Horyzonty uczuć - Dorota Schrammek - ebook + audiobook

Horyzonty uczuć ebook i audiobook

Dorota Schrammek

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Matylda prowadzi pensjonat w Pobierowie i nawet nie przypuszcza, co przyniesie nadchodzące lato. Przyjazd wyjątkowych gości sprawi bowiem, że te wakacje będą inne niż wszystkie do tej pory.
Iwona, Zoja, Aldona zmagają się z problemami życiowymi i niezrealizowanymi marzeniami. Ryszard zjawia się w pensjonacie z wnuczkiem Antosiem, ale szybko wychodzi na jaw, że wcale nie jest spokrewniony z chłopcem. Dorota i Piotr zaś to młode małżeństwo, które wskutek niedawnej tragedii przeżywa poważny kryzys.
Dwa tygodnie pełne słońca, morza i nieoczekiwanych wydarzeń na zawsze zmieniają życie ludzi, którzy spotkali się przez przypadek...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 19 min

Lektor: Joanna Gajór

Oceny
4,5 (31 ocen)
20
9
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ela19621

Dobrze spędzony czas

zapowiada się bardzo dobrze
00
Martamanka

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się czyta ,super👋🙂
00
NataliaCieslak

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!!! Cudna 🙂
00
Arebek

Nie oderwiesz się od lektury

Super! polecam!
00
noaki33

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana,ciekawa i bardzo wzruszająca. Dziękuję za te wszystkie emocje i lekcję życia
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Redakcja

Grzegorz Krzymianowski

Zdjęcia na okładce

© Sura Nualpradid | Depositphotos.com

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Bożena Sigismund

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe.

Wydanie I, Katowice2015

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

[email protected]

www.dictum.pl

© Szara Godzina s.c., 2015

ISBN 978-83-64312-69-4

Przyjaciołom w Pobierowie

Prolog

Dopiero po przekroczeniu progu mieszkania zrozumiała sens słów kuzynki. Aż jej się zrobiło gorąco! Potem zbladła, serce jej zakołatało, musiała przysiąść z wrażenia na kuchennym krześle. Wróciła pamięcią do sceny sprzed kilku minut.

– Ja nie mam rzęsistka! – Monika uśmiechnęła się triumfująco.

Iwona spojrzała zaskoczona. Robert jej więc powiedział! Prosiła męża, aby zachował tę informację dla siebie. Choć w małżeństwie powinno to być chyba oczywiste. Dlaczego w takim razie go poprosiła? Czyżby po prawie dziesięciu wspólnych latach musiała domagać się zachowania dyskrecji?

Monika była z nimi od zawsze. Najpierw jako przyzwoitka na randkach, potem jako druhna na ślubie i wreszcie chrzestna Zosi, ich ośmioletniej córki. Spędzali wspólnie święta, obchodzili urodziny i imieniny. Iwona nie miała przed Moniką tajemnic, kuzynka była ich jedyną powierniczką. Jak siostra, której żadna z nich nie miała. To Monice zwierzyła się, gdy w kieszeni męża znalazła opakowanie po prezerwatywie. Potem było więcej takich znalezisk. Kuzynce wypłakiwała się w rękaw, gdy Robert podczas służbowego wyjazdu zaliczył swoją asystentkę, o czym doniósł Iwonie usłużny, aczkolwiek anonimowy współpracownik.

Monika cierpliwie wysłuchiwała wszystkiego i studziła emocje.

– Nie możesz go zostawić, choćby ze względu na Zosię – tłumaczyła. – Poza tym to dobry facet, tylko trochę zagubiony. Zdrada, dopóki jest fizyczna, nie ma żadnej wagi. To tylko samcza chuć!

Iwona przyjmowała te słowa za dobrą monetę, lecz dzisiaj nabrały one innego, szyderczego znaczenia.

– Skąd wiesz o rzęsistku? – spytała zaskoczona, po dłuższej chwili milczenia. – Robert miał ci nic nie mówić.

Monika tylko się uśmiechała. Po chwili obróciła się na pięcie i pobiegła do swojego mieszkania. Stukot czerwonych szpilek na chodniku rozbrzmiewał w głowie Iwony. Od lat mieszkały w jednej kamienicy. Iwona na trzecim piętrze, kuzynka na parterze. Nie było dnia, żeby się nie widziały i nie zamieniły dwóch zdań. Żyły w symbiozie. Jak wielkiej, dotarło do Iwony, gdy przekroczyła próg mieszkania.

