Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Siostra, znanej z poprzedniego tomu, Gabrieli Borejko – Ida, ucieka z rodzinnych wakacji. Wraca do domu na poznańskich Jeżycach i, choć nie myśli o niczym i nikim innym, aniżeli o obiekcie jej nieodwzajemnionego uczucia, zmuszona jest podjąć pracę w imię honor i dumy W ten oto sposóbtrafia pod adres Krasińskiego 10a, gdzie poznaje wiele ciekawych postaci, takich jak bracia Lisieccy, pies Lucyper czy izolujący się Krzysiu, z czego znaczną ich część… ratuje.
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Idasierpniowa
Ida Borejko nie była ładna – niestety.
Szczerze mówiąc, uchodziła za brzydactwo.
Dość wysoka na swoje piętnaście lat, nieprzeciętnie chuda, garbiła plecy, żeby ukryć biust, wskutek czego jej sylwetka przypominała pałąk zakończony od dołu kościstymi nogami o dużych stopach, a od góry – kędzierzawą, płomiennierudą, rozczochraną strzechą, skutecznie kryjącą oczy, szyję, barki i łopatki. Spod tej szalonej fryzury widać było niekiedy jakiś fragment twarzy o bardzo jasnej cerze i licznych piegach, wśród których świeciły małe zielone oczy i duże białe zęby z lekkim przodozgryzem.
Są osoby, na których odzież leży zawsze jak ulana, szalik nigdy nie wylezie im z kołnierzyka bluzki, zamek od spódnicy nie pęknie w chwili najmniej odpowiedniej, a guziki nie oderwą się od płaszcza nawet w czasie huraganu. Ida nie należała do grona tych szczęśliwców. Cokolwiek wciągnęła na grzbiet – zawsze wyglądała jednakowo niedbale, a jej stroje miały tajemnicze i nieodparte tendencje do zwisania, wleczenia się lub powiewania.
Wczesnym popołudniem w sierpniu Ida Borejko wędrowała właśnie aleją Wielkopolską odziana w powiewający prochowiec, którego pasek jednym końcem tkwiąc w szlufce, drugim pławił się w każdej niemal kałuży. Padał drobny dokuczliwy deszcz. Odkryta głowa Idy świeciła w mglistym powietrzu jak złotoczerwona kula, a gołe łydki były księżycowo blade i pokryte gęsią skórką.
Ida była wyraźnie ponura.
Coś w jej sylwetce i ruchach kazało się domyślać, że ma dość takiego życia, że przepełnia ją bunt i żądza odmiany, a świat cały budzi w niej wyłącznie dezaprobatę. Ręce wbiła w kieszenie płaszcza, głowę wysunęła naprzód i przekraczając kałuże jak bocian, gniewnie zmierzała w stronę ulicy Nad Wierzbakiem.
W nowym bloku mieszkał tu stryj Józef Borejko. Ku niemu właśnie kierowała swe kroki chuda krewniaczka. Kiedy ostrym rzutem ramienia wparła się w futrynę drzwi na trzecim piętrze, postronny obserwator mógłby sądzić, że rudowłosa pannica zamierza skorzystać z colta ukrytego w kieszeni prochowca. Ale Ida żywiła zamiary pokojowe. Miała tylko bardzo zły humor – a zły humor przejawiał się u niej o wiele jaskrawiej niż u zwykłych nudziarzy.
Wszystko u Idy przejawiało się o wiele jaskrawiej.
Przepełniały ją zwykle uczucia skrajne i gwałtowne. Przesadzała we wszystkim. A najciekawszą cechą tej niebanalnej panny było łaknienie intensywności. Ponieważ, jak dotąd, pozbawiona była przeżyć szczególnie porywających, Ida podświadomie ubarwiała sobie tę monotonną, szarą egzystencję, dramatyzując wszystkie wydarzenia i pozwalając wyobraźni modelować je odpowiednio do potrzeb.
Na ścianie po prawej stronie drzwi bielał guzik dzwonka. Ida przytknęła doń palec i zadzwoniła jak na alarm.
Czy przyciskając guzik dzwonka, myśli się kiedykolwiek o dalekich następstwach tej czynności?
Ida myślała akurat o zapachu, który docierał zza drzwi aż na klatkę schodową. Był to słodki, cukrowo-owocowy aromat, stanowiący najlepszy dowód, że ciotka Felicja jest w domu i działa.
Istnieją przynajmniej dwa potoczne poglądy na temat ludzkich losów. Jeden mówi, że wszystko, co zdarzyć się ma w naszym życiu, zapisane jest gdzieś w górze i zdarzyć się musi, choćbyśmy nie wiadomo jak się starali odmienić bieg swego przeznaczenia. Drugi pogląd przepełnia wiara w istnienie serii zazębiających się chaotycznie przypadków; z poglądem pierwszym łączy go przekonanie, że na układ przypadków człowiek też nie ma zbyt wielkiego wpływu. Tak czy inaczej, Ida stała oto przed drzwiami i po raz trzeci przyciskała dzwonek. Ostre sygnały wywołały wreszcie z kuchni ciotkę Felicję. Ida wcale jeszcze nie wiedziała, że miało to pośrednio spowodować niespodziewaną odmianę losu.
– Coś takiego! – powiedziała ciotka Felicja, ukazując się w otwartych drzwiach. Atletyczne jej kształty opięte były fartuchem z falbankami, głowę o nieco końskiej szczęce otaczała wykrochmalona biała chustka. Ciotka wyglądała jak zwykle przytulnie, majestatycznie i dostatnio. – Co ty tu robisz?! Przecież wyjechaliście wszyscy do Czaplinka?!
– Wyjechaliśmy. Ale ja już wróciłam – odrzekła Ida głosem pełnym ukrytych znaczeń i cisnęła w przejściu prochowiec na jakieś przydrożne krzesełko.
