Hotel Varsovie. Tom 3. Królewski szpieg - Sylwia Zientek - ebook

Hotel Varsovie. Tom 3. Królewski szpieg ebook

Sylwia Zientek

4,7
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lata 60. XVIII wieku. Rzeczpospolita Obojga Narodów coraz bardziej chyli się ku upadkowi, zaś domniemani potomkowie Sarmatów zajmują się jedynie bijatykami, pijaństwem i obżarstwem. W międzyczasie na tron wstępuje król Stanisław August Poniatowski, na zlecenie którego władzę w hotelu Varsovie przejmuje siatka szpiegów i szantażystów, zarządzana przez Antoninę Żmijewską. Wynajęci chłopcy i dziewczęta podsłuchują gości i namawiają ich do określonych przez władcę-marionetkę działań.

Koniec I wojny światowej. Polska po 123 latach odzyskuje upragnioną niepodległość i ponownie pojawia się na mapie Europy, a Polki zacięcie walczą o przyznanie im praw wyborczych. W Warszawie panują szalone lata 20. Wszyscy tryskają optymizmem, rośnie popularność kina niemego
i kabaretów, a w hotelu na Długiej pojawia się klub jazzowy. Jednak dobra passa
Varsovie nie trwa zbyt długo. Sławna kabaretowa osobistość popełnia tam samobójstwo. I to w czasach rozwoju prasy brukowej.

Wiek XXI. Lokatorzy walczą o odzyskanie praw do nieruchomości
na warszawskiej Pradze.

Hotel Varsovie. Królewski szpieg to trzecia część cyklu autorstwa Sylwii Zientek, która zgrabnie i z niezwykłą dbałością o szczegóły odtwarza Warszawę sprzed wieków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 610

Oceny
4,7 (19 ocen)
13
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sylwia Zientek

HOTEL VARSOVIE

Królewski szpieg

Copyright © by Sylwia Zientek, MMXIX

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Mimo tak wielkie płci naszej zalety,

My rządzim światem, a nami kobiety.

Ignacy Krasicki, Pieśń IV

Chodź na kawę, Warszawo

Siądziemy tylko we dwie

Popatrzymy nad kawą

Jak pięknie zmieniasz się

W mych oczach, Warszawo

Znajdziesz, co w nich jest od lat

Me skromne „dzięki ci!”.

„Dzięki ci” bez słów.

Fragm. piosenkiChodź na kawę, Warszawo, Ireny Santor, słowa Jacek Cygan

Szczęśliwość to płaszcz czerwonego koloru o podszewce w strzępach; gdy chcesz się nim otulić, wszystko tarmosi wiatr i stoisz zaplątany w tych zimnych łachmanach, które uważało się za tak ciepłe.

Z listu Gustawa Flauberta do Maxime’a Du Campa, Croisset 7.04.1846 r.

Mojemu mężowi Bartkowi, z podziękowaniami za wsparcie i za to, jak dzielnie znosi moje szaleństwa

Katalog najważniejszych postaci

Wiek XVII

Kalina Żmijewska – żona Laurentego Żmija, następnie Joachima Żmijewskiego, matka karła Franciszka

Franciszek Żmijewski – nieślubny syn Kaliny, karzeł, właściciel hotelu Varsovie

Barbara Żmijewska – trzecia żona Franciszka, później żona Mikołaja Orzechowskiego

Lucjan Żmijewski – syn Franciszka z pierwszego małżeństwa

Mikołaj Gedeon Orzechowski – ubogi szlachcic, gość hotelu Varsovie

Wawrzyniec Orzechowski – wuj Mikołaja, zagorzały sarmata, sędzia ziemski z Lublina

Adelajda Baranowska – piękna mieszczka (z domu Czechowicz), w której zakochuje się Mikołaj Orzechowski

Eufrozyna Szpakowska – żona Tomasza Szpakowskiego, malarka

Kunegunda Maślakówna – córka złotnika z ulicy Krzywe Koło, czwarta żona Franciszka Żmijewskiego

Wiek XVIII

Aleksandra Różańska – prawdopodobnie nieślubna córka króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, córka Karoliny

Serafin Żmijewski – właściciel hotelu Varsovie, mąż Karoliny

Pulcheria Szpakowska – siostra Serafina

Maurycy Szpakowski – syn Pulcherii, jeden z właścicieli hotelu Varsovie

Rozalia Szpakowska – pierwsza żona Maurycego

Józef Żmijewski – pierworodny syn Serafina z pierwszego małżeństwa

Antoni Żmijewski – syn Serafina z pierwszego małżeństwa, zarządzający hotelem Varsovie

Anzelm Żmijewski – najmłodszy syn Serafina z pierwszego małżeństwa

Karolina Żmijewska/Karolina Ritterbank – druga żona Serafina, bigamistka

Johann Ritterbank – zubożały szlachcic kurlandzki, trzeci mąż Karoliny

Gracjan Wenland – instygator marszałkowski, mąż Antoniny Żmijewskiej

Antonina Wenland – małżonka Gracjana, z którym wspólnie prowadzi hotel Varsovie

Jolanta Buchart – żona zamożnego warszawskiego bankiera

Salomea Oleńska – podczaszyna, przyjaciółka Karoliny Ritterbank

Michał Oleński – podczaszyc, syn Salomei

Tytus Sebastian Roch – dworzanin króla Stanisława Augusta Poniatowskiego

Renata Roch – żona Tytusa Sebastiana

Wiek XIX

Matylda Grabowska – siostra Ludwika Żmijewskiego, właściciela hotelu Varsovie

Aleksandra Karagin (z domu Różańska) – znana powieściopisarka

Wiek XX

Eleonora Darska (z domu Żmijewska, po pierwszym mężu Szpakowska) – matka Tadeusza, osoba zarządzająca hotelem Varsovie

Ewelina Koks [Kox] (z domu Żmijewska) – najstarsza córka Konstantego i Klary Żmijewskich, żona profesora psychologii Henryka Koksa

Eugenia Żmijewska – po pierwszym mężu Gruszka – średnia z sióstr Żmijewskich

Elżbieta [Ella] Johnson (z domu Żmijewska, po pierwszym mężu Cynamon) – najmłodsza z sióstr Żmijewskich

Izydor Cynamon – gość hotelowy, przedsiębiorca, pierwszy mąż Elżbiety Żmijewskiej

Hieronim Oczko – hotelowy detektyw

Jerzy Anton – oficer armii rosyjskiej, później legionista i oficer wojska polskiego, kochanek Eugenii

Tadeusz Szpakowski – syn Eleonory i jej pierwszego męża, Teodora Szpakowskiego

Agnieszka Popkowska (z domu Żmijewska) – młodsza siostra Eleonory

Waleria Żmijewska – najmłodsza siostra Eleonory, malarka

Teofila Kucharska – nieślubna córka Walerii Żmijewskiej

Katerina Pawłowa – rosyjska gwiazda operetki

Czasy współczesne

Jan Kucharski – prawnik, były pracownik kancelarii specjalizującej się w odzyskiwaniu gruntów warszawskich

Danuta Puzio – kobieta, która na podstawie fałszywych dokumentów próbowała odzyskać prawa do nieruchomości przy ulicy Długiej

Niektóre postacie historyczne występujące w książce:

Ludwika Maria Gonzaga

Jan Sobieski

Stanisław August Poniatowski

Franciszek Ryx

Pola Negri

Początek. Ostatnia spowiedź królewskiej metresy

W duszy mojej było zawsze coś,

co sobie samemu szykowało wielką jakąś klęskę.

lord George Byron

Luty 1798 – Grudzień 1799

1.

Starsza pani Różańska, zanim oddała ducha na wieść o śmierci wygnanego do dalekiej Rosji ostatniego króla Rzeczypospolitej, która przestała istnieć na mapie Europy, zapragnęła dokonać ostatecznego rachunku sumienia. Smutną wiadomość dotyczącą Stanisława Augusta przekazała jej pewnego mroźnego ranka opiekująca się nią córka, panna Aleksandra, gdy – jak miała to w zwyczaju każdego dnia – czytała chorej matce urywki z polskojęzycznych gazet.

Biorąc pod uwagę opóźnienie, z jakim prasa i poczta docierały do goszczącego obie panie – matkę i córkę – majątku pana Chodorowskiego, na terenach jeszcze przed czterema laty określanymi jako obrzeża Rzeczypospolitej, nagła śmierć Poniatowskiego nastąpiła przed ośmioma dniami, czyli dwunastego lutego. Tego dnia o jedenastej rano w swoich apartamentach w Pałacu Marmurowym w Petersburgu zdetronizowany król spożywał poranny bulion, gdy niespodziewanie dopadły go duszności. Puszczono mu krew, ale wkrótce stracił przytomność i kilka godzin później zmarł. Medyk badający ciało uznał za przyczynę zgonu apopleksję.

Ta wiadomość ogromnie poruszyła chorą. Dotąd leżała osowiała, niekiedy tylko cicho jęcząc i w rękach obracając paciorki różańca – nie interesowało jej już niemal nic, co ziemskie. Niemal nie obchodziły czytane przez córkę gazety ani fragmenty żywotów świętych (Aleksandra nie śmiała nawet proponować antyklerykalnego Woltera czy głoszącego triumf natury Rousseau, których to filozofii była admiratorką i praktykiem), chora też nigdy nie pytała o swoje wnuki, a imienia syna Macieja, który tak nienawidził matki, że na skutek knowań i przekupstw wyrzucił ją z ojcowskiego majątku – nie wolno było przy niej nawet wymawiać.

– A więc umarł na obczyźnie, wśród obcych, zmuszony do opuszczenia własnego kraju. Może tylko to okropne babsko, Grabowska, wykorzystujące jego cierpliwość, dostąpiło zaszczytu bycia z nim do końca. Eh… Otoczony rosyjskimi szpiegami, bez cienia nadziei, wierny po ostatnie dni swojej Sophie, tej jędzy, kobiecie tak złej, że ja przy niej jestem aniołem… – westchnęła pani Różańska, bardzo poruszona, i uniosła się na łokciach. Jej blade wargi drżały ze zdenerwowania. Wysuszona twarz, zapadnięta z powodu usuniętych niedawno zębów, niemal ginęła w wielkim czepku obramowanym pomarszczoną brabancką koronką. – Niecałe trzy lata pożył biedak po abdykacji. Imperatorową Katarzynę tylko o rok, nie, o piętnaście miesięcy przeżył… Cóż za historia! – szeptała chora, rozmawiając sama ze sobą. Zdobiony koronką czepek osłaniający nieliczne siwe włosy zsunął się jej na czoło i starsza pani ruchem pełnym złości zdjęła go z głowy i cisnęła na brzeg łóżka. Opryskliwie odprawiła służącą, która rzuciła się, by poprawiać jej poduszki. – Chcę się pojednać z Bogiem. Sprowadźcie szybko księdza, chcę się wyspowiadać! – powiedziała stanowczym, mocnym głosem Różańska.

