I życzę ci, żeby... - Opracowanie zbiorowe - darmowy ebook

I życzę ci, żeby... ebook

4,0

Opis

Zbiór opowiadań i wierszy, wyróżnionych w konkursach zorganizowanych w latach 2010-2012 przez portal literacki PubliXo.com.
Autorów tekstów zawartych w niniejszej antologii różni prawie wszystko – wiek, zainteresowania, doświadczenie życiowe. Łączy – pasja pisania i umiejętność ubrania w słowa tego, co opowiedziała im wyobraźnia.
Owa różnorodność siłą rzeczy znalazła odzwierciedlenie w utworach zawartych w niniejszej antologii. Mamy nadzieję, że w tym swoistym „patchworku literackim” każdy z Was znajdzie coś dla siebie. Życzymy miłej lektury!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (25 ocen)
10
6
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorotawawa1985

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo przyjemne opowiadania
00

Popularność




praca zbiorowa
I życzę ci, żeby...
© Copyright by My Book 2013Niniejszy ebook jest bezpłatny, nieprzeznaczony do sprzedaży.Wszystkie teksty zamieszczone w zbiorze "I życzę ci, żeby..." są własnościąich autorów i nie mogą być w żaden sposób rozpowszechniane bezich zgody.
ISBN 978-83-7564-389-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Przedmowa

Drodzy Czytelnicy!

Oddajemy w Wasze ręce zbiór opowiadań i wierszy wyróżnionych w konkursach zorganizowanych w latach 2010-2012 przez portal literacki PubliXo.com.

Autorów tekstów zawartych w niniejszej antologii różni prawie wszystko – wiek, zainteresowania, doświadczenie życiowe. Łączy – pasja pisania i umiejętność ubrania w słowa tego, co opowiedziała im wyobraźnia.

Owa różnorodność siłą rzeczy znalazła odzwierciedlenie w utworach zawartych w niniejszej antologii. Mamy nadzieję, że w tym swoistym „patchworku literackim” każdy z Was znajdzie coś dla siebie. Życzymy miłej lektury!

Redakcjawydawnictwa My Book

i portalu literackiego PubliXo.com

ANNA PELZELMagdalena Woźniak

Karczmarz właśnie pochował ostatniego kota w Habelschwerdzie1. Zwierzak padł, tak jak pozostałe, na koci tyfus. Teraz już nie będzie komu chronić ziarna w spichrzu, ale też jest nadzieja, że zaraza wreszcie się skończy.

Lorenz Pelzel był przystojnym mężczyzną w sile wieku, z dobrze prosperującą karczmą oraz młodą żoną Anną. Po śmierci pierwszej żony w połogu i stracie nowo narodzonego synka przez wiele lat nie chciał słyszeć o żadnych pannach ani wdowach, które podsuwano mu na żony. Zajął się rozbudową karczmy, żeby udzielać noclegu, a nie tylko wydawać posiłki i warzyć piwo.

Zatraciłby się w tej pracy całkiem, gdyby pewnej wiosny nie usłyszał radosnego śmiechu wychodzącej z kościoła Anny. Zauważył ze zdziwieniem, że świat ponownie stał się dla niego pięknym miejscem, zamieszkałym przez ponętne kobiety, których obecność nie jest mu już obojętna. Dziękował Bogu za każdy dzień, podczas którego w jego domu rozbrzmiewał śmiech ukochanej żony.

– Anno – Lorenz Pelzel trzymał w dłoniach drewnianą skrzynkę – cóż to jest?

– Kciuk. Zasuszony. Schowałam go do skrzynki, bo nie lubię, jak leży między przyborami do szycia.

– Anno, na litość boską, skąd go masz?

– Och! Pamiętasz, mój drogi, pielgrzyma? Zeszłej jesieni poprosił o nocleg. Dał mi to jako zapłatę. – Potem dodała szeptem: – Odcięli go jakiemuś złodziejowi. Ponoć ma pomóc na płodność.