„Ja nie mam rzęsistka!” – rozbrzmiewało jej w głowie. Coś w tym zdaniu było nie tak… Gdyby stwierdziła: „Współczuję ci, paskudna przypadłość. Robert musiał cię tym zarazić”, byłoby to zrozumiałe. Ale Monika tak nie powiedziała. I skąd, do cholery, miałaby mieć rzęsistka, skoro od dwóch lat, odkąd rozwiodła się z mężem, jest sama? Nie wspominała, że się z kimś spotyka. Bo przecież rzęsistkiem nie można się zarazić podczas zakupów w sklepie czy podając rękę. Do tego trzeba seksu. Naturalnie z kimś, kto ma to cholerstwo! A na razie złapali go Iwona i Robert!

To wtedy ją oświeciło. Jakby dostała w twarz! Przypomniała sobie spojrzenie Moniki i niewypowiedziane słowa, ukryte za cynicznym uśmiechem: „Ja rzęsistka nie mam, choć też sypiam z Robertem. To ty miałaś pecha!”.

Nawet nie potrafiła płakać. Miała wrażenie, że ogląda tanią brazylijską telenowelę, w której każdy sypia z każdym i ogłasza, że tym razem to na pewno miłość jego życia.

Iwona wpatrywała się w kuchenny zegar, wiszący nad drzwiami. 15:00, 15:30, 16:00… Zaraz usłyszy pospieszne kroki Roberta, przekręcanie klucza w zamku, szuranie butami. I wreszcie ten sam tekst co każdego dnia.

– Kochanie, wróciłem! Co na obiad?

Rzeczywiście, po chwili usłyszała Roberta. Stanął w drzwiach ze swoim zwyczajnym uśmiechem kochającego męża i ojca. Zawsze podchodziła do niego, całowała w policzek i rozkładając talerze, wypytywała o pracę. Tym razem było inaczej.

– Coś się stało? – stanął zaskoczony.

Nie musiała odpowiadać. Wystarczyło spojrzeć na jej minę. Nie było na niej bólu, tylko ogromny zawód i rozczarowanie.

– Jak długo to trwa? – spytała cicho.

Spuścił głowę. Naturalnie wiedział, o co pyta. Sam zastanawiał się, dlaczego ciągle milczał. Ciekawe, kto doniósł Iwonie? Nieważne, sam powinien ją poinformować. „Kochanie, muszę ci coś powiedzieć” – zbyt banalnie. „Iwonko, nastąpiły pewne zmiany” – równie idiotycznie. Żona nie ułatwiała sprawy, patrząc na niego wzrokiem pełnym pogardy i ogromnego żalu. Nie, chyba nie ma ochoty nic jej dzisiaj tłumaczyć. Sam musi po wszystkim ochłonąć i pomyśleć co dalej.

– Spakuję się – rzucił, wychodząc z kuchni.

Kwadrans później wyszedł z mieszkania. Zerknęła przez okno. Nie opuścił budynku, więc na pewno zatrzymał się na parterze, u Moniki. Jej kuzynki i do momentu rozmowy sprzed kilku godzin najwierniejszej przyjaciółki. Strach pomyśleć, że codziennie będzie musiała przechodzić obok jej mieszkania. A sąsiedzi? Przecież nie da się zachować w tajemnicy, że Robert mieszka trzy piętra niżej. I co z Zosią? Córeczka ma tylko osiem lat. „Kochanie, tatuś zamieszka teraz u cioci Moniki. Będzie spał w jej łóżeczku, przynosił ciepłe bułeczki prosto z piekarni i mył plecki. Tak, zupełnie jak kiedyś mamusi! Nie denerwuj się, córeczko! To normalne, że czasem w rodzinie następują drobne rotacje. I raz tatuś jest w łóżku mamusi, raz w łóżku cioci…”.

Na samą myśl aż się wzdrygnęła! Dobrze, że Zosi nie ma w domu. Ale już za trzy dni wróci z zielonej szkoły w Karpaczu. Co zrobić, aby oszczędzić dziecku przykrości? I przygotować na nową sytuację?