– Dobrze, oczywiście, maman, zaraz poślemy po księdza do miasteczka. Nie wiem, ile mu zejdzie, zanim tu dotrze, drogi zasypane… – delikatnie tłumaczyła Aleksandra.

– Nie mam czasu, zlitujcie się! Chcę księdza!!!

– Już, już wysyłam Antka. – Córka czym prędzej opuściła pokój i bez zwłoki kazać parobkowi siodłać konie i jechać po księdza.

W trudnych warunkach, gdy drogi zasypała zawieja szalejąca poprzedniego dnia, jazda do oddalonego miasteczka zajmie mu trochę czasu.

Kiedy Aleksandra wróciła do pokoju matki, zastała ją w pozycji siedzącej, wpatrzoną w widok za oknem – w idealnie zaśnieżone połacie pól.

– Czy podać ci twoje lekarstwo, maman? – zapytała z niepokojem.

Różańska zwykle około dwunastej prosiła o łyżkę mikstury, którą służąca przygotowywała wedle skomplikowanej, trzymanej w sekrecie receptury wymagającej różnorodnych, przedziwnych składników, między innymi maku i suszonych konopi.

– Nie, nie chcę! – odparła matka z nieskrywanym poirytowaniem.

„Może zbliża się już koniec?”, pomyślała Aleksandra. Nigdy nie widziała matki tak ożywionej, zupełnie jakby wiadomość o śmierci króla wlała w nią energię, której dotąd ubywało z każdym dniem.

– Muszę opowiedzieć o moim życiu, muszę zdążyć! Gdybyś wiedziała, jakie straszne czyny popełniłam, nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedziała… – szeptała pełnym jadu głosem, którego ton przeczył zapowiadanej przez spowiedź idei pojednania z Bogiem i żalu za grzechy.

– Ksiądz nie przybędzie tu prędko, zaraz zacznie zapadać zmrok. Może ja mogę wysłuchać twojej spowiedzi, maman?

– Ty? – nieprzyjemnie zaśmiała się matka. – Masz moc rozgrzeszania? Nie sądzę…

Aleksandra zamilkła. Usiadła w fotelu i sięgnęła po swój koszyk z robótkami. Matka oddychała głośno, chrapliwie. W pewnym momencie poprosiła o zapalenie świec.

– Odłóż, moja droga, to cerowanie i proszę, sięgnij do szuflady mojego biurka. W głębi znajdziesz skrytkę… Przynieś mi to, co tam znajdziesz.

Pod stertą papierów i niedokończonych listów w mahoniowym biurku Aleksandra odkryła podwójne dno szuflady, a na nim dwa pudełeczka owinięte skrawkiem błękitnej jedwabnej chusty. Matka kazała je sobie przynieść i położyć na pierzynie.

Aleksandra spełniła tę prośbę i z ciekawością przyglądała się, jak matka delikatnie bierze pudełeczka w trzęsące się dłonie. Pierwsze było to wytarte na brzegach, ze złoconym monogramem króla na wieczku, wyłożone jasnym jedwabiem. W środku znajdowały się dwa kwadratowe cukierki – jeden z ciemnej czekolady, drugi z białej – z monogramem władcy wytłoczonym na wierzchu.

– Dostałaś to od samego króla, maman?

– Spójrz lepiej na to… – Pani Różańska odwinęła z chustki drugie puzderko: gładkie, okrągłe, z wieczkiem zdobionym arabeskami z masy perłowej i złota.

– Ale cacko! Co to jest? – zapytała Aleksandra i wzięła maleńki przedmiot w ręce.

Delikatnie otworzyła wieczko. W pozłacanym wnętrzu były jakieś czarne paprochy, ale wzrok przykuwała wewnętrzna strona wieczka. Wypełniał je okrągły portret – popularny w ostatnich latach gwasz na kości słoniowej – przedstawiający profil mężczyzny z zaczesanymi do tyłu, ufryzowanymi włosami związanymi tasiemką. Na jego brązowym fraku spoczywała błękitna wstęga. Aleksandra od razu poznała Stanisława Augusta.

– To podobizna króla! Dostała to mama od samego Poniatowskiego? – Aleksandra nie kryła zaskoczenia.

Spojrzała na matkę wnikliwym wzrokiem. Starsza pani zakaszlała, uśmiechnęła się wymownie i kiwnęła głową.

– Tak, to prezent, jeden z wielu. To pudełeczko do przechowywania muszek, wiesz, takich sztucznych pieprzyków, które przylepiało się na twarz w określonym miejscu, aby nadać temu specjalne znaczenie… Swego czasu bardzo popularna zabawa, a trochę znaki. O tutaj na przykład – Różańska wskazała środek nosa – muszka znaczyła: „śmiała”, a tutaj, przy ustach: „całuśna”, nad wargą: „kapryśna”, blisko kącika oka: „rozkochana”. Taki towarzyski alfabet, bardzo pomocny w niektórych sytuacjach, moja droga... Kiedyś ludzie byli bardziej wyrafinowani niż teraz!

Pani Różańska zapatrzyła się nagle w płomień świecy. Za oknem zapadł już zmrok. Służąca zaciągała ciężkie bordowe zasłony. Zrobiło się chłodno. Chora poprosiła o dołożenie drewna do kominka.

– Jaki on był, ten nasz ostatni król? – zapytała po chwili ciszy Aleksandra.

– Och, długo by mówić… – westchnęła matka. Po chwili ciszy i zadumy zaczęła jednak monolog: – Piękny był, zbyt piękny, jak na towarzystwo, które go otaczało… Był krótkowidzem, oczy miał nieco zmrużone, a spojrzenie jakieś takie niewinne. Zawsze miał w kieszeni takie lorgnon. Na damy jego spojrzenie działało niczym afrodyzjak! Przede wszystkim zaś był uprzejmy: naturalnie, a jednocześnie… po królewsku, do tego elokwentny, dystyngowany, nawet w ruchach niebywale wytworny. Podobał się wszystkim kobietom! Był wyrafinowany we wszystkim, co robił. Do tego erudyta, wykształcony jak rzadko który władca, koneser sztuki. Niezwykle elegancki, zawsze ubrany według mody europejskiej, ufryzowany, czysty, niepodobny do panów szlachty, światowy. I prawie nie tykał alkoholu, czasami wychylał jedynie pucharek czerwonego wina, nic więcej. Pijaństwo i obżarstwo były mu obce i mierziły go, chociaż lubił dobrze zjeść, miał nawet ulubionego kucharza Tremo i lubił przygotowane przez niego baraninę, małże i śliwki.

Rozmiłowany był w pięknie, w malarstwie, architekturze, literaturze i filozofii. Ta jego inność, światowość, nie podobała się szlacheckiej braci. Nie pasował do sarmackiej krainy. Był niczym kwiatek do kożucha. Ale intencje miał dobre, widział, jaka ciemnota w panuje w Rzeczypospolitej, jak bardzo ten kraj potrzebuje reform, odmiany, nowoczesności… Cóż jednak z tego! Miał w sobie jakąś miękkość, potrzebę uległości. Choć był mądry, wykształcony, władał biegle sześcioma językami i lgnął do ludzi mądrych, to caryca, której intelekt i uroda splatały się w jedność, stała się jego boginią i to jej chciał służyć. Kobiety mogły wiele u niego zdobyć, podatny był na ich prośby, a zwłaszcza wdzięki, które uwielbiał. Ale to nie one go zgubiły, lecz pieniądze, a właściwie ich brak. Wiecznie był zadłużony, nieustannie potrzebował dukatów… Rozdawał je na prawo i lewo, płacił nieziemskie sumy za swoje pomysły, za Łazienki – swoje oczko w głowie, przebudowę zamku, utrzymanie dworu i poziom życia. A długi czyniły go słabym, łatwym celem, obiektem do wykorzystania… O mój Boże, nawet ja w pewnym momencie życia pożyczałam mu pewne sumy, gdy wiodło mi się nieźle przy mężu, a twoim ojcu. Ale to opowiem kiedy indziej. A może już nie zdążę? No, nic…

„Jakże się ożywiła! – pomyślała zdumiona Aleksandra. – Już prędzej ja wyzionę ducha niż ona!”.

– Ale prawdą jest to, co o nim mówią? Że naprawdę był taki uległy, służalczy wobec carycy Katarzyny?

– Na pewno nie taki, jakim go teraz opisują w tych wstrętnych paszkwilach i satyrach. Łatwo tylko jego obarczyć winą za rozbiory, za upadek Rzeczypospolitej, dosłownie za wszystko, a prawda jest taka, że ktokolwiek znalazłby się na tronie w tym potrzasku między wiedźmą Katarzyną a oświeconym Fryderykiem, nie zdołałby się utrzymać się na tronie jak on przez trzydzieści jeden lat! Nigdy mu przez myśl nie przeszło, że będzie ostatnim władcą, że przyjdzie mu przeżyć rozgrabienie Rzeczypospolitej, zniknięcie jej z mapy świata! On, który tak wierzył w światłe idee, pod tym względem był naiwny… – Pani Różańska zmarkotniała nagle i zamilkła.

Kazała zawołać służącą i podać sobie nocnik.

Jej wspomnienia były obudzone. Chciała powiedzieć jak najwięcej, jakby ścigała się z czasem, który był z góry wyznaczony.

– Och, ten Staś – znowu zaczęła – widziałam go po raz ostatni tuż przed abdykacją. W Warszawie było niespokojnie, trwała rewolucja, wyrzucono Rosjan i przyłączano się do powstania Kościuszki. Rozszalały tłum wywlekał z domów i więzień ludzi dawnej władzy, wieszano zdrajców z Targowicy. Stracono kilkanaście osób! Odwiedziłam go w tamtych dniach. Nie opuszczał zamku w obawie o życie. Wielu chciałoby go widzieć martwym. Bardzo się bał, że skończy jak zgilotynowany Ludwik XVI. Był kłębkiem nerwów i poprosił o fiolkę z trucizną. Dałam mu ją, nie po raz pierwszy zresztą… Tak, tak, nie dziw się… Ale podobnie jak wcześniej, tym razem też nie wystarczyło mu odwagi, aby ją zażyć. A może byłoby dla niego lepiej, bo niewiele mu życia zostało, a tak upokorzono go ostatecznie, stracił wszystko… Imperatorowa zmusiła go, aby opuścił Warszawę na zawsze, i w Grodnie trzymała pod kluczem jak więźnia. Ach, jakie to wszystko gorzkie. Nie zdążył nawet zobaczyć swoich przebudowanych Łazienek…

Pani Różańska zamilkła. Po chwili Aleksandrze zdawało się, że matka przysypia.

