskończoność.

Wyjeżdżając po pracy z parkingu, inny samochód już z tyłu czekał na miejsce, pomimo że wokół było kilkanaście wolnych. Ewa warknęła do szyby. Własny głos wrócił do niej niczym bumerang. Nikt nie lubi presji. Chciała, żeby ten tydzień się już skończył.

I. Korek, laweta i mechanik

Coś strzeliło przy zmianie biegów i samochód stanął. Tak po prostu. Sam z siebie. Zatrzymał się i ani wte, ani wewte. Ani wiśta, ani wio. Ewa spojrzała w lusterko. Pięćset samochodów za nią, pięćset samochodów przed nią. Podsiadło w radio zawodził o małomiasteczkowej aparycji. Spojrzała w lusterko raz jeszcze. Wokół rozległ się pisk klaksonów poirytowanych, spieszących się, pieprzonych ludzi.

Chuj wam w dupę, powiedziałby facet. Ewa jedynie milcząco obrosła paniką.

Facetowi nie stanąłby samochód na środku alei Słowackiego o szesnastej piętnaście.

Zadzwoniłaby do Piotra, ale po pierwsze primo, podpunkt „a” tej wyliczanki, jaśnie pan nie raczył odezwać się od prawie tygodnia. Znaczy — po ptokach. Po drugie secondo, podpunkt „b”, nawet jakby się łaskawie odzywał, to nie chciałaby zrobić z siebie idiotki już na samym początku znajomości. Wyjść na nieporadną, nieogarniętą, potłuczoną babę, której samochód staje na środku alei Słowackiego o szesnastej piętnaście. Czyli w godzinach szczytu. W dodatku, kurwa, w piątek.

Boże, lawetą po mnie przyjadą, pomyślała.

Wraz z nabierającym mocy kilkudziesięciu klaksonów piskiem coraz bardziej korkowały się obydwa pasy.

Wracając do kwestii poinformowania o zaistniałym problemie potencjalnego lubego, po trzecie terzo, czyli podpunkt „c”, fuzja podpunktów „a” i „b”, primo i secondo — no nie mogła zrobić z siebie ofiary losu.

Zadzwoniła do Teresy.

Teresa miała trzydzieści dwa lata, dwójkę dzieci, męża w Tel Awiwie i imię po babci. To nie wszystko. Miała też domek w Bronowicach, kręcone włosy i cycki rozmiarów godnych pozazdroszczenia przez koleżanki. Poza tym była jedyną osobą, na którą można było liczyć w takich sytuacjach.

*

Dwóch przemiłych, lekko poirytowanych panów zepchnęło wóz na pobocze. Laweta przyjechała po trzech kwadransach. Teresa akurat miała zumbę.

Ewa przyglądała się temu obrazkowi z wyrazem nieporadności malującym się na twarzy. Standardowe: „Dlaczego to właśnie mi przytrafiają się takie rzeczy?” zapełniało jej myśli. Pierwsze, tłuste krople deszczu rozbijały się o asfalt, by za kilka minut zasnuć Kraków mokrą kurtyną. Stolica wymyślonego smoka, wymyślonego Dratewki i nawet pewnie wymyślonej owieczki z… tak, właśnie, z zapewne wymyśloną siarką. Ewa lubiła to miejsce. Miało w sobie coś artystycznego. Dokładnie tak jak Piotr.

Przemiły pan mechanik, z usmarowanymi smarem rękami i kalendarzem w stylu „wypięte pośladki września” na ścianie, za odpowiednią opłatą służył pomocą. Ewa zastanawiała się przez moment, czy słowo „usmarowany” pochodzi od smaru, a kalendarze z gołymi kobietami to jakaś cicha tradycja w tej branży. Przemiły pan mechanik powiedział, że poszła skrzynia i może w tysiącu się zamknie. Podkreślił „może”. Kobieta w popłochu przeliczyła wydatki na najbliższy miesiąc, przeklinając się w myśli za nieodłożenie żadnej kwoty na „czarną godzinę”. Czyli właśnie taką jak ta.