Lorenz zamknął szkatułkę. Minę miał nadal zmartwioną. Trudno ustalić, czy z powodu braku potomka po dwóch latach małżeństwa, czy z powodu palca. Oddał skrzynkę żonie.

– Obiecaj, że nie będziesz się chwalić tym prezentem.

Policzki Anny się zarumieniły. Właściwie to może obiecać. Wszyscy, oczywiście w tajemnicy, zdążyli zobaczyć już niecodzienny prezent. No, wszyscy oprócz Lorenza.

* * *

Anna Pelzel zmierzała stromymi schodkami w stronę rynku, a potem ku położonemu w najwyższym punkcie miasta kościołowi Świętego Michała Archanioła. Spieszyła na mszę, ale głowę zaprzątały jej sprawy wcale nie duchowe, a jak najbardziej przyziemne, domowe, a szczególnie inwazja myszy, które zalęgły się w spichrzu po tym, jak zaraza wybiła koty.

Zatrzymała się u szczytu kamiennych schodków i spojrzała w dół. Czuła na plecach jego wzrok tak wyraźnie, jakby to był dotyk. Spod białego czepka mężatki wymykały się kosmyki ciemnych włosów, policzki zarumieniły się od marszu, kaftan falował od szybkiego oddechu. Jak nie podziwiać tak pięknego widoku? Przechodzący mężczyźni spoglądali na Annę, ale to nie ich wzrok poczuła na plecach.

Franz?Zimny dreszcz przebiegł po karku Anny.

A jednak nie. Ktoś całkiem inny. Inspektor Bojaźni Bożej, który od czterech lat szpiegował, zakradał się pod okna, podsłuchiwał i wwiercał w duszę małymi, chytrymi oczkami. Od samego spojrzenia każdy czuł się winny naruszenia moralności. Każdy, ale nie Anna. Okręciła się na pięcie, zamiotła czarną spódnicą i już jej nie było.

Oczywiście początkowo, gdy ustanowiono urząd strażnika moralności w 1636 roku, Anna uwierzyła matce, że to z powodu zbyt głośnego śmiechu i zamiłowania do błyskotek u młodych panien powołano Inspektora. Szesnastoletnia dziewczyna odkrywała właśnie swoją kobiecość, gdy Ferdynand III Habsburg, właściciel hrabstwa kłodzkiego, został cesarzem rzymskim i postanowił rozprawić się jak należy z heretykami oraz niemoralnym zachowaniem. Trudno powiedzieć, co było dla władcy ważniejsze. Jedni powiadali, że najbardziej chodziło o wytępienie zwolenników Kaspara Schwenkfelda oraz luteranów, inni, że o nieobyczajne zachowanie. Tak czy inaczej, na ulicach Habelschwerdy pojawiła się postać Inspektora, który miał ręce, a raczej oczy i uszy pełne roboty. Szpiegował obywateli, czy przestrzegają praw kościelnych i bożych. Zależnie od ciężaru winy, karano chłostą, napiętnowaniem lub śmiercią. Za przestępstwa mniej ciężkie, na przykład przedmałżeńskie pocałunki narzeczonych, przykuwano winnych do pręgierza, który ustawiono na Małym Rynku.

* * *

– Ktoś o was pyta, Anno. – Służąca, która sprzątała karczmę, wskazała na drzwi.

Stała w nich stara kobieta z wiklinowym koszem. Od całej postaci biła pewność siebie. To nie była niedołężna babuleńka, co przyszła po jałmużnę. Wzbudzała respekt, pomimo skromnego, gminnego odzienia.

– Wejdźcie proszę, siadajcie – zaprosiła Anna, a do służącej zawołała, żeby przyniosła piwo, mięso i chleb.

– Mam dla ciebie koty. W koszu – odrzekła przybyła.