– Myślę, że jego największą wadą było to, że nie potrafił nienawidzić. Był na to za mądry, ale w świecie, w którym się obracał, brak chęci odwetu stawiał człowieka na przegranej pozycji. Gdyby miał w sobie pragnienie zemsty, może poradziłby sobie z tymi, którzy tak bardzo go nienawidzili. Wrogów nigdy mu nie brakowało. Właściwie to wszyscy go nie znosili: i magnateria, i szlachta, której zabierał przywileje, jego wujowie Czartoryscy z Familii, Potoccy, rzecz jasna, także, do tego Rosja i Prusy. Poparcia Wersalu nigdy nie pozyskał, chociaż tak bardzo chciał być Francuzem…

– A kochać umiał?

– Ach, miłość to tylko utopia rozumu, nic ponadto. Myślę, że ta pierwsza, wielka miłość na tyle nim zawładnęła, że nie umiał przez całe życie się z niej wyzwolić. Wiesz, że zanim został królem i zanim ta pruska wydra Sophie, czyli Katarzyna Wielka, została carycą, mieli romans, którego owocem była córka. Z tego, co wiem, Stanisław nigdy nie widział dziecka, które zmarło, mając zaledwie dwa latka. Kiedy romans się wydał, Stanisław musiał uciekać do kraju, ponoć groziła mu nawet śmierć z rąk szalonego męża Katarzyny. Ciągle jednak wierzył, że będzie mógł wrócić do Petersburga i znowu spotkać tę wiedźmę.

Gdy w podejrzanych okolicznościach jego Sophie została wdową, a tym samym carycą, ubzdurał sobie, że zostanie jej mężem. Uczepił się tej myśli i tylko dlatego pragnął zostać królem Polski. Jego ojciec od lat robił wszystko, aby zdobyć tron dla syna. Skoro szlachcic Leszczyński został królem, dlaczego nie mógłby nim być Poniatowski, stolnik litewski herbu Ciołek? Kiedy caryca Katarzyna wygrała swoją dyplomatyczną rozgrywkę i osadziła Stanisława na polskim tronie, nie rozumiał i nigdy nie pojął, że nie była już dawną kochanką, słodką Sophie, z którą czytał pisma Woltera i dyskutował o filozofii. Stała się żądną władzy heterą, wykorzystującą wszystko i wszystkich dla swoich celów. Poniatowski nie chciał uwierzyć w tę zmianę. Całe życie czekał, aż ona odsłoni przed nim dawną twarz. Co dzień wpatrywał się w jej portret, pisał listy, proponując ugodę, oferował swoją abdykację, nieustannie żebrał o pokojowe partnerstwo. A ona żądała krwi! Robiła z nim, co chciała. Stawiał się jej, psuł szyki, ale na końcu przychodził jak pies z podkulonym ogonem. O mój Boże, jak mi żal tego głupca…

– Straszne to wszystko, maman… – westchnęła Aleksandra.

Pani Różańska opadła na poduszki, wyczerpana przemową. Serce biło jej tak mocno, że Aleksandra obawiała się o jej życie. Podała matce wody i zrobiła chłodny okład na rozpalone czoło.

– Gdzie ten ksiądz? – zapytała nagle pani Różańska, zupełnie jakby czytała w myślach córki.

– Nie mam wiadomości, myślę, że śnieżyca nie pozwala mu wyruszyć z miasteczka. Nic nie poradzimy, musimy czekać. Mów, mamo, dalej, mów… To takie ciekawe!

– Wiesz, córko, co sobie pomyślałam? W tej gazecie, którą mi czytałaś, napisano, że ciało króla leży w petersburskim kościele pod wezwaniem świętej Katarzyny, prawda? To bardzo dziwne, jak mu się życie ułożyło. Wspomniał kiedyś, że jego los jest złożony w rękach imperatorowej, że to jego przeznaczenie. Często rozmyślał o tym, czy człowiek obdarzony jest wolną wolą i decyduje o swoim życiu, czy jednak coś niezależnego kształtuje jego los. I zobacz, zarówno jego koronacja, jak i abdykacja wydarzyły się dwudziestego piątego listopada, w dniu świętej Katarzyny! Dobrze pamiętam te daty… A teraz leży martwy w kościele pod jej wezwaniem!

– Musiałaś naprawdę dobrze znać króla, maman. Dotąd o tym nie wspominałaś, nie miałam pojęcia… – Aleksandra poprawiła matce pościel i podała filiżankę z bulionem. – Czy ty byłaś jedną z jego…? – zapytała niepewnym głosem.

– Stoję nad grobem, więc wybaczę ci gruboskórność wobec matki. Tak, owszem, byłam jego metresą, byłam nawet kimś więcej, bo wykonywałam na jego prośbę różne zadania.Tysiące, dosłownie tysiące kobiet przewinęły się przez jego łożnicę w zamku i pałacu Na Wyspie. Jego miłosny apetyt był niespożyty. Damy pchały mu się do sypialni, ale nie gardził też mieszczkami, Żydówkami, handlarkami, przekupkami, żadna kobieta nie była odstręczającą. Sprowadzali mu je zaufani rajfurzy. Stanisław zamawiał damy o określonych atrybutach. Jego wymagania były ściśle określone!

– Czyli jakie?

– Kochanka musiała mieć drobną stópkę, a co najważniejsze, lubił kobiety pulchne i krągłe, o jasnej karnacji, chociaż pod warstwą pudru trudno było mieć pewność co do koloru skóry. W płochliwej i niefrasobliwej miłości szukał ucieczki od polityki, która dostarczała mu niemal wyłącznie zgryzot. Powinien był dać sobie spokój z tym królowaniem, oddać koronę i żyć po swojemu, zająć się sztuką i filozofią. Marzył o podróżach, zwłaszcza do Italii, której język znał, a nigdy tam nie był. Trzeba jednak przyznać, że zachowywał się wobec kobiet rycersko. Wiedział, że w większości pchają się do jego łoża, ponieważ chcą wywalczyć tytuły, stanowiska, nadania dla mężów, braci czy synów. Starał się spełniać ich życzenia, był szczodry i bardzo uprzejmy. A teraz go nie ma… I nie ma Rzeczypospolitej, mojego domu i ogrodu, który tak kochałam, mojego parku z grotami, rzeźbami i grecką kolumnadą, znanego w całej okolicy… – Pani Różańska nagle zaniosła się szlochem.

Aleksandra wystraszyła się, że to koniec. Nigdy nie widziała matki tak emocjonalnie rozchwianej, zawsze była nadzwyczaj opanowana, zimna, złośliwa w najokrutniejszy sposób, wydawała się niemal pozbawiona ludzkich uczuć.

Jako kobieta zbliżająca się do podeszłego wieku (choć w dokumentach data jej urodzin była różna, pani Różańska uparcie trzymała się wersji, wedle której miała lat sześćdziesiąt), udręczona licznymi przypadłościami i zmartwieniami, cierpiąca na częściowy paraliż, wdowa po sędzim przemyskim, zaczęła niedomagać już przed świętami Bożego Narodzenia, lecz jej stan znacznie się pogorszył wraz z nadejściem siarczystych, styczniowych mrozów, kiedy to nocne zamiecie nie dawały jej zmrużyć oka.

Panna Aleksandra nieustannie czuwała przy matce, potulna, pomocna, z rękami zawsze zajętymi robótką albo odpisywaniem na listy – zachowywała się niczym idealna córka, zupełnie jakby zdawała jakiś egzamin, a przecież kontakt z matką nawiązała dopiero przed kilkoma laty, po śmierci swego ojca. Do tego czasu widywała rodzicielkę sporadycznie, kilkanaście zaledwie razy, a jej poczynania śledziła z oddalenia, jako gość obcych domostw, które podrzucały ją sobie niczym kukułcze jajo.

O bólu, który naznaczył całe dzieciństwo Aleksandry, przypominał wożony z osobistymi rzeczami portret wiszący teraz w sypialni zajmowanej przez panią Różańską. Włoski malarz wykonał ten obraz w najpiękniejszym okresie życia jej matki. Aleksandra lubiła spoglądać na portret damy o jasnej cerze i mocno zarysowanych kościach policzkowych, w niezwykle wysokiej peruce oprószonej pudrem. Ubrana była w szeroką suknię na rogówce1 i miała opaskę z kokieteryjną kokardką na szyi. Strój uszyto z materii w kolorze paproci, w deseń drobnych kwiatów i liści. Siedziała na krześle z francuską książeczką w ręku, a obok niej stała pucułowata, urocza dziewczynka w czepeczku na głowie i sukni będącą kopią kreacji jej matki. W rękach trzymała lalkę ubraną podobnie jak matka i córka. Mała Aleksandra na obrazie wyglądała na szczęśliwą.

Niestety, nie zaznała wielu okazji bycia przy matce. Bardzo za nią tęskniła. Pamiętała moment, gdy bona zaprowadziła ją do salonu w domu ojca i pozostawiła przed damą siedzącą w fotelu, tak piękną, kolorową, pachnącą i obcą, że nie śmiała do niej podejść. Opiekunka musiała upomnieć Aleksandrę, aby z szacunkiem pocałowała dłoń tej damy. Była to jej matka. Przywiozła córce z Wiednia lalkę z porcelanową twarzą. Matka przebywała w towarzystwie jakiegoś mężczyzny, który kolejnego dnia robił szkice do obrazu. Po zaledwie tygodniowym pobycie piękna dama w zielonej sukni, z diamentowymi spinkami we włosach, wyjechała.

Aleksandra nie znała własnej matki i pogodziła się z tym, że nigdy się już o niej niczego nie dowie. Życie panny Różańskiej nie było usłane różami, za co czasami obwiniała w myślach rodzicielkę. Niedawne problemy z narzeczonym, który zapowiadał, że wycofa swoje oświadczyny, doprowadzały ją do rozpaczy. Gdyby nie skandal związany z kłótnią matki i brata, zapewne nie doszłoby do tego szantażu… Nie liczyła też na przeprosiny i pełne pojednanie z rodzicielką. Teraz, gdy matka żegnała się z życiem, chrześcijańskim obowiązkiem Aleksandry było wybaczyć jej wszystkie zaniedbania i opiekować się nią czule.