Miejsce rozpraszało. Zapach smaru to jakiś stężony afrodyzjak, pomyślała dokładnie w momencie, gdy komórka zawibrowała w torebce. Rzuciła się jak spragniony na wodę, jednak zamiast euforii — fatamorgana. „Będę w poniedziałek. Wziąć Ci coś z domu?” — wiadomość wygenerowała sześć lat młodsza siostra zaczynająca za tydzień pierwszy rok studiów, której ich wspólna matka wyperswadowała z głowy akademik i tym sposobem Ewa, ponad wszystko ubóstwiająca święty spokój i niezależność, będzie miała na głowie strupa. Schowała komórkę z miną dzieciaka, któremu uświadomiono, że Święty Mikołaj to ściema.

Odkąd w poniedziałek rano Piotr odpisał emotikoną na jej życzenie miłego dnia, tak do tej pory cisza. Pięć dni. Prawie tydzień. Po prostu ją zlewał.

Kochała go. Kurwa mać, gdyby go nie kochała, nie sprawdzałaby, czy aby nie napisał w czasie, gdy akurat poszła siku. Nie pilnowałaby odpowiedniej głośności dzwonków. Nie zasypiałaby i nie budziła się z jego facjatą wyrytą na powiekach. Nie wpadałaby w obsesję.

Stop! Po co takie duże słowa? Czemu od razu tak dramatycznie? To tylko paranoja, dokładnie jak w przypadku dwóch poprzednich, przemiłych panów. Zaćmienie mózgu. Wszystko skąpane we mgle hormonów. W wieku dwudziestu sześciu lat nie powinny hasać beztrosko po jej organizmie, siejąc psychiczne spustoszenie. Chociaż… kto wie?

Poznała go na olx, sprzedał jej drukarkę. Nie potrzebowała drukarki. Po co jej drukarka? A jednak pod wpływem chwilowego impulsu, bo funkcja ksero może przydać się siostrze, bo gdzie to tak, student bez kserówek nie ma prawa bytu, i tak dalej, pod wpływem kilku sprzężonych czynników zakupu drukarki dokonała.

I tak od niewinnej rozmowy o kartridżach, do dwóch spotkań z szansą na kolejne.

W dupę niech sobie wsadzi kartridż. Pajac.

Tymczasem przemiły pan mechanik wciąż rozprawiał o szeregu usterek, które o ile jeszcze nie dopadły samochody Ewy, o tyle stanie się to z pewnością w najbliższej przyszłości.

— Proszę pana, całe moje życie jest jedną wielką usterką — powiedziała, po czym wybiegła bez parasola w strugi deszczu.

*

W autobusie linii 120 na trasie Krowodrza Górka — Bronowice Małe Dawid Podsiadło zawodził o małomiasteczkowych rozterkach. Ewa na dwudziestą umówiła się do Teresy na cotygodniowe winko i ploty. Jej przyjaciółka gotowała wyśmienicie, więc kolację też miała z głowy. Będą sobie gaworzyć i delektować się półsłodkim trunkiem w takt górnolotnych utworów serwowanych przez stację Classic Rock.

Czyli urżną się jak co piątek.

*

— Ile milczy? — Przywitanie godne kobiety, która po samej minie wie, co w trawie piszczy.

— Pięć dni. Dokładnie cztery doby i jedenaście godzin.

— Gdybym zapytała o minuty, to pewnie też masz wyliczone? — stwierdziła Teresa, szamocząc się z korkociągiem. — Mam nadzieję, że nie wpadłaś na genialny pomysł odezwania się pierwsza?

— Nie — odparła przyjaciółka z pełną stanowczością. — Wiem, że to święta zasada.

— Tak jest.

— A jeśli umarł? Może mu się coś stało. Może miał wypadek!

— Obdzwoń szpitale.

— Myślisz?

Odpowiedział jej wskazujący palec pukający w czoło. Po chwili usiadły na tarasie, pośród kwiatów i klimatycznych girland. Deszcz nastrojowo stukał o blaszane zadaszenie.