Wtedy przypomniała sobie o telefonie cioci Matyldy. Dzwoniła przed tygodniem. Wtedy jej odmówiła, bo miała w planach coś innego. Lipiec chciała spędzić w słonecznej Francji, razem z Robertem i Zosią. Planowali przejechać kraj kamperem wzdłuż i wszerz. Ale w świetle nowych okoliczności te plany biorą w łeb. Ciekawe, czy propozycja ciotki jest nadal aktualna…

s

Pobierowo było piękne o każdej porze roku, przynajmniej dla Matyldy. Zamieszkała tutaj ponad dziesięć lat temu, po śmierci męża. Co chwilę odkrywała w tej niewielkiej miejscowości coś nowego, zarówno dobrego, jak i złego. Tym razem nowością stała się… budowa. Tuż obok jej pensjonaciku. Głośna, nieoczekiwana, zaludniona prostymi – by nie rzec: prostackimi – robotnikami. Głównie Kazikami i Jędrkami. Chociaż zdarzało się, że zamiast imienia padało przekleństwo.

Popularny kurort poza sezonem zamieniał się w senną wieś, z tysiącem mieszkańców. Ciężko uwierzyć, ale po 15 sierpnia miejscowość nagle pustoszała. Wakacje jeszcze się nie kończyły, ale większość wypoczywających to były rodziny z dziećmi, które po Matce Boskiej Zielnej wracały do domów i przygotowywały się do nowego roku szkolnego. Z dnia na dzień zamierał ruch na ulicach, zmniejszały się kolejki za lodami, wyludniała plaża, zwijały stragany. Mimo dekady spędzonej nad Bałtykiem Matylda nadal nie mogła pojąć tego fenomenu. Ludzie wyjeżdżali, gdy woda wreszcie robiła się przyjemnie ciepła, a piasek nadal grzał. Jakby nie można było kupić wyprawki szkolnej wcześniej, przed wyjazdem na urlop. Przecież przyjemniej jest wyjeżdżać bez balastu. Zawsze była bardzo przezorna. Andrzej uznawał to jednak za wadę.

– Przestań ganiać za tym dzieckiem! Nic się nie stanie, jeśli trochę poobija kolana! – wołał za żoną, ściągającą ich jedynaka z największej ślizgawki na placu zabaw. Piotruś miał wtedy cztery lata. I poważną wadę serca. Ujawniła się w pierwszym roku życia. Lekarze zalecali ostrożność, czego Andrzej nie mógł do końca pojąć.

– Kiedyś nie było tak rozwiniętej medycyny i nikt nie wiedział, że jest chory. Nie możesz się nad nim roztkliwiać! To ma być facet! Prawdziwy mężczyzna! A ty patrzysz tylko, czy się nie spoci, wycierasz mu nos i nie pozwalasz ganiać dłużej niż pięć minut. Będą się z niego śmiali.

Śmiali się tylko troszeczkę i przez pierwszą klasę. W drugiej Piotruś przeszedł operację. Po pół roku wrócił do szkoły. Matylda nie mogła początkowo przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Była szczęśliwa, że dzięki specjalistom syn jest prawie zdrowy, ale z drugiej strony… Nigdy nie przyznałaby tego głośno, ale chciała nadal sprawować taką opiekę nad synem, jak dotychczas. Opowiadała więc o wyimaginowanych zaleceniach lekarzy i nadal miała Piotra tylko dla siebie. I to takiego, jakiego chciała. Chłopiec patrzył tęsknym wzrokiem na bawiących się kolegów, ale cierpliwie siedział i słuchał wieczorem książki czytanej przez matkę.

Andrzej nie zwracał już na to uwagi. Właściwie w całym małżeństwie z Matyldą interesował się czymkolwiek wyłącznie wtedy, gdy był trzeźwy. Rzadko mu się to jednak zdarzało. Choć żona tłumaczyła, że jego alkoholowy problem zaczął się po zdiagnozowaniu choroby Piotra, prawda była inna. Mężczyzna pił już wcześniej. Niedużo, jedno piwo dziennie. Gdy Piotruś miał pięć lat, a uwaga Matyldy była skupiona wyłącznie na synu, Andrzej przerzucił się na mocniejsze trunki. Spożywał je tylko w zaciszu swojego warsztatu. Gdy czuł, że ma dość, chwiejnym krokiem szedł do swojego łóżka. Od lat mieli osobne sypialnie. Gdy urodził się Piotruś, Matylda przeniosła się ze spaniem do pokoju syna, na dobre opuszczając małżeńskie łoże.