– Kochałaś go, matko? – zapytała Aleksandra, gdy pani Różańska nieco doszła do siebie i znowu oddychała miarowo.

– Kogo?

– Króla! Tak pięknie o nim mówisz, jakbyś go kochała…

– O, nie! – Matka zaśmiała się szyderczo. – Raczej nienawidziłam! Boże mój, jaka ty jesteś świętoszkowata, jaka niewinna… Ach, nie wyobrażam sobie, jakbyś przeżyła w Warszawie, jakbyś tam przetrwała?! Wyobraź sobie, że otacza cię tłum ludzi, spośród których nikt, absolutnie nikt nie jest szczery, a ty nie tylko nie możesz nikomu zaufać, ale musisz rozszyfrować intencje tych ludzi wobec siebie, bo zapewne takie mają, skoro się z tobą kontaktują, i musisz podjąć grę! Nigdy przed nikim nie zrzucasz maski, ani przed mężem, ani kochankiem, a zwłaszcza przed przyjaciółką. Jedynie umiejętnie zmieniasz stroje, dopasowujesz zachowanie, a od trafności tych zmian zależy twoje zwycięstwo albo klęska!

– To nie dla mnie, matko. Nie odnalazłabym się w takim świecie. Jestem szczera i ufna. – Wyraźnie zdenerwowana, Aleksandra tłumiła narastające w niej wzburzenie.

– Gadanie! Taka, jak mówisz, może chciałabyś być, bo naczytałaś się tych Wolterów i innych mądrali. Czasy filozofów na szczęście mijają. Filozofia to jedno, a życie toczy się wedle odwiecznych reguł i nawet oświecenie, jak to mawiał król: wpuszczenie światła, nie zmienia istoty rzeczy, moja droga! Boże drogi, patrzę na ciebie, na tą suknię boleśnie prostą, jasną, bez fantazji, na te włosy spięte tak, by je ukryć, a nie wyeksponować… i widzę żałosną świętoszkę… – Matka spojrzała na córkę, jakby miała przed sobą kogoś odstręczającego. Westchnęła z rezygnacją. – Ktoś powiedział mi niedawno, że jeśli nie żyło się przed rewolucją francuską, to nie zaznało się smaku życia. I tu się zgadzam! Przetańczyłam jedną trzecią życia! Czy ty wiesz, co jest libertynizm? – Różańska zadała to pytanie z cieniem uśmiechu, zupełnie jakby wspominała podróż do najpiękniejszej krainy. – Tak, byłam libertynką, robiłam tylko to, co przynosiło przyjemność i było związane z realizacją moich fantazji. Nie wstydzę się tego, nie żałuję, choć, przyznam, robiłam przy tym rzeczy niegodne albo przynajmniej byłam ich niemym świadkiem. Są ludzie, którzy jako wyznawcy libertynizmu folgują absolutnie wszelkim swoim potrzebom, nawet jeśli rozkosz ciała przynosi zadawanie najokrutniejszego cierpienia i patrzenie na czyjąś śmierć! Ach, gdybyś wiedziała, gdybyś tylko wiedziała… – Matka zaśmiała się głośno i demonicznie.

Aleksandra przeżegnała się i odwróciła twarz ku świecy, której płomień oświetlał widniejącą na obrazie Marię Magdalenę.

– Zaznałam wszelkich możliwych rozkoszy życia. W poszukiwaniu przyjemności dotrzymywałam kroku mężczyznom, dostałam się nawet do loży masońskiej dla kobiet, nic nie mogło mnie ominąć! Nie rób, kochana, takich zgorszonych min! Jakie wyrafinowane, piękne były kiedyś salony Warszawy… W ciele wygasły już wszelkie pragnienia, zastąpiła je tęsknota. Ach, tak pragnęłabym na koniec swoich dni zobaczyć jeden jedyny raz to moje ukochane miasto, opadające ku Wiśle kaskady dachów, dzwonnice kościołów, słońce kładące się na falującej fasadzie kościoła sióstr wizytek… Gdy będziesz w Warszawie, koniecznie idź na Krakowskie Przedmieście i popatrz na ich kościół u schyłku słonecznego dnia! I zobacz Łazienki, dzieło Stanisława! Cóż bym dała za jeden magiczny letni wieczór, gdy park, roziskrzony pochodniami, pulsował od dźwięków muzyki i zabawy…

Gdy wypowiadała te słowa, cień uśmiechu zagościł na jej bladej twarzy, pooranej zmarszczkami.

– Mówisz o nim, maman, z taką fascynacją, nie wierzę, że go nienawidziłaś…

– Nie ja jedna, zapewniam cię! Nienawidziłam go tak bardzo, że niemal odebrałam mu życie… Tak, tak! Raz je uratowałam, raz prawie zabrałam, a raz… cóż, chciałam mu pomóc, gdy był w trudnej sytuacji i chciał ze sobą skończyć. – Pani Różańska zawiesiła głos i nie odpowiadając na dociekliwe pytania córki, kontynuowała opowieść: – Otaczało go wiele kobiet, z których wdzięków, ale i rad korzystał. Szybko się jednak nudził, wymieniał kochankę, ilekroć czuł, że się do niej przywiązuje. Odrzucone kobiety walczyły o miejsce u jego boku, ale powrotu do sypialni króla nie było. Ja byłam jedną z nich. I jak wiele innych, gdy zaszłam w ciążę, a było to dwadzieścia lat temu, król, jak przystało na prawdziwego człowieka honoru, zajął się mną. Byłam wściekła, chciałam wywalczyć sobie pozycję, jaką miała ta okropna Grabowska, wierna jak pies, cierpliwa i może trochę mniej chciwa od innych, przez co miała ogromny wpływ na króla.

– To prawda, że król potajemnie się z nią ożenił?

– Ależ skąd, to ona opowiadała bzdury o morganatycznych zaślubinach. Stanisław nigdy by tego nie zrobił. Ale trzymał się jej, a mnie oddalił. Zawsze tak robił, gdy kochanka nie miała męża, któremu mogła przypisać ojcostwo, i kazał się z nią żenić jednemu ze swoich dworzan. Ponadto obsypywał kochankę prezentami, dawał pieniądze, spełniał życzenia, byle tylko rozstać się w zgodzie. W każdej sferze życia, nie tylko w polityce, robił wszystko, by uniknąć konfliktu. Mnie spotkał taki los. Nie chciałam jednak wyjść za proponowanego mi dworzanina. Uciekłam… z tobą w moim łonie.

– O mój Boże! Co takiego?! – wykrzyknęła Aleksandra, podnosząc się gwałtownie z fotela. – Ale jak to? Mama jest chora i bredzi!

– Wiem, że to szokujące, co mówię, ale to prawda…

– A papa? Tak mnie miłował, wiedział o wszystkim?

– Wiedział, wszystko wiedział, uspokój się. Dzięki protekcji króla zyskał bardzo dogodną pozycję w sądzie. A ciebie kochał jak własną… – Pani Różańska mówiła bardzo słabym głosem i powieki miała już zamknięte. Po chwili zapadła w drzemkę, ciężko oddychając.

Zdenerwowana Aleksandra, poruszając się najciszej jak mogła, zabrała lichtarz ze świecą i wyszła. Nakazała służącej Maryni czuwać przy łóżku matki i wołać, gdyby cokolwiek się działo. Była już pora kolacji, a chłopak posłany po księdza nie wracał. Kręciło jej się w głowie od tego, co usłyszała od matki. Nie mogła niczego przełknąć.

Udała się do swojego pokoju i siadła przy toaletce. Wpatrzona we własne odbicie w lustrze, zadała sobie pytanie domagające się odpowiedzi: „Czy naprawdę jestem córką króla?”.

Jakież miało to znaczenie, zwłaszcza teraz? Skoro dla ukochanego papy nie było to ważne i kochał ją jak prawdziwą córkę…

Jednak myśl o królu, o kimś, kto jeszcze przed kilkoma godzinami był tylko odległą postacią z rycin i obrazów, która nie wzbudzała emocji, nie dawała jej spokoju. Starała się sobie go wyobrazić, poruszającego się z gracją, dumnego władcę o nienagannych manierach i miłym, lekko zarysowanym uśmiechu na wąskich ustach. Jej usta były podobne…

Nie wiedząc kiedy, zasnęła na siedząco. Nad ranem, gdy w pokoju było już potwornie zimno, a za oknem wstawał różowy świt, zbudziła ją służąca. Przed chwilą przybył ksiądz. Był to ostatni moment na spowiedź jej matki. Chora była po nocy niezwykle wyczerpana, niezdolna niemal do wypowiedzenia słowa. Po żarliwości, z jaką opowiadała poprzedniego dnia o królu, nie było śladu.

Zanim Aleksandra pozostawiła matkę sam na sam z opasłym księdzem, wyraźnie niezadowolonym z wezwania w mroźny czas, na wyraźną prośbę Różańskiej przyklękła u wezgłowia jej łóżka. Matka ścisnęła dłoń córki i wnikliwie patrząc w jej oczy, powiedziała:

– Proszę, abyś przysięgła na wszystko, co jest ci bliskie, na twoją wiarę, że spełnisz moją ostatnią prośbę! Przyrzeknij! A teraz słuchaj uważnie: chcę, abyś udała się do Warszawy, kiedy tylko ktoś do tego wyznaczony zajmie się testamentem i zobowiązaniami króla. Tutaj masz dokument, który stanowi o długu Stanisława. Jako jego córka masz prawo nie tylko do zwrotu pożyczonej sumy, ale do czegoś więcej… Król obiecał mi dla ciebie coś bardzo cennego, niestety, sprawy się skomplikowały po twoim urodzeniu i nie mogłam odebrać podarunku. Teraz musisz odzyskać, co twoje. I jeszcze jedno. Kiedy pojedziesz do Warszawy, zatrzymaj się koniecznie w hotelu Varsovie przy ulicy Długiej. Zapamiętaj, to bardzo ważne! Powiedz tam, że jesteś moją córką!

Matka wypowiadała słowa z wyraźnym trudem.

„Nie wie już, co mówi, biedaczka”, pomyślała Aleksandra i ucałowała matkę w czoło, po czym wycofała się, żeby zrobić miejsce dla księdza.