O dwudziestej pierwszej dzwonił „Tel Awiw”. Codziennie o tej samej porze rozmawiał z Teresą, jednym dzieciakiem, drugim dzieciakiem i znów Teresą. Ewa z jednej strony zazdrościła, z drugiej współczuła, bo niby przyjaciółka chłopa posiadała, a jakby chłop-widmo, z trzeciej natomiast życzyła jej jak najlepiej.

O dwudziestej pierwszej piętnaście do wtóru dochodzącej z kuchni rozmowy Ewa opróżniła kolejny kieliszek wina i, ośmielona powyższym, wyklepała niezobowiązującą wiadomość. Trzy niewinne literki układające się w neutralne: „Hej” i kolejne mimochodem rzucone pytanie: „Co u Ciebie?”.

Znienawidziła się za to. Czyn godny dezertera. I jakby nieszczęść było mało — odczytał i nie odpisał. Tysiąc złotych za skrzynię nie zabolało tak, jak ta pieprzona ikonka informująca, że widzi i brak reakcji zwrotnej informujący, że ma w dupie. Niczym policzek w twarz. A mogła rozegrać to lepiej. Zapytać o instrukcję do drukarki, cokolwiek, wówczas byłby zobowiązany odpisać jako strona transakcji. A tak może bezkarnie milczeć. Bezczelny pajac.

Zapach mokrej nocy uderzał w zmysły. Z jednej strony czuć było nadchodzącą jesień, z drugiej piątkowe wieczory zawsze miały w sobie coś z lata, a być może nawet wiosny.

II. Kartezjusz. Barok

— Obiecałeś, że przyjedziesz w następny weekend… — Głos Teresy wypełniał przede wszystkim zarzut, w dużej mierze jednak także rozczarowanie. — Mirek, dzieciaki nie widziały cię cztery miesiące. O sobie nie wspomnę.

— Słoneczko, to jest Izrael. Rozumiesz? Izrael-Polska, Polska-Izrael.

— Nie. Nie rozumiem. Polska-Afryka, Afryka-Polska. No i co, że Izrael? Furmanką będziesz jechał?

W ciszy słuchawki dało się wychwycić westchnięcie.

— Pracuję tu, żeby tobie i dzieciakom niczego nie brakowało. Ani się obejrzymy, a będą szły na studia. Ty też masz hajs na wszystkie zumby, rumby, samby, makijażystki, pedicurzystki, manicurzystki i inne pierdolety.

— Wypominasz mi!

— Nie!

— Przecież słyszę!

— Kurwa, kobieto…

— Wiesz, co ja myślę? — Nie poczekała na wyrażenie przez męża ewentualnej chęci do uzyskania takowej wiedzy. — Myślę, że kogoś tam masz.

Zatkało go na tyle, że nie wiedział, czy oburzone zaprzeczenie, czy załamanie rąk nad durnotą własnej żony i wyśmianie tematu będzie rozwiązaniem dla zaistniałej sytuacji korzystniejszym.

— Zadzwonię jutro. Może będziesz trzeźwiej rozumować — podsumował. — I pozdrów Ewę. Jest piątek, wiem, że sobie drinkujecie. Też nie mam pewności czy same.

— Jesteś… jesteś… — Nie potrafiła znaleźć najodpowiedniejszego synonimu określenia „bezczelny, cwany, zakłamany, słowny manipulant, który na pewno rucha ponętne Telawiwianki i to w okresie ramadanu!”. — Wystarczyło zaprzeczyć — stwierdziła, rozłączając się w afekcie. Żałowała, że nie posiada telefonu stacjonarnego i nie może ostentacyjnie i z hukiem strzelić słuchawką.

Kolejne kwadranse wypełniła licytacja kobiet nad ustaleniem, który z posiadanych, bądź też połowicznie posiadanych przez nie panów, jest większym pajacem.

— Nie masz dowodu, że rżnie Izraelki. Izraelitki? Tak to się mówi? — rozmyślała Ewa.

— Rżnie. — Teresa twardo postawiła na swoim. — Cztery miesiące bez seksu? Nie chce przyjechać do żony? No sama powiedz. Nie ma potrzeby, to i po co?!

— Hm… Myślisz, że wszyscy faceci za granicą zdradzają?

— Statystycznie większość.