Po raz pierwszy zwróciła na Andrzeja uwagę, gdy naprawiał urwane koło od jej roweru. Pracowała wtedy jako urzędniczka w magistracie. Na dwóch kółkach dojeżdżała do ogromnego budynku przy Armii Krajowej w Szczecinie. Uwielbiała poruszać się po mieście rowerem, który jednak nie wytrzymał konfrontacji z ukrytą pod jesiennymi liśćmi dziurą w chodniku. Wjechała w nią z impetem. Przednie koło nie nadawało się do dalszej jazdy. Matylda miała dwa wyjścia: albo się rozpłakać, pójść pieszo i spóźnić do pracy, albo skorzystać z mieszczącego się po drugiej stronie ulicy warsztatu samochodowego. Wybrała drugą możliwość. Młody właściciel naprawiał rower znacznie dłużej, niż to było konieczne, a potem zaprosił Matyldę do kina.

Rok później przysięgała Andrzejowi miłość i wierność. Wierności dotrzymała. Gorzej z miłością. Całkowicie przelała ją na Piotrusia, który pojawił się na świecie po kilku miesiącach, chorowity, słaby i delikatny. To on zawładnął całym światem Matyldy. Gdy wrócił do zdrowia, wydawało się, że na uratowanie małżeństwa jest już za późno.

Piotrek miał prawie dwadzieścia lat, kiedy jego ojca zabrał rak. Szybko otrząsnął się z szoku. Studiował we Wrocławiu, rzadko bywał w domu. Miał wrażenie, że ojciec uważa go za niepełnowartościowe dziecko. Co to za syn, który nie chce przejąć interesu po ojcu i nie ma smykałki do motoryzacji? Do tego mdli go od zapachu smaru i paliwa. Słabeusz taki, wiecznie choruje. Po latach role się odwróciły. Piotr zaczął zauważać więcej: puste butelki po wódce w śmietniku, tłumaczenia, dlaczego ojciec śpi w warsztacie, a nie w domu, ukrywane zasikane spodnie i pobrudzone wymiocinami bluzy. Pewnego poranka, gdy wstał do szkoły, znalazł ojca kompletnie zalanego, śpiącego na ławce przed domem. Andrzej nie dał rady dojść do warsztatu. Z nosa ciekły mu smarki, z ust ślina, a plama z przodu spodni nie pozostawiała wątpliwości, że nie zdążył do toalety. Była to dla Piotra przełomowa chwila. Przestał widzieć w Andrzeju ojca, a zaczął dostrzegać pijaka.

Chłopaka mocno dziwiło, że matka załamała się śmiercią męża. Nigdy nie widział bliskości pomiędzy rodzicami. Ojciec był alkoholikiem, chorował na własne życzenie. Gdy zmarł, matka codziennie chodziła na jego grób, zapalając znicze i zmieniając kwiaty. Samotność tak dała się jej we znaki, że zaczęła osaczać syna. Oczekiwała codziennego telefonu, cotygodniowych wizyt w Szczecinie, wymagała ciągłej uwagi. Cudownym zrządzeniem losu Piotr dowiedział się o istnieniu poniemieckiej willi w Pobierowie. A może zobaczył ogłoszenie na tablicy miejskiej? Nie pamiętał. Ważne, że matka, będąca na wcześniejszej emeryturze i mająca więcej czasu niż do tej pory, zapaliła się do pomysłu. Wszystkie pieniądze zainwestowała w remont budynku i od dziesięciu lat mieszkała nad Bałtykiem. Nigdy nie żałowała swojego wyboru. Cieszyła się zaufaniem mieszkańców, którzy powierzyli jej sprawowanie funkcji sołtysa. Przynajmniej wszystko na to wskazywało…

s

– Pani sołtys! Pani sołtys!

Matylda podniosła głowę. Zbierała poziomki, które posadziła na skarpie przy domu. Wybrała nasłonecznione miejsce, żeby dojrzewające owoce były soczyste i słodkie. Z całego niewielkiego poletka zebrała ich zaledwie miseczkę, ale miała ogromną satysfakcję, bo sama je wyhodowała. W tym sezonie zaczekała, aż poziomki staną się niemal burgundowe. Bardzo łatwo odrywały się od krzaczków, choć w pełnym słońcu ciężko je było wypatrzyć. Tak jak inne leśne owoce, uwielbiały chować się przed intensywnym światłem.