– Sama?
– Sama.
– Ale dlaczego? – dziwiła się ciotka, zamykając drzwi wejściowe, wieszając prochowiec Idy i wiodąc ją samą w stronę kuchni. – Chodźmy tu, bo muszę mieszać.
– A co ciocia miesza?
– Wiśnie, Iduś. Wiśnie.
Pusty żołądek Idy skręcił się nagle kurczowo. A więc to konfitury wiśniowe pachniały tak mocno, gorąco i słodko!
Wielkie nieba! Ależ dobrze trafiła!
Ciotka stała już przed kuchenką, niewzruszona jak góra. Delikatnie ujęła w dłoń dużą srebrną łyżkę i pomieszała powoli w dwóch ciężkich sagankach.
– Siadaj, Iduś – zachęciła, zmniejszając płomień pod sagankami. Były one pełne ciemnoczerwonej, lśniącej konfitury, która od czasu do czasu wznosiła się lekko i wydawała z purpurowej głębi ciche pyknięcie. Przed Idą, na dębowym stole, połyskiwały rzędy wypełnionych, stygnących już słoików. Ich otwory szczelnie obciągał potrzaskujący celofan, przewiązany mocnym cienkim szpagatem.
– Że też się cioci tak chce… – westchnęła Ida i zatroszczyła się nagle: – A nie za słodkie te konfitury? – Już samo słowo „konfitury” spowodowało, że musiała przełknąć ślinę. Od trzech dni żywiła się suchym chlebem i topionymi serkami najpodlejszego gatunku. Ta właśnie okoliczność odnowiła w niej uczucia rodzinne i skłoniła do złożenia wizyty w domu stryjostwa.
Ciotka bez słowa nałożyła do miseczki gorących, szklistych wiśni. Dała też Idzie wielki kubek herbaty z wiśniowym sokiem. I uzupełniła to wszystko pulchną bułeczką z wiśniami – rumianą, chrupiącą i jeszcze ciepłą.
Ida rzuciła się na jedzenie jak hiena.
– Wczasy namiotowe – mruknęła z pełnymi ustami. – Wczasy namiotowe, hy, hy, hy.
Podczas gdy ona jadła, ciotka zawołała na herbatę swego męża, a stryja Idy, w sypialni obok regenerującego siły poobiednią drzemką. Wkrótce pojawił się w ciepłej kuchni, poziewując, drapiąc się w kark i klepiąc po piersi.
– O, Idzia– zauważył z wielkim zdziwieniem. – Cześć, mała. Co robisz w Poznaniu? Nie podobało ci się nad Jeziorem Drawskim?
– Nie podobało – odparła Idzia, z bulgotem przełykając herbatę.
– Z jakiego powodu?
– Z trzech powodów. Z powodu mojej siostry Gabrieli. I z powodu mojej siostry Nutrii. I z powodu mojej siostry Pulpecji.
– Tak? Że co na przykład?
– O, przykładów mam bez liku – odrzekła Ida z silnym rozdrażnieniem. – Pulpa jest potwornie rozpuszczonym bachorem, którego musiałam bezustannie pilnować. Żeby się nie utopił. Nutria znów ma manię na mycie się kilka razy dziennie, w jeziorze jej za zimno, więc naturalnie ktoś musi nosić jej wodę do namiotu i zagrzewać na butanie. Kto był tym kimś? Domowy kopciuszek, czyli ja. Wiecznie wyzyskiwana. Jeśli zaś chodzi o Gabrielę, to, niestety, ojciec jest kompletnie zaślepionym wcieleniem subiektywizmu.
Stryjostwo spojrzeli po sobie w osłupieniu. To ich wzięło. Kompletnie zaślepione wcielenie subiektywizmu!
– Mówisz o swoim ojcu, a moim bracie? – upewnił się stryj Józeczek.
– O nim.
– A… kogo dotyczy owo zaślepienie? – badał stryj.
– Janusza Pyziaka. To jest chłopak Gabrieli. Przyjechał za nią specjalnie, a ojciec uznał, że to zadziwiający zbieg okoliczności spotkać Pyziaka akurat na naszym polu namiotowym. Potem, gdzie by się człowiek nie ruszył, zawsze wpadał na Gabę całującą się z Januszem. Ale ojciec uparcie twierdzi, że Pyziak ceni w Gabusi wartości jej intelektu.
– A nie ceni? – spytał stryj.
– Boże!!! – powiedziała Ida, zataczając oczami.
– Widzę, że jesteś rozgoryczona – zauważył stryj z pewną uciechą.
Ida zareagowała na to stwierdzenie z niespodziewaną gwałtownością.
– Ja?! – krzyknęła, uderzając pięścią w stół. – Rozgoryczona? Dlaczego bym miała być rozgoryczona? Czy dlatego, że jestem brzydka i nikt specjalnie dla mnie nie przyjeżdża do Czaplinka? To miał stryj na myśli? – Jej zielone oczka zdawały się iskrzyć jak lampki elektryczne, poza tym wyglądała, jakby oczekiwała odpowiedzi.
Stryj Józeczek począł gorączkowo myśleć, jak by tu pocieszyć bratanicę. Był on ojcem osiemnastoletniej Joanny i nienowe mu się wydawały objawy demonstrowane przez Idę. Był poza tym pełen najlepszej woli.
– Nie przejmuj się, Iduś – powiedział pocieszająco. – Jesteś naprawdę… przystojna. Może nieco za szczupła… ale masz masę wdzięku i tego… no…
Ida oklapła jak stygnący suflet.
– Mdli mnie już od tych zdawkowych słów pocieszenia – powiedziała nienawistnie. – Lepiej by stryjek nic nie mówił, naprawdę. Nie ciągnijmy już tego tematu, krępującego dla wszystkich. Tak czy inaczej… wróciłam do Poznania, bo w namiocie nie można było już wytrzymać.