Aleksandra opuściła pokój matki po dwóch godzinach. Ksiądz wielką chustką otarł krople potu z jej czoła.

– Cóż to za kobieta była z pani matki, co za życie prowadziła! Nigdy nie słyszałem, żeby jedna osoba tyle potworności wyrządziła – sapnął, drapiąc się cienkim patykiem, który włożył pod perukę ufryzowaną w zwoje.

– Jak to: „była”?

– Kiedy tylko udzieliłem jej rozgrzeszenia, na nic nie czekając, wyzionęła ducha!

2.

Wczesną jesienią, na wieść o tym, że wykonawca ostatniej woli zmarłego króla – książę Józef Poniatowski – przybył do Warszawy, aby zająć się sprzedażą dóbr i spłatą długów, Aleksandra Różańska wybrała się w daleką podróż, by spełnić życzenie matki. Nieustannie myślała o tym, co powiedział jej ksiądz Jan odprawiający mszę przed pochówkiem pani Różańskiej. To ten sam, który wezwany w mroźną noc przybył, by wysłuchać ostatniej spowiedzi umierającej.

– Ciągle mnie to dręczy, bo nie wiem, czy naprawdę istnieją ludzie, którzy nie mają sumienia?

– Mówi ojciec o mojej matce? – zapytała.

– Matka panienki sprawiła, że zwątpiłem we wszystko, w co wierzyłem… – zadumał się ksiądz. – W jej oczach zobaczyłem coś takiego, co zmroziło moją duszę, jakbym zobaczył na moment oblicze zła, ale nie takiego, które nie jest przeciwwagą dobra, tylko zła, które nie wie, że jest złem, bo nie rozróżnia dobra i zła…

– Nie wiem, ojcze, nie znałam zbyt dobrze mojej matki – westchnęła Aleksandra.

Chciała uniknąć rozmowy na jej temat. Wspomnienie ostatniej rozmowy z matką wzbudzało w niej niezrozumiałą odrazę, ale także niepokój. Ksiądz jednak wyraźnie chciał wracać do tamtej nocy.

– Panienka poczeka. Muszę panience coś powiedzieć… – westchnął ciężko. – Dręczy mnie to, co usłyszałem od pani Różańskiej. Powiedziała mi, że największą przyjemność sprawiało jej cierpienie innych… Uśmiechnęła się przy tym tak jakoś dziwnie, że aż po plecach przebiegł mi dreszcz i się przeżegnałem. Chciałem zakończyć spowiedź, bo zdawało mi się, że pani matka nie żałuje szczerze za grzechy, a przecież bez tego żalu nie mogę dać rozgrzeszenia, nawet na łożu śmierci. Ale kiedy o tym wspomniałem, ze łzami w oczach zapewniła mnie, że szczerze żałuje swoich podłych uczynków. Nie wiem, dlaczego jej uwierzyłem, dlaczego zostałem przy niej aż do końca. Zanim skonała, wyznała coś straszliwego… Nie powinienem mówić panience tego, com słyszał, ale pani matka zwolniła mnie z tajemnicy spowiedzi i prosiła, abym pani powtórzył jej wyznanie, aby córka, jak mówiła, wiedząc, jaką ma w sobie krew, miała możliwość unikania złego pokuszenia.

– I cóż w tym strasznego? Zapewne wyznanie o moim prawdziwym ojcu?

– Nie… Matka panienki dopuściła się potwornego grzechu. Wyznała, że pozbawiła życia bezbronnego człowieka!

– Dlaczego mi tego nie powiedziała? – nie kryjąc zdenerwowania, zapytała Aleksandra.

– Nie wystarczyło jej odwagi…

– A cóż to była za zbrodnia? Może nie zabiła, pragnąc czyjejś śmierci, tylko niechcący?

– Obawiam się, że to było zaplanowane zabójstwo. Nic więcej jednak nie wiem. Ani kiedy to się stało, ani kim była ofiara. Czy to niewiasta, czy mężczyzna? Nie wiem tego. Pani matka, wyczerpana tym dramatycznym wyznaniem, nie mogła przez kilka chwil zaczerpnąć powietrza. Złapała mnie kurczowo za rękę i ledwo wykrztusiła, żebym szybko uwolnił ją od grzechu. I nic więcej nie zdążyła już wyznać. Nagle zgasła…

– O mój Boże, po co ojciec mi to powiedział?

Aleksandra ukryła twarz w zziębniętych dłoniach. Gwałtownie wiejący wiatr jednym podmuchem zerwał z jej głowy skromny kapelusik bez ozdób. Młoda kobieta poczuła przenikające do szpiku zimno. Jej czarna sukienka trzepotała niczym flaga na wietrze.

„A więc mam w sobie krew króla i morderczyni?”, pomyślała ze zgrozą. Dotąd wydawało się jej, że jej życie będzie skromne, niewiele znaczące i ciche jak ona sama. Ale jeśli naprawdę była córką króla Poniatowskiego i kobiety bez serca, to czy czekał ją zwyczajny los?

Daleka wyprawa do Warszawy doszła do skutku dopiero wiosną 1799 roku, kiedy na dobre wyzdrowiała ciotka Leokadia, po śmierci matki opiekująca się Aleksandrą. Starsza dama cierpiała na bóle reumatyczne, które w zimowe miesiące nie pozwalały na normalne funkcjonowanie. Gdy jednak nadeszło majowe słońce, odzyskała wigor i z wielkim entuzjazmem przygotowywała się do podróży – zamierzała odwiedzić kilka warszawskich domów, w których bywała w latach swego narzeczeństwa i pamiętała wydawane tam wspaniałe przyjęcia.

– Takich biesiad, jak za Sasa, moja kochaneczko – tak zwracała się do bratanicy – nie było nigdy wcześniej ani później! Piliśmy i tańcowaliśmy do utraty tchu, w karty jeszcze nikt nie grywał, ludzie byli prości, przywiązani do tradycji i sarmackich zwyczajów. Ależ się wybawiłam w tamtych latach – chichotała na wspomnienie młodych lat. – Mam zaproszenie do kilku zacnych rodzin, mam nadzieję, że spędzimy tam miłe chwile, a może i któryś z warszawskich młodzieńców zachwyci się takim prostym, pięknym kwiatem i zechce go na zawsze mieć przy sobie… – Ciotka z dwuznacznym uśmiechem popatrzyła na Aleksandrę, która uśmiechnęła się uprzejmie, lecz z dystansem, udając, że nie rozumie, jakie plany wiązała Leokadia z wyjazdem do wielkiego miasta.

Bratanica była dla niej ciężarem, a pozbawiona solidnego posagu (skąpy brat wyznaczył jej nader skromną sumę), nie miała wielkich szans na dobre zamążpójście.

W wieku dwudziestu lat ta młoda kobieta prezentowała się nad wyraz skromnie, aczkolwiek nikt nie mógł zaprzeczyć temu, że posiadała atrybuty kobiecości: subtelną, smukłą sylwetkę, która wyglądała doskonale w najmodniejszych fasonach prostych, powłóczystych sukni z wysoko odciętym stanem, na które zakładała krótki spencerek z wysoką stójką. Miała orzechowe oczy, twarz o łagodnych, regularnych rysach i miłe, nienarzucające się usposobienie. Zdawała sobie sprawę, że nie stanowi atrakcyjnej partii, ale też jej oczekiwania nie były wygórowane.

Lubiła czytać – zwłaszcza wiersze, i liczyła na to, że kiedy zostanie żoną jakiegoś szanowanego pana, będzie mogła w czasie wolnym od obowiązków czytać poezję i marzyć o podróżach do słonecznych, starożytnych krain, którymi karmiła swój umysł. Czy ktoś taki jak ona, lubiący najzwyklejsze polne kwiaty, proste sprzęty i gładkie tkaniny, mógł być córką króla? Przeglądając się w lustrze, nie widziała żadnego podobieństwa do osoby, którą znała z rycin i obrazów przedstawiających ostatniego władcę Rzeczypospolitej. Może matka bredziła na łożu śmierci? Jedynym sposobem, aby poznać prawdę, było dowiedzenie się, czy Aleksandra została uwzględniona w ostatniej woli króla, której wykonawcą był przebywający w Warszawie książę Józef Poniatowski.

Jako osoba brzydząca się kłamstwem i krętactwem podzieliła się z ciotką Leokadią tajemnicą, którą przekazała jej matka. Wstrząśnięta faktem, że bratanica mogłaby mieć w sobie królewską krew, Leokadia przez całą zimę nie mówiła o niczym innym jak o wyprawie do Warszawy. Nie szczędziła środków na nowe fasony strojów, które uszyła dla młodziutkiej Aleksandry u najlepszego krawca w samym Białymstoku. Zamówiła najnowszy model kapelusza – budki z wysokim daszkiem i dwa wiosenne żakieciki typu spencer: jeden ciemnoniebieski, a drugi w kolorze soczystej trawy. Przyjęła też nauczyciela gry na harfie i przez długie zimowe miesiące Aleksandra dzień w dzień uczyła się subtelnych melodii na tym instrumencie najmodniejszym na salonach.

– Zobaczysz, kochaneczko, jeśli potwierdzi się twoje pochodzenie, los się odmieni i nawet żałujący grosza brat nie będzie potrzebny, by ułożyć życie biednej sierocie!

– Ależ, cioteczko, ponoć Stanisław August pozostawił po sobie same długi, na nic nie mogę liczyć. Gdybym zresztą była wymieniona w ostatniej woli Poniatowskiego, ktoś zapewne by mnie odnalazł i dostałabym to, co wedle woli spadkobiercy mi się należało. Ale nie nadszedł żaden list…

– Minął dopiero rok od śmierci króla, a ponoć lista wierzycieli liczy kilkaset nazwisk, i pewnie nimi zająć się musi książę w pierwszej kolejności. Nawet jeśli z ruchomości nie ma nic do podziału, sam fakt, że potwierdziłabyś matczyne rewelacje, zaważyłby na całym twoim życiu! Chyba chciałabyś znać prawdę? A swoją drogą, twoja matka była podłą kobietą… Dlaczego nie wyjawiła ci wcześniej swojej tajemnicy? Dlaczego nie potrafiła niczego dla ciebie uzyskać, gdy król żył? Niepojęte do wszystko dla mnie, niepojęte… – z zacięciem mówiła ciotka, nerwowo głaszcząc ukochanego teriera, leżącego na jej kolanach.