Anna ucieszyła się. Od kiedy pomór wybił wszystkie te zwierzęta w Bystrzycy, nie było żadnego, żeby chronił zboże w spichrzu. Myszy lęgły się bez opamiętania. W okolicznych wioskach, jak tylko dotarła wieść o zarazie, natychmiast pochowano koty, żeby sprzedać je za niebotyczne sumy. Można się było oczywiście targować, ale kiedy myszy wyżerają resztki zapasów i dobierają się do ziarna na siew, koszty kociaka przestają wydawać się zbyt wysokie.

Podczas gdy babka jadła, Anna otworzyła kosz i uśmiechnęła się. Zobaczyła kłębowisko białych futerek w rude łaty, matkę z całym miotem. Małe, urodzone tej wiosny, ssały z zapałem, a kotka otworzyła oczy, gdy padło na nią światło świecy. Wspaniale! Matka nie ucieknie, dopóki karmi młode, a one nauczą się, że nowe gospodarstwo to ich dom.

– Ile chcecie, babko, za koty?

– Od ciebie nie wezmę pieniędzy.

Anna uniosła brwi ze zdziwienia.

– Jest jeszcze on. – Starucha wygrzebała z kosza całkiem czarnego kociaka. – Zaopiekujesz się nim.

– Czemu on się tak różni od pozostałych?

Kobieta uśmiechnęła się i bez słowa przeżuwała chleb.

– Skąd, babko, przyszliście?

– Z Droszkowa.

Z Droszkowa? Anna w zamyśleniu wzięła czarnego kociaka na ręce. Nagle karczma znikła, a ona sama stała na kłodzkim rynku. Na jego środku… mój Boże! Na środku płonął stos, a razem z nim trzy kobiety. Anna stała wciśnięta w tłum, czuła żar bijący od ognia. Snopy iskier strzelały z polan, jęzory ognia lizały już nogi nieszczęśnic, ich jęki przeszły w krzyk przerażenia.

Odłożyła kociaka do kosza i widzenie umknęło. Stara kobieta przerwała jedzenie i patrzyła na Annę. Wiedziała już, że dokonała dobrego wyboru.

– Nie obawiaj się. To było sześćdziesiąt lat temu i wszystkie trzy były niewinne.

– Skąd wiesz, co ja… – Anna udławiła się własnymi słowami.

– To nie jest zwykły kot, który łowi myszy. Oczywiście też to robi, w końcu jest kotem, ale ma pewien dar. Podobnie jak ty.

Niczego więcej Anna nie dowiedziała się od babki, chociaż zasypywała ją pytaniami. Stara nie dała się też namówić na nocleg. Skończyła posiłek i po prostu wyszła z karczmy. Gdy Anna po krótkiej chwili wybiegła za nią, żeby chociaż dowiedzieć się, jak się kobieta nazywa, na drodze nie było już nikogo.

Kocięta wraz z kotką zaniosła do spichrza. Przygotowała im przytulny płytki kosz i nalała do miseczki mleko. Obok położyła kawałek mięsa, który zostawił jakiś gość.

– Musisz jeść, żeby karmić – powiedziała do kotki i posmutniała. Tak bardzo chciałaby mieć swoje własne dziecko.

– Chodź do mnie, Brudasku.

Wyjęła z kosza czarnego kocurka i ucałowała go w pyszczek. Kociak przymknął oczy i oparł główkę o jej ramię. I wtedy znów to się stało. Zalany promieniami zachodzącego słońca spichrz znikł, a Anna nagle znalazła się na podwórzu za karczmą, w zimowy wieczór. Wybierała polana, które chciała dorzucić do ognia, gdy poczuła, że ktoś ją obłapił od tyłu, jedną ręką zgniatając piersi, a drugą starając się wsunąć między nogi. Szarpnęła się i chciała krzyknąć, ale mięsista łapa zakryła jej usta.

– Cicho bądź, głupia.

Rozpoznała głos Franza, sąsiada. Anna szarpała się, ale Franz był silny. Na szczęście Lorenz wyszedł na poszukiwanie żony i wołał ją już od progu karczmy. Franz puścił Annę i skrył się w mroku za stosem drew.

