Hyperion - John Keats - ebook

Hyperion ebook

John Keats

4,5

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.
A dual Polish-English language edition.

Hyperion” jest jednym z najważniejszych – choć nigdy nieukończonych – utworów poetyckich angielskiego poety romantycznego Johna Keats (ur. 1795 w Moorgate w pobliżu Londynu, zm. 23 lutego 1821). Poemat jest oparty na wątku zaczerpniętym z mitologii greckiej, który opowiada o tym, jak Tttan Hyperion, będący pierwszym greckim bogiem słońca, został zastąpiony przez Apollina.

Hyperion” is one of the major poems of the English Romantic poet John Keats. The poem is based on the tale from Greek mythology that tells how the Titan Hyperion, the first Greek sun god, was replaced by Apollo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 65

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




John Keats

HYPERION

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej A dual Polish-English language edition

Na język polski przełożył Jan Kasprowicz From English into Polish translated byJan Kasprowicz

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

Hyperion

Księga I.

W głębokich mrokach posępnej doliny,

Z dala od świeżych oddechów poranka,

Żarów południa i gwiazdy wieczornej,

Usiadł Saturnus, jako głaz, spokojny

I tak milczący, jak owo milczenie,

Co go otacza wokoło; nad głową

Las mu się zwieszał na lesie, jak ciemna

Chmura na chmurze. Ani jeden tutaj

Nie wkradł się powiew, tyle sił mający,

Ile ma cichy dnia letniego podmuch,

W dal unoszący źdźbła pierzastej trawy:

Liść tu umarły zostawał, gdzie upadł.

Samotny potok wlókł się oniemiały

I coraz bardziej malał i pochmurniał

Z żalu nad bóstwa swojego upadkiem:

W trzcinach i łozach wylękła Najada

Usta swe zimnym zamykała palcem.

W piasku nadbrzeżnym ślady stóp szerokich,

Ale idące do tego li kresu,

Dokąd on dotarł, by spocząć i zasnąć.

Dłoń jego stara, zgrzybiała, olbrzymia,

Legła na ziemi darnistej, bezwładna,

Martwa, bez berła; oczy mu przywarły

Ciężkie powieki, a głowę obwisłą

Tulił do ziemi, jakby nadsłuchiwał,

Czy przyjdzie pomoc od Matki odwiecznej.

Zdawałoby się, iż żadna go siła

Z miejsca nie ruszy, gdy wtem ktoś się zbliżył

I, ze czcią wielką schyliwszy się nad nim,

Przyjazną ręką łagodnie się dotknął

Jego barczystych, przepotężnych ramion.

Pierwszego świata była to bogini.

Przy jej postaci rosła amazonka

Równałaby się pigmejce. Za włosy

Pochwyciłaby Achilla i zgięła

Kark mu ku ziemi; lub też jednym palcem

Iksyonowe wstrzymałaby koło.

Lica jej były ogromne, prawdziwie,

Jak to oblicze memfijskiego Sfinksa,

Co gdzieś w dziedzińcu stanął pałacowym,

Kiedy mędrcowie, szukając mądrości,

Zwracali oczy swe ku Egiptowi.

Lecz do marmuru jakże niepodobnem

Było to lice! Jakże było pięknem,

Jeśli ból wielki nie uczynił bólu

Jeszcze piękniejszym od samej piękności!

W jej wzroku czyhał jakiś strach wylękły,

Jak gdyby klęska zaczęła się właśnie,

Jakby w dniu burzy przednia straż chmur ciemnych

Już rozpoczęła swój posiew nieszczęścia,

A czarny hufiec jął nagromadzonym

Pracować grzmotem. Jedną rękę swoją

Do bolesnego przycisnęła miejsca,

Gdzie u człowieka słychać serca bicie,

Jakby łam właśnie, chociaż nieśmiertelna,

Czuła ból krwawy. Drugą na Saturna

Złożywszy karku przegiętym, otwarte

Zbliżyła wargi w stronę jego uszu

I uroczystym, głębokim, organnym

Rozbrzmiała dźwiękiem w żalne, smutne słowa,

Które w akcentach naszego języka –

O jakże słabych, ażeby wyrazić

Pierwotnych bogów rozlewną wymowę! –

Takieby miały znaczenie: „Saturnie!

Otwórz swe oczy! – jakkolwiek dla czego,

Ty stary, biedny mój królu?! Pociechy

Nie mam ja żadnej dla ciebie – nie, żadnej!

Nie mogę rzeknąć: „Czemuś zasnął, panie?”

Albowiem niebo już cię opuściło,

I ziemia boga nie widzi w pobitym,

I morze z swoim uroczystym szumem

Odbiegło berła twojego, i wszystkie

Wokół przestwory przestały ulegać

Twej osiwiałej, dawnej królewskości.

Grzmoty, nowego świadome rozkazu,

Opornie tylko huczą ponad naszym

Upadłym domem, a twa błyskawica,

Niedoświadczoną kierowana ręką,

Niszczy i pali te, ongi spokojne,

Nasze dzierżawy. O czasy bolesne!

O chwile, długie, jak lata! Przechodząc,

Tak wydałyście tą potworną prawdą,

Tak ją do naszych trosk i ciężkich zgryzot

Przycisnęłyście, że niedowierzaniu

Zabrakło miejsca na oddech. Saturnie!

Spij-że, śpij dalej! O lekkomyślności!

Jakże ja mogą zakłócać tę ciszę,

Tę snu twojego samotnię! Jak mogę-ć

Otwierać oczy, pogrążone w smutku?