– Czy na pewno ten hotel Varsovie to miejsce o dobrej reputacji, odpowiednie dla dwóch samotnych kobiet? Dlaczego matka wymogła na tobie, abyś właśnie tam się udała? – dopytywała ciotka w trakcie długiej podróży dyliżansem po błotnistych drogach.

– Jak mówiłam, cioteczko, kazała mi przysiąc przed śmiercią, że udam się właśnie w to miejsce, nie wiem doprawdy dlaczego… – cierpliwie odpowiadała Aleksandra.

Gdy po ośmiu dniach pełnych trudów podróży (złamana oś powozu spowodowała przymusowy, dwudniowy postój w małym miasteczku pod Białymstokiem i konieczność goszczenia w izbie miejscowego konowała2) damy przybyły wreszcie do Warszawy, hotel przy ulicy Długiej wydał im się miejscem eleganckim i odpowiednim dla dwóch zacnych kobiet. Co prawda, Aleksandra, lubiąca prostotę i jasne barwy, uznała wnętrza holu i sali kominkowej za pstrokate i przeładowane bibelotami w rodzaju barwnych waz, zdobionych kandelabrów, gipsowych popiersi i zegarów, których było zastanawiająco dużo, jednak sam obiekt sprawiał wrażenie przyzwoitego.

Właściciel hotelu, Maurycy Szpakowski, który powitał je w holu ze służalczym uśmiechem, był stosunkowo młodym człowiekiem o przebiegłych oczach i zrośniętych brwiach. Z przesadną uprzejmością zapytał o dokumenty podróżne, zgodę na wjazd do Warszawy rządzonej od przeszło dwóch lat przez Prusaków, a gdy doszło do kwestii kluczowej – opłaty za nocleg i sposobu jej uiszczenia – Aleksandra powiedziała mu, że jest córką pani Różańskiej i ta na łożu śmierci kazała jej przybyć do hotelu Varsovie.

Słysząc te słowa, do tej pory nadskakujący i nieustannie uśmiechnięty mężczyzna zbladł i mina mu zrzedła. Wydawał się wyraźnie zafrasowany i zmieszany.

– Czy nazwisko i pochodzenie mojej bratanicy są panu znane? – zapytała ciotka Leokadia, zdziwiona reakcją Szpakowskiego.

– Tak, to znaczy nie, pani… Zmartwiła mnie wieść o śmierci pani matki… – odparł, unikając wzroku młodej kobiety.

– Znał pan moją matkę? – zapytała Aleksandra.

– Tak, zatrzymywała się w tym hotelu, była po prostu gościem, nad wyraz miłym gościem. Mąż pańskiej mateczki, pan sędzia Różański, kilkakrotnie przybywał tu z małżonką. Teraz panie wybaczą, ale muszę udać się na umówiony wcześniej obiad w ratuszu. Rozalia zajmie się paniami i pokaże pokoje. Uszanowanie – mówiąc to, Szpakowski skłonił się z galanterią i niemal natychmiast zniknął.

– Dziwny człowiek… – szepnęła ciotka Leokadia.

Po chwili w holu pojawiła się młodziutka kobieta w schludnym, białym fartuszku i ładnie upiętym na włosach kornecie z kolorowymi wstążkami, i poprosiła panie, aby udały się za nią na pierwsze piętro.

– Pusto tu jakoś, nie macie wielu gości? – zagadnęła ciotka Leokadia, z trudem pokonując wysokie stopnie schodów.

– Miasto opustoszało, od kiedy Prusacy tu rządzą, cicho, smutno, nie to co jeszcze przed paroma laty… – odparła Rozalia i otworzyła wielkie drzwi do numerów, pomalowane na biało.

Oba pokoje, które oddano do użytku nowo przybyłych pań, urządzono w stylu rokoko, ze ścianami w czerwone i jasnożółte pasy i oprawą łóżek z materii w ten sam wzór. Po meblach i tapetach było widać, że najlepsze swe czasy te pokoje mają za sobą.

Damy szybko się rozgościły i następnego dnia sprowadzony przez hotel powóz zawiózł je do pałacu Pod Blachą, gdzie rezydował książę Józef Poniatowski. W myśl instrukcji matki Aleksandra – mocno wspierana przez ciotkę – chciała się dowiedzieć, czy jej nazwisko widnieje w ostatniej woli króla. Być może figurowała w testamencie jako córka pani Różańskiej?

Niestety, tego dnia panie nie zostały wpuszczone do kancelarii księcia i nie podano im nawet przybliżonej daty, kiedy Poniatowski będzie przyjmował interesantów. Ponoć bawił na pierwszym w tym roku polowaniu w Jabłonnie. W oczekiwaniu na audiencję u Pepiego – bo tak warszawianie nazywali przystojnego księcia – kobiety zaczęły bywać w położonym blisko hotelu Varsovie Teatrze Narodowym przy placu Krasińskich, odbywać spacery w Ogrodzie Krasińskich, pojawiać się na kameralnych koncertach i odwiedzać zacne mieszczańskie domy znajomych ciotki Leokadii.

Maurycy Szpakowski unikał spotkania z nimi jak ognia, przez co sprawa uregulowania rachunku za pobyt w hotelu przestała spędzać sen z powiek ciotki, dla której warszawskie ceny były skandalicznie wysokie. Opiekę nad damami przejęła za to młodziutka Rozalia – jak się okazało, od zaledwie roku żona Szpakowskiego i matka ich dwumiesięcznego syna.

Maj i czerwiec minęły na miłych spotkaniach i zabawach, a audiencja u księcia Poniatowskiego nadal nie dochodziła do skutku. Przyczyna, dla której matka Aleksandry nalegała, aby ta pojawiła się jak najszybciej właśnie w hotelu Varsovie, nadal pozostawała nieznana. Niestety, żaden z młodzieńców, którzy przewijali się przez salony domów odwiedzanych przez Leokadię i jej bratanicę, nie wyraził zainteresowania panną Aleksandrą zmierzającego w matrymonialnym kierunku, co ogromnie denerwowało ciotkę narzekającą na zepsutych, warszawskich młodzieńców, zainteresowanych jedynie posagami i zabawą.

Pod koniec czerwca, gdy Warszawa pustoszała, a kto tylko mógł, opuszczał miasto i jego ulice z rynsztokami cuchnącymi bardziej niż kiedykolwiek, wydawało się, że Leokadia z bratanicą muszą pakować kufry i wracać tam, skąd przybyły. Jednak któregoś dnia nieoczekiwanie w hotelu Varsovie zjawił się adiutant księcia Poniatowskiego i zażądał rozmowy z właścicielem. Zadał Szpakowskiemu jakieś pytania, po czym poprosił o rozmowę z panną Różańską.

Aleksandra była w pałacu Pod Blachą trzykrotnie i za każdym razem zostawiała tam informację o adresie, pod którym przebywa w Warszawie. Uważała więc, że dzięki temu adiutant ją odnalazł. Tyle że w imieniu swego pana prosił o rozmowę na osobności. Ciotka nie zgodziła się – rzecz jasna – aby panna była przepytywana w pomieszczeniu, gdzie byłaby sam na sam z mężczyzną.

Zanim adiutant księcia zdążył wyjawić cel wizyty, został zaskoczony pytaniami panny Różańskiej i jej ciotki. Nie umiał jednak udzielić żadnych odpowiedzi odnośnie do kwestii, z którymi panna Aleksandra przybyła do Warszawy i w sprawie których ubiegała się o audiencję u księcia.

Zadał za to pytanie, które wydało się obu paniom nad wyraz dziwne:

– Książę Poniatowski poszukuje odpowiedzi na pytanie, kim jest lub była niejaka Antonina Żmijewska, wedle wskazania w ostatniej woli króla zamieszkująca hotel Varsovie przy ulicy Długiej. Obecny właściciel hotelu, mówiąc między nami, unika wyjawienia prawdy, bo nie udzielił mi konkretnej odpowiedzi. Raz twierdzi, że była to wyrodna córka poprzedniego właściciela, pana Serafina Żmijewskiego, innym zaś razem, że ktoś o takim nazwisku tak naprawdę nie istniał, a hotel należał do syna Żmijewskiego, niejakiego Antoniego, po którym ślad zaginął… Skoro od kilku miesięcy są panie gośćmi tego hotelu, muszę zapytać o jakiekolwiek informacje na temat tej osoby.

– Rozczaruję pana, ale słyszę to imię i nazwisko po raz pierwszy – odparła Aleksandra, a ciotka z werwą potwierdziła, że ona podobnie nigdy o takiej osobie nie słyszała, a co więcej, jest pewna, że nikt taki w tym hotelu obecnie nie przebywa, zdążyła bowiem dokładnie poznać wszystkich gości, których nie było zbyt wielu. – Mojej sprawie książę nie miał sposobności poświęcić chwili czasu, ale czy jeśli dowiemy się czegoś o poszukiwanej Antoninie, mogłabym liczyć na to, że jaśnie pan wysłucha moich próśb? Zostawiłam skierowane do niego zapytanie na piśmie, dotyczące pewnej niezwykle ważnej dla mnie kwestii – negocjowała Aleksandra, a ciotka spojrzała na bratanicę z aprobatą.

– W rzeczy samej, osobiście dopilnuję, aby pani prośba została księciu przedstawiona jak najszybciej. Jeszcze dzisiaj udaję się do Jabłonny, do pałacu księcia. – Adiutant skłonił się damom i miał już opuścić izbę, gdy ciotka Leokadia skierowała do niego pytanie:

– A o co chodzi z tą Antoniną?

– Nie powinienem tego mówić – adiutant, wyraźnie zauroczony urodą panny Różańskiej, uśmiechnął się do niej mile, po czym rzekł ściszonym głosem: – jednak zdradzę paniom, że zmarły Stanisław August Poniatowski zapisał tej osobie dożywotnio, wysoką roczną rentę w wysokości dwudziestu dukatów i nikt nie wie dlaczego. Czym zasłużyła się nikomu nieznana mieszczka, aby płacić jej tak wielkie pieniądze? Książę się zastanawia, kim była ta dama, bo zapewne nie kochanką, król nie zapisywał rent nawet swoim bękartom: obrazy czy popiersia, owszem, ale renty nie. A skoro Antonina Żmijewska mieszkała i pracowała w tym hotelu, musiała oddać władcy jakieś specjalne usługi. I nikt nie wie jakie, nie wiadomo nawet, co stało się z tą niewiastą. Właściciel hotelu nabrał wody w usta, ale coś tu nie gra…

Po opuszczeniu przez adiutanta budynku ciotka Leokadia postanowiła kuć żelazo, póki gorące. Czym prędzej wezwała pokojówkę Marynię, która usługiwała gościom: nosiła im wodę do mycia, rozpalała kominki w chłodne noce i zabierała bieliznę do prania i odzież do czyszczenia. Leokadia obiecała dziewce pięć szelągów za informacje o owej Antoninie, ale Marynia niewiele wiedziała poza tym, że starsza wiekiem służba w hotelu mówiła kiedyś o tym, że Szpakowski podstępem odebrał hotel jakiemuś Żmijewskiemu, z którym ponoć się pojedynkował, a Antonina była jego siostrą.