– Tylko mieszczuchy i cieplaje – rzekł stryj głosem zmienionym – nie mogą wytrzymać na łonie natury. Nie ma przyjemniejszych wakacji niż namiotowe.
– Rzeczywiście – odparła Ida z gryzącym sarkazmem. – Wszystko mokre: śpiwór, koce, materace, odzież i buty. Żadnego towarzystwa, bo tata specjalnie wybrał ustronne pustkowie, żeby odpocząć od wielkomiejskiego gwaru. Paru łysych wędkarzy, to wszystko.
– Cudowne warunki! – zapalił się stryj. – Mówisz, że gdzie to jest? W Czaplinku?
– Gdzie tam – burknęła Ida. – Daleko za Czaplinkiem, w zupełnej głuszy, na najbardziej prymitywnym polu namiotowym. Nie ma tam nawet sklepu, po byle co trzeba jeździć do Czaplinka. A kto jeździł oczywiście?
– Ty, oczywiście – odgadł stryj, siląc się na współczucie.
– Oczywiście nie ja, tylko Gaba. Bo jest starsza i mądrzejsza. Ale i o mnie nie zapomniano. Mogłam zmywać garnki. I nosić wodę. I to miały być wakacje! Więc kiedy w sobotę obudziłam się w śpiworze zalanym deszczem i potem nie mogłam włożyć dżinsów, bo były całkiem sztywne z wilgoci i zimna… nie wytrzymałam i wybuchnęłam. Powiedziałam, że wracam do domu. Rodzice zrobili awanturę… zaczęły się krzyki…
– Iduś – rzekł stryj. – Twoi rodzice są ostatnimi osobami na tym globie, które urządzałyby awanturę z krzykami. Kto krzyczał?!
Ida chrząknęła.
– No więc niech będzie, że ja. I co z tego. Przynajmniej usłyszeli kilka słów prawdy. Wyjechałam porannym autobusem i…
– Czekaj, wyjechałaś w sobotę? To co ty robiłaś przez te cztery dni?
– Jak to, co robiłam! Jak to, co robiłam! – zdenerwowała się Ida. – Co ja w ogóle mogłam robić?! Na zmianę spałam i moczyłam się w gorącej wodzie. Przecież ja stamtąd wróciłam ciężko chora! Bolą mnie nerki, w uchu mi strzyka, serce mi bije…
– Jak bije, to dobrze – rzekł stryj z powagą. – Gdyby przestało, to ja też bym się zaczął niepokoić.
– Bardzo śmieszne! – wybuchnęła Ida. – Mówię stryjowi poważnie, że z moim zdrowiem jest źle!
– Nic nowego – rzekł stryj.
– Proszę?
– Zawsze byłaś hipochondryczką.
– Józeczku, daj jej spokój…
– Felicjo, nie broń jej. Przecież widzisz, że narozrabiała, a teraz się zaczyna łamać. Niech się trochę podenerwuje – spojrzał na Idę surowo. – Czy uznałaś za stosowne przeprosić rodziców? – spytał irytującym tonem sędziego.
Ida napchała w usta konfitur i milczała dyplomatycznie, ze wzgardą.
– Uhm – zrozumiał stryj. – To już wiem, jaki będzie twój następny krok. Poprosisz mnie o pożyczkę.
– Kto, ja? – prychnęła Ida, która właśnie miała taki zamiar. – Na pewno nie. Opływam w gotówkę. – Miała przy sobie osiem pięćdziesiąt i ani grosza więcej.
Stryj popatrzał jej w oczy i uśmiechnął się z niedowierzaniem. W rzeczy samej. Ida nigdy dotąd nie opływała w coś takiego jak gotówka. Co więcej, nikt w jej rodzinie nie opływał.
– Zarabiasz może jakoś? – spytał stryj z paskudnie wszystkowiedzącym uśmieszkiem.
Ten uśmiech przesądził sprawę.
– A co stryj myślał? – odpaliła Ida z wściekłością. – Oczywiście, że zarabiam! I może się stryj nie obawiać, nigdy w życiu nie poprosiłabym stryja o pieniądze! Nigdy! Nigdy!
Nie wiedziała, że właśnie wkroczyła na decydujący zakręt swego życia.
2
Następnym bowiem jej posunięciem musiało być znalezienie pracy zarobkowej. Wybujała ambicja nie pozwoliła oczywiście pannie Borejko zwrócić się z prośbą o pieniądze do rodziców. Wyjechała więc z Czaplinka autobusem PKS, nie płacąc za bilet, i dopiero w Poznaniu zaopatrzyła się w parę złotych, sprzedając zeszłoroczne podręczniki w antykwariacie na Starym Rynku. Zamierzała wyjednać u stryja pożyczkę długoterminową, ale po tym, co usłyszała dzisiaj, wolałaby umrzeć z głodu, niż prosić o cokolwiek tego szydercę.
Nie tylko ambicję miała Ida wybujałą. Upór też. Wszystkie właściwie cechy jej charakteru – i te dobre, i te złe – były silnie wybujałe. Szarpały nią uczucia o wielkiej mocy, a nieszczęście polegało na tym, że Ida zupełnie nie umiała ich ukrywać.
Namiętnie pragnęła spotkać człowieka, który by wreszcie ją zrozumiał do głębi jej istoty – i obdarzył przyjaźnią lub uczuciem. Lecz pragnienie to, zbyt silne, skazywało Idę na wieczne rozczarowania. Nie miała przyjaciółki – ani w szkole, ani na podwórzu. Na drobne nawet uchybienie ewentualnej kandydatki, na każdą najniewinniejszą plotkę, złośliwość – Ida reagowała silnym oburzeniem, rozpaczą i potępieniem bez granic, wyrzucając winowajczynię ze swego serca. Która zresztą przyjaciółka zniosłaby takie wybuchy uczuć na zmianę z wyrzutami i słowami pogardy!