— Statystycznie możesz mieć rację — przytaknęła kobieta, pochłaniając kolejną dawkę trunku. — Nie wytrzymałam i napisałam do Piotra. Odczytał i nie odpisał.

Przyjaciółka pacnęła się w czoło i zmierzyła Ewę spojrzeniem pełnym dezaprobaty.

— Koniec! Nie rozmawiajmy o nich! — zarządziła, jako starsza i lepiej panująca nad sytuacją. — Rzuć jakiś temat.

Ewa zamyślała się na moment.

— Też cię podnieca zapach smaru? — wycedziła.

Godzinę później, urżnięte na pół-sztywno, pół-wesoło, wisiały na głośnomówiącym z jeszcze bardziej rozbawionym całą sytuacją przemiłym panem mechanikiem.

— Bo, rozumie pan, ja wydam tysiąc złotych, a mi przeglądu nie podbiją i ja będę musiała popadać w dalsze koszty — bełkotała Ewa. — Zależałoby mi, aby zerknął pan w niego bardziej, tak jakby, dogłębnie.

Teresa zaniosła się pijackim chichotem.

— Ech, no, tylny lewy amortyzator jest słaby. Trzydzieści procent, można by wymienić.

— Wymieńmy! — wykrzyknęła Ewa, wymachując pustym kieliszkiem w geście rozmachu.

— Amortyzatory, proszę pani — kontynuował — wymienia się parami. W sensie obydwa naraz trzeba.

— Wymieńmy! — ponowiła. — Jak trzeba, jak pan taką diagnozę stawia, to tak być musi.

— Iście barokowy przepych… — zażartował, w duchu licząc, że jednak dobrną do końca tej rozmowy.

— Myślę, więc jestem — wykrzyknęła Teresa. — Kartezjusz. Barok.

Ewa wystrzeliła w stronę towarzyszki środkowym palcem, sugerując, że przecież nie o to chodziło, by wyszła na mądrzejszą od samej zainteresowanej. Tamta postanowiła więc się zrehabilitować.

— Pan powinien to Ewie wszystko wytłumaczyć na spokojnie. — Nachyliła się nad telefonem. — Co trzeba, co nie trzeba. Najlepiej przy kawie. Najlepiej jutro rano.

Śmiech po drugiej stronie słuchawki był poniekąd urzekający. Ani chichot, ani rechot. Przyjemny męski śmiech. Teresa uniosła kciuk do góry. Przyjaciółka postanowiła ją zabić, a zwłoki zakopać na obrzeżach Nowej Huty, zwiększając tym samym ilość potencjalnych podejrzanych i szanse na uniknięcie kary.

— No. I masz randkę — zakomunikowała kumpela, uprzednio rozłączając rozmowę, tuż po tym, jak przemiły pan mechanik zgodził się wytłumaczyć Ewie mankamenty jej wysłużonej karocy przy porannej kawie. — Widzisz, stwierdził, co prawda, że już ci pobieżnie wyliczył dziś usterki, ale wyglądałaś na rozkojarzoną, więc możecie to omówić na spokojnie. Załóż pończochy, może będzie zalatywał smarem. — Puściła oczko, udając się w stronę domu celem sprawdzenia, czy pociechy aby słodko śpią, pomimo posuwającego izraelskie dziunie ojca i pijanej, z premedytacją swatającej przypadkowych ludzi, matki.

*

Piotr zadzwonił kwadrans po północy, przepraszając za absencję i tłumacząc się sprawami zawodowymi.

Był bezrobotnym rzeźbiarzem-artystą, zarabiającym na upychaniu pierdoletów przez olx.

Miał własne mieszkanie i samochód.

Czasem dostrzec można więcej, gdy umysł odrzuci siedemdziesiąt procent zaśmiecających głowę myśli, a skupi się na jednej — wymiotowaniu w porcelanowy kibel urokliwego domku w jednej z krakowskich dzielnic.

Kurwa, pomyślała Ewa. Skąd on ma kasę?