Spij, a ja płakać u stóp twoich będę.”

Jak kiedy w letniej, w sen zaklętej nocy

Potężnych lasów dumne senatory,

Wyniosłe dęby, w zielonych delijach,

Oczarowane przez gwiazdy żarliwe,

Śnią, śnią noc całą, nie drgnąwszy ni razu,

Chyba że jakiś powolny, samotny

Przypłynie powiew, by skonać w te tropy,

Jak gdyby tylko jedną miało falę

Przypływające powietrze: – tak samo

Przyszły i przeszły jej słowa; a ona.

Zalana łzami, schyliła ku ziemi

To swoje piękne i szerokie czoło,

Tak, że jej gęste, spadające włosy

Podścieliły się przemiękkim jedwabiem

Pod wielkie stopy Saturna. Już księżyc,

W leniwych płynąc odmianach, swe cztery

Srebrzyste pory rozsiał pośród nocy,

A owych dwoje widać wciąż bez ruchu,

Podobnych rzeźbom w sklepieniach katedry:

Ten bóg skostniały leżał wciąż na ziemi,

A u stóp jego płacząca bogini.

Nareszcie przyszedł czas, gdy Saturn stary

Podniósł powieki nad zblakłą źrenicą

I ujrzał stratę, swojego królestwa,

I wielki smutek i mrok tego miejsca,

I tę na klęczkach uroczą boginię,

I trzęsąc brodą, jak osika trzęsie

Swojem liściwiem, zaczął bełkocącym

Szeptać językiem: „Theo! złocistego

Hyperiona nadobna małżonko!

Czułem cię przedtem, nim jeszcze ujrzałem

Twoje oblicze: spojrzyj na mnie! spojrzyj,

Abym nasz wyrok zobaczył w twych oczach!

Spojrzyj i powiedz, azali Saturna

Widzisz tu postać; azali Saturna

Głos tutaj słyszysz; azali to czoło,

To pomarszczone, z królewskiej korony

Odarte czoło jest czołem Saturna?

Któż posiadł władzę, aby mnie tak zgnębić?

Zkąd moc ta przyszła i jak mogła wyróść

W takie nadmiary, gdym ja Przeznaczenie

Zdawał się trzymać w mych żelaznych garściach?!

Lecz tak się stało... I otom zduszony –

Otom niebieskiej pozbawion potęgi,

Oddziaływania na blade planety,

Rozkazywania morzom i wichurom,

Nad żniwiarzami spokojnego władztwa –

Wszystkich tych czynów, któremi najwyższe

Przynosi bóstwo ulgę swemu sercu.

Odbiegłem łona własnego, zgubiłem

Własną istotę, swój byt rzeczywisty,

Gdzieś między tronem, a tym kątem ziemi,

Na którym siedzę. Patrzaj, Theo! patrzaj!

Rozewrzyj oczy wieczyste i wlep je

Hen! w te okręgi! wlep je w te przestworza,

Takie gwiaździste, a przecież tak ciemne,

Tak pełne życia oddechów, a przecież

Takie bezpłodne i puste – w płomienne,

Lecz takiem piekłem ziejące przestworza!

Patrz, patrz, o Theo! i powiedz, czy widzisz

Postać, lub cień jej, torującą drogę

Na dumnych skrzydłach lub płomiennym wozie,

Aby na nowo opanować niebo,

Które przed chwilą straciła!.. Posłuchaj!

Dojrzali muszą iść naprzód! Saturnus

Musi być królem! Tak, złote zawitać

Musi zwycięztwo, paść muszą bogowie,

A zabrzmieć surmy spokojnych tryumfów;

Nad mej stolicy złociste obłoki

Przeuroczyste muszą płynąć hymny,

Tony łagodnych odezw i obwieszczeń

I srebrne muszli wyżłobionych dźwięki!

I nowe piękna stworzymy rodzaje,

Aby się niebios radowały dzieci...

Ja wydam rozkaz... Theo! Theo! Theo!

Ach! gdzie jest Saturn? Słuchaj! gdzie jest Saturn?”

Z wielkiego bólu dźwignął się na nogi,

Ściśnięte pięście wytężył do góry

I druidycznym jął potrząsać włosem,

Że aż kroplistym ociekał mu potem;

W źrenicach jego rozgorzały ognie

I głos mu w krtani uwiązł ze wzruszenia.

Stał i niesłyszał Thei westchnień długich;

Potem, za chwilę, te mu się poczęły

Wyrywać tony: „Ale mogę-ż tworzyć?

Mogę-ż wywodzić kształty? Mogę-ż życie

Innym dać światom? tak! innym istnieniom

By przezwyciężyć i zniszczyć dzisiejsze?

Gdzie drugi chaos?.. Gdzie?!...” Ku Olimpowi

Znalazło drogę to słowo i dreszczem

Przejęło trójkę buntowników. Thea

Zadrgnęła z trwogi, ale w jej wyrazie

Przebłysły jakieś nadzieje, i głosem,

Żywym, lecz pełnym wielkiej czci, wyrzekła:

„To nam pokrzepi ten nasz ród upadły:

Chodź do przyjaciół, dodaj im otuchy!

Znam ich ustronie, boć ztamtąd przybywam.”

I tyle słów jej; a potem z błagalną

Prośbą w źrenicach wstecz zwróciła kroki

Wskroś mrocznej puszczy; Saturn poszedł za nią:

Ona