– Pani sołtys! Ile mam wołać?

– Do skutku – mruknęła pod nosem. Nie miała ochoty odrywać się od poziomek. Pachniały tak pięknie. Jednak niecierpliwy natręt przy płocie nie zamierzał rezygnować. Podniosła się z ziemi, otrzepała kolana i podeszła do furtki.

– Słucham? Biuro sołtysa jest czynne we wtorki i czwartki, od dziewiątej do jedenastej.

Popatrzyła groźnie na stojącego po drugiej stronie płotu mężczyznę. Nie przejął się.

– Pani sołtys, ja w takiej sprawie… Mam czworo dzieci na utrzymaniu, sam jestem kaleką. Widzi pani, że chodzę o kulach. – Zrobił szybki ruch głową w stronę dwóch białych kul, opartych o płot. – Ludzie, których odwiedzam, wspomagają mnie zazwyczaj jakimś banknotem. Nawet ksiądz. I ta nielubiana kobieta we wsi. Zastanawiam się, czy nie mogłaby pani…

Przerwał na chwilę, bo wokół trzymanej przez Matyldę miseczki zaczęło krążyć kilka pszczół zwabionych słodkim zapachem owoców. Jedna z nich poleciała w stronę mężczyzny, który żwawo odskoczył w bok i zaczął wymachiwać ramionami, aby odgonić owada. Na ratunek pszczółce przyleciały dwie jej krewne. Kaleka biegał w kółko, skakał, a Matylda obserwowała jego gimnastykę z ogromnym zainteresowaniem. Nie byłaby sobą, gdyby nie powiedziała, co myśli.

– Jak na niepełnosprawnego jest pan pełen werwy. Ale wspomogę pana… Tylko może nie banknotem.

– Pani sołtys, ja właśnie w tej sprawie – zziajany mężczyzna wrócił do niej. – Strasznie się męczę, chodząc tak od domu do domu. Pobierowo w ostatnich latach ogromnie się rozbudowało. I jak mam w pełnym słońcu łazić po wsi i prosić o pieniądze, to, sama pani rozumie, odechciewa mi się.

Matylda patrzyła na niego z coraz większym zaciekawieniem.

– Pomyślałem więc, że zapytam w sklepie o miejscowego sołtysa. Wskazano mi panią. Skoro zatem lud powierzył pani tę funkcję, to powinna być mu pani przychylna.

– Chyba nie rozumiem… – Matylda nie nadążała za pokrętnym tokiem rozumowania mężczyzny.

– Już wyjaśniam. Jest pani życzliwa dla swoich wyborców, prawda?

– Naturalnie.

Twarz mężczyzny pojaśniała z zadowolenia.

– Dlatego wpadłem na doskonały pomysł! Jest pani sołtysem, odwiedza mieszkańców w mniej lub bardziej banalnych sprawach, przyjmuje interesantów… Zapewne rozlicza pani także wpłaty podatku od nieruchomości. To wszystko dobrze się składa. Przy każdej okazji mogłaby pani przeprowadzać dla mnie zbiórkę! Postawiłaby tę puszkę…

Mężczyzna zaczął szukać czegoś w przepastnym plecaku leżącym do tej pory przy jego nogach. Po chwili wyciągnął z niego puszkę, oklejoną jego zdjęciem i napisem: „Zbiórka na rzecz niepełnosprawnego Marka Trznadla! Uprasza się o wpłaty papierowe”.

– Specjalnie powiększyłem otworek, aby banknoty się nie gniotły – tłumaczył, wręczając zdumionej Matyldzie nietypową skarbonkę. – Proszę ją ustawić w widocznym miejscu i zabierać ze sobą za każdym razem, gdy będzie pani szła z wizytą. Po pieniądze zjawię się, powiedzmy, pod koniec tego miesiąca.

Sołtyska gwałtownym ruchem oddała mu puszkę.

– Niech pan to zabiera – powiedziała. – Nie jestem od przeprowadzania zbiórek.

– Jest pani sołtysem, więc musi mi pomóc.