*

O siódmej przyjaciółka zdarła Ewę z łóżka, przedstawiając przyspieszony plan przedrandkowej turbo-pielęgnacji na najbliższe półtorej godziny, jednocześnie do owej pielęgnacji zmuszając, w międzyczasie wpychając w dziewczynę lekkie śniadanie — by w brzuchu nie burczało, a zarazem by z głodu nie słaniała się na nogach, tuż po tym pożyczając jej koronkowe, szczęśliwe majtki ze studniówki (tak, wciąż je miała) i na końcu, w razie „Wu”, wpychając do torebki paczkę prezerwatyw i, również szczęśliwą, kurewsko-czerwoną szminkę.

— No co? — wybąkała, widząc pytanie w oczach kobiety à propos ekwipunku na tę niewinną rozmowę o przekładni kierowniczej, sworzniach, ręcznym i tym podobnych. — Ja bym brała. Zawsze możesz mieć dwóch. Jeden będzie raczył cię telefonem raz na pięć dni, a drugi może naprawi autko za darmoszkę. Babcia uczyła, by dostrzegać plusy.

— Jesteś naprawdę zepsuta.

Teresa wzruszyła ramionami, odpalając papierosa. Miała dobry humor. Mirek napisał w nocy wiadomość, że będzie za tydzień.

III. W sumie szkoda

Sobotni poranek przywitał krakowskie uliczki ciepłymi promieniami słońca. Po nocnych ulewach wszystko wokół mieniło się resztkami kropel deszczu, które jeszcze nie zdążyły do końca wyschnąć. Idąc na umówione przez przyjaciółkę spotkanie, Ewa sama nie wierzyła w to, co robi. Jak mogła dać się tak wmanewrować?, myślała. Chyba dopiero teraz zaczynała trzeźwieć. Czuła się jak idiotka, a zarazem uznała za jeszcze bardziej idiotyczne odwoływanie teraz tego całego spotkania. To by ją postawiło w jeszcze gorszym świetle, ukazując jako osobę rozchwianą emocjonalnie i niewiedzącą czego sama chce. Musiała uratować resztki godności. Poza tym tam wciąż był jej samochód.

Tym razem zrezygnowała z publicznych środków lokomocji i poszła piechotą. Myśli krążyły w jej umyśle niczym pszczoły w pasiece — część kłębiła się bardzo gęsto w jednym miejscu, a niektóre pojedyncze oddalały od roju, próbując w samotnej wyprawie zbadać nowe obszary. I te kotłujące się myśli dotyczyły Piotra i spraw jej codzienności, z kolei te niesforne, pojedyncze uderzały w temat celu spotkania, na które szła. Wstąpiła na kawę i croissanta i w końcu zadała sobie pytanie, po co tam właściwie idzie. Czy to miało być randką? Znów poczuła się żałośnie i naiwnie.

Dotarła na miejsce spóźniona kilka minut.

— Nie musiałaś używać przyjaciółki, by wpaść. Bartek — przedstawił się, podając rękę. Dwa kubki z kawą parowały na warsztatowym stoliku, czyli brudnym blacie zawalonym wszelkim możliwym badziewiem. — Na szczęście chyba nie zdążyły wystygnąć.

— Ewa — odpowiedziała speszona, po chwili jednak postanowiła wziąć się w garść. Była dorosłą kobietą, mogła tam przyjść i porozmawiać z obcym człowiekiem bez dorabiania do tego ideologii. — Wybacz za wczoraj. Że tak późno zadzwoniłam. Że w ogóle zadzwoniłam i zawracam ci głowę. No i za Teresę. Ona jest trochę… bezpośrednia. I trochę szalona.

— W porządku. — Tyle. Dwa słowa. A raczej literka i słowo.

Potem mężczyzna, który przedstawił się jako Bartek, wyliczył koszty napraw i wysnuł wniosek, że w zasadzie mogłaby tę mazdę sprzedać, bo to worek bez dna. Ewa posmutniała. Ponadto czuła się jak obcy ósmy pasażer Nostromo, gdy przyjął dwóch następnych klientów, w międzyczasie odbierając kolejne telefony. A tymczasem ona, jak ten debil, siedziała, sącząc kawę i licząc nie wiadomo na co i po raz kolejny nie mogąc zrozumieć, jak to się stało, że w ogóle tam przyszła.