Widzenie odeszło i teraz trzymając kotka, Anna przypomniała sobie to zdarzenie sprzed kilku miesięcy. Nie było to ani pierwsza, ani jedyna taka przepychanka z sąsiadem. I wiedziała, że jeśli tylko poskarży się komukolwiek, wina zostanie przypisana nie Franzowi, lecz jej, Annie. Była kobietą, czyli istotą, której nie wolno wierzyć.

– Gdybyś tak mógł pokazać mi także przyszłość – szepnęła do zwierzątka, wkładając je do koszyka.

W karczmie zebrało się wielu gości, pili piwo i słuchali opowieści gospodarza z Droszkowa. Lorenz uwijał się, nalewając piwo do wielkich kufli i roznosząc gościom. To był dobry dzień, targowy, wielu kupców zjechało do miasta, a teraz przyszło do karczmy po udanych transakcjach. Karczmarz co chwilę wpadał do kuchni i pokrzykiwał na kucharkę, żeby podawała kaszę ze skwarkami, chleb i pieczyste. Anny nie było, a przydałaby się jeszcze jedna para rąk. Gdzież ona znikła?

Rozmowa przy stołach zeszła na czary i czarownice. Lorenz słuchał, o czym mówią goście, i był coraz bardziej zły. W głębi duszy bał się donosu. Mało to razy oskarżono kogoś z czystej zazdrości? A jeszcze Anna trzymała ten zasuszony kciuk i miała przekonanie, że pomoże na płodność. Opowie byle komu i kłopoty gotowe.

Gawędziarz zaczął opowiadać historię sprzed sześćdziesięciu lat, gdy Anna weszła do karczmy. Nikt nie zauważył momentu, gdy się pojawiła. Lorenz kiwnął na nią, ale nie widziała go, zasłuchana w opowieść.

– Trzy kobiety posądzono o czary – ciągnął nieznajomy. – Najpierw wsadzono je do beczek, aby nie miały kontaktu z ziemią. Jak wiadomo, właśnie od ziemi czarownica czerpie siłę. Po próbie wody sąd orzekł, że kobiety są winne, i spalono je na stosie, na środku kłodzkiego rynku.

– A cóż takiego uczyniły? – spytała Anna.

Gospodarz spojrzał na nią uważnie, a Lorenza przeszedł dreszcz. Może to prowokacja, na którą Anna daje się nabierać? Wieczorem stanowczo rozmówi się z żoną. Jest młoda i niedoświadczona, a on niejedno widział. Jeśli będzie potrzeba, użyje swoich mężowskich praw, aby wyegzekwować posłuszeństwo.

– Jedna była wdową, miała duże gospodarstwo i dobrze sobie radziła. Chodził za nią taki jeden, ale nie chciała go za męża. To poszedł do sądu i powiedział, że ona rzuca czary.

– A pozostałe?

– Druga to była jej córka. Uznano, że została poczęta w nieczysty sposób. Była pogrobowcem. Urodziła się jakieś pół roku po śmierci ojca. A trzecia – westchnął – to była moja prababka z Jaszkowej.

Żuł chwilę chleb, popił łykiem piwa i opowiadał dalej:

– Leczyła ludzi ziołami. Ten, co chciał ożenić się z bogatą wdową, poszedł do prababki po coś na miłość. Przegoniła go. Mówiła, że leczy ciało, a nie duszę. Naprzykrzał się, więc dała mu lubczyk, ale oczywiście nie podziałał. Wdowa go nie chciała i już.

Cisza zapadła w karczmie.

– A gospodarstwo? – spytała Anna.

Lorenz stojący za ladą posłał jej spojrzenie pełne dezaprobaty.

– Przeszło na własność Kościoła.

Ledwo gawędziarz wypowiedział te słowa, Lorenz szybko oznajmił, że stawia kolejkę obecnym, i zawołał Annę, żeby roznosiła kufle. W kącie zbeształ ją za zachowanie.

Gwar i śmiech wróciły do karczmy. W bieganinie między stołami gości a beczką piwa Annie zakręciło się w głowie. Upadła, rozcinając sobie dłoń. Lorenz kazał służącej zaprowadzić żonę do pokoju.

Kiedy ostatni z gości opuścił karczmę i Lorenz przyszedł do sypialni, Anna miała okład z krwawnika położony na ranie i obwiązany płótnem. Spała, co nie było jej zwyczajem, gdyż zawsze dotąd czekała na męża, aż przyjdzie. Usiadł na brzegu łóżka i patrzył na śpiącą żonę. Pogładził czule jej włosy, pochylił się i pocałował ją w skroń. Pachniała cudownie. Cóż z tego, że niebędziemy mieli potomka – pomyślał Lorenz. Albo jestem za stary,albo taka jest wola Boga. Mamy dobre życie i nie należy kusićlosu.

Rano Anna wstała wcześnie i zabrała się za gospodarskie prace na tyle, na ile nie przeszkadzała skaleczona dłoń. Od razu też pobiegła do swoich pupili z garnuszkiem mleka. Zgarnęła Brudaska na ręce, gdy tylko wygramolił się z płytkiego kosza. Znowu doznała dziwnego uczucia. Naraz ranek zamienił się w wieczór, dzwony kościelne wzywały na nabożeństwo majowe, a słońce chyliło się ku zachodowi. Anna w świątecznej sukni kręciła się po obejściu, czekając na męża, gdy nagle zza węgła karczmy wyszedł Franz. Chwycił ją i starał się pocałować. Kobiecie udało się wyrwać z jego rąk i z całej siły uderzyła go w twarz. A potem jęknęła z bólu, bo świeża rana zaogniła się.

Ból ocucił Annę, usiadła na słomie i wypuściła kotka. Nie pamiętała takiego zdarzenia. Coś tu się nie zgadzało. Po chwili ochłonęła i sięgnęła po kotka jeszcze raz. To, co ujrzała podczas wizji, napełniło ją przerażeniem. Już po mnie – wyszeptała. – Jak mogłeś,obleśny dziadu! Jak mogłeś? Chwileczkę. Przecież to się dopiero zdarzy! Anna zastanawiała się dłuższą chwilę.

Zbliżał się wieczór. Anna krzątała się po izbie. Wezwała służącą i wydała jej sekretne polecenie. Dłuższą chwilę szeptała w kącie izby, tłumacząc dziewczynie dokładnie, co powinna zrobić. Po rozmowie służka natychmiast wybiegła z karczmy w kierunku rynku, zatem Anna, przebrana już do kościoła, sama zebrała obierki do garnka i wyszła wyrzucić je na stos odpadków obok chlewika. W przedwieczornej ciszy rozległ się dźwięk dzwonu, a silne męskie ręce objęły Annę. Poczuła zapach piwa z ust Franza, gdy starał się skraść jej pocałunek. Udało się jej wysunąć z jego ramion, po czym chlasnęła go po gębie tak mocno, że zabolała ja ręka. Franz syknął:

– Zapłacisz mi za to. – Po czym zrobił w tył zwrot i uciekł.

Następnego ranka Anna została wezwana do sądu. Wszystko odbyło się tak szybko, że zdążyła tylko powiedzieć służącej, aby przekazała wiadomość Lorenzowi. Nawet nie zajrzała do kociaków. Zaprowadzono ją do sądu miejskiego i postawiono przed najwyższymi urzędnikami. Z boku, przy stoliku zasiadł protokolant.

Sędzia odczytał oskarżenie wniesione przez Franza, jakoby Anna była czarownicą i jako różdżki używała zasuszonego kciuka. Sędzia zapytał, czy oskarżona przyznaje się do winy.

– Jestem niewinna – odparła Anna. – Nie uprawiam czarów.

– A zasuszony kciuk do czego jest ci potrzebny?

– Na pewno nie do tego, co twierdzi Franz.

W końcu Anna wyjaśniła, skąd ma ten przedmiot i czego się po nim spodziewała. Sędzia nadal nie był pewien jej niewinności i zaczął rozważać, czy nie wysłać jej na badania, jak określano wówczas tortury.

– Dlaczegóż to szanowany obywatel miałby kłamać przeciwko swojej sąsiadce i żonie przyjaciela, gdyby nie była to prawda? – zapytał sędzia, a protokolant skrobał gęsim piórem po papierze, zapisując każde słowo.

Wtedy Anna wciągnęła głęboko powietrze i oznajmiła, że chce coś jeszcze dodać.

– Proszę wezwać Inspektora Bojaźni Bożej – powiedziała donośnym, pewnym siebie głosem. – Po to stoi na straży moralności, żeby wiedzieć, że jestem niewinna.

Posłano zatem po Inspektora. Sędzia wstał i konferował z nim w drugim końcu sali, a mówili tak cicho, że niczego nie można było usłyszeć. Anna widziała tylko uniesione ze zdziwienia brwi Inspektora.

– Tak, hm. – Sędzia zasiadł z powrotem przy stole. – Nie może być tak, że obywatel przechowuje w domu zasuszony palec złodzieja i powoduje zamieszanie wśród bogobojnych ludzi.

Po czym nakazał posłać po szkatułkę z kciukiem.

Następnego dnia na Małym Rynku komisyjnie spalono zawartość skrzynki, odnotowując wszystko szczegółowo w protokole. Annę uznano za niewinną i wręczono jej dokument poświadczający oczyszczenie z zarzutu o czary. Franza pouczono, że jeśli jeszcze raz Inspektor zobaczy, jak naprzykrza się Annie, to dostanie karę pręgierza.

Od tego dnia czarny kociak sypiał w pokoju swojej pani. Ponadto Anna kazała spakować trochę chleba, mąki, jaj, garnek gęsiego smalcu i dzban piwa oraz zaprząc do wozu. Pojechała do Droszkowa, odszukać starą kobietę. Brudasek spał na jej kolanach podczas podróży. Wypytywała ludzi o babkę, aż dowiedziała się, że nazywają ją Janową i mieszka w marnej chatce na skraju wsi. Kazała parobkowi wnieść kosz z jedzeniem do środka, a potem czekać na zewnątrz, koło konia.

Babka spokojnie patrzyła na wóz, który zajechał, chłopaka z koszem i Annę wydającą polecenia. Kiwnęła głową, wskazując miejsce na drewnianej ławie. Młoda jest, ale ma charakter – pomyślała. I wie, czym jest wdzięczność.

Anna przysunęła się bliżej, żeby opowiedzieć o procesie i gospodarzu, który wspominał starą historię spalenia czarownic. Stara kiwała głową i uśmiechała się. Nie usłyszała niczego, o czym by wcześniej nie wiedziała.

– Nie obawiaj się, dziecko. To były niewinne kobiety. Jeszcze nigdy żadna czarownica nie spłonęła na stosie – zarechotała.

Patrzyła na to piękne dziewczę i w smutnej twarzy widziała tęsknotę, a nawet prośbę. Cóż, skoro mogę pomóc? – pomyślała. Jednocześnie wiedziała, że ma już bardzo mało sił.

– Powiadasz, że nie macie dzieci?

Anna potwierdziła ruchem głowy. Oczy zaszkliły się i pociągnęła nosem.

– Pokaż, zobaczę, co się dzieje. – Babka położyła rękę na brzuchu Anny i przymknęła oczy. – Masz problem, ale może coś zaradzimy.

Po dłonią poczuła chłód. Zawsze takie odczucie wywoływały w niej chore miejsca. Były zimne i domagały się ciepła. I ona im to ciepło dawała, a wtedy były uleczone.

Kiedy Janowa poczuła mrowienie w dłoni, uśmiechnęła się lekko. Oznaczało to, że fluidy, które leczą, zaczęły przepływać do chorego brzucha Anny. Trwało to długo, zbyt długo jak na wątłe siły starej kobiety. Wytrzymała jednak tyle czasu, ile powinna, a potem uniosła dłoń i ujęła w nią drobne, zgrabne palce Anny. Kobieta instynktownie nakryła drugą dłonią pomarszczoną rękę babki. Janowa zebrała w sobie porcję energii i ponownie skierowała ku Annie.

Po chwili długiej jak dwa pacierze zabrała ręce i wyszeptała:

– Dzisiaj kładź się ze swoim mężem, a poczniesz dziecko. A teraz już jedź, bo muszę odpocząć.

Babka tak długo patrzyła za odjeżdżającym wozem, aż znikł jej na horyzoncie. Ileż to lat temu była podobnie młoda i piękna? Szkoda, żenie mogę czarami przywrócić młodości. Albo chociaż sił – westchnęła i poczłapała do izby. Czuła, że widziała Annę po raz ostatni. Nadchodził kres jej dni.

Inspektor szedł na wieczorny obchód, gdy usłyszał turkot wozu i stukot końskich kopyt. Spojrzał na drogę i z przyjemnością stwierdził, że obok parobka na wozie siedzi Anna. Piękna, wyprostowana, z rumieńcami na policzkach. Przypomniał sobie, że ze dwie niedziele temu, również wieczorem, spotkał służącą z karczmy. Biegła na majówkę, ale zatrzymała się, żeby się zwierzyć ze swoich obaw co do sąsiada.

Franz rymarz? – Inspektor nie chciał wierzyć. – Jeden z najbardziejszanowanych obywateli?

Kiedy służka oddaliła się, popędził co sił w kierunku domu Franza. Właściwie chciał go ostrzec, że ktoś knuje spisek, bo żadną miarą nie wierzył w brednie, które usłyszał. Żeby dotrzeć do domu rymarza, Inspektor musiał przejść koło karczmy. Z nawyku szedł cicho, opłotkami, można powiedzieć, że skradał się. W ciszy wieczoru rozległ się nad miastem czysty dźwięk dzwonu, wzywającego na nabożeństwo. Na podwórzu za karczmą Inspektor zobaczył ruch. Zatrzymał się i rozchylił gałęzie tarniny, która rosła za płotem. Zaklął niestosownie do piastowanego urzędu, gdy ostre ciernie zerwały mu czapkę z głowy, ale nie szukał jej, ciekawy, co się wydarzy. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że Franz obmacuje obleśnie Annę i usiłuje ją pocałować. Zwinna dziewczyna wysunęła się z jego uścisku, gdy starał się ją obrócić, i spoliczkowała napastnika. Rękę miała owiniętą płótnem.

Inspektor wycofał się chyłkiem. Miał nadzieję, że na tym historia się skończy, a on opowie ją kiedyś Franzowi, gdy jego dług za usługi rymarskie znacząco urośnie. Właściwie to ktoś mógłby zapytać, czemu nie wszczął dochodzenia w tej sprawie, ale któż mógłby być tą osobą? Nikt poza nim nie widział wydarzenia, a któż uwierzyłby Annie?

Rankiem następnego dnia wezwano go do sądu.

– Anna twierdzi, że Franz jej się wiele razy naprzykrzał i oskarżył ją z zemsty. To ona kazała wezwać ciebie, żebyś poświadczył, że jest niewinna.

– A skąd ja mam wiedzieć…

– Wczoraj wysłała do ciebie służącą z informacją na ten temat – przerwał mu w pół słowa sędzia. – A także twierdzi, że widziała ciebie w krzakach na tyłach karczmy, gdy szarpała się z Franzem. Dopiero gdy ochłonęła, zrozumiała, że dziwny przedmiot, który błyszczał pomiędzy gałęziami, to była twoja… łysina.

Inspektor odgonił od siebie wspomnienia i zaczął rozmyślać, skąd weźmie pieniądze na zapłatę dla rymarza.

JELENIEKatarzyna Sieradzka

Był środek nocy, a polowanie jak dotąd można było zaliczyć do niezwykle udanych – żadna zwierzyna nie zakłóciła wspaniałego spokoju, sprzyjającego zacieśnianiu przyjacielskiej atmosfery. Dwóch myśliwych lekko chwiejnym krokiem zmierzało w stronę strażnicy, zachowując się o wiele za głośno, niż na myśliwych przystało. Jeden czkał miarowo, drugi człapał niezgrabnie w za dużych walonkach, kląskających raz po raz w kałużach błota. Tereny podmokłe, nie ma co. Żab zatrzęsienie, dzików jak na lekarstwo. A to dziwne, bo dziki być powinny. Tuż za polaną majaczyło pole kukurydzy. Te skubane świnie w zeszłym roku zeżarły chyba z pół hektara. Dzisiaj z cierpliwością chorego myśliwi wysłuchali żalów właściciela pola, który zanim ich pożegnał, dokładnie opisał, co z czego powinni dzikom powyrywać i gdzie im powinni strzelby włożyć. Wzięli sobie te polecenia do serca, ale pech chciał, że dzików brak. Wczłapali niezdarnie na strażnicę, zadowoleni, jakby na tym właśnie polegało polowanie.

– Józwa… – zaczął ten wyższy i przystojniejszy – zimno mi.

Józwa roześmiał się rubasznie, jakby tylko czekał na hasło, i wyciągnął ze skórzanej myśliwskiej torby butelkę bez etykiety. Koledze najwyraźniej zrobiło się cieplej, bo ochoczo przysiadł się bliżej. Polowania, rzecz święta – wiadomo, pić nie wolno. Ale dzisiaj było wyjątkowo zimno. A noc długa… Ktoś dziki odstrzeliwać musi, a czas leci szybciej, gdy to coś się przygryzie, to coś łyknie – czy ciepłego, czy rozgrzewającego w inny sposób. W każdym razie obaj mieli tyle rozsądku, by zostawić strzelby bezpiecznie oparte o brzeg ścianki i by miast wystawiać własną podzielność uwagi na próbę, skupić się na jednej rzeczy. W tej chwili szklaneczka była priorytetem.

– Eustachy, ja cię tak kocham – wyznał ten przysadzisty, zdradzając jednocześnie lepiej niż najlepszy alkomat, że spożywany trunek oprócz funkcji rozgrzewającej miał parę innych… mocnych cech.

Stachu nie odpowiedział, bo właśnie coś przykuło jego uwagę.

– Józwa! Jeleń!

– Jo! Pierdolisz!? – Józwa zerwał się jak na dźwięk komendy „baczność”. Jedną ręką poprawił czapę, a drugą przyłożył do oczu oblepioną meszkami lornetkę. Wiele nie wypatrzył, ale co jak co, jelenia nie sposób z niczym innym pomylić.

– Jaaa… Jeleń! – bardziej wyraził dziecięcy zachwyt, niż potwierdził. – Co teraz?

– Jak to co? Strzelaj! Albo nie! Poczekaj… Lepiej ja strzelę!

– Z mojej Miry!? Ani się waż!

– Puszczaj! Ty już naładowałeś, ja nie mam naboi pod ręką!

– Z mojej Miry!!!? Ani się waż!

– Cicho, bo spłoszysz!… Józek, puść, ja dam se lepiej radę. Patrz, patrz! Wraca w las.

Józek się uspokoił, nie było czasu na potyczki o broń. Eustachy z największą precyzją, na jaką było go stać w tym momencie, wymierzył i strzelił. Bach! Bach!

– Zwierzok padł – zauważył Józek nieco naburmuszony.

– Patrz, jakie mam oko, Józek! Z takiej odległości jelenia żem trafił!

– Oko!? Stachu! To nie twoje oko! To moja Mira! Ona nie do końca sprawna jest, cosik w prawo zbacza. Inaczej gówno byś ustrzelił!

– Ja ci dam gówno! To ty masz gównianą broń, jak na prawo znosi! A moje oko takie wprawne, że nawet wie, jak celować, gdy strzelba trefna!

– Uch, ty!