– Niektórzy mówią, że nasz pan – tu Marynia ściszyła głos – doprowadził do śmierci tę nieszczęsną Antoninę. Nie wiadomo było dokładnie, w jaki sposób odebrała sobie życie. A może to wcale nie była prawda? Ludzie różne rzeczy opowiadają, zwłaszcza w takim miejscu jak hotel.

Z kolei Rozalia, żona Szpakowskiego, początkowo twierdziła, że niczego nie wie o żadnej Antoninie, aż w końcu rozpłakała się przy ciotce Leokadii i Aleksandrze. Bała się męża, która bywał porywczy i kilka razy już ją zbił, a chciał nawet stłuc ich dziecko, gdy zbyt długo głośno płakało. Pocieszana przez panie goszczące w hotelu, napojona kojącą nerwy każdej niewiasty nalewką z pigwy, którą Leokadia przezornie zabrała do Warszawy, wyznała wreszcie, że kiedyś mąż ze śmiechem wspominał, jak to „załatwił” Żmijewskiego i posłał Antoninę do piekła.

– Cóż to za niebezpieczny człowiek, ten Szpakowski. Dlaczego twoja matka cię tu wysłała? Pojąć nie mogę! – szepnęła nazajutrz Leokadia do bratanicy, gdy wychodząc z hotelu Varsovie, natknęły się w holu przy biurku na właściciela, który z usłużnym uśmiechem na twarzy maczał pióro w inkauście i wpisywał do księgi nowo przybyłego gościa, jakiegoś starszego wąsatego pana w staropolskim stroju, rzadko już spotykanym w Warszawie.

Dlaczego matka przysłała córkę akurat do tego hotelu? Aleksandra nie miała pojęcia, o co mogło chodzić pani Różańskiej. Widać pomieszały się jej zmysły, a może chodziło o inny hotel o podobnej nazwie? Jednak nie, bo wyraźnie wspominała ulicę Długą w Warszawie. „Coś musi być na rzeczy”, pomyślała Aleksandra, po tym jak przypomniała sobie przestrach w oczach Szpakowskiego, gdy w chwili przybycia do Varsovie ujawniła, czyją jest córką. „Założę się, że matka i pan Maurycy mieli jakieś osobiste porachunki, tylko co ja mam z tym wspólnego?”, zastanawiała się uporczywie.

Dni mijały, nastało lato, a odpowiedź z pałacu Poniatowskiego w Jabłonnie nie nadchodziła. Ciotka źle znosiła upalne dni w cuchnącym mieście. Twierdziła, że musi na żniwa wrócić do majątku. Nie było innej możliwości.

Kufry Leokadii i jej bratanicy były już spakowane. Nazajutrz obie miały zabrać się dyliżansem do Białegostoku, stamtąd zaś najętym wozem pojechać do majątku Kiereczki. Gdy cioteczka postanowiła w gorący, lipcowy wieczór udać się na wieczorną mszę do kościoła Świętego Ducha, Aleksandra – korzystając z wolnej chwili – zabrała się do pisania listu do adiutanta księcia Poniatowskiego, w którym informowała go o swym adresie w Kiereczkach. W poszukiwaniu inkaustu zeszła na dół do hotelowego holu, gdzie przy biurku ustawionym w pobliżu schodów urzędował akurat Szpakowski. Słysząc szelest sukni, podniósł głowę znad pism i odwrócił się w kierunku Aleksandry.

– Panna Różańska… – wyjąkał, speszony.

– Szanowny panie, jutro ciotka i ja opuszczamy Warszawę. Przez cały nasz pobyt unikałeś pan kontaktu z nami. Ciotka powiedziała mi, że nie chcesz przyjąć opłaty za nasze pokoje, za usługi dziewki, a nawet za pranie… – Aleksandra poczuła, że nadarzyła się jedyna sposobność, by dowiedzieć się, o co chodziło jej matce.

– Wybaczy pani, panno Aleksandro… – Maurycy wstał z krzesła i pochylił się przed kobietą w kurtuazyjny sposób. – Wiem, że ma panienka mi za złe, iż nie dotrzymałem obietnicy złożonej pani matce. Po to przecież panią tu przysłała. Ale, niestety, odrobinę za późno! Proszę mi wierzyć, że zamierzałem dotrzymać umowy i odwdzięczyć się za to, co pani Różańska dla mnie zrobiła. Prawdą jest to, co matka pani mówiła! Bez jej pomocy nie byłbym w stanie przejąć hotelu od tego kłamcy i mistyfikatora Żmijewskiego. I owszem, złożyłem obietnicę. Czekałem, całkiem długo czekałem. Pani matka zapewniała, że gdy tylko osiągnie panienka pełnoletniość, zostanie przysłana do Warszawy, a wówczas ja wezmę panienkę za żonę i będzie panienka gospodynią hotelu Varsovie. Tak, przyznaję, stawką było zapewnienie pannie godnego bytu, i biję się w piersi, że zawiodłem… Za późno ciotka pannę przywiozła, za późno. Nie mogłem czekać, myślałem, że umowa jest już nieważna, bo pannie trafiła się inna partia, a tymczasem zjawiłyście się tutaj, ot tak…

Aleksandra zaniemówiła, słysząc zdania wypływające z ust Szpakowskiego. Spocony, ocierając co rusz czoło i skórę nad wargami wielką chustką, sapał ciężko i wyrzucał z siebie nerwowy potok słów. Coś podobnego! Na to nigdy by nie wpadła! A więc matka zawarła umowę z tym dziwnym człowiekiem i oddała mu rękę córki, a jej samej nawet nie poinformowała o swych planach. Zapewne na swój sposób działała w interesie córki i chciała zabezpieczyć jej przyszłość, skoro Aleksandra nie miała prawie posagu.

– Jak mógłbym wynagrodzić panience ten zawód, przyjazd na darmo do Warszawy, stracone nadzieje… – Szpakowski, widząc, że Aleksandra stoi osłupiała i milcząca, odezwał się przymilnym głosem, wyraźnie zafrasowany.

Był przekonany, że przybyła do hotelu, bo wiedziała o układzie, który zawarła z nim jej matka.

– Ja niczego od pana nie oczekuję, panie Szpakowski… Nie po to tu przybyłam – odparła Aleksandra, odwracając się gwałtownie w stronę drzwi. Nie chciała, aby mężczyzna wyczytał emocje na jej twarzy. Szok, jaki wywołała w niej rewelacja usłyszana przed chwilą, powoli zastępowało poczucie ulgi. Jak dobrze się stało, że plan matki nie doszedł do skutku! Dzięki zwłoce, z jaką przybyła do Warszawy, uniknęła losu nieszczęsnej Rozalii, traktowanej przez Szpakowskiego jak popychadło i darmowa siła robocza. Czuwała nad nią opatrzność! – Proszę mi powiedzieć, jak dobrze znał pan moją matkę? Co pan o niej wie?

– Cóż, panienki matka była wyjątkową damą, nigdy podobnej nie spotkałem, a proszę mi wierzyć, że różne typy ludzkie pojawiały się w progach tego hotelu – odparł z wyrazem wyraźnej ulgi Szpakowski. Nagle zamilkł, jakby nie mógł znaleźć odpowiednich słów. – Była po prostu gościem tego hotelu, gdy ja czyniłem starania o pozyskanie go na własność. Znajdował się w rękach ludzi, którzy chcieli zeń uczynić gniazdo rozpusty, a ja nie mogłem na to pozwolić z uwagi na moją matkę, której brat, Serafin Żmijewski, niech Bóg czuwa nad jego duszą, władał hotelem. Moja mateczka wielkim sentymentem darzyła hotel Varsovie, wiele lat pracowała na jego sukces i widząc, jak z porządnego zajazdu staje się siedliskiem plugastwa, ogromnie to przeżywała.

– A moja matka? Jaka była jej rola w tym wszystkim? Co zrobiła?

– Och, pani matka po prostu pomogła mi zdobyć dowody przeciwko ludziom, którzy w sposób haniebny chcieli pogrążyć ten zacny hotel i na zawsze popsuć reputację tego miejsca… Nie wiem doprawdy, co więcej mogę powiedzieć. Panienki maman miała wielki dar i wiedzę na temat medycyny, o czym panienka zapewne doskonale wie… Wiele zawdzięczałem umiejętnościom i niezwykłym talentom pani R… – Szpakowski zawiesił nagle głos. – To znaczy pani Różańskiej – dokończył stanowczo.

– Ale w jaki sposób… – dopytywała Aleksandra, niezamierzająca zrezygnować z jedynej może szansy na pozyskanie wyjaśnień, gdy nagle na piętrze rozległ się jakiś stłumiony krzyk, po którym nastąpiła seria gwałtownych odgłosów cynowych naczyń upadających na deski podłogi i dał się słyszeć dźwięk rozbijanego fajansu.

– Co tam się dzieje, u licha?! – zawołał gniewnie Szpakowski i skłoniwszy się Aleksandrze, wbiegł po wąskich schodach na piętro.

Po chwili z góry dało się słyszeć stłumione odgłosy awantury między Maurycym a jego płaczącą histerycznie małżonką i dramatyczny płacz dziecka.

Wyglądało na to, że Aleksandra i jej ciotka miały opuścić Warszawę, nie uzyskawszy żadnych korzyści ani nawet odpowiedzi w kwestiach, które ujawniła tuż przed śmiercią pani Różańska. Ciotka Leokadia nieustannie narzekała na niepowodzenie ich wyprawy, a panna Różańska czuła jednak ulgę, gdy wyjeżdżała z tego posępnego, pogrążonego w marazmie miasta, a przy tym cieszyła się w duchu, że nie doszedł do skutku matczyny plan poślubienia jej przez okropnego typa, jakim wydał się Maurycy. Za nic nie chciałaby spędzić życia na usługiwaniu gościom, a przede wszystkim takiemu mężowi jak Szpakowski. Ten mężczyzna od pierwszych chwil budził w niej odrazę.

Pakując kufry, Aleksandra wciąż myślała o Antoninie Żmijewskiej – kobiecie, której sam król z niewiadomych przyczyn zostawił dożywotnią rentę. Czy była jego metresą? Czy jeszcze żyła? Jeśli tak, musiała mieć ważne powody, aby zniknąć z hotelu Varsovie. Szpakowski zapewne wiedział coś na jej temat. Jego wyraz twarzy, gdy adiutant księcia pytał o tę osobę, świadczył o tym, że miał wiele do ukrycia.

Panna Różańska i jej ciotka oczekiwały na dyliżans spóźniony z powodu gwałtownej burzy, którym miały opuścić Warszawę. W ten wyjątkowo deszczowy dzień, gdy po kilku godzinach większość ulic zamieniła się w potoki błota, pani Leokadia uparła się, aby pójść do kościoła i odmówić modlitwę w intencji czekającej je podróży. I w trakcie wieczornej mszy w kościele sióstr brygidek przy ulicy Długiej doszło do tragedii.

W momencie, gdy piorun uderzył w dach świątyni, co wywołało – niegroźny w skutkach, jak się później okazało – pożar, przerażona pani Leokadia doznała ataku serca i chwilę później wyzionęła ducha na kościelnej posadzce.

Aleksandra poczuła, jak grunt usuwa się jej spod nóg. Była dwudziestoletnią sierotą. Nie miała żadnych umiejętności i talentów. Na całym świecie nie było nikogo, kto czułby się w obowiązku otoczyć ją opieką. Nikogo! Została pozostawiona sama sobie, do tego w Warszawie, bez pieniędzy, znajomości i nie było domu, do którego mogłaby wrócić.

Przeszło jej nawet przez myśl, że może prześladuje ją duch matki, i stąd te trudności i przeszkody. Czyżby to pani Różańska nawet po śmierci chciała zatrzymać ją w hotelu Varsovie? Czy coś tu na nią czekało?

Rozdział I. Cudzoziemski gach bez wąsów

Za króla Sasa, jedz, pij i popuszczaj pasa.

Przysłowie

Jesień roku pańskiego 1763

1.

W dniu, w którym właściciela hotelu Varsovie, Serafina Żmijewskiego, nieoczekiwanie opuściła młoda żona, przybyły na sejm pisarz starosty radomskiego – imć Kurowski – wyzionął ducha w trakcie odbywania kąpieli w cynowej balii ustawionej na środku najmowanej izby.

We wrześniowy poniedziałek nad miastem budzącym się do życia wstawał szaroróżowy świt. Zza okien od strony ulicy dochodziły do zajazdu pierwsze odgłosy poranka: koła wozów ciągnących towary z okolicznych wsi turkotały o bruk, hałas robiły zwalane na ulicę bele drewna i toczone beczki, a pierwsze handlarki zaczynały pokrzykiwać, wzywając do zakupu świeżych wypieków. Serafin zerknął na odwróconą do niego plecami piękną i spokojną we śnie Karolinę, po czym westchnął z żalem. Żona nie dała mu się w nocy dotknąć, gdy zwalił się do łożnicy, cuchnący wódką. Nie chciała też słyszeć relacji o awanturze, która niemal skończyła się zgonem waszmościów pijanych w sztok, walczących ze sobą na pięści.

Spał zaledwie trzy godziny i nie doszedł do siebie po burzliwych wypadkach nocnych w zajeździe, gdy zorientował się, że dzień zapowiadał się niepomyślnie. Jak miał w zwyczaju, po zjedzeniu podanej przez mieszkającą z nim siostrę Pulcherię zupy piwnej (doprawionej tego dnia gorzałką z powodu kaca), zażył tabaki, po czym zasiadł przy ławie i sięgnął do zamykanej na klucz gdańskiej skrzyni, w której trzymał swoje kalendarze i kilka drogich mu książek.

Żmijewski uważał się za człowieka światłego, uczonego, a jego obszerna wiedza z historii, astronomii i nauk przyrodniczych powiększała się od sześciu lat, kiedy to po skończeniu czterdziestego roku życia stwierdził, że odtąd będzie zadziwiał swoich gości ogromem wiedzy. Najwięcej czerpał jej z księgi przewyższającej wszystkie inne, które dotąd widział, niekiedy nawet samą Biblię, a napisał ją ksiądz Benedykt Chmielowski. Były to Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej sciencyi pełna, na różne tytuły jak na classes podzielona, mądrym dla memoryjału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melankolikom dla rozrywki erygowana.

W trzech tomach oprawionych w czarną skórę wielki mąż tłumaczył cały niemal świat i wszystko, co mogło przyjść do głowy człekowi tak światłemu jak pan Żmijewski. Pisał nie tylko o obcych krajach, administracji Rzeczypospolitej, o ptakach, zwierzętach, mapach, astronomii czy fizjologicznych znakach w człowieku, ale też o ziemskim raju, smokach, rybie lewiatan, babilońskiej wieży, czartach, czarownicach, magii i upiorach.

Serafin, zafrapowany dziwnymi wydarzeniami, które rozegrały się nocą w trakcie burdy w hotelu Varsovie, zaczął kartkować jeden, a następnie drugi tom dzieła, i w końcu odszukał interesujący go fragment. W części O opętanych w swych Nowych Atenach ksiądz Chmielowski pisał:

Czart najczęściej z dopustu Bożego i kary wstępuje w człeka takiego, który powątpiewa w wierze, który kłamstwem wielkim się rad bawi, przysięgą z szkodą drugiego; który bluźni Pana BOGA, wspomina często czartów, im się często oddało; który ciężko grzeszy, a przecie niespowiada się, rzadko kommunikuje… Dalej znalazł Serafin to, czego szukał. Przypadek nieszczęsnego Gomułki bez wątpienia oznaczał opętanie…

Znaki opętanego prawdziwego te są: 1. Jeśliby koźlęciny przez dni 30 jeść niechciał. 2. Jeśli ma oczy straszne, członki słabe. 3. Jeśli niechce mówić Psalmu Miserere mei Deus, et Qui habitat, Ewangelii Ś. Jana, In principio erat Verbum etc., Magnificat Anima mea etc. 4. Jeśli mówi językiem Cudzoziemskim nienauczonym. 5. Jeśli na czytanie nad niemi Exorcyzmu strachają się kapłana i ręki jego. 6. Od niektórych wychodzi zimny wiatr. 7. Niektórych głowa dziwnie cięży. 8. Innym mózg ściśniony bardzo zdaje się. 9. Innym coś się zdaje rzucać w żołądku jak gałka, albo wąż, jaszczurka, żaba, skąd womity ciężkie. 10. Innym brzuch się zdyma jako bęben. 11. I to znak opętanego, serca ściskanie, rzucanie się jak ryba w której części ciała. 12. Przechodzenie od głowy do nóg, od nóg do głowy jakiegoś wiatru. 13. Znaki bywałą czarne, napuchłe gęby, gardła podnoszenie, nadymanie.14. Na pytanie hardo odpowiadała. Spytani często, choć przymuszani gadać nie chcą. 15. Czasem nad miarę dyszkurują, ale nie wiedzieć co by to był za dyskurs. 16. Sen miewają cudnie twardy, i jak by byli bez zmysłów często się prezentują. 17. Często czegoś się nagle lękają. 18. Różnych zwierząt bestyi głos naśladują, jako to ryczenie Lwów, niedźwiedzi, wołów, szczekanie psów, kwiczenie, beczenie. 19. Zębami zgrzytają, jak psy wściekłe zapienia się. 20. Idą nad jakie przepaści, na drzewa, mury.

Tyle Serafinowi wystarczyło. Wspominając przerażające zachowanie mężczyzny, który rzucał się jak ryba, przerażony jakby samego Lucyfera zobaczył, wiedział, że w Varsovie zagościł diabeł…

Konieczna była natychmiastowa wizyta u księdza. Znał jednego dość światłego i zaufanego i postanowił udać się do niego po pomoc.

Sięgnął jeszcze do swoich kalendarzy i to, co przeczytał pod dzisiejszą datą, bardzo go zaniepokoiło. Dwudziesty pierwszy września 1763 roku był specjalnie oznaczony jako astronomiczny początek jesieni w kalendarzu gospodarskim – jednym z wielu tego typu wydawnictw, które pasjami nabywał pan Serafin. Zerknął także na informacje przy tej dacie do kalendarza politycznego, do zabawiającego, a na koniec do tego z cytatami z Biblii i żywotów świętych. Spojrzał na „relację o niektórych ciekawościach w różnych świata prowincjach znajdujących się”, ale głowa bolała go zbyt mocno, aby pochylać się nad drobnym drukiem małej książeczki.

W prognostycznym kalendarzu data była oznaczona jako dzień feralny, w którym – jak wskazywały układ planet oraz znaczenie numerologiczne daty – mogło się zdarzyć wiele złego. Serafin poczuł niepokój. Czy to ostrzeżenie miało się sprawdzić i poważnie odmienić spokojną egzystencję Żmijewskiego, jego synów osieroconych przez rodzicielkę ponad pięć lat temu, a nawet jego pięknej drugiej żony, którą hołubił niczym księżniczkę.

Zza drzwi izby było słychać dokazujących i kłócących się chłopców: pięcioletniego Anzelma i dwunastoletniego Antoniego. Antoni budził w Serafinie niechęć z uwagi na swe fizyczne defekty, które matka chłopca przez lata starała się ukryć przed światem. Miał niemal dziewczęcą twarz, przesadnie delikatną, bardzo podobną do oblicza matki. Nie dość, że Serafin widział w tym dziecku pierwszą żonę, to nie mógł zapomnieć, że zmarła Jowita ubierała syna w sukienki i zapuściła mu włosy. Antoni wyglądał jak cherubin.

Serafin prosił żonę, aby zaniechała tych zabaw, ale tłumaczyła, że zawsze chciała mieć córeczkę, którą mogłaby stroić w cudne suknie. Dopiero gdy Bóg zabrał Jowitę do siebie, Żmijewski nakazał, by Antoś miał krótko obcięte włosy i nieubierany był w nic innego niż angielski strój dla chłopców. Zajmująca się wychowaniem dzieci Pulcheria skrupulatnie stosowała się do zaleceń brata. A on zmuszał się, by poświęcić więcej czasu temu odpychającemu dziecku, uczył je jazdy konno, podstaw fechtunku i typowo męskich zajęć. Zabronił kręcić się po kuchni, gdzie mały lubił przebywać i pomagać w szykowaniu jadła.