— Blacharz by się przydał — stwierdził mechanik, kucając obok samochodu. — Progi rdzewieją.

— Mhm — wychrypiała, nie wiedząc, co w zasadzie mogłaby dodać.

Było sztywno, drętwo, krępująco. Po raz kolejny dała się zmanipulować przyjaciółce. Po raz kolejny wplątała się przez nią w sytuację co najmniej dziwną. W zasadzie sztywna była tylko ona. Pan Bartek zdawał się wykonywać swoją robotę jak gdyby nigdy nic, krążąc wokół samochodu, co rusz zaglądając w inny jego zakamarek i cyklicznie rzucając hasło o kolejnej rzeczy, którą przydałoby się wymienić. Chciało jej się płakać. Rosnące koszty to jedno, a drugie, dużo, dużo gorsze drugie, to punkt widzenia, który uruchomił się automatycznie i który zakładał, iż przemiły pan mechanik na pewno pomyślał, że jest puszczalska, baa, że jest dziwką, bądź też jej przeciwstawną alternatywą — spragnioną męskiej adoracji samotną babą, która przyszła owej adoracji wyżebrać ociupinkę, ponieważ nijak nie może jej od mężczyzn wydrzeć.

— Okej! — stwierdziła nagle, nabierając sztuczno-energicznej postawy, jednocześnie szybkim ruchem dopijając kawę. — Wszystko już wiem. Dziękuję ci pięknie, ja sobie to wszystko w głowie zanotowałam i będę mieć na uwadze. Wymieńmy tylko tę skrzynię w takim razie.

Dłońmi złożonymi jak do modlitwy stukał się w zamyśleniu o brodę, wpatrując w dziewczynę nic niezdradzającym wzrokiem.

— Wczoraj chciałaś wymienić amortyzatory — przypomniał.

— No tak, widzisz, dlatego przyszłam, bo… żeby zobaczyć… hm. Musiałam sobie to wszystko przemyśleć. Tego jest za dużo, skupmy się na głównej usterce, na tej skrzyni, a ja niebawem rozejrzę się za czymś nowym. Nie chcę do niego dokładać.

— Nie no jasne.

I wtedy uświadomiła sobie, że pozbawia go zarobku, na który już zapewne się nastawił. I że, owszem, dał jej numer telefonu, kiedy zostawiała auto, jednak zadzwoniła do niego w piątek w okolicach dwudziestej trzeciej. Czyli w weekend. W nocy. I że ma na sobie szczęśliwe, koronkowe majtki ze studniówki przyjaciółki, która odbyła się dobre trzynaście lat wcześniej, a w torebce cichutko koczuje paczka prezerwatyw.

I wtedy go znienawidziła.

Jego i wszystkich innych. Siebie. Teresę. Iwonę, która przyjeżdżała pojutrze tylko po to, by zamienić ją w niańkę młodszej siostry. Nienawidziła absolutnie wszystkich! Tylko nie Piotra. Piotrek był miłością jej życia. Co prawda dziś nie zerkała obsesyjnie, czy aby czegoś nie napisał, ale tylko dlatego, że uspokoił ją wczorajszy telefon. Był zajęty i zamiast odpisywać, po prostu zadzwonił. Bardzo logicznie. Wszystko w porządku, pomyślała. Wszystko jest w absolutnym porządku. Wszystko będzie dobrze.

— To co? — dopytała, usilnie, niemal desperacko, próbując dobrnąć do końca konwersacji. — Zadzwonisz, gdy będzie gotowy?

— Jasne. Tak jak ustaliliśmy, gdy go przywiozła laweta — podkreślił ostatnie słowo, z uśmieszkiem zahaczającym o przymiotnik „cwany”. — Gdzie ci stanął? Gdzieś w centrum?

— Taa, na Słowackiego. No dobrze, to ja pędzę, dziękuję za kawę i porady. — Uśmiechnęła się z życzliwością, jaką stosuje się dla obcych osób, z których usług człowiek korzysta przy okazji różnych codziennych sytuacji. Jak na przykład dla kobiety z kiosku.