Podobnie, jeśli nie gorzej, rzecz się miała z chłopcami. Zeszłego roku niejaki Waldzio nieśmiało ubiegał się o względy Idy, lecz rychło życie postawiło go w obliczu próby: Ida zachorowała na świnkę. Nareszcie mogła się poczuć naprawdę chora! Toteż przeżyła świnkę tak intensywnie, jakby to były co najmniej suchoty lub dżuma. A Waldzio tymczasem przestał ją odwiedzać. Bał się zarazić niemiłą chorobą dziecięcą i jak poszedł, tak nie wrócił już nigdy. Może epidemia świnki, zataczająca wśród Borejków coraz szersze kręgi, przeraziła go naprawdę, a może po prostu posłużyła za pretekst do odzyskania swobody. Tak czy inaczej, Ida wzgardziła niecnym Waldusiem i przeniosła czym prędzej swe względy na kolegę z klasy, Klaudiusza Krzyżanowskiego. Niestety, czekało ją nowe rozczarowanie. Od początku Klaudiusz interesował się bardziej biblioteką pana Borejki niż jego córką.
Mimo szczerych wysiłków Idy sprawa nie posuwała się naprzód ani trochę, a straszliwy koniec nastąpił prędzej, niż mogła przypuszczać. W czerwcu tego roku oboje z Klaudiuszem chwalebnie skończyli swoją ósmą klasę i równie chwalebnie dostali się do liceum numer dwanaście. Kiedy razem odczytali w sekretariacie listę przyjętych, Ida, ucieszona nad życie perspektywą wspólnych lat na szkolnej ławie, już z rozpędu rzucała się Klaudiuszowi na szyję – wtedy, ach, nigdy nie zapomni tego okropnego momentu, Klaudiusz odskoczył jak oparzony, zawołał: „O Boże, Ida, odczep się ode mnie ze swoimi czułościami!” – i rączym kłusem pobiegł do wyjścia, by odtąd nie pokazać się już u Borejków ani razu.
3
Stryj Józeczek nie gadał od rzeczy, nazywając Idę hipochondryczką. Przypisywanie sobie urojonych chorób było oczywistą konsekwencją wspaniałego zdrowia Idusi, jej przesadnego usposobienia i przede wszystkim – palącej potrzeby uzyskania czyjegokolwiek współczucia. Od popadnięcia w lekomanię ustrzegł Idę wyłącznie zdrowy rozsądek mamy.
Teraz jednak mama mokła w zimnym namiocie na odległym o dwieście kilometrów od Poznania pustym polu namiotowym. I nie było nikogo, kto by Idę przytulił i powiedział jej, że zażycie pięciu tabletek aspiryny może być szkodliwe. Zmarznięta i pogrążona w fatalnym nastroju Ida tkwiła w swym prochowcu nad kuchennym stołem i już chciała łyknąć tę końską dawkę leku, gdy nagle olśniła ją myśl, że złe samopoczucie niekoniecznie musi być spowodowane początkami pneumonii. Być może przyczyną był zwykły głód. Odłożyła paczkę z aspiryną i zdjęła płaszcz. Potem zaś raz jeszcze zaczęła przeszukiwać kuchenne szafki, by sprawdzić, czy nie znajdzie się tam jednak czegoś do jedzenia.
Było w czym szukać. Mieszkanie Borejków położone na parterze starej kamienicy, w śródmieściu Poznania, składało się z trzech różnej wielkości pokojów, obszernej kuchni i takiejże łazienki. Kuchnia była wysoka, ciemnawa, zaopatrzona w liczne szafy ścienne, zabudowy, zakamarki, skrytki i załomki. W przyległym pomieszczeniu urządzono spiżarnię. Na szerokich półkach stały tam słoje wecka i twisty, w których mama Borejko zapasteryzowała już lub zamarynowała na zimę plony tegorocznego lata.
Ida zapaliła światło pod wysokim sufitem kuchni i zajrzała do spiżarni, pasąc oczy pełną gamą barw migocących w słoikach. Zielony szpinak, niebieska kapusta, porzeczki czarne i czerwone, żółte czereśnie i takaż fasolka szparagowa. Można by pomyśleć, że w tym domu nikt nigdy nie będzie głodny.
A jednak Ida głodowała – i to już od czterech dni – i nie śmiała sięgnąć po zimowe zapasy. Zaprawy były świętym tabu dla czterech sióstr Borejko i ich ojca łasucha. Mama zabraniała im z całą mocą naruszania żelaznych zapasów witamin, dopóki nie nastały zimowe chłody.
Teraz, wzdychając nad swoją słabością, Ida wzięła w dłoń słoik z konfiturą truskawkową, potrzymała go przez chwilę, polizała przykrywkę – i wreszcie, zwalczywszy pokusę, odstawiła z powrotem na półkę. Wyszła ze spiżarni krokiem bohaterki i raz jeszcze rzuciła się do kuchennych szafek.
W kredensie, w jakimś zapomnianym kącie, znalazła wreszcie celofanową torebkę z resztką makaronu kolanka i paczkę zupy fasolowej w proszku. Z tych dwóch składników ugotowała paskudną szarą bryję i wylała ją na talerz. Usiadła na jednej z dwu ław przy szerokim drewnianym stole, który, zwykle oblepiony licznymi członkami rodziny, teraz wydawał się zupełnie innym meblem. Zresztą całe mieszkanie wydawało się teraz zupełnie innym mieszkaniem – puste pokoje, nieruchome firanki, błyszczące podłogi, gładko posłane łóżka oraz ułożone starannie książki, kiecki i zabawki były w domu Borejków czymś zupełnie niezwykłym. Niezwykła była też cisza. Niedawno trwał tu bezustanny ruch i gwar, przychodzili liczni goście do wszystkich członków rodziny, dzwonił telefon, gwizdał czajnik, w którym bez ustanku ktoś gotował wodę na herbatę, w jednym pokoju ryczał tranzystor Nutrii, w drugim dudnił telewizor, a w trzecim koledzy Gabrysi prowadzili głośne dyskusje.
– A do mnie nikt nie dzwoni, nikt mnie nie odwiedza, nikt się nie interesuje nawet moim zdrowiem – powiedziała Ida, a głos jej odbił się echem od ścian przestronnej kuchni. Ale to nic, to nic. Ja się nie będę nad sobą użalać.
Łyknęła zupy fasolowej. Brrr.
Gdyby tu teraz umarła, ciało jej zgniłoby zapewne do szczętu, zanim ktokolwiek by sobie o Idzie przypomniał. Ale to nic. Ona jest twarda i dzielna. Twarda i dzielna. Teraz będzie czytać gazetę i może znajdzie coś w ogłoszeniach „Nauka” lub „Praca”. I na pewno nie będzie płakać nad swoją samotnością.
Pociągnęła nosem. Łyknęła fasolówki i przewróciła drugą stronę gazety „Głos Wielkopolski” sprzed dwóch dni. Kto wie, może znajdzie jakiś anons o doskonale płatnej a niefatygującej pracy.
Przeważały kuszące oferty dla pomocy domowych. Ale tego rodzaju zajęcie dla dumnej Idy było czymś nie do pomyślenia. Miała trudności ze sprzątnięciem po sobie samej, głupawe zajęcia gospodarskie srodze ją upokarzały. Cóż więc mówić o takiej pracy dla kogoś obcego! Udzielanie korepetycji z matematyki – co sugerowało kolejne ogłoszenie – również Idzie nie odpowiadało, to raczej jej samej takowe by się przydały.
– Pilnie potrzebna pani towarzysząca starszej osobie – przeczytała z kolei i gwałtownie przełknęła makaron. – O, sekundę! To by chyba było niezłe. Paszkiet, Krasińskiego 10a m. 1. Ha! Nie do wiary!
Ulica Krasińskiego była jedną z przecznic Roosevelta – arterii, przy której stała kamienica Idy. Od swojego domu do narożnika Krasińskiego Ida miała najwyżej dwadzieścia metrów. Wyglądało to na prawdziwe zrządzenie losu.
4
Na dworze było jakoś dziwnie. Deszcz co prawda nie padał, ale nie dawał o sobie zapominać: ciężkie chmury posępnie zwisały nad dachami – coraz niżej. Wilgotne powietrze, pachnące mgłą i dymem, przesycała niezwykła srebrzysta poświata, w której wszystko zdawało się tracić naturalne barwy. Z wolna robiło się coraz ciemniej – choć minęła zaledwie godzina czwarta.
Wąską i szarą ulicę Krasińskiego spowijał letargiczny bezruch. Ani jednego przechodnia, dziecka z rowerkiem, samochodu czy choćby bezpańskiego kota. W zarośniętych ogródkach nie drgnęła nawet gałązka, nie zaćwierkał wróbel. Dwa rzędy pojedynczych staroświeckich domów z wieżyczkami, pięterkami i balkonami z kutego żelaza – wszystko to tonęło w srebrnej, zamglonej szarości.
Ida szła gładką jezdnią jak we śnie, rozglądając się na boki w poszukiwaniu domu numer dziesięć. Znalazła go wreszcie blisko skrzyżowania z ulicą Mickiewicza. Budynek ten był dziwaczny, nieregularny, z oknami o łukowatych szczytach, wieżyczką i kilkoma wejściami. Zdeptany trawnik z dwoma niewysokimi starymi drzewami otaczał dom, oddzielając go od rozkopanej ulicy. Na chodniku piętrzyły się jakieś rury, zwały ziemi, paliki, tablice ostrzegawcze i grube kable. Ale cały wykop sprawiał wrażenie obiektu z dawna opuszczonego i nie tkniętego od miesięcy ludzką ręką.
Z przeciągłym skowytem wypadł skądeś niesamowicie kudłaty kundel o cienkich nóżkach. Zakręcił się w kółko, usiadł, podniósł pysk ku niebu i zawył – upiornie a przejmująco.
Ida poczuła na plecach nagły lodowaty dreszcz.
Zawahała się.
Dom numer dziesięć wyglądał zdecydowanie odstraszająco. Na pierwszym piętrze ktoś zapalił światło – okno, osłonięte purpurową kotarą, rzuciło w mgliste powietrze pasmo krwawego blasku. Ida mimo woli wyobraziła sobie, że ktoś tam właśnie dusi kogoś poduszką, zadrżała i pomyślała, że lepiej pójdzie do domu.
Byłaby to z pewnością uczyniła, gdyby nie zaburczało jej w żołądku.
Przecież wciąż była nieludzko głodna.
„No nie, nie przesadzajmy – pomyślała sobie. – Dom jak dom, nawet całkiem miły i po staroświecku przytulny…”
Pies znowu zawył jak upiór, ale Ida postanowiła go zignorować.
Nie namyślając się dłużej – żeby się przypadkiem nie rozmyślić – przebyła kładkę nad wykopem, przeszła kilka kroków po półkolistej ścieżce i dotarła do wejścia z numerem 10a.
5
Wąskie schodki o skrzypiących stopniach prowadziły na wysoki parter. Spory drewniany podest poprzedzał szerokie dwuskrzydłowe drzwi, osadzone w rzeźbionej futrynie. Pachniało tu pastą do podłogi i kawą, a także jakimś rosołkiem. Ida odruchowo przełknęła ślinę i w tym momencie struchlała, bo zza drzwi mieszkania numer jeden dał się słyszeć okropny krzyk:
– Nie! Nie! Zostawcie mnie! Zostawcie!
Huknęły rozgłośnie jakieś drzwi, wstrząsając drewnianą podłogą parteru. Gdzieś bliżej stłumiony bas oznajmił grobowym tonem:
– Znów się ten głupek zamknął od środka.
Drżąc lekko, Ida zrobiła krok do tyłu, by dyskretnie zniknąć z podejrzanego miejsca. Lecz w tej samej chwili jedno skrzydło drzwi raptownie się otwarło i przerażona panna Borejko stanęła nos w nos z małą rumianą staruszką o siwej czuprynce, przystrzyżonej à la Maria Dąbrowska.
– A panna tu czego? – spytała szybko, mierząc Idę spojrzeniem taksującym i podejrzliwym.
Była ubrana w długą czarną pelerynę z kapturem. Słowa wychodziły z jej ust prędko i okrągło, a pomarszczone ręce były w ciągłym ruchu – to strzepywały pyłek z peleryny, to poprawiały wycieraczkę pod progiem, to znów podciągały opadający kaptur.
– No? Czego panna stoi pod drzwiami i podsłuchuje? – przynagliła staruszka groźnie.
Ida spłonęła rumieńcem oburzenia.
– Ja?! Ja… chciałam tylko zadzwonić…
– Ciekawe po co – surowo odrzekła staruszka i przetarła rękawem błyszczącą tabliczkę koło dzwonka.
– W sprawie ogłoszenia… z gazety.
Staruszka zamarła, zataiła dech, unieruchomiła pracowite dłonie – i tylko jej siwe brwi uniosły się do połowy różowego czoła.
– Panie Karolku! – wrzasnęła znienacka, nie spuszczając oka z dziewczyny. – Pan tu pozwoli!
Z głębi mieszkania napłynęła najpierw woń rosołu z kury, potem zapach tytoniu fajkowego, wreszcie dało się słyszeć powolne ciężkie stąpanie.
– Co tam znowu? – rzekł z ciemności ponury bas.
Pstryknięcie. Zapaliło się światło i ukazało stojącego pośrodku przedpokoju łysego olbrzymiego starca o niezadowolonym obliczu. Starszy pan miał podpuchnięte, błyszczące i ciemne oczy, ukryte pod zwisającymi brwiami; opuchniętą dłonią gładził siwe wąsy, sponad których wyrastał srogi nos o lśniącym koniuszku.
– Hę? – spytał z niezadowoleniem na widok chudej dziewczyny drżącej w progu. – A to kto?
– Z ogłoszenia – dziarsko zaraportowała staruszka. – Wyrzucić ją?
– A czemu Basia miałaby ją wyrzucać? – zirytował się starszy pan.
– No bo dotąd wyrzucaliśmy te wszystkie z ogłoszenia.
– My? – fuknął starzec. – Ja wyrzucałem. Nie Basia.
– No tak, pan wyrzucał, panie Karolku.
Pan Karolek westchnął potężnie jak chory hipopotam.
– Nieszczęsne podskubane indywidua – wyraził się ze wstrętem. – Jak już mam na kogoś patrzeć przez pół dnia, to niech to chociaż nie będzie nieszczęsne indywiduum, oto jakie mam życzenie.
Ida zastanowiła się uczciwie, czy określenie „nieszczęsne indywiduum” można odnieść do jej osoby – i doszła do wniosku, że tak.
– To przepraszam – bąknęła, wycofując się niezgrabnie.
– Wejdź no, panna, tu! – huknął pan Karolek. – Przecież mówiłem, żeby weszła!
– A wcale nie – wtrąciła staruszka tonem uściślenia.
– Basia niech się nie wtrąca, dobrze?! Panna niech wchodzi, a Basia niech wychodzi.
– Niby czemu? – kłótliwie zaoponowała staruszka. – Właśnie że nie wyjdę. Zostanę i dopilnuję, żeby pan Karolek nie strzelił jakiegoś głupstwa.
Najwidoczniej pozycja Basi w tym domu była bardzo mocna. Pan Karolek zamamrotał coś pod nosem, jakby się bał głośniej wyrazić niezadowolenie. Staruszka tymczasem cofnęła się do przedpokoju, ostentacyjnie zdjęła okrycie i umieściła je na błyszczącym wieszaku. Jej mina zdradzała ciekawość i nieugiętą wolę uczestniczenia w dalszych wypadkach.
Ida już się zbierała w sobie, by przekroczyć próg – gdy nagle koło jej lewej łydki smyrgnął mokry i szorstki, owłosiony przedmiot. Coś zimnego przejechało w pędzie po jej kolanie i – podczas gdy Ida wydawała z siebie mimowolny wrzask – przedmiot ów, jak czarna kula na czterech patyczkach, przemknął po podłodze przedpokoju, po czym zniknął za jakimiś uchylonymi drzwiami.
– Lucyper! – krzyknęła Basia, tupiąc sporym czarnym kamaszem. – Ile razy ci mówiłam, żebyś nie lazł do kuchni!
Pies, który uprzednio wył pod oknem, wystawił skruszony i szpetny pysk zza drzwi, zrobił zeza, machnął czerwonym ozorem i przedreptał potulnie na wycieraczkę ułożoną w kącie.
– Lucyper nie gryzie – niechętnie wyjaśniła Basia, widząc jak Ida się płoszy. – Niech panna wchodzi, jak już koniecznie musi. Trudno.
Pan Karolek wykonał prawicą zachęcający królewski gest. Ida weszła wreszcie do przedpokoju i zamknęła za sobą drzwi.
6
Przedpokój był pięknym wykwitem architektury dziewiętnastowiecznej. Stanowił centralny punkt mieszkania – sześcioro drzwi prowadziło zeń do sześciu różnych pomieszczeń, rozłożonych symetrycznie przy trzech jego bokach. Każda linia i każda płaszczyzna miały tu sens, a wszystko razem stanowiło harmonijną całość o pięknych proporcjach. Niestety, najwyraźniej niedawno ktoś obdarzony specyficznym gustem podjął decyzję pomalowania ścian na kolor zabielanej zupy pomidorowej. Odcień podłogi przypominał buraczki. Przedpokój obwieszony był kotwiczkami ze sztucznego bursztynu i pseudoafrykańskimi maskami z czarnego plastiku.
Natomiast pokój, do którego wprowadzono Idę, reprezentował smak zgoła odmienny. Był spokojnym staroświeckim gabinetem, uchylone drzwi prowadziły na werandę. W oknach wisiały ciemne portiery, pod ścianami stały szafy biblioteczne, smakowicie wyładowane po brzegi. Tu i ówdzie na pociemniałej tapecie dał się dostrzec jakiś sztych z Napoleonem albo pożółkła fotografia grupy studentów przed Collegium Maius. Z przykurzonego sufitu zwisała nisko lampa z porcelanowym kloszem. Powietrze przesycał zapach fajkowego dymu i woń kurzu pokrywającego książki. Pod jedną ze ścian stało potężne politurowane biurko, w ścianie przeciwległej widniały zamknięte drzwi z błyszczącą mosiężną klamką.
Pośrodku, przy stoliku nakrytym do podwieczorku, piętrzył się masyw wytartego fotela o wysokim oparciu. Starszy pan spoczął na tym meblu z westchnieniem ulgi.
– No, słucham – rzekł, wskazując Idzie krzesło i okrywając sobie nogi kocem. W pokoju panował chłód.
– To ja słucham – odważyła się Ida, która wobec faktu, że nikt jej nie zabił, nabrała nagle wigoru. – Przeczytałam ogłoszenie i przyszłam. Więcej nie mam nic do powiedzenia.
– Pyskata czy coś – mruknął starzec do siebie i zamilkł na dłuższą chwilę.
– Ogłoszenie zamieściła moja córka – wyjaśnił wreszcie. – Wyjechała z mężem na jedną z tych kosztownych i snobistycznych wycieczek śródziemnomorskich. Pojechali na miesiąc. Uznali, że jest mi potrzebna osoba do towarzystwa. Nie mam pojęcia, skąd im się wziął ten pomysł.
– Stąd, że pan Karolek marudził – odezwała się z progu staruszka. Stała sobie najspokojniej, oparta o futrynę, i pracowicie coś szydełkowała, przytrzymując pod pachą kłębek granatowej włóczki.
– Ja marudziłem? Ja? Niech no Basia nie opowiada takich rzeczy.
– Marudził pan Karolek! Narzekał! A to, że mu nudno, a to, że go samego w domu zostawiają… tak jakbym ja się wcale nie liczyła.
Pan Karolek najwyraźniej trafił na właściwą ripostę.
– Basia się liczy, ale w sensie negatywnym – odparł z lekkim ożywieniem. – Moje zdrowie stale dzięki Basi podupada.
– Hi–hi–hi! – zaśmiała się staruszka ironicznie. – Na spacery nie chodzi, bez przerwy kopci fajkę, to nie dziwota, że chory.
Zepsuła starszemu panu humor.
– Czy ja mówiłem, że jestem chory? – spytał z wściekłością. – Nie, niczego podobnego nie mówiłem. To mnie właśnie wpędza do grobu, te ciągłe Basi insynuacje.
Zapewne owa wymiana zdań rozwinęłaby się w normalną kłótnię, gdyby – właśnie w chwili gdy Basia nabierała tchu – w przedpokoju nie zabrzęczał ostry dzwonek.
– Telefon! – ryknął pan Karolek, przykładając obie dłonie do ust, jakby znajdował się w sercu puszczy.
Pani Basia ani drgnęła, natomiast zza zamkniętych drzwi, tych z mosiężną klamką, zakrzyczał zrozpaczony, łamiący się, stłumiony głos:
– Zostawcie mnie w spokoju! Przecież mówiłem! Nie ma mnie! Po prostu mnie nie ma!
– Nie ma go. Przecież mówił – powtórzył szyderczo starszy pan w stronę Basi, na co ona natychmiast podążyła do przedpokoju, gdzie telefon wciąż dzwonił uparcie. Staruszka podniosła słuchawkę i odezwała się sucho:
– Kto tam?
Przez chwilę słuchała w milczeniu.
– Nie, nie – powiedziała.
Znów milczenie.
– A, ja tam nie wiem. Mówi, że go nie ma. Co? A proszę bardzo, do widzenia – odłożyła z trzaskiem słuchawkę i wróciła do gabinetu, wzruszając ramionami.
– Kto? – spytał pan Karolek.
– A ona, ona – gderliwie odparła Basia.
– Coś podobnego – mruknął starszy pan i zbulwersowany sięgnął po fajkę, spoglądając przy tym na zamknięte drzwi. – No cóż. Niech nam Basia zrobi wreszcie kawy. Panna pija kawę?
– Ja wszystko pijam – skwapliwie odpowiedziała Ida. W jej sercu zatliła się nieśmiała nadzieja, że może dadzą jeść.
– Kto dzwonił? – krzyknął nagle zza drzwi stłumiony głos.
– Paulina! – zawołał pan Karolek, osłaniając usta dłonią.
Przez chwilę było cicho.
Dzięki temu Ida wyraźnie posłyszała z przyległego pokoju odgłos wolnych kroków oddalających się po skrzypiącej podłodze. Jęknęły sprężyny jakiegoś mebla, jakby ktoś rzucił się nań w rozpaczy. Dał się słyszeć cichy szloch, a może tylko głębokie westchnienie – i wreszcie za drzwiami zapanował całkowity spokój.
7
Ciastka, które Basia podała do kawy, były najsmaczniejszymi ptysiami domowej roboty, jakie zdarzyło się Idzie mieć w ustach. Do tego w małych szklanych czarkach podano wyrafinowaną konfiturę z róży – jedyną rzeczą, jaką Ida mogłaby jej zarzucić, była znikoma ilość tego specjału. Już choćby dla tych wyszukanych i niesłychanych frykasów panna Borejko zostałaby tu chętnie przez całe życie.
Starszy pan patrzał na nią z rosnącą przychylnością. Powiedział, że podoba mu się zdrowy, iście koński apetyt, z jakim „panna” zajada. Miło jest widzieć nareszcie przy posiłku kogoś normalnego, o co bynajmniej niełatwo w tym domu. Zapytał wreszcie, czy „panna” jest już zdecydowana zatrudnić się jako jego, Karola Paszkieta, dama do towarzystwa. Jego zięć, Fred, zostawił na ten cel specjalne fundusze.
Ida chciała zapytać, co pan Paszkiet rozumie przez „specjalne fundusze”, ale delikatność uczuć wraz z pysznym ptysiem zamknęły jej usta. Uśmiechnęła się tylko i skinęła głową.
– A więc tak? – spytał pan Paszkiet. – To dobrze. Ten dorobkiewicz ma i tak za wiele pieniędzy. Niechże choć raz znajdą się w dobrych rękach.
– No, no – zauważyła Basia, przechodząc przez pokój z tacą wyładowaną po brzegi.
– No co? – spytał cierpko pan Paszkiet.
Staruszka była najwyraźniej podobnego zdania o Fredzie, bo tym razem poprzestała na cmoknięciu i wzruszeniu lewym ramieniem. Podeszła z tacą do zamkniętych drzwi.
– Podwieczorek! – zawołała, przykładając do nich ucho.
– Dajcie mi spokój! – wrzasnął głos z głębi tajemniczego pokoju.
– Co, podwieczorku nie chcesz?! – groźnie krzyknęła Basia.
– Nie!!!
– No to nie! – z oburzeniem powiedziała staruszka i kręcąc głową, zawróciła do kuchni.
Starszy pan ze zniecierpliwieniem spojrzał na zamknięte drzwi.
– Jest po prostu bezczelny – mruknął. – Nie powinien tak się odnosić do Basi – pomilczał chwilę. – No, ja to co innego – rzekł wreszcie pod wąsem. – Ja mogę na nią pohałasować, bo się lubimy. Kobiecina jest nieznośna, ale w końcu już niemłoda. – Tu pan Karolek wyprostował się z miną młodzika. – Pamięta mnie jeszcze jako studenta – westchnął. – No tak, ale odbiegliśmy od naszych spraw. Więc jak, zgadza się panna?
Ida kiwnęła energicznie rudą głową.
– A co będę robić? – spytała.
– A bo ja wiem – zastanowił się pan Paszkiet.
– Dotrzymywać panu towarzystwa.
– No tak. Poczytać mi panna może. Czy coś.
– Proszę mi mówić ty – zaproponowała Ida.
– A to wypada? – upewnił się starszy pan. – Ile masz lat?
– Piętnaście.
– No, to może jeszcze wypada. A grasz w garibaldkę?
– Tak.
– A w remika?
– Też.
– A w szachy?
– Podobno nieźle.
– A jak z inteligencją u ciebie?
– Pochlebiam sobie, że nie najgorzej – odparła Ida już całkiem śmiało, na co starszy pan zaśmiał się i klepnął w kolano.
– No, dobrze – rzekł wreszcie. – Może nie będzie to takie nudne, jak myślałem. Inteligencja, wiesz, to niezmiernie ważna zaleta u damy do towarzystwa.
– Zwłaszcza płatnej – zauważyła Ida niby to od rzeczy, lecz z ukrytą myślą.
Pan Paszkiet jednakże nie pojął aluzji.
– Przyjdź jutro po południu – polecił. – Powiedzmy o czwartej. Popołudnia są najnudniejszą rzeczą, jaką znam.
8
Późnym wieczorem tego samego dnia Ida siedziała przy kuchennym stole, piła mleko i jadła suchą bułkę z kwaszonym ogórkiem, na które to produkty wydała aż pięć złotych ze swych ostatnich ośmiu. Jałowość posiłku okraszała sobie myślą o tym, co kupi za pieniądze zarobione u pana Paszkieta. Na razie, co prawda, nie miała o nich żadnego pojęcia. Nie spytała w końcu, kiedy ujrzy choć część swego honorarium i jaka będzie jego wysokość. Duma nie pozwalała jej przyznać się panu Paszkietowi do swych obecnych tarapatów finansowych. Co do pana Karolka, dżentelmen ten, najwyraźniej przywykły do nieliczenia się z groszem, usunął jakby kwestię rachunków z pola swej uwagi.
Zresztą sprawy pieniężne zeszły w umyśle Idy na dalszy plan. Jej wyobraźnia została zaatakowana przez tajemnicę uwięzionego w zamurowanym pokoju nieszczęśnika. Kim był? – przemyśliwała, gubiąc się w myślach. – Dlaczego nie chciał wyjść ze swego dobrowolnego więzienia? A może… może ona, Ida, mogłaby mu pomóc? Może kryje się za tym jakaś romantyczna tragedia?
Zjadła do końca kwaszonego ogórka, splunęła do zlewu, napiła się wody i zaczęła nerwowo chodzić po kuchni. Była tak podekscytowana, że nie mogła znaleźć sobie miejsca. Poszła do pokoju, potem znów wróciła do kuchni, zajrzała do łazienki, odkręciła kran i zaraz go zamknęła, posłuchała radia, to znów wyłączyła je gwałtownie – i wreszcie pojęła, że nie uspokoi się, dopóki komuś nie opowie, co jej się przydarzyło.
Komu jednak miałaby opowiadać?
Ach!
Aniela Kowalik!
Oto była osoba, która mogła Idę zrozumieć.