Hotel Varsovie. Tom 2. Bunt chimery - Sylwia Zientek - ebook

Hotel Varsovie. Tom 2. Bunt chimery ebook

Sylwia Zientek

4,2
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miasto, jakiego nie znamy.

To drugi tom obszernej, wielopokoleniowej sagi rodziny warszawskich hotelarzy. Barwne opisy i porywająca intryga przenoszą czytelnika w niezwykłą podróż przez historię wyjątkowej rodziny i wyjątkowego miasta. Warszawa, XVII wiek, karzeł Franciszek po potopie szwedzkim marzy o otworzeniu kolejnego zajazdu… Z czasem kolejne przebudowy i odbudowy staną się tłem tajemnic i sekretów, które mimo upływu lat nie tracą na intensywności. Mogą utrącić niejedną intrygę finansową i matrymonialną, nawet kilka pokoleń później.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 701

Oceny
4,2 (33 oceny)
15
12
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sylwia ‌Zientek

HOTEL VARSOVIE

Bunt chimery

Copyright © ‌by Sylwia ‌Zientek, ‌MMXVIII

Wydanie I

Warszawa, ‌MMXVIII

(…) wszystko potrafię ‌Warszawie wybaczyć.

Leopold ‌Tyrmand, Tyrmand ‌warszawski

Warszawskie ‌noce pełne są ‌kolorowych słów ‌wysoko nad ‌niebem, a dni pełne ‌szarości, nisko i przy ‌ziemi. ‌

Błażej Brzostek, Paryże Innej ‌Europy

Dzięki ‌namiętnościom człowiek ‌żyje,

rozsądek pozwala ‌mu ‌tylko trwać.

Nicolas ‌de ‌Chamfort

Nad Wisłą ‌jest ‌miasto piękniejsze niż ‌nasza śmierć,

gdy ‌się życie pośród dziejów ‌zapodzieje,

miasto, ‌gdzie ‌tak ‌pięknie jest ‌żyć i umierać,

miasto dobrej nadziei. ‌[…]

Władysław ‌Broniewski, Mazowsze

Katalog najważniejszych ‌postaci

Przełom ‌XIX/XX wieku

Regina Flora Żmijewska– ‌żona Jeremiego ‌Żmijewskiego, matka ‌jego dzieci

Eleonora Darska(po pierwszym ‌mężu Szpakowska) – dwukrotnie ‌zamężna córka ‌państwa Żmijewskich, matka ‌Tadeusza

Tadeusz ‌Szpakowski– syn Eleonory ‌i jej pierwszego ‌męża Teodora Szpakowskiego

Konstanty ‌Żmijewski– ‌brat Eleonory

Klara Żmijewska– żona ‌Konstantego

Ewelina, Eugenia ‌i Elżbieta Żmijewskie– córki ‌Konstantego i Klary

Agnieszka ‌Popkowska(z domu ‌Żmijewska), pseudonim ‌Aga Nowińska ‌– młodsza siostra ‌Eleonory, aktorka

Waleria ‌Żmijewska– najmłodsza siostra Eleonory, ‌malarka

Ignacy ‌Darski– prawnik, drugi mąż ‌Eleonory ‌Żmijewskiej

Wanda Mednis– przyjaciółka ‌Reginy ‌Żmijewskiej

Klemens Cukier– ‌dziennikarz, mąż Walerii Żmijewskiej

Gustaw Milewski – młody lekarz, sąsiad Eleonory

Czasy napoleońskie i powstanie listopadowe

Ludwik Bonawentura Żmijewski – bękart generała Sokołowa, usynowiony przez Józefa Żmijewskiego

Anzelm Żmijewski – stary kościuszkowiec, stryj Ludwika

Matylda Grabarska (z domu Żmijewska) – siostra Ludwika

Marcjanna i Benjamin Grabarscy – dzieci Matyldy i Henryka Grabarskich

Maurycy Szpakowski – właściciel hotelu Varsovie

Adelajda Szpakowska – pierwsza żona Maurycego Szpakowskiego

Rozalia Szpakowska – druga żona Maurycego Szpakowskiego

Małgorzata Szpakowska – córka Maurycego i Adelajdy

Agnes de Gris – szpieg policji napoleońskiej

Jolanta Wasserman (po pierwszym mężu Żmijewska) – matka Ludwika

Telimena – wielka miłość Ludwika Żmijewskiego

Anetka Żmijewska – żona Ludwika Żmijewskiego

Aleksy Sokołow – przyrodni brat Ludwika Żmijewskiego

Anastazja Sokołow – ciotka wychowująca Ludwika

Józefa Paszyńska – hrabina, kochanka Ludwika

Czasy współczesne

Dana Spakowski – kobieta podająca się za dziedziczkę Michała Szpakowskiego i nieruchomości przy ul. Długiej

Jan Kucharski – prawnik kancelarii specjalizującej się w odzyskiwaniu gruntów warszawskich

Danuta Puzio – oszustka zamieszana w próbę odzyskania praw do nieruchomości przy ul. Długiej

Monika Wisińska – dziennikarka i pisarka, autorka biografii tragicznej malarki Walerii Żmijewskiej

Wieńczysław Kozłowski – ostatni portier w hotelu Varsovie

Ważniejsze postaci historyczne występujące w książce:

książę Józef Poniatowski

Napoleon Bonaparte

Maria Walewska

Joachim Murat

Fryderyk Chopin

Władysław Podkowiński

Olga Boznańska

Mela Muter

Xawery Dunikowski

Rozdział I

Dzień, w którym ukazał się ostatni odcinek Lalki

Sam stoję w polu życia, a nade mną świeci

Księżyc, i nic nie trapi mnie i nie pociesza,

Bo czytam, jak w magicznej księdze, w gwiezdnym niebie:

Rychło przyjdzie dzień, w którym opuszczę sam siebie

Wacław Rolicz-Lieder, Wierzba na pustkowiu (fragm.)

24 maja 1889 roku

1.

W dniu, w którym tragiczne wypadki miały dotknąć właścicielkę hotelu Varsovie, Reginę Żmijewską, jej syn Konstanty oglądał wystawione w galerii gigantycznych rozmiarów płótno nieznanego mu malarza, zatytułowane Orestes zabija swoją matkę, i pomyślał, że on sam w głębi duszy nieraz chciał zgładzić swoją rodzicielkę. Przypomniał sobie grecki mit, wedle którego Orestes, syn króla Agamemnona i Klitajmestry, pomścił ojca, mordując matkę i jej kochanka. Długo stał w bezruchu, do głębi wstrząśnięty. Nie wiedział, czy czuł się tak za sprawą siły wyrazu dzieła, czy też własnych myśli i odczuć, które zaatakowały go zupełnie niespodziewanie, jakby widok muskularnego młodzieńca w greckiej tunice pochylającego się nad leżącą kobietą wydobył z podświadomości okrutne pragnienie. Czyżby naprawdę pragnął śmierci własnej matki?

„Waleria bez cienia litości skrytykowałaby ten obraz” – pomyślał o swojej najmłodszej siostrze, patrząc na klasyczne ujęcie tematu, zbliżony do rzeczywistego wizerunek ludzkich ciał, chociaż teatralnie wygięte postaci, sylwetki kolumn i drzewa o idealnych koronach wydały mu się nieco odrealnione. Stara szkoła wciąż miała się dobrze, chociaż na całą Europę rozlała się już „impresjonistyczna zaraza”, jak nowoczesny styl w sztuce określiła kiedyś pani Regina Żmijewska.

Olga Boznańska, W oranżerii (W cieplarni), 1890, olej na płótnie, 235x180 cm, wł. Muzeum Narodowe w Warszawie, fot. MNW

Ledwie przed tygodniem wróciły z Paryża: matka w towarzystwie przyjaciółki Wandy Mednis oraz Waleria – jego dwudziestoletnia siostra. Konstanty liczył na to, że będą tam bawić dłużej, co zapewniłoby mu swobodę działania w hotelu Varsovie, jednak dziwne kobiece dolegliwości pani Wandy zmusiły je do szybszego powrotu. Waleria była podekscytowana tym wszystkim, co zobaczyła, oczarowana konstrukcją metalowej, wielkiej wieży górującej nad miastem, którą ledwie w marcu ukończono z myślą o Wystawie Światowej (Regina i Wanda uważały Tour d’Eiffel za szkaradztwo szpecące widok znad Sekwany). Zachwyciły ją też nowe prądy w sztuce, zwłaszcza impresjonizm, ale też samo miasto, które – jak twierdziła – odnalazła dokładnie takim, jakim opisał je Bolesław Prus w drukowanej w odcinkach w „Kurierze Codziennym” powieści pod tytułem Lalka.

„Z tą dziewczyną były i będą wielkie kłopoty. Teraz podobno rozpowiada, że postanowiła zostać malarką” – powiedział do siebie w duchu Konstanty.

Pod wpływem tematyki obrazu przerażająca myśl o śmierci matki obudziła w nim pewne nadzieje na lepszą przyszłość. Kiedyś przecież Regina Żmijewska zejdzie ze sceny, przestanie się zachowywać jak poddana pani Mednis – tej olbrzymki o fałszywym uśmieszku i tajemniczej przeszłości, kiedyś wreszcie on, Konstanty, jako głowa rodziny Żmijewskich, będzie mógł zacząć żyć po swojemu.

Od jakiegoś czasu miał zamiar sprzedać hotel Varsovie i wynieść się z mieszkania w sąsiadującej z budynkiem hotelu kamienicy przy Długiej, gdzie się wychował i gdzie teraz mieszkał – z łaski matki – ze swoją rodziną. Szczerze nie znosił tego lokum, nieustannie czując się tam jedynie jako lokator, którego każdy ruch śledzony jest przez osoby trzecie. Mimo że matka wraz z panią Mednis ulokowały się w reprezentacyjnym apartamencie hotelowym na pierwszym piętrze, ich obecność w jego mieszkaniu była niemal namacalna. Te babska w swoich szeleszczących, drogich toaletach były wszędzie!

Jego trzy siostry – był o tym przekonany – nie zaprotestują i równie chętnie pozbędą się hotelu. A kiedy będzie miał w rękach swój majątek (kto wie, może nawet pięćdziesiąt tysięcy rubli – szacował optymistycznie), ruszy w świat, może na Dziki Zachód, który w trakcie kilkuletniego pobytu w Ameryce skradł mu duszę.

Zapatrzony teraz w obraz o wielkich gabarytach, pędzla artysty, którego nazwisko nic mu nie mówiło, zupełnie zapomniał, że przecież przyszedł do galerii, aby spotkać się z kolekcjonerem japońszczyzny, od którego miał odkupić – na wyraźne życzenie matki – ciekawą wazę z motywem bambusów, mającą ozdobić recepcję hotelu. Szał japońszczyzny, jaki ogarnął jakiś czas temu panią Reginę, sprawił, że niemal każde pomieszczenie w hotelu Varsovie ozdobione było przedmiotami pochodzącymi z Kraju Kwitnącej Wiśni.

Kilkadziesiąt minut później, już po owocnym spotkaniu (dobił targu i ustalił warunki dostarczenia przedmiotu do jego domu przy Długiej), Konstanty opuścił galerię przy Krakowskim Przedmieściu i bez namysłu kupił od okrytej wiejską chustą zgarbionej babiny bukiecik konwalii. Pomyślał, że zaniesie je żonie. Może to choć odrobinę przyjaźnie usposobi do niego Klarę, a na jej bladej twarzy pojawi się cień uśmiechu. Od kiedy młoda małżonka nosiła w łonie ich trzecie dziecko (oby tym razem był upragniony chłopiec!), stała się nieznośna, marudna i nadmiernie krytyczna, przez co Konstanty niemal całe dnie spędzał poza domem.

Przed sześcioma laty, tuż po powrocie z Ameryki, Żmijewski podjął jedyną słuszną w jego sytuacji decyzję – postanowił raz na zawsze dać sobie spokój z malarstwem i zabawą w bycie artystą, a zacząć normalnie, spokojnie żyć, zająć się niezbyt wyczerpującą pracą, założyć rodzinę (najlepiej z panną, która wniesie do małżeństwa odpowiedni posag), wreszcie skończyć z pijaństwem, aktorkami, szansonistkami, a zwłaszcza baletnicami, które rujnowały jego zdrowie i finanse. Miał dość tułaczki, nieustannej walki o pieniądze, uciekania przed komornikami i walki o utrzymanie drogich kochanek. Zbliżał się do czterdziestego roku życia i stracił wiele ze swojej urody – zaczął łysieć, a jego wielkie oczy okolone długimi rzęsami straciły dawny blask, do tego podupadł na zdrowiu (nie dojadał, nie sypiał, przemieszczając się z miasta do miasta na amerykańskim Południu, aż w końcu odezwała się nieleczona przez lata choroba nerek). Tak więc potrzebował opieki lekarskiej oraz regularnych, zdrowych posiłków.

Matka zajęła się nim, rzecz jasna, lecz to nie był spontaniczny odruch i wynik matczynej troski – dawna zaborcza miłość, od której Konstanty uciekał, zupełnie bowiem wygasła. Świadomość tego sprawiała mu ból. Bo oto Regina Żmijewska – kiedyś gotowa na absolutnie każde poświęcenie dla syna – teraz niespecjalnie przejmowała się jego dolegliwościami. Powitała go wręcz obojętnie, jakby jego obecność w hotelu była jakąś przeszkodą, której przyczyn nie rozumiał. Nie kryjąc irytacji życiowymi porażkami syna, przydzieliła mu niewygórowaną pensję i zgodziła się – ale bez cienia entuzjazmu – aby zajął miejsce dawnego dyrektora hotelu, pana Tyszki, który po ataku sercowym zmuszony był wyjechać na dłuższą rekonwalescencję do Nałęczowa. Nie można było stwierdzić, czy kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie pracować, więc ktoś musiał zająć się bieżącymi sprawami.

– Ale czy ty, Kostku, się do tego nadajesz? Obrazki umiesz malować i bawić się z kokotami… Przecież znam cię dobrze, synu. Co ty wiesz o składaniu zamówień, spełnianiu zachcianek gości, zarządzaniu służbą hotelową? Tu trzeba mieć twardą rękę, ale też wyczucie, bo o uczciwego i wydajnego, a przede wszystkim taniego pracownika bardzo dziś trudno. Tyle hołoty w tym mieście się zagnieździło! Tłumy chłopów i Żydów wygnanych z Rosji zaludniają Warszawę. Dobrze, że nie prowadzimy sklepu ani składu, bo konkurencji moglibyśmy nie wytrzymać. Wszystko Żydzi przejmują… – narzekała pani Regina.

Konstanty poczuł się urażony. A więc matka nie wierzyła, że podoła obowiązkom! Z nieskrywaną urazą zapewnił maman (teraz tak kazała się do siebie zwracać), że z pełnym zaangażowaniem przystąpi do prowadzenia hotelu. Przecież jako młody chłopak był przygotowywany przez świętej pamięci ojca do tego, aby w przyszłości przejął hotel i nim zarządzał.

– Wtedy wszystko zrobiłeś, żeby uciec przed tym obowiązkiem, a teraz widzę, że wszystko zrobisz, aby wykonać to, co twój nieszczęsny ojciec dla ciebie zaplanował. Szkoda, że biedny Jeremi musiał przypłacić życiem twoje wyskoki, ucieczki i szantaże!

Jeszcze zobaczy mama, to znaczy maman! Jeszcze odwoła te okrutne słowa! Konstanty, poczerwieniały na twarzy i wzburzony, skłonił się i opuścił salonik tonący w rozmaitych materiach, ciężkich aksamitach, perskich dywanach, haftowanych poduszkach, obrusach i narzutkach.

Czuł się poniżony tym bardziej, że przykrej rozmowie przysłuchiwała się ta zwiędła, zwalista baba – Wanda Mednis, która siedziała w wielkim fotelu o wezgłowiu okrytym haftowaną serwetą i udawała, że wpatruje się w trzymaną w rękach robótkę. Konstanty szybko zorientował się, że matka dosłownie we wszystkich sprawach jest uzależniona od opinii czy wręcz przyzwolenia pani Mednis, co więcej – pała jakimś niezrozumiałym afektem do tej dziwnej kobiety o fałszywym – wiedział to od chwili, w której zobaczył ją po raz pierwszy – uśmiechu Mony Lisy.

– To się musi skończyć. Jak długo matka i jej przyjaciółka będą uprzykrzać mi życie, traktować jak taniego wyrobnika i chłopca na posyłki? – powiedział do siebie i wsiadł do przywołanej dorożki.

Kazał się wieźć na Długą. Duchota była tak ogromna, że w ciągu kilku minut Konstanty poczuł, jak pot spływa mu po czole i karku, brudząc dopiero co założony kołnierzyk. Nagle poczuł nieziemskie pragnienie napicia się lodowatego piwa.

– Jedźcie jak najszybciej, spieszę się – powiedział, ale dorożkarz coś tylko mruknął pod nosem i dalej jechał po swojemu.

Nadchodziła czwarta – pora, w której większość warszawian zasiadała do obiadu. Pokryte kurzem ulice miasta pustoszały. Ołowiane chmury o przedziwnej – ani granatowej, ani grafitowej barwie – wisiały nisko nad barokowym Pałacem Saskim, otoczonym jaskrawymi koronami rozkwitłych niedawno drzew.

– Podnieście dach, zaraz burza się zerwie. I jedźcie szybciej, muszę zdążyć na obiad! – rzucił w kierunku dorożkarza, ale ten nie zareagował.

Z przytkniętymi do nosa świeżymi konwaliami, które nieco łagodziły przykry zapach gnijących odpadów w rynsztoku, wysiadł z pojazdu na Długiej, mając nadzieję, że obdarowana bukiecikiem małżonka będzie dla niego łaskawsza niż zwykle i nie urządzi mu sceny, gdy wieczorem będzie się chciał wymknąć do Czerwonej Karczmy. Nie był w stanie wysiedzieć w domu – wszystko go tam nudziło i irytowało. Cóż mógł robić w towarzystwie wiecznie niezadowolonej Klary, która siedziała w fotelu nad robótką i niemal się do niego nie odzywała? A jeśli już podejmowali rozmowę o trzecim dziecku, które za cztery miesiące miało pojawić się na świecie (tym razem to musiał być chłopiec!), ich dyskusja zwykle kończyła się histerycznym płaczem żony albo – w najlepszym razie – jej obrażeniem się. O czymkolwiek rozmawiali, zawsze wypływał temat kokot i prostytutek, z których korzystał Konstanty. Mimo że przysięgał i zapewniał, że od dawna już do nich nie chodzi, żona nie dawała wiary temu oczywistemu kłamstwu.

Tłumaczył młodej żonie (jej brak obycia i wiedzy o świecie kładł na karb katolickiego, surowego wychowania w prowincjonalnym ziemskim majątku), że każdy mężczyzna postępuje dokładnie tak jak on, że nawet jeśli nie jest żonaty, musi przecież dać upust swoim zwierzęcym instynktom. Ona zaś niczego zdawała się nie rozumieć.

A więc musiał tego wieczoru wyjść. Będzie miły w trakcie obiadu, pochwali dania (o ile znowu nowa kucharka nie przypali befsztyka), będzie całował dłonie Klary i z wypisanym na twarzy współczuciem wysłucha opowieści o jej dziwacznych dolegliwościach. A gdy tylko malutkie córeczki zostaną uśpione przez nianię (dwuletnia Ewelinka i roczna Eugenia były rozkoszne do przytulania – niczym cudne, ubrane w falbaniaste stroje laleczki, ale szybko go męczyły, a dziecięcy płacz wyprowadzał go z równowagi), Konstanty zaproponuje żonie, aby odpoczęła, on zaś – nie chcąc burzyć jej spokoju – wyjdzie na partyjkę szachów.

Przewidywał, że jak niemal co dzień będzie chciał zaznać odrobiny przyjemności, uścisków z szynkarką z oberży, podszczypywania i sadzania sobie na kolanach dziewcząt roznoszących piwo, obłapiania aktorek teatrzyków ogródkowych, które po występach zaglądały do karczmy. Może z jedną z nich wyskoczy do jakiejś zatęchłej, wynajmowanej przez nią sutereny, aby nasycić nieustannie spragnione ciało.

Taki już był, nic nie mógł na to poradzić. Jedyne, na czym mu zależało, to nie złapać wstydliwej choroby, która wykończyła tak wielu jego kolegów i znajomych, nie mówiąc o ich żonach i kalekich, przedwcześnie zmarłych dzieciach, którym wstrętny syfilis ukrócił żywot. Może gdyby nie daleka kuzynka matki – panna Klotylda, którą matka kiedyś przyjęła pod swój dach, Konstanty nie byłby tak nienasycony. Ale tamta starsza od niego o wiele lat kobieta opiekowała się czternastoletnim chłopcem tak namiętnie, że kąpiąc go i czytając mu do snu, bez skrupułów rozprawiczyła go i w ciągu kilku miesięcy udoskonaliła w sztuce miłosnej, sprawiając, że od tej pory zawsze już szukał kobiet, aby zaznać ulgi, pozbycia się napięcia, które ustępowało wyłącznie wtedy, gdy dwa czy trzy razy z rzędu wyrzucił z siebie porcję nasienia.

Zawsze był nienasycony, ale kiedy dając sobie raz na zawsze spokój z życiem artysty, postanowił ożenić się z młodą, wyszukaną przez panią Reginę na prowincji dziewczyną o profilu słowiańskiej bogini i złotych, sięgających bioder włosach, obiecał sobie dotrzymać wierności swojej wybrance. Klara była tak młoda, niewinna i naiwna! Ponadto jej posag okazał się zaskakująco wysoki, co tylko utwierdziło Konstantego w słuszności decyzji o poświęceniu się zwykłemu życiu i rodzinie.

Delikatna, rozmiłowana w literaturze, osiemnastoletnia Klara pragnęła wyrwać się z nudnej prowincji do miasta. Urzekły ją opowieści o Warszawie, w której nigdy nie była, snute przez Konstantego w trakcie przechadzek po parku zdrojowym. Chłonęła bajki o „zielonym karnawale”, podczas którego w miesiącach wiosennych miasto nieustannie się bawi, bo tak wiele jest do wyboru atrakcji w postaci balów, rautów, teatrzyków, spotkań w ogródkach, zabaw na powietrzu. Wykwintnie ubrane damy wirują w ramionach mężczyzn w walcu wiedeńskim, oglądają frywolne sztuki albo tragiczne opery, piją poncz podczas ciepłych wieczorów w roziskrzonych światłami ogrodach i parkach. Cała Warszawa tańczy i nie może przestać się bawić!

Zachęcona taką wizją miasta, które w opowieściach Konstantego w niczym nie ustępowało Paryżowi czy Rzymowi, nie mogła doczekać się życia w roli żony w warszawskiej kamienicy. Dodatkową ekscytację budził fakt, że miała mieszkać tuż obok pierwszorzędnego hotelu Varsovie, należącego do rodziny przyszłego męża, miejsca, w którym zatrzymywały się słynne śpiewaczki i wybitni iluzjoniści – jak zapewniał Konstanty, przesyłając na potwierdzenie swych słów wycinki ze stołecznych dzienników, informujące o przybyciu do Warszawy i zatrzymaniu się w hotelu znakomitości z całej Europy, a nawet świata.

Ślub wzięli późną jesienią. Klara przyjechała na Długą z całym wozem wyładowanym skrzyniami z wianem i ulubionymi przedmiotami z rodzinnego domu, jak stary zegar z kurantem, które z trudem udało się upchnąć w i tak przeładowanym mieszkaniu. Niestety, teściowa nie zgodziła się na nową aranżację pokojów ani dokonanie jakichkolwiek zmian przez młodą panią Żmijewską. Mieszkanie pełne było japońszczyzny, która była obca kobiecie wychowanej w staropolskim dworku. Japońskie latarnie, pomalowana na kolor starego złota boazeria, panele pokryte purpurowym jedwabiem, orientalny parawan z motywem kwiatów kwitnącej wiśni, przeszklone gabloty z palisandrowego drewna z figurkami netsuko, olbrzymie palmy w wazach zdobionych motywem smoka, japońskie poduszki – wszystko to przytłaczało Klarę.

Szybko też przekonała się, że wizje roztaczane przez Konstantego nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Warszawa była brudna, przeludniona, pełna wiecznie głodnych, wynędzniałych nieszczęśników. Miasto potwornie ją rozczarowało. Bała się pędzących koni, które ciągnęły tramwaje i dorożki, potwornie lękała się rosyjskich wojskowych, którzy w jej mniemaniu patrzyli na nią lubieżnym wzrokiem. Ulica Długa, mimo że pełna składów, sklepów i hoteli, odrzucała ją swoim kupieckim charakterem, a poza tym tonęła w błocie i po zmroku przypominała odrażającą gardziel potwora.

Stosunki z teściową oraz siostrami męża nie układały się po myśli Klary. Jedynie Eleonora wydawała się jej przychylna, ale mieszkała w innej części miasta i zajęta była swoją rodziną. Najgorsze jednak okazały się wizyty w teatrze, o których Klara tak marzyła, mieszkając jeszcze w rodzinnym domu. Nie rozumiała zabawnych fars, z których zaśmiewała się widownia, nie umiała wyrazić błyskotliwej opinii o oglądanych sztukach, a co gorsza, ilekroć towarzyszyła mężowi w teatrze, zawsze znajdowała się w pobliżu jakaś niestosownie ubrana kobieta, która mrugała oczkiem i posyłała mu wyraźne sygnały. Po wielu miesiącach wspólnego życia, kiedy już była w ciąży, zorientowała się, że na każdym kroku spotykali kokoty, prostytutki albo dawne utrzymanki – obrzydliwe, nieczyste kobiety, z którymi kiedyś obcował jej mąż.

Konstanty szybko pojął, że małżeństwo nie wiąże się z nieskrępowaną realizacją jego cielesnych potrzeb – na co liczył nie mniej niż na posag. Klara była zupełnie nieuświadomiona w tych sprawach. Wystraszona, leżała wieczorami na łóżku, szepcząc słowa modlitwy, a gdy mąż kładł się na niej, zaczynała cichutko płakać, czym doprowadzała go do rozpaczy. Dawno nie miał do czynienia z dziewicą, i to tak bardzo wystraszoną spełnieniem obowiązku małżeńskiego, że ich intymne pożycie zaczęło i jemu jawić się jako przykry obowiązek. Ilekroć kończył i patrzył na żonę, oczekując śladu wdzięczności za akt zespolenia, jaki jej zapewnił, śliczna twarz Klary wykrzywiała się w grymasie cierpienia. Gdy zaś zaszła w ciążę, każdy dotyk jej wrażliwych teraz piersi czy sam akt spółkowania okazywały się męką, która może zaszkodzić dziecku.

W początkowym okresie małżeństwa zdołał nakłonić Klarę, aby nosiła po domu kimono, które sprowadził dla niej z Japonii. Zajmowała więc otomanę i w pozycji półleżącej, osłonięta jedynie połyskującym, błękitnym jedwabiem, malowanym w subtelne kwiaty, z rozpuszczonymi, rozsypującymi się na plecy złotymi włosami, które tak pokochał Konstanty, popijała małymi łyczkami herbatę. Otoczona drogimi jego sercu przedmiotami i sprzętami stanowiła widok tak ujmujący, że Konstanty nieraz musiał zwalczać pokusę powrotu do malowania.

– Moja Japoneczka – szeptał, przywołując przepiękne obrazy, jakie pozostawiła w nim wystawa barwnych grafik pejzaży regionu Edo.

Chciał uwiecznić Klarę wyglądającą w taki właśnie sposób, ale nie zdążył tego zrobić, zanim stosunki między nimi nieodwracalnie uległy zmianie wraz z pierwszą ciążą młodej pani Żmijewskiej.

Kiedy na świat przyszła ich córka Ewelina, Konstanty – czując pewną ulgę – wrócił do swoich kawalerskich zwyczajów i korzystał z płatnej miłości.

Kobiety i dziewczęta oferujące swoje ciała były dostępne wszędzie. Mógł wybierać i przebierać wśród najtańszych dziewek ze wsi, doświadczonych mamusiek, krzepko zbudowanych służących, wyrafinowanych kokot, a nawet paryskich prostytutek, które jadąc do Moskwy, zatrzymywały się w Warszawie na odpoczynek, a przy okazji – jako atrakcję – udostępniały swoje wdzięki i usługi prosto z Paryża miejscowym amatorom.

Tym sposobem życie Konstantego wróciło na dawne tory i od przeszło trzech lat głównym jego celem były wizyty w Czerwonej Karczmie, kontakty z kobietami i nieustające pasmo przyjemności.

– Niech wreszcie lunie! – westchnął, wkraczając w czeluść ciemnej bramy.

Zgarbiony stróż kamienicy przy Długiej, w której na pierwszym piętrze od lat mieszkali Żmijewscy, rzucił w jego kierunku przymilne słowa powitania.

– Jakaś wykwintnie ubrana dama szukała dzisiaj szanownego pana! – Pracujący tu od roku Waldemar, korpulentny mężczyzna w sile wieku, wbił w Konstantego swoje przebiegłe oczka.

– Nigdy wcześniej jej nie widziałeś?

– Nigdy! Widać było, że niekontenta bardzo była, nie zastawszy szanownego pana…

Konstanty nie wiedział, o kogo chodzi. Wzruszył ramionami, rzucił kilka kopiejek stróżowi, który zawsze z wielką gorliwością donosił mu o wszelkich odwiedzinach i obyczajach sąsiadów, po czym skierował się do klatki schodowej.

– A! Zapomniałbym! Taki dziś gorąc, że głowa nie ta co zawsze! Pańska małżonka szanowna udała się zażyć kąpieli nad Wisłę.

– A kto jej towarzyszył? – zdziwił się Żmijewski.

Przez moment wizja zanurzenia się w rzece w jednej z drewnianych kabin w wodach Wisły jawiła mu się niczym przedsmak raju.

– Pańska siostra, szanowna pani Darska.

– Aha – rzucił tylko Konstanty i wszedł do budynku.

Chłód klatki schodowej sprawił, że odetchnął z ulgą. Ostatnio Eleonora roztoczyła swoje opiekuńcze skrzydła nad jego niezadowoloną, wiecznie cierpiącą żoną. Był jej za to szczerze wdzięczny, chociaż obawiał się, że siostra może mieć jakieś niecne zamiary. Przecież nie kto inny jak Konstanty doprowadził do jej nieszczęsnego małżeństwa ze świętej pamięci Teodorem i nieraz Eleonora robiła mu wyrzuty z tego powodu. Teraz jej sympatia wydawała mu się podejrzana. Czyżby naprawdę polubiła jego żonę, taką gąskę z prowincji? O czym mogły rozmawiać?

Wyobraził je sobie, jak odziane w kąpielowe suknie siedzą na ławeczkach zanurzone w wodzie, w sąsiadujących ze sobą kabinach, być może opowiadając sobie (przez ścianki z desek swobodnie można było rozmawiać) o pierwszych miłościach albo o tym, której mąż zaspokaja jej potrzeby… Tak naprawdę nie miał pojęcia, o czym we własnym towarzystwie rozmawiają kobiety. Zapewne o niczym istotnym, o falbanach i nowych kapeluszach.

„A może o mnie? – zaniepokoił się. – I czy kobieta w odmiennym stanie może się kąpać w rzece?”.

Chyba nie powinna! Wszedł do mieszkania, gdzie znowu dopadł go potworny zaduch, dodatkowo przesycony docierającymi z kuchni zapachami szykowanego na obiad smażonego mięsa.

Na tacy leżącej na stoliczku pośrodku przedpokoju zauważył elegancki bilet wizytowy z zagiętym rogiem. Na kartoniku pochyłym drukiem było napisane: Lucyna Waters.

– Ktoś chciał mnie widzieć? Nie znam tej damy… Nie wiem nawet, jak mam złożyć rewizytę, skoro adresu brak… – Żmijewski zwrócił się do lokaja Eustachego, starego sługi, który nie był już w stanie sprostać obowiązkom hotelowej służby, został więc z łaski zatrudniony w domu Konstantego, gdzie mógł spokojnie doczekać końca swoich dni.

– Owa pani kazała przekazać, że zainstalowała się w hotelu Varsovie i będzie pana jeszcze szukać.

– Dziwne, skoro jest gościem hotelowym, czemu tam nie próbuje ze mną mówić, tylko przychodzi do prywatnego mieszkania… Ciekawe, skąd znała adres?

Eustachy nic nie odpowiedział, skłonił się tylko z obojętną miną. Żmijewski postanowił nie zaprzątać sobie głowy tą dziwną wizytą. Ledwie kazał służącej naszykować świeże ubranie, w mieszkaniu pojawiła się Klara. Dyszała ciężko po pokonaniu zaledwie jednego piętra schodów, była spocona, a kosmyki włosów przykleiły się do jej czoła. Wypieki i zamglony wzrok sprawiły, że Konstanty zaniepokoił się jej kondycją.

– Po co chodziłaś, pączuszku, kąpać się w Wiśle? A jeśli swoim egoistycznym zachowaniem naraziłaś mojego syna? Ja tobie konwalie świeże niosę, a ty niedobra… – infantylnym głosikiem próbował przywołać pobłażliwy uśmiech na jej twarzy, ale wywołał skutek zgoła przeciwny.

Klara wzięła trzymane w wyciągniętej ku niej dłoni kwiatki, z impetem rzuciła je na deski podłogi, po czym zdeptała zakurzonym bucikiem z czerwoną kokardą.

– Masz, masz, a masz swoje kwiatki! Tyle dla mnie znaczą, chcę, żebyś wiedział. Podjęłam już decyzję, miałam czekać do niedzieli, ale powiem to teraz. Zabieram dziewczynki i wracam do domu, to znaczy do mojego rodzinnego domu – powiedziała hardo.

– Nawet miałem poddać ci ten pomysł… Teatrów ogródkowych nie lubisz, nawet Teatr Letni w Ogrodzie Saskim to dla ciebie żadna rozrywka. A na wsi sił nabierzesz przed rozwiązaniem, dzieci się wybiegają…

– Konstanty! Ja wracam do domu, na dobre! Zostawiam cię, rozumiesz? Nie chcę tego życia, tego ohydnego mieszkania, gdzie nawet mebla przestawić nie mogę bez wywoływania gniewu twojej matki, tej kloaki, jaką jest Warszawa, tej zgnilizny, kobiet upadłych i złodziei na każdym kroku, ciebie wreszcie nie chcę! Żądam rozwodu! – krzyknęła Klara.

Pobladła i trzęsła się cała, aż zdawało się, że zaraz upadnie.

– Eustachy, wody szybko przynieś! Tylko zimnej! Pani dostała udaru od tego słońca! – wrzasnął Konstanty.

Niemal siłą usadził osłabioną żonę na taborecie, po czym zaczął poić ją wodą. W tym momencie rozległ się dźwięk stojącego w jadalni zegara, który wybijał godzinę szesnastą – porę obiadu u Żmijewskich. Ale ani kucharka, ani służąca nie śmiały wychylić nosa zza drzwi. Zastygłe w oczekiwaniu w napięciu chłonęły niesione po korytarzu słowa państwa.

„Czerwona Karczma przy Rotundzie1 dzisiaj będzie musiała zaczekać” – pomyślał z poczuciem straty Konstanty.

Klara siedziała bez słowa na taborecie, wyraźnie osłabiona nerwowym wybuchem sprzed kilku chwil. Eustachy stał nad nią z karafką wody. Nagle drzwi mieszkania otworzyły się z impetem i stanęła w nich dama odziana w lawendową, przyozdobioną jedwabnymi kokardkami suknię z gipiury.

– Maman ma chyba szósty zmysł… – mruknął Konstanty pod nosem.

– Przyszłam na chwilę pomówić o… – Regina nie dokończyła, bo zauważywszy siedzącą w przedpokoju bez ruchu bladą jak śmierć synową, ryknęła: – Co tu się dzieje?! Kostek, wyjaśnij! Czy ona zaniemogła?! Czemu doktora nie wołasz?!

– Nic mi nie jest, podjęłam tylko decyzję… Żądam rozwodu z pani synem. Dość mam jego uganiania się za kobietami, dłużej tego tolerować nie będę – powiedziała cicho Klara.

– Cóż za bzdury opowiadasz! Musimy porozmawiać, byle gdzieś na osobności – syknęła zaniepokojona Żmijewska i pomogła synowej wstać z taboretu. – Tylko nie przy służbie! – dodała szeptem i wyprowadziła Klarę do buduaru.

Konstanty westchnął, po czym zamknął się w gabinecie, nakazując służącej natychmiast przynieść zimne piwo. Usadowił się w fotelu i ledwie zapalił papierosa, gdy w mieszkaniu rozległ się rozdzierający krzyk.

2.

Korespondent „Kuriera Warszawskiego”, syn żydowskiego krawca z Nalewek, Dawid Zukerman, od dwóch lat posługujący się nowym imieniem i nazwiskiem Klemens Cukier, wysiadł z tramwaju konnego przy placu Bankowym i skierował swoje kroki ku ulicy Długiej, gdzie w związku ze zleceniem z redakcji zamierzał odwiedzić hotel Varsovie.

Minął mieszczące się w dawnej budowli arsenału karne więzienie, obecnie przeznaczone dla skazańców z warstwy arystokratycznej, po czym stanął przed frontem świeżo otynkowanej, klasycystycznej kamienicy, nad której drzwiami widniał elegancki, złocony szyld z nazwą hotelu wypisaną pochyłymi literami.

W lobby hotelowym, gdzie na bardzo niewielkiej przestrzeni nieustannie coś się działo – a to pikolak przemykał z walizkami, a to dźwięk dzwonka obwieszczał pojawienie się tragarza albo przywoływanej służącej, jakaś dopiero co przybyła do hotelu dama narzekała w recepcji na przydzielony jej pokój z zielonymi ścianami (a ona zielonego koloru nie toleruje), gigantycznych rozmiarów pudło na kapelusze blokowało przejście do schodów, jakiś jegomość w wysokim, od dawna już nienoszonym w Warszawie fasonie cylindra wykłócał się o windę („Nie może być, że tu windy nie macie, ponoć to pierwszorzędny hotel!”), a przy całym tym rozgardiaszu, w ustawionym w kącie fotelu obitym ekscentrycznym fioletowym suknem siedziała w bardzo swobodnej pozie jakaś młoda dama. Była nadzwyczaj skromnie ubrana w ciemną suknię, miała niechlujnie upięte w kok włosy i z wielkim zapamiętaniem szkicowała sylwetki pary stojącej przy kontuarze recepcji.

Zaintrygowała Klemensa zwłaszcza jakaś dzikość jej spojrzenia i wypisana na ładnym obliczu hardość. Nie widział dotąd w takim miejscu jak hotel kobiety artystki. Młoda dama skojarzyła mu się z opisywaną w prasie zmarłą niedawno słynną „królową bandytów”, Belle Starr, koniokradką i złodziejką z Dzikiego Zachodu w Ameryce.

Czując na sobie czyjś wzrok, kobieta nagle podniosła głowę i spojrzała wprost w oczy Klemensa. Ten odruchowo odwrócił się i zbliżył do biura hotelowego.

– Dzień dobry, jestem korespondentem „Kuriera Warszawskiego”, chciałbym uzyskać informację na temat stanu zdrowia śpiewaczki Emiliany Cavalli, która gości w tym hotelu. Wczoraj artystka odwołała swój recital z powodu nagłej niedyspozycji.

– Szanowny pan wybaczy, nie jestem upoważniony do udzielania tego typu informacji na temat szacownych gości naszego hotelu – odparł elegancko ubrany pisarz meldunkowy, z modnymi, wąskimi wąsikami, pracujący w hotelu zaledwie od dwóch miesięcy. Nazywał się Zbyszek Leśniewski i dzięki protekcji ciotki, która bywała u pani Żmijewskiej na tak zwanych żurkach (jour fixe), zastąpił zasłużonego i starego szwajcara (sztuczne oko i niedołęstwo związane z wiekiem nie pozwoliły mu dłużej pracować w hotelu, w którym zaczął karierę jako posługacz w wieku piętnastu lat).

Klemens westchnął, sięgnął do pugilaresu, z którego wyjął banknot jednorublowy, i położył go na kontuarze, znacząco patrząc młodzieńcowi w oczy. Ten rozejrzał się szybko na boki, po czym zakrył dłonią papier i zwinnie zsunął go z blatu. Odkaszlnął i odparł szeptem:

– Wielka diwa światowych scen jest osłabiona z powodu kobiecej przypadłości, widział ją lekarz i oświadczył, że być może jutro ustanie krwotok i będzie mogła wystąpić. Leży w łóżku z wymienianymi co dwie godziny termoforami, zjadła rano rosół z gęsi, potem posłała służącą po butelkę szampana…

– Szampana?

– Tak, prawdziwego „szampana z Szampanii”, proszę wielmożnego pana. Następnie wypiła koktajl na bazie miodu i żółtek, zamówiła krwisty befsztyk oraz butelkę burgunda, świeże owoce i kogel-mogel z pięciu żółtek – zakończył bez żadnych emocji ten monolog, po czym zamilkł i zaczął wpisywać coś do rozpostartej na kontuarze księgi.

– Zaiste, przedziwne… – powiedział do siebie Cukier.

Schodząca z góry starsza, piękna dama w liliowej sukni z tonącym w falbanach bogatym trenie zmierzyła go badawczym wzrokiem. Jej twarz, choć naznaczona zmarszczkami, wciąż nosiła ślady niezwykłej urody. Pisarz meldunkowy na widok kobiety natychmiast zesztywniał i skłonił się głęboko, na co dama odpowiedziała ledwie widocznym skinieniem głowy.

– To jedna z właścicielek hotelu – szepnął do Klemensa, odprowadzając damę wzrokiem, gdy z dumnie uniesioną głową kierowała się do drzwi wyjściowych hotelu.

– Zastanawia mnie to, dlaczego wielka wokalistka, gwiazda światowych scen taka jak Emiliana Cavalli, i nie tylko ona, zatrzymuje się w naszym mieście akurat w tym miejscu? Dlaczego nie w Europejskim albo innym pierwszorzędnym hotelu? Nie mogę wyjść ze zdumienia… – zagadnął Klemens, badawczo patrząc na młodzieńca.

Nie spodziewał się, że jego pytanie wywoła tak zdecydowaną reakcję mężczyzny. Przechylając się bowiem przez kontuar, chłopak zaczął nerwowo szeptać:

– Szanowny panie, te wielkie gwiazdy sceny wcale tu nie nocują, luksusu wielkiego tu nie ma, owszem, ładnie urządzone wnętrza, bogato i po japońsku. Ale raptem przedwczoraj zdzieraliśmy tapety w apartamentach na górnych piętrach, bo tyle pluskiew było, że goście raz po raz skargi składali. Ja panu powiem prawdę… – pisarz meldunkowy jeszcze bardziej ściszył głos – to wszystko za sprawą jednej pani Mednis!

– To ta dama, która wychodziła w tej wykwintnej liliowej sukni?

– Nie, to była pani Żmijewska, wdowa po właścicielu hotelu. Ja mówię o jej przyjaciółce, z którą pani Regina wróciła z zagranicznych wojaży kilka lat temu – tak słyszałem. To dzięki pieniądzom zainwestowanym przez panią Mednis hotel stanął na nogi, bo był kompletnie zadłużony.

– I ta kobieta ściąga tutaj gwiazdy? – zdziwił się Klemens.

– Panie żurnalisto, ta wdowa jest światowej sławy medium!!! Ale nie chce, aby ta informacja była powszechnie znana. Organizuje tutaj zjazdy, przybywają zainteresowane okultyzmem osoby z całej Europy, nawet z Ameryki! Dziwne seanse się tu odbywają, straszne rzeczy się dzieją… Nie wiem, czy to jakieś zjawy, czy duchy, ale za nic nie mogę tu spać!

– To ciekawe… – mruknął Klemens, zastanawiając się od razu, czy może sprzedać tę informację jako potencjalny temat naczelnemu.

Chciał dopytać jeszcze o kilka spraw chętnego do dzielenia się informacjami chłopaka, ale niespodziewanie tuż przy nim pojawiła się młoda kobieta o miedzianych włosach, która wcześniej siedziała w kącie holu i zawzięcia szkicowała. Zmierzyła Klemensa w wyzywający, niespotykany u młodej panny sposób, po czym zapytała zadziornym tonem:

– A pan nadal tutaj? Czemuż pan tak biednego Zbyszka wypytuje? Pan może z prasy jest? Często nas tu żurnaliści nachodzą, ale żadnemu informacji o gościach nie przekazujemy! – To mówiąc, kobieta spojrzała znacząco na pisarza meldunkowego, który z głupią miną spuścił wzrok na księgę gości i zaczął udawać, że coś wpisuje w jej rubryki.

– Nie zmoczyłeś pan pióra w kałamarzu… – zauważyła kobieta i ponownie zwróciła do dziennikarza swój pytający wzrok fiołkowych oczu, które od pierwszego wejrzenia zapisały się w świeżej jego pamięci jako obietnica czegoś niezwykłego.

Klemens nie wytrzymał jej natarczywego spojrzenia i spuścił wzrok, który spoczął na trzymanym przez kobietę pod ręką nowym numerze „Kuriera Codziennego”, gazety stanowiącej największą konkurencję dziennika, dla którego pracował.

– Czy pani może już zdążyła przeczytać ostatni odcinek powieści Bolesława Prusa? Zdaje się, że to właśnie dzisiaj publikowany jest finał – zagadnął spontanicznie.

Kobieta uniosła w zabawny sposób brwi i odparła:

– Pan jesteś wielbicielem Lalki?

– Oczywiście, wiem, że nie wszystkim się podoba, ale ja jestem pod wielkim wrażeniem tej powieści, czekam na wydanie książkowe, wówczas przeczytam ją na nowo. A czy pani, jeśli wolno zapytać, już zdążyła zapoznać się z zakończeniem?

– Właśnie zamierzam to zrobić. Ciekawa jestem bardzo, czy autor wyjaśni zniknięcie Wokulskiego. Pan już wie, on wyjechał czy skończył ze sobą? – Kobieta wpatrywała się w Klemensa natarczywie.

– Szanowna pani zaraz sama się przekona, jak pan Prus potraktował nas, czytelników, w tym względzie… – Klemens skłonił się lekko.

Kilka dni temu był przekonany, że bohater Lalki wysadził się wraz z ruinami zamku w Zasławiu, ale przedwczoraj pod wpływem lektury dzieł pewnego filozofa zmienił zdanie. Teraz już wiedział na pewno, jaki los przygotował panu Wokulskiemu demiurg jego życia.

– A więc pożegnam panów, bo nie mogę doczekać się lektury. – Kobieta energicznie oddaliła się w kierunku uchylonych drzwi, nad którymi wisiała ciężka portiera.

Klemens patrzył, jak jej wyprostowana, drobna postać znika w chambre de libre.

– Kim była ta dama? – zagadnął recepcjonistę, a ten uśmiechnął się nieco dwuznacznie, poprawił wąs i odparł z przekąsem:

– Panna Waleria, córka pani Żmijewskiej. Dosyć niepospolita osóbka…

– Co masz pan na myśli?

– Och, nie wypada mi naprawdę o tym mówić. Ponoć ta panna… Jak to powiedzieć? Straciła już swój wianek. Ale wybaczy pan, muszę zająć się gośćmi.

Widząc, że do kontuaru zbliża się para starszych ludzi, Klemens skłonił głowę i odszedł. Przechodząc przez hol, zerknął w stronę kącika, gdzie zobaczył po raz pierwszy pannę Walerię. Fioletowy fotel był pusty. Niestosowna uwaga poczyniona przez pisarza meldunkowego pod adresem tej kobiety ogromnie go zaintrygowała. Skąd pracownik hotelu miał taką wiedzę?

Po opuszczeniu hotelu Klemens wylądował w swojej ulubionej Czerwonej Karczmie, gdzie dostawał tanią gorzałkę po znajomości, chociaż obiecywał sobie wielokrotnie, że nie będzie przesiadywał godzinami przy tanich trunkach, a potem następnego dnia rano z bólem głowy i trudem zbierał materiał do gazety. Jak zwykle spotkał się z kilkoma znajomymi żurnalistami – podobnymi do niego młodzieńcami. Nad kuflem piwa do późnych godzin nocnych spierano się na temat nowych idei, dyskutowano o prymacie ducha nad rozumem, bezsensie istnienia, jałowości wszelkich planów i zamierzeń, wreszcie o tym, że piękno jest najwyższą i jedyną wyrocznią. Dzisiaj już nikt z tych młodych ludzi nie wierzył w idee pracy u podstaw czy racjonalne plany zmiany społeczeństwa przez poświęcenie się pożytecznym czynnościom dla dobra ogółu. Tylko duch miał znaczenie, jednostka i jej egzystencja, a także walka z filistrami, pozorami, mieszczaństwem i jego skostniałymi normami.

Przekonanie, że żyjemy w świecie absolutnie tragicznym, nie opuszczało Klemensa od wielu miesięcy. Życie było ciągłym, potwornym do zniesienia, dręczącym duszę i ciało brakiem. Wola życia powoli ulatywała z niego i coraz częściej myślał o tym, aby skończyć ze sobą.

Dopiero gdy do jego rąk trafiły kartki z odręcznym tłumaczeniem fragmentów filozoficznych pism niejakiego Arthura Schopenhauera, które przyniósł kiedyś do karczmy jeden z jego kompanów, otworzyły mu się oczy. Ten niemiecki filozof głosił prawdy całkowicie odpowiadające pytaniom i wątpliwościom, jakie ostatnio nurtowały Klemensa. On też gardził filistrami, ludźmi tuzinkowymi i dbającymi o pozory. Lektura Lalki, której kolejne fragmenty systematycznie czytał i analizował, przekonała go, że autorowi powieści Schopenhauer także był bliski.

A więc trzeba było zabić w sobie wolę bytu i wyrzec się wszelkich pragnień, jakie ten świat mógłby zaspokoić. Tego pragnął – kontemplować świat, jakby był grą, przyglądać się mu, ale być obok. Na razie jednak musiał dostarczyć redaktorowi gazety co najmniej dwanaście tekstów. Bez tego nie miał szans na wypłatę i napełnienie pustego żołądka.

„Widać kwestia zaspokojenia potrzeb organizmu nigdy nie była przedmiotem badań Schopenhauera” – pomyślał.

Przez otwarte okno do karczmy wpadał odór rynsztoka. Umysł dziennikarza nieustannie przetwarzał natłok gorączkowych myśli, w głowie brzmiały mu wypowiadane przez pannę Żmijewską opinie o Lalce, te zaś mieszały się z fragmentami myśli Schopenhauera. Co rusz stawał mu przed oczami obraz Walerii siedzącej w fotelu w nonszalanckiej pozie.

„Ona nie jest dziewicą” – mówił sam do siebie, gdy opuścił karczmę i ruszył, aby jak najszybciej wstąpić do cukierni, gdzie dostępna była aktualna prasa. Musiał natychmiast przeczytać ostatni rozdział wielkiej powieści Bolesława Prusa.

3.

W majowe, gorące i słoneczne przedpołudnie w pokoju panienki Walerii panował półmrok – aksamitne zasłony szczelnie zakrywały prostokąt okna, a jedynym źródłem światła była zapalona świeca. Młoda kobieta siedziała na dywanie, w peniuarze, mimo tak późnej pory niegotowa, by opuścić kamienicę przy Długiej, i pochylona nad małą książeczką z trudem wpatrywała się w ciągi drobnych liter.

– Przenajświętsza Maryjo! Zlituj się nad tą nieszczęsną kobietą! – zawołała z przesadną emfazą Regina Żmijewska, z impetem wkraczając do pokoju córki. – Co się tu wyprawia?

– Nic, mamo, czytam… – Waleria nawet nie podniosła głowy znad książki.

Jej ciemne – w świetle dnia miedziane – splątane kosmyki kręconych włosów opadały na bladą twarz o wąskich ustach, zadartym nosie i wysokim czole. Nie była pięknością jak pani Regina, nie była nawet tak ładna jak jej starsza siostra Eleonora, ale miała coś, czego brakowało tamtym kobietom – żywe ogniki w wielkich oczach i bijącą z nich zadziorność, a także zawadiacki, szeroki uśmiech (oczywiście tylko wtedy, gdy chciała kogoś nim obdarzyć).

– Czemu znowu siedzisz za dnia po ciemku? Atak rozstroju nerwowego? Mam wzywać doktora Tulejkę?

– Nie… natura mnie nuży, ot co! Tylko duch ma znaczenie, to jest praźródło ekstaz, szałów, natchnień, tego szukam… – cicho odparła Waleria.

– Zastrzyk już nie działa? – Nie poddawała się pani Regina.

– Wiesz przecież, mamo, że po trzech latach znieczulania się morfiną euforyczne działanie trwa już tylko chwilę i jest coraz słabsze, coraz krótsze – westchnęła córka.

– Strasznie tu cuchnie, to przez te farby… A ty? Weź się w garść. Nieubrana jesteś, włosy niezrobione… Ledwie parę dni temu żona rejenta Kaczmarka mówiła mi, że widziała cię, jak szłaś sama nieprzyzwoicie szybko Nowym Światem, byłaś ponoć zaniedbana w toalecie, a szczególnie w uczesaniu! – jęknęła pani Regina, dotykając chłodną dłonią czoła córki.

– Już zawołałam na Marynię, żeby mi wody nagrzała na kąpiel – mruknęła Waleria.

– Przecież nie dalej niż tydzień temu się kąpałaś! Tak nie wolno, zniszczysz skórę, choroba cię nie ominie. Nie sposób dojść z tobą do ładu, dziecko… Te twoje fanaberie, jazdy na welocypedzie, to mnie do grobu wpędzi! Co rusz ktoś mi donosi, że widział cię na tym niebezpiecznym urządzeniu. Zobaczysz, spadniesz, połamiesz się i za późno będzie na łzy… Przecież nie sposób na czymś takim utrzymać równowagę, jak ty się nie boisz na czymś takim poruszać…

– Mama wybaczy, nie tylko ja szaleję za tym wynalazkiem. W prasie piszą, że niedługo wszyscy w miastach przesiądą się na takie maszynerie, to kwestia czasu. – Waleria, wzdychając, zdmuchnęła świecę, wstała z dywanu i podeszła do okna, aby rozsunąć zasłony.

Snop światła, który wdarł się gwałtownie do pokoju, padł na stojące w pobliżu okna sztalugi i ustawione na nich sporych rozmiarów płótno, na którym widniał ledwie zaczęty, malowany w stylu impresjonistycznym autoportret Walerii.

– Boże, jakie to ohydne! Te brudne kolory, nerwowe ciapki, te usta zacięte, oczy bezczelne… Ależ popełniłyśmy błąd z tym Paryżem! Szkice, rysunki, pastele, to rozumiem. Ale coś takiego! Kompletnie ci się w głowie pomieszało! Będziesz miała matkę na sumieniu i kiedy odejdę, płakać będziesz i słusznie obwiniać się o postępowanie niegodne córki.

– Mamo, przypominam ci, że mam dwadzieścia lat, a niedługo osiągnę pełnoletność! Odkąd miałam okazję obejrzeć w Paryżu prace Berthe Morisot, wreszcie wiem, czego chcę! Będę malarką taką jak ona! I nie dopuszczę do tego, by utonąć w morzu filistrów i haftowanych kapci!!! Dzisiaj idę na wykład z filozofii profesora Zyberta, tam przynajmniej, na Uniwersytecie Latającym, nie jestem traktowana jak dziecko! – opryskliwie odparła Waleria i ostentacyjnie zapaliła papierosa, po czym wydmuchała dym w stronę matki. Błękitny obłok pojawił się w pomieszczeniu, zasłaniając ponure twarze na ustawionych pod ścianą obrazach.

– I znowu po wykładzie pójdziesz paradować w męskim towarzystwie do jakiejś mleczarni? Musisz tak ostentacyjnie narażać się na plotki? Dziecko, nieraz ci już mówiłam, ale powtórzę raz jeszcze. Największym skarbem dla takich dziewcząt jak ty jest dobre imię. W kontaktach z mężczyznami panna musi zachować daleko idącą ostrożność. Jedno spojrzenie, jedno słowo wystarczy. Wezmą cię na języki i będziesz zgubiona!

Waleria zaśmiała się szyderczo, po czym powiedziała:

– Profesor Zybert kocha się we mnie, nic na to nie poradzę…

– Co ty opowiadasz? Przecież to szanowany człowiek, mąż i ojciec!

– A tacy według ciebie, mamo, nie zakochują się w swoich uczennicach? – cierpko rzuciła Waleria, zaciągając się papierosem.

– Otwórzże okno! Zadusisz się! Takie piękne powietrze majowe! W oparach farb zupełnie zmarniejesz. Jak tylko skończą się zajęcia u pani Szczawińskiej, jedziemy do wód, do Kołobrzegu albo i Ostendy, jeśli tylko Wandeczka trochę się wykuruje.

– No tak, wszystko zależy od zdrowia Wandeczki – ironicznie zgodziła się Waleria, na co matka zareagowała serią nerwowych kichnięć.

Przykładając sobie do twarzy chusteczkę, pani Regina machnęła tylko ręką i opuściła pokój córki, po czym wąskim korytarzem przemieściła się do sypialni, gdzie na łożu – niegdyś małżeńskim – leżała okryta delikatnym pledem Wanda Mednis.

Chora spała. Na niedawno jeszcze pulchnej, a dziś zapadłej i sinej twarzy rysował się niepokój, jakby ból brzucha wywołany kilkunastodniowym krwawieniem z kobiecych narządów dręczył ją także we śnie.

Regina sięgnęła do ustawionej obok łóżka miski z wodą i ściereczką otarła zroszone potem czoło przyjaciółki. Poprawiła kołdrę i czule pogłaskała policzek leżącej.

„Przynajmniej jeden pożytek z tego wszystkiego, ponoć kobiety, które miewają krwotoki, dłużej opierają się działaniu czasu, a ich zmarszczki stają się spłycone” – westchnęła w duchu, patrząc na oblicze Wandeczki, która od przeszło ośmiu lat była najważniejszą osobą w jej życiu.

Regina przysiadła obok łóżka. Od rana czuła się wyjątkowo źle, dokuczał jej przykry ból głowy. Oddychała z trudem, sądząc, że winne temu jest nie tyle duszne powietrze, ile dym, którego nawdychała się w pokoju córki.

Jej myśli nagle przerwał cichy jęk Wandy. Chora otworzyła oczy i ręką dała znać, że chce napić się wody. Regina czym prędzej zwilżyła usta wyraźnie osłabionej, wyglądającej nadzwyczaj mizernie przyjaciółce.

– Czy wiesz, moja droga, że w „La Revue de La Mode” wieszczą zmierzch turniury! – powiedziała Regina, poprawiając chorej poduszki.

Starała się za wszelką cenę, by jej głos brzmiał pogodnie i wesoło.

Ból głowy rozsadzał jej czaszkę i chwilami widziała mroczki przed oczami, nie mogła jednak pozwolić sobie na okazanie słabości przed Wandą, która postrzegała ją jako swoją opiekunkę. Gdyby Regina poddała się migrenie i legła w łóżku, Wanda gotowa była pozwolić, aby pielęgnowała ją jedna z licznych wielbicielek jej tajemnej wiedzy, uczestniczących we wtorkowych seansach, które odbywały się po oficjalnym spotkaniu salonu.

– Może to i lepiej… – odparła Wanda, przymykając oczy.

Temat nie interesował jej na tyle, aby podjąć rozmowę.

– Oczywiście, Wandeczko, odprawię Hankę jeszcze dzisiaj. Znajdę nową, delikatniejszą, nie przejmuj się niczym.

– To gdzie byłaś?

– U Walerci… Chciałam ją nakłonić do otwarcia okien, żeby nie siedziała w ciemnościach, ale daremny trud… – westchnęła Regina.

– Twoja córka jest już stracona dla świata. Nie powinna zajmować pokoju w hotelu, zabiera miejsce gościom. Niech płaci albo się wyniesie. Może jeśli w końcu przedstawisz jej sprawę, zdecyduje się pójść za mąż? Niech jakiś mężczyzna się z nią męczy, nie my!

– Nie myśl o tym teraz, Wandeczko. Wystarczy, że ja się zamartwiam. To w końcu moja córka! Wstyd mi, że taka jest dzika, taka krnąbrna. Ale przecież wiesz, od dziecka była trudna, inna, dziwaczna… Nerwowe konwulsje, jakieś ataki ją nękały. Ach, szkoda słów… A później chowana była bez ojcowskiego nadzoru i wyrosła na dziwaczkę. Boję się, że kiedyś wstyd nazwisku przyniesie. Cóż robić?

– Trzeba było zostawić ją gdzieś za granicą. Po tym, jak wyrzucono ją z pensji w Lozannie, niepotrzebnie dałyśmy sobie spokój z szukaniem kolejnej szkoły. Na pewno znalazłaby się jakaś placówka, która zajęłaby się kimś takim…

– Pewnie masz rację, niepotrzebnie ją do Warszawy zabrałam. Zupełnie nie umiała się tu odnaleźć, do dzisiaj nie umie. Pamiętasz, jak się opierała przed nauką rosyjskiego? Nawet teraz go nie zna, żadnej sprawy urzędowej nie będzie w stanie załatwić! No nic, nie przejmuj się, kochana. Coś wymyślę, coś zrobię w tej sprawie, aby Walercia zniknęła z hotelu, tylko niczym się nie martw i nie denerwuj, bo to ogromnie ci szkodzi!

Na moment w dusznym, przesyconym odorem mikstur, lekarstw i uryny pomieszczeniu zapadła cisza.

– A jak się miewa nasza śpiewaczka? Musi zaczekać jeszcze dzień czy dwa, jestem zbyt słaba, aby przeprowadzić seans. Wytłumacz jej to i poślij ode mnie butelkę szampana – mówiła Wanda z wyraźnym trudem.

– Oczywiście, kochana! Nie męcz się mówieniem, ja wszystkim się zajmę… – Widząc, że Wanda przymyka oczy, Regina podparła głowę dłońmi i próbowała pocieraniem skroni ulżyć sobie w cierpieniu.

Biedna Wandeczka cierpiała potworne katusze. Nie można było w jej stanie przekazać przykrej informacji o tym, że profesorowa Reczyńska dzisiaj rano wymówiła im salon, powołując się na moralną rozwiązłość uczestniczek spotkań. Przekazała Reginie przez posłańca list, w którym zrywała wszelkie relacje. A Wandzie tak zależało na jej kontaktach wśród pisarek i kobiet z kręgów profesorskich!

– Kochana, podaj mi szybko sole trzeźwiące, muszę wstać! Miałam spełnić prośbę samej profesorowej Reczyńskiej! Podaj mój peniuar.

– To może poczekać, nie teraz, kochana, nie teraz… – uspokajała Regina, czując, że od bólu głowy nasiliły jej się zawroty.

Cały pokój z tapetą w różyczki i białymi meblami wirował jej przed oczami. Pomyślała z niepokojem, że kiedy Wanda dowie się o wymówieniu salonu przez tę krowę Reczyńską, uzna, że stało się tak z winy Reginy.

– Ja nie jestem w stanie, ale ty musisz zrobić coś, na czym bardzo zależy profesorowej. Musimy wejść w krąg jej znajomych, to konieczne! – Wanda z trudem łapała oddech.

– A cóż to takiego? – zapytała pełna obaw Regina.

– Weź karty tarota z marokańskiej szkatułki, pomóż mi… Profesorowa zadała mi pytanie o uczciwość zamiarów pewnej osoby. Musisz jej w moim imieniu jak najszybciej przekazać odpowiedź, jakiej udzielą karty. Tylko uważaj, bądź dyskretna!

– A o jaką osobę chodzi?

– O jej młodego kochanka… – Wanda zniżyła głos do szeptu.

– Coś podobnego! – krzyknęła wzburzona Regina i ugryzła się w język.

4.

W wyjątkowo upalny – jak na tę porę roku – majowy poranek, Eleonora Darska odwiedziła podopiecznych w ochronce, spotkała się na herbacie z paniami z towarzystwa opieki nad sierotami i ustaliła ważne sprawy dotyczące zbliżającego się rautu, połączonego ze zbiórką pieniędzy na kursy przygotowawcze dla przybyłych ze wsi do Warszawy kobiet.

W dobrym nastroju wracała do swojego mieszkania w nowoczesnej kamienicy przy ulicy Nowogrodzkiej, które zaledwie od miesiąca zamieszkiwała z mężem i synem z pierwszego małżeństwa. Wysiadła z dorożki przy Marszałkowskiej, której pas brukowanej jezdni zawsze był zatłoczony, pełen ludzi i powozów. Pani Darska postanowiła przejść kilkaset metrów pieszo, aby nacieszyć się widokiem gustownie ubranych ludzi i wytwornych witryn sklepowych najelegantszych sklepów w mieście. Lubiła atmosferę tej najnowocześniejszej arterii handlowej, tłumy ludzi niosących sprawunki, podekscytowane twarze kobiet i tryskających energią mężczyzn. Tutaj nie widać było biedy i marazmu, które królowały w tak wielu zakątkach miasta.

Ołowiane chmury zwiastowały burzę. Parne powietrze sprawiało, że Eleonora zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście odbyć obiecany pięcioletniemu synkowi spacer po Ogrodzie Pomologicznym, gdzie często udawali się oglądać kwiaty na drzewach owocowych i motyle, które chłopczyk szczególnie sobie upodobał.

„Może nie dziś? Lunie na pewno!” – zastanawiała się.

Perspektywa potężnej wiosennej burzy i deszczu, który zmyłby z ulic uporczywy kurz, sprawiła jej przyjemność.

Zatrzymała się przy cukierni, gdzie z myślą o sprawieniu przyjemności swoim uwielbiającym słodkości panom kupiła na wynos ciastka z kremem cytrynowym oraz ulubione lukrecjowe cukierki Tadzia. Kierując się w stronę wylotu ulicy Nowogrodzkiej, zerknęła na bogato udekorowaną wystawę nowego domu handlowego, gdzie wśród pawich piór, kolorowych pudełeczek i słodkości, na udrapowanych połaciach pięknych materiałów stały nakręcane zabawki. Jej synek uwielbiał poruszające się niedźwiadki, pieski i arlekiny. Zapragnęła sprawić mu radość, mimo że Ignacy, a tym bardziej jej matka przestrzegali ją, że zbytnio rozpieszcza chłopca.

Eleonora pragnęła jednak nade wszystko wywołać uśmiech na obliczu swego ukochanego, jedynego dziecka. Patrząc na te poruszające się cuda, przypomniała sobie, jak przed wieloma laty – zupełnie tego nie planując – jeszcze jako panna Żmijewska kupiła podobną zabawkę dla dziecka pewnej wdowy, której rodziną się opiekowała. Było to chyba w dniu, w którym poznała – w jej mniemaniu przypadkowo – swojego późniejszego męża. I swojego kata.

Zawahała się jeszcze, obawiając się, że zanim zdąży wrócić do domu, złapie ją ulewa, ale chęć zakupu okazała się silniejsza. Jej matka nigdy spontanicznie nie obdarowywała swoich dzieci podarkami (chyba że ulubieńca Konstantego), nigdy też nie okazywała im czułości ani nawet zainteresowania, o ile zachowanie dziecka nie budziło jej dezaprobaty. Dlatego też Eleonora jako matka dawała Tadziowi wszystko to, czego nie zaznała w dzieciństwie. W duchu triumfowała nad swoją matką, widząc wyciągnięte ku niej rączki chłopca, który lgnął do jej kolan i szeptał: „kochana mama!”.

Nie zważając na pudełko z ciastkami, które na skutek temperatury zapewne zaczęły już tracić swój idealny kształt, weszła do wyłożonego mahoniową boazerią i lustrami sklepu z oszałamiającą ilością wyszukanych zabawek. Bez wahania poprosiła młodego subiekta o zapakowanie jej nakręcanego dobosza w czerwonym uniformie i wysokiej czapce, który po uruchomieniu grał na werblu.

Po kilkunastu minutach, dzierżąc w dłoni niezbyt wygodne do trzymania pakunki (odmówiła subiektowi, który grzecznie proponował dostarczenie sprawunków do domu, bo chciała jak najszybciej dać podarunek Tadziowi) i z uwagą patrząc na liczne przecinające bruk ulicy dorożki, przeszła na drugą stronę Marszałkowskiej i wkroczyła na biegnącą w zachodnim kierunku część ostatnio zabudowywanej Nowogrodzkiej.

Z satysfakcją pomyślała o swoim pięknym, nowoczesnym lokum – mieszkaniu z pokojami dla służby, która nie musiała spać w kuchni, wreszcie z łazienką, gdzie wodę podgrzewał piecyk. Przed oczami stanęła jej pełna dobroci i delikatności twarz męża, który zaraz zjawi się w mieszkaniu na obiad, wreszcie syna, który pewnie ujeżdża swojego konika na biegunach i machając drewnianym mieczem, zamęcza bonę zabawą w wojnę. Tak bardzo była wdzięczna za swoje obecne życie!

Gdy przestała być panią Szpakowską, jako pani Darska odżyła, zupełnie jak roślina, która spisana była na straty i nagle rozkwitła z niezwykłą energią. Ignacy okazał się wspaniałym małżonkiem, nieustannie starającym się spełnić dosłownie każdą zachciankę żony – przynosił jej naręcza kwiatów, hołubił jak królową, rozpieszczał podarkami ją i jej syna, którego szczerze lubił i chciał usynowić, na co jednak nie zgodziła się Regina Żmijewska, grożąc pozbawieniem chłopca spadku.

Na szczęście niemal już całkiem wyblakła Eleonorze pamięć o latach udręki, jaką zgotował Teodor. Właściwie już zapomniała, jak to jest bać się mężczyzny we własnym domu, lękać się nocy i bólu, który przeszywa gwałtem brane w posiadanie ciało. Właściwie była gotowa wybaczyć w duchu pierwszemu mężowi piekło, jakie jej zafundował. Modliła się za jego duszę i paliła w tej intencji świece w kościele Świętego Aleksandra2, do którego regularnie uczęszczała.

Najbardziej jednak cieszyło ją, że jako pani Darska mogła na dobre odciąć się od hotelu Varsovie i przestać zaprzątać sobie nim głowę. To już nie było jej brzemię i nawet matka nie była w stanie jej wmówić, że dobro rodzinnego interesu Żmijewskich musi być zawsze brane pod uwagę jako nadrzędne. Hotel wzbudzał w niej niechęć, nie tylko dlatego, że przywoływał przykre wspomnienia, ale był bezpośrednią przyczyną jej cierpień w przeszłości.

Od najmłodszych lat wpajano jej dumę, że jest dziedziczką właścicieli słynnego hotelu, jednego z najstarszych w Warszawie, założonego jeszcze przed potopem szwedzkim za panowania Wazów! Od dziecka słyszała, jak wiele jej ojciec poświęcił dla dobra rodowej spuścizny, ile wyrzeczeń kosztowało jej pradziadka odzyskanie rodowego majątku i uczynienie z podupadłego przybytku pierwszorzędnego hotelu, jednego z najlepszych w Warszawie. Wychowywana była w poczuciu, że jej życiowym celem jest zrobić wszystko, by chronić dobre imię i status hotelu, nawet jeśli wymagałoby to największych poświęceń. I pokierowała swoim życiem zgodnie z tymi oczekiwaniami. Tak bardzo zależało jej na uratowaniu hotelu… Dla niego zmarnowała najlepsze lata życia. Ale to już przeszłość, do której obiecała sobie nie wracać. Nigdy więcej nie postawi kwestii rodowego majątku ponad osobistymi potrzebami!

Nawet nie myślała, że hotel – w części – należy do niej. Panoszyła się w nim pani Mednis, która wywoływała w niej mieszane uczucia, a niekiedy niezrozumiały lęk. Ta dziwna kobieta o uśmiechu Mony Lisy całkowicie podporządkowała sobie matkę, która robiła wszystko wedle jej życzenia i wszyscy, nawet Konstanty – jedyny mężczyzna w rodzinie – musieli znosić ten stan rzeczy.

Eleonora tylko w wyjątkowych sytuacjach bywała na Długiej, starając się unikać częstych wizyt, chociaż matka była bardzo zainteresowana swoim jedynym wnukiem i nieustannie czyniła jej wyrzuty, że tak rzadko go widuje. Relacje Ignacego z panią Reginą były wyjątkowo złe (Eleonora nie mogła dociec przyczyn tych chłodnych stosunków), pani Darska posyłała więc niekiedy nianię wraz z Tadziem dorożką do hotelu, aby matka zaspokoiła potrzebę pochwalenia się wnukiem przed paniami na wtorkowych spotkaniach, które pani Mednis nazywała ich salonem i miała ambicje, aby wśród gości – oprócz zamożnych żon bankierów i kupców galanteryjnych – pojawiały się znakomitości warszawskich scen teatralnych, śpiewaczki, pisarki, sławne damy bawiące tymczasowo w Warszawie. Zapraszano nawet aktorki, czego Eleonora nie mogła zrozumieć. Własną córkę matka przepędziła z Warszawy, nie chcąc, aby nadana jej przez prasę łatka „wyzwolonej kobiety” źle wpływała na dobre imię hotelu. Zapłaciła Agnieszce kilka tysięcy rubli, aby nie brała pod uwagę Warszawy jako miejsca stałego pobytu i pozostała na dobre we Lwowie.

W owym „salonie” muzykowano, deklamowano wiersze, pito wyborne wina i likiery, delektowano się najlepszymi w mieście ciasteczkami z kremem i małymi kanapeczkami z foie gras, których wielką wielbicielką była pani Regina. Eleonora pod przymusem uczęszczała od czasu do czasu na te wtorkowe wieczorki i grała Chopina dla zaproszonych pań. Niezmiernie dziwił ją fakt, że w balowej sali hotelu gromadziły się wyłącznie kobiety! Kiedy zapytała matkę, dlaczego tak się dzieje, ta odparła, że pani Mednis uważa, iż męskie towarzystwo negatywnie wpływa na panie – przy mężczyznach są jak kokietki, starając się zwrócić na siebie uwagę, podczas gdy we własnym gronie zachowują się zgoła inaczej, rozkwitają i dają upust swojej wrodzonej inteligencji i wrażliwości.

Może Waleria miała rację, kiedy twierdziła – ku zgorszeniu starszej siostry – że Wanda Mednis w istocie jest czarownicą praktykującą czarną magię pod płaszczykiem spirytyzmu, a wymyślony przez nią salon stanowi wyraz jej niezdrowej fascynacji własną płcią? Eleonora nie umiała potraktować poważnie młodszej siostry, która onieśmielała ją swoją radykalną innością. Zapewne mówiła te straszne rzeczy o matce i jej przyjaciółce z uwagi na swoją chorobę, którą w rodzinie czasami zwano neurastenią, czasem nerwowością, a niekiedy nadwrażliwością. Matka zawsze traktowała swoje najmłodsze dziecko z zadziwiającą wyrozumiałością, tłumacząc wybryki rozkapryszonej panny tym, że dorastała pozbawiona twardej ojcowskiej ręki.

Na szczęście nowe mieszkanie państwa Darskich przy ulicy Nowogrodzkiej było oddalone tak bardzo od hotelu Varsovie, że Eleonora nie musiała obawiać się nawet przypadkowych spotkań z matką, jej przyjaciółką i innymi członkami rodziny, spośród których najprzyjemniejsze kontakty miała z żoną Konstantego, delikatną, marzycielską Klarą. Z bratem utrzymywała jedynie poprawne stosunki, nie zabiegając o bliższy kontakt. Wciąż miała do niego żal o to, jak postąpił w przeszłości. Ale jego biedna żona, samotna i przytłoczona przez obce sobie miasto, wzbudzała w niej szczere współczucie.

„Ignacy pewnie wyszedł z kancelarii na przerwę obiadową i jest już w domu” – pomyślała.

Z czułością przywołała w wyobraźni twarz męża, jego dobrotliwe oczy, pięknie wykrojone usta. Nawet teraz, po pięciu latach, które minęły od ich ślubu, Ignacy patrzył na nią z tkliwością, a jego twarz zdradzała wzruszenie i cudowną nieśmiałość. Ich pożycie układało się doskonale, chociaż miało pewną znaczącą rysę – małżonkowie nie dzielili wspólnego łoża.

W pierwszych miesiącach małżeństwa Ignacy z wielką nieśmiałością podejmował delikatne próby zbliżenia się do żony, ale ich związek pozostał nieskonsumowany. Eleonora była z tego powodu szczęśliwa – po doświadczeniach z pierwszego małżeństwa nic nie wydawało się jej bardziej odstręczające, obrzydliwe, nieczyste i bolesne niż obcowanie z mężczyzną. Chwilami jednak martwiła się tym, że Ignacy nie pozostawi po sobie potomka. Widziała, jak wspaniale zajmował się Tadziem, i z bólem myślała o tym, że chciałaby mieć z nim dziecko.

Kiedyś podjęła ten temat, tłumacząc mężowi, że pomimo tego, co przeszła jako żona Teodora Szpakowskiego, gotowa jest oddać się Ignacemu i urodzić mu dziecko. Wówczas jej mąż ze łzami w oczach, całując na kolanach jej dłonie, wyjaśnił, że właśnie perspektywa ciąży i porodu sprawia, iż nie chce wykorzystywać jej ciała i narażać na możliwe ryzyko czy powikłania związane z ciążą. Widział tak wiele kobiet, które cierpiały na skutek realizacji tych fizjologicznych powinności albo nawet z tego powodu zmarły, że nie chciał, aby to samo przydarzyło się jego żonie – kobiecie, którą kocha nad życie i której nie chce stracić.

„Och, głuptasie, przecież to nie jest tak straszne, raz przez to przeszłam i nic mi nie było, chociaż poród był ciężki. Ale jestem gotowa dać ci dziecko, nikt na nie bardziej od ciebie nie zasługuje!” – zapewniała męża.

On ze słowami wdzięczności całował ją czule i przytulał się do jej piersi, jednak do zbliżenia nie dochodziło.

Ostatnio, niestety, coraz częściej na drogim Eleonorze obliczu męża malował się smutek, którego źródeł nie mogła dociec. Czy przyczyną była niemoc spełnienia małżeńskich obowiązków, czy też wstydliwa choroba? Eleonora coraz częściej myślała, że Ignacy wstydzi się swojej przypadłości, a nie chcąc narazić żony ani ewentualnego potomka na zarażenie tą straszliwą dolegliwością, musi powstrzymywać się od realizacji cielesnych pragnień. Nie śmiała zapytać go wprost, choć nieraz próbowała się przełamać.

Ostatnio jedynie wizyta niejakiej pani Waters zakłóciła spokojny i pomyślny bieg jej życia. Ta wykwintnie i bogato ubrana kobieta o zaciętym wyrazie twarzy utrzymywała, że jest siostrą Teodora i przybyła do Warszawy, aby poznać jedynego syna jej zmarłego brata. Nie znała polskiego i porozumiewała się płynną francuszczyzną, Eleonora udawała, że nie rozumie jej mowy i nie umie porozumieć się w tym języku. Potraktowała ją dosyć chłodno, a kiedy kobieta pojawiła się powtórnie, kazała służącej odprawić ją pod pretekstem migreny. Nie odwiedziła też owej damy, mimo że ta zostawiła swój bilet wizytowy i prosiła o pilne spotkanie.

Teraz jednak nie myślała już o tym, co mogło jej zakłócić miłą perspektywę lata. W myślach planowała wyjazd do Paryża. Ignacy w lipcu miał zwykle mniej pracy, nie będzie więc musiał porzucać spraw, do których przykładał wielką wagę. Jej siostra Waleria, matka i pani Mednis, które niedawno stamtąd powróciły, opowiadały fascynujące rzeczy o mieście. Przywiozły jej nuty z popularnymi tam utworami niejakiego Debussy’ego, które Eleonora grała teraz codziennie. Te nowe, wibrujące dźwięki przypominały jej słońce migoczące na falach morza albo padające na bruk krople deszczu.

Waleria nieustannie mówiła tylko o Paryżu, o malowanych zupełnie inaczej niż dotąd obrazach artystów zwanych impresjonistami i zupełnie zwariowała na punkcie idei bycia prawdziwą malarką. Matka rozprawiała o ohydnej, sięgającej nieba żelaznej wieży, która przechylała się ponoć na jedną stronę i jak donosiła prasa, lada chwila miała się zawalić. Ten cud techniki Eleonora pragnęła zobaczyć.

Poza tym czekała ją seria koncertów, odczytów, spektakli w Teatrze Letnim oraz w jej ulubionym teatrze Na Wyspie w Łazienkach, loterii i rautów. Niedługo wyjeżdżała z synem i nianią na letnisko, by skorzystać z wód zdrojowych i zabiegów, które miały pomóc jej w coraz częściej odczuwanych bólach pleców. Ignacy zawiesi działalność kancelarii w lipcu i dołączy do nich na kilka tygodni. Będą spacerować, uczęszczać na koncerty, nadrobią zaległości w lekturze!

Jej przyjemne myśli przerwały nagle słowa: „Uszanowanie pani mecenasowej”, które wypowiedział smukły młodzieniec wychodzący z bramy kamienicy przy Nowogrodzkiej. Eleonora zatrzymała się i uniosła głowę, by spojrzeć, kto ją powitał. Natychmiast poczuła, jak krew napływa jej do policzków. Na szczęście rondo słomkowego, przybranego świeżymi konwaliami kapelusza zasłaniało nieco twarz. To był Gustaw Milewski, student medycyny mieszkający z owdowiałą matką w małym mieszkanku w oficynie jej kamienicy.

Widząc Eleonorę, młody człowiek powitał ją z błyskiem w ciemnych oczach, kłaniając się przy tym przesadnie nisko. Zapytał o samopoczucie w ten parny dzień, a ona z grzeczności zagadnęła o egzaminy końcowe. Toczyli na trotuarze zwykłą pogawędkę, a jednak słowa nie miały tu żadnego znaczenia.

– Zbiera się na burzę, nie sądzi pani? – zapytał nerwowo Gustaw, jakby za wszelką cenę chciał przedłużyć w nieskończoność to spotkanie.

– Owszem. Burza na pewno dziś nawiedzi Warszawę – odparła, nie mogąc przestać patrzeć w te wielkie oczy, które kojarzyły się jej z jeleniem.

Serce biło jej nienaturalnie szybko. Śliczny był ten Gucio, szczupły, wysoki, gładko ogolony. Nieraz beształa się w myślach za chęć przeczesania dłonią jego czarnych, gęstych włosów. Raz nawet śniły się jej pełne, zmysłowe usta Gustawa. Taki był słodki, onieśmielony w jej towarzystwie, a jednocześnie patrzył na nią tak wymownie, aż przez ciało przebiegał dreszcz, którego przyczyn nie rozumiała. Czemu ten młodzieniec wywierał takie wrażenie? Ilekroć go spotykała, miała wrażenie, że choć umysł pozostaje chłodny, coś wewnątrz jej ciała zaczyna gorączkowo pragnąć bliskości. Nigdy w niczyjej obecności nie czuła czegoś podobnego. Dlatego wolała unikać Gustawa. Traf chciał, że ostatnio widywała go niemal codziennie.

Już odchodziła, tłumacząc się zawrotami głowy wywołanymi dusznością, gdy chłopak z wypisaną na twarzy determinacją ośmielił się szepnąć:

– Błagam panią o spotkanie. Zaklinam! Jeśli mi pani nie odmówi tej drobnostki, dłużej nie zniosę udręki, jaką czuję od momentu, gdy pierwszy raz panią zobaczyłem! Dzisiaj o wpół do szóstej, w Ogrodzie Pomologicznym, pod krzewem okazałej azalii. Mąż pani będzie w trakcie drzemki, syn także, nikogo ze służby nie zdziwi, jeśli zechce pani zaczerpnąć powietrza w taki dzień jak dziś…

Bezczelność Gucia sprawiła, że Eleonora chciała werbalnie okazać swoje wzburzenie, ale zamiast tego, całkiem wbrew sobie, odparła cicho:

– Ale przecież lada moment rozpęta się burza!

– Burza stanie się więc naszym sprzymierzeńcem… Będę czekał i przysięgam, że nie pożałuje pani tego spotkania! Proszę tylko o chwilę spokojnej rozmowy, muszę pani coś powiedzieć, coś bardzo ważnego!

5.

Kiedy Klemens Cukier przeczytał ostatni odcinek Lalki w „Kurierze Codziennym”, utwierdził się w przekonaniu, że Prus najwyraźniej czytał Schopenhauera i właśnie dlatego wybrał dla Wokulskiego zakończenie zgodne z nauką filozofa. Ani samobójstwo, ani korzystanie z życia nie są żadnym rozwiązaniem, jedynym wyjściem jest wycofanie się ze świata, pozbycie się doczesnych pragnień i trwanie na pozycji obserwatora.

Przemierzając kloakę Warszawy w poszukiwaniu tematów do gazety – te przeludnione, zapuszczone ulice i przypominające zaniedbane wsie przedmieścia – myślał często o tym, że właściwie nie interesowało go nic, co było możliwe do pozyskania w tym mieście. Ale przecież musiał zdobyć temat! Było to konieczne, aby przetrwać w miejscu takim jak Warszawa, gdzie ukazywało się dziennie kilkanaście tytułów prasowych, a konkurencja wśród dziennikarzy była tak wielka, że gotowi byli do każdej podłości, każdego kłamstwa, byle tylko ich tekst został przyjęty do druku.

Kiedyś miał jakiś cel, którego kurczowo się trzymał: zrobić wszystko, by nie być biednym, żydowskim krawcem z Nalewek jak jego ojciec, zrobić wszystko, aby wyrwać się ze swojego środowiska, uniknąć za wszelką cenę nędzy i fizycznej pracy. Był inteligentny, zdeterminowany i bardzo pracowity, wyróżniał się w szkole i umiał wywalczyć sobie przychylność nauczycieli. Pragnął iść na studia i tak długo zamęczał ojca, aż ten zapożyczył się, wydał dwie córki za kupców i wszystko, co miał, zainwestował w jedynego syna. Ten zaś – jako student wydziału prawa – przechrzcił się, odrzucił tradycję przodków i postanowił być kimś. Rzucił studia, pragnąc zostać znanym dziennikarzem jak Prus i tak jak on pisać książki. Klemens był przekonany, że ojciec do śmierci nie wybaczy mu zdrady, jakiej się dopuścił.

Minęły dwa lata, od kiedy był dziennikarzem prasy periodycznej, gdy zdał sobie sprawę, że praca w gazecie wcale nie jest tak zajmująca, jak sądził, a w dodatku konkurencja wśród pracowników tak ogromna, że pogoń za sensacją trzeba było zaczynać niemal o świcie i pracować do późnego wieczora. Nie zostawało mu wiele czasu na pisanie powieści, którą to czynność po kilku miesiącach porzucił. Zamierzał – jak Prus – opisać ubogie dzielnice i przedmieścia Warszawy, ukazać życie pozbawionych nadziei robotników, prostytutek i złodziei. Zbierał nieustannie materiały, sporządzał notatki, ale fabuła jako taka powstawała z oporem.

Wyszedł teraz na zalaną słońcem ulicę i poczuł, jak wprost oblepia go duszne, wilgotne powietrze. Otarł spocone czoło.

„Boże, niech spadnie ten cholerny deszcz! – powiedział w duchu, po czym usiadł na krześle ulicznego pucybuta i kazał usunąć z nich kurz, przez który jego buty wyglądały na jeszcze starsze i bardziej zniszczone, niż były w rzeczywistości. – O czym tu pisać, o czym?” – zastanawiał się.

Gdy kilkunastoletni chłopak pucował jego buty, Klemens patrzył na nieskończony ruch ludzi sunących chodnikiem ulicy Długiej, na dorożki i wozy jadące wybrukowaną ulicą.

„Czterysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi w jednym mieście. Nie ma godziny, aby ktoś tutaj nie doznał nieszczęścia! Każdego dnia zdarza się co najmniej trzydzieści wypadków ze skutkiem śmiertelnym, co najmniej sto kradzieży, pięć samobójstw! Warszawa to kłębowisko cierpienia, nędzy i nieszczęścia” – myślał.

Ale mimo że tyle się działo, trudno było znaleźć nowy temat, opisać zdarzenie, jakie nie wyda się czytelnikowi czymś znanym. Stratowanie przechodnia przez konia już na nikim nie robiło wrażenia, zatruta woda, dziecko topiące się w starej studni – podobnie. Bójki na noże, śmierć przez wypicie kwasu siarczanego, topielcy w Wiśle, pożary, ofiary pojedynków, złodzieje złapani na gorącym uczynku, konający na ulicy żebracy, podrzucone dzieci… Wszystko to opisywał wielokrotnie, wszystkie te zdarzenia znał każdy czytelnik prasy na pamięć. O czym więc pisać?

Najlepsze historie można było pozyskać, wypytując stróżów w kamienicach czynszowych (ci wiedzieli wszystko o wszystkich, a jednorublowy banknot skutecznie rozwiązywał im usta), a także zaprzyjaźnieni (czyli biorący łapówki) stójkowi z niektórych cyrkułów. Jakieś zuchwałe napady, walki na noże, oszustwa… Klemens wiedział, że powinien jeszcze dzisiaj zdobyć materiał dla gazety, ale duchota nie pozwalała mu myśleć.

Miał już wracać do domu – małego mieszkanka w oficynie kamienicy przy Nowomiejskiej, zwłaszcza że zanosiło się na potężną burzę, ale kiedy wkroczył na ulicę Freta, pomyślał, że zajrzy jednak na moment do cyrkułu na Świętojerską i popyta. A nuż zdarzyło się dzisiaj coś wartego opisania? Zebrane tematy nie wydawały się wystarczająco ciekawe, potrzebował czegoś mocniejszego, tym bardziej że miał zamiar poprosić redaktora o chociaż kilka dni wolnego, aby popracować nad książką.

Kiedy wkroczył na ulicę Świętojerską, niebo zasnuły ciemne jak grafit chmury. Będąc już niemal u celu, zapragnął zjeść sobie wieczorem po kolacji owoc i sięgnął do wiklinowego koszyka starej, zasuszonej pomarańczarki, której pomarszczona, przypominająca pergamin skóra świeciła się od potu. Zostawił kobiecinie kilka monet i odszedł z pomarańczą w dłoni, rzucając w jej stronę:

– Idźcie lepiej do domu, zaraz rozpęta się burza!

Okryta – mimo duchoty i upału – wełnianą chustą staruszka otworzyła niemal zatopione w skórę twarzy usta i ukazując bezzębne dziąsła, odparła żałosnym tonem:

– Niech Bóg Przenajświętszy pana błogosławi! Pan łaskaw dla starej handlarki, weźmie pan więcej pomarańczów, soczyste, pachnące!

Ale Klemens tylko uśmiechnął się pod nosem i ruszył przed siebie, podrzucając pomarańczową kulę w dłoni.

Po przejściu kilkudziesięciu kroków dotarł do siedziby cyrkułu, pchnął ciężkie, skrzypiące drzwi i nagle zdębiał, widząc kłębiący się tam tłum pstrokato ubranych kobiet, które pokrzykiwały, chlipały i wznosiły niebywały hałas.

Stójkowy, którego znał, powiedział mu, że niedawno sprowadzili tu całą zgraję prostytutek, które biły się i piekliły na skraju Mostowej, w pobliżu zejścia ku Wiśle. Teraz kolejno każda z tych awanturnic – o ile nie miała ważnej i uzupełnionej w zgodzie z przepisami książeczki – brana była na badanie lekarskie, które miało potwierdzić wykonywaną profesję. Kilka ladacznic już wyło za kratkami aresztu, a zaraz zapewne dołączą do nich kolejne.

– To małpy pyskate, bezwstydnice przeklęte – westchnął stójkowy i splunął na obsypaną słomą podłogę.