A wówczas on oparł się o jeden z „uzdrawianych” samochodów, krzyżując ręce na piersi i pomimo zadawanego pytania nie tracąc pewności siebie.

— To jeszcze powiedz mi, co ci się nie spodobało, że uciekasz pędem? — Uśmiechnął się na własne słowa, wyraźnie rozbawiony sytuacją.

Zapadła krępująca cisza. Warsztat wypełniał zapach smaru i kawy.

— Co? Nie rozumiem. — Ewa faktycznie nie rozumiała.

— Przysłała cię tu koleżanka, zapewne szukasz, nazwijmy to, przyjaciela. I zapewne w jakiś sposób ci się spodobałem, skoro padło na mnie. Teraz posiedziałaś chwilę i wybiegasz. Jako ofiara tego eksperymentu chciałbym się przynajmniej dowiedzieć, który element zawiódł? — Twarz Bartka wyglądała, jakby właśnie wychodził z kina, tuż po obejrzeniu komedii miesiąca.

Ewa bezwiednie rozdziawiła usta, nie wierząc w to, co słyszy. Choć w zasadzie usłyszała prawdę. Ale tak nie wolno! Są rzeczy, sytuacje, momenty, typu na przykład takie spotkanie mające na celu wybadanie gruntu, o których się głośnio nie mówi. Nie analizuje się ich wspólnie. Nie i już! To tak jakby ktoś w kościele smarkał w chusteczkę z echem odbijającym się od bocznych naw, a ktoś inny stwierdził na głos: „Ale gość smarka, ho, ho”. No tak się nie robi! Chyba że jest się dzieckiem. Ale nie byli dziećmi!

— Wiesz co? — Podjęła próbę wyjścia z sytuacji z twarzą. — Coś ci się chyba pomyliło. Chodziło tylko i wyłącznie o samochód.

Uśmiechnął się tak, że miała ochotę go zabić.

— Nie no jasne. W sumie szkoda — rzucił od niechcenia, idąc w stronę wiszącego na podnośniku volkswagena. — Na razie! — dodał.

*

Wyszła roztrzęsiona jak galareta. Głupi, bezczelny tłuczek. W dupę niech sobie wsadzi lewarek i swoje wyssane z palca analizy. Stringi wpijały jej się w pośladki, Teresa była naprawdę szczupła w liceum. W przypływie złości, odwagi i zrzucenia masek skonstruowanych na bazie różnorakich damskich teorii typu — nie odzywaj się za często, nie osaczaj, nie bądź zbyt ciekawska, daj mu przestrzeń, udawaj niedostępną, wyniosłą księżniczkę, której wcale nie obchodzi, co robi, jak go nie ma, bo na jego miejsce jest już pięciu następnych — więc, odrzucając powyższe, wyklepała wiadomość do Piotrka.

„Hej. Gdzie byłeś pięć dni? Jak masz kogoś, to powiedz mi to teraz”.

Miała to w dupie. Spędzi sobotni wieczór w piżamie, polarowym kocu, z nalewką, siedemdziesiąty raz oglądając Hitcha. Will Smith dobry na wszystko. Podobał jej się ten plan. Była wykończona tygodniem oczekiwań na wiadomość, życiem w stresie i manipulacją własnej, rodzonej przyjaciółki, w wyniku której tylko sobie podniosła ciśnienie. Była wykończona problemem samochodowym oraz wstydem, którego się właśnie najadła.

Dochodziło południe, a Kraków tonął w słońcu. Kobieta znów wybrała podróż pieszą. Po drodze kilkukrotnie przeczytała wysłaną wiadomość.

Odpisał. Ewa nie wierzyła własnym oczom. „Pokażę ci dziś, gdzie byłem”. Proste pytanie, prosta odpowiedź, a w dodatku niemal natychmiastowa. Czy to naprawdę tak działa? Tak zwyczajnie? Idąc do wtóru jego lakoniczności, wyklepała: „Ok”. Nici z Hitcha.

„W sumie szkoda…” — słowa Bartka dzwoniły jej w uszach przez całą drogę powrotną do domu.

IV. Gawra