– Taaak? – W Matyldzie aż się zagotowało. – Poproszę o dokumenty potwierdzające pana niepełnosprawność.

– Te kule to najlepszy dowód! – odparował mężczyzna. – Podważa pani ciężką chorobę ojca czwórki dzieci?

Matylda nieco się zawahała.

– Nie, nie podważam. Ale uważam, że żebranie to najłatwiejsze wyjście. Szczególnie w pełni sezonu nad Bałtykiem. Wystarczy przejść Grunwaldzką w tę i z powrotem, aby co chwilę być zaczepianym przez sprzedawców krzyżówek na szczytne cele.

– No, właśnie! Na dzieci to każdy się nabiera.

– Są małe i bezbronne. Same nie zadbają o siebie – powiedziała Matylda dosadnie. – Pan za to może…

– Dlatego przyszedłem do pani! – powiedział triumfująco.

– Pan może zadbać o siebie – dokończyła. – Ile kilometrów pokonuje pan dziennie? Zapewne sporo. W takim razie mam propozycję. Nie trzeba będzie nigdzie chodzić. Wystarczy siedzieć i kasować pieniądze. W publicznej toalecie, przy głównym zejściu na plażę, nie mamy jeszcze szaletowego. Od jutra może pan objąć tę posadę.

– Słucham?

– Mam powtórzyć? Pana zadaniem będzie kasowanie pieniędzy. Po dwa złote od głowy. Właściwie od innej części ciała, ale nie będziemy wnikać w szczegóły. Od czasu do czasu przetrze pan toaletę i umywalkę płynem odkażającym. Wieczorem podjedzie pracownik urzędu i odbierze utarg. Raz w tygodniu zostawi panu papier toaletowy i…

– Czyś ty, kobieto, oszalała? Babcią klozetową mam być? – Marek Trznadel patrzył na sołtyskę, jakby postradała rozum.

– Nie babcią klozetową, a szaletowym. Wydawało mi się, że szuka pan możliwości zarobku. Wspominał o kalectwie i czwórce dzieci… – Matylda powoli traciła cierpliwość. Z poziomek robiła się mało apetyczna breja, której nie pomoże nawet swojska śmietana. Miała ją od rana przygotowaną w lodówce. Specjalnie wyszła z domu przed siódmą, aby przynieść nabiał od pobliskiego gospodarza.

– Kobieto, mam swój honor! Jak możesz oczekiwać, że zostanę szaletowym? Boże, widzisz i nie grzmisz! Jak mógłbym dzieciom w oczy spojrzeć? Co robi ich ojciec? Toalety pilnuje. Głupia jesteś i tyle.

Odszedł wzburzony, mrucząc coś pod nosem. Szedł całkiem normalnie, nie utykając. Ze zdenerwowania kompletnie zapomniał o kulach. Matylda patrzyła za odchodzącym mężczyzną i zastanawiała się, czy go nie zawołać. Wzruszyła ramionami. Najwyraźniej nie potrzebował kul. Szkoda, że zmarnowała na niego tyle czasu. Mogła dalej zbierać poziomki, a potem zjeść je ze śmietaną. Może jeszcze zdąży. Chyba jednak nie, właśnie rozdzwonił się telefon.

s

– Policzymy ślimaki również tam? – Antoś wskazał ręką przeciwną stronę drogi. Chodnik ciągnął się wzdłuż pobocza, a na nim aż roiło się od ciemnych kuleczek. Chyba wszystkie wyszły na spacer po wczorajszym deszczu. Wędrowały radośnie w tę i z powrotem. Część porozjeżdżali rowerzyści zmierzający do Puszczy Bukowej. Antoś nie lubił widoku poniszczonych muszelek. Kochał całe ślimaczki. A nade wszystko uwielbiał je liczyć i robił to każdego dnia. Tego ranka było ich wyjątkowo dużo. Wieczorem przeszła nad Szczecinem potężna burza, w nocy także lało.

– Nie możemy dłużej spacerować – westchnął Ryszard. – Spóźnimy się do przedszkola. W zerówce trzeba być punktualnym, pamiętasz?

– Pamiętam. Nie lubię zerówki – burknął Antoś. Jeszcze trochę i nauka się skończy. Potem przyjdą wakacje, a od września rozpocznie się szkoła. Sama myśl o niej była przykra dla chłopca. Oznaczała rozłąkę z Ryszardem, na którą nie miał najmniejszej ochoty.

Mężczyzna wyczuł jego smutek.

– Wiesz, że przed nami jeszcze kilka tygodni wakacji? Pojedziemy do pensjonatu w Pobierowie. Codziennie będziemy chodzić na plażę, bawić się piłką, robić zamki z piasku…

– Lody też będą? – Antoś zapalił się do pomysłu. – Mama nie pozwala mi na nie zbyt często.

– Mamy tam nie będzie – przypomniał Ryszard. – Dlatego lody będą każdego dnia. Po zjedzeniu dokładnie wyszorujesz zęby.

– Będziemy spać w jednym łóżku?

– Jak zawsze – mężczyzna obrócił się niespokojnie. Nikt za nimi nie szedł, nie było zatem obawy, że zostaną podsłuchani. – Antosiu, wiesz co? Chciałbym, abyś nad morzem też zwracał się do mnie „dziadku”. Jak wtedy, gdy w pobliżu są twoi koledzy albo ich rodzice.

– Dobrze. Jak wrócimy, znowu będziesz dla mnie Rysiem?

– Jasne, że tak! Ale teraz jestem dziadkiem. Pamiętaj o tym.

Antoś złapał mężczyznę za rękę.

– Kocham cię – powiedział.

– Ja ciebie też.

Chłopiec wszedł do przebieralni. Zmienił buty, powiesił kurteczkę. W pewnym momencie złapał się za spodnie na wysokości siusiaka.

– Znowu cię boli? – spytał z troską Ryszard.

Antoś szybciutko zaprzeczył.

– Nic a nic.

– Przyjdę po ciebie po południu. Zrobimy naleśniki na kolację.

– Mniam! – Malec oblizał usta.

Miał zamiar pobiec do sali, gdy Ryszard przywołał go gestem ręki.

– Pamiętaj, nikomu nie mów, co robiliśmy wczoraj wieczorem – wyszeptał chłopcu do ucha. – To jest wyłącznie nasza tajemnica.

s

Zoja spojrzała na zegarek. 10:55. Od rana miały urwanie głowy z klientami. Był dziesiąty dzień miesiąca, czas wypłaty emerytur. Wiele starszych osób odwiedzało dzisiaj ich aptekę i zaopatrywało się w produkty na kolejne tygodnie. Niektórzy zostawiali tutaj połowę swojej emerytury… Zoi żal było patrzeć na staruszków, dokładnie oglądających każdą wydawaną złotówkę. Rozumiała ich. Sama nigdy nie miała więcej niż niezbędne minimum. Takie, aby nie czuć się biedakiem, a jednocześnie nie pozwalające pójść krok naprzód.

– Ula, dasz sobie radę przez pięć minut? Muszę zadzwonić – rzuciła do koleżanki.

Tamta popatrzyła na nią i wzruszyła ramionami.

– Nawet gdybym nie dała, to i tak wymkniesz się z komórką – odparła.

Zoja spuściła wzrok. Koleżanka miała rację. Cokolwiek by się działo, ona i tak pójdzie zadzwonić.

Tadeusz odebrał dopiero po siódmym sygnale. Był zaspany, a w jego głosie pobrzmiewała irytacja.

– Kochanie, wstawaj! – rzuciła do słuchawki, siląc się na radosny ton. – Jest jedenasta. Mam nadzieję, że zaraz po śniadaniu usiądziesz do pisania.

– Uhm – mruknął coś w odpowiedzi, nie do końca przytomny. Wyrwała go z najgłębszego snu.

– Pamiętaj, dzisiaj pośredniak jest otwarty krócej, tylko do piętnastej – dodała zbyt szybko.

To obudziło go całkowicie.

– Prosiłem, abyś mnie nie popędzała – rzucił rozzłoszczony.

Nie lubiła tego tonu. Pożałowała, że wtrąciła o jedno zdanie za dużo. Pod tym względem poznała Tadeusza doskonale. Musiał do pewnych rzeczy dojrzeć i najlepiej wpaść w odpowiedni nastrój. Wtedy działał. Inaczej odkładał zadanie w nieskończoność. Tak jak tę wizytę w pośredniaku. Namawiała go bezskutecznie od kilku tygodni.

– Kochanie, ja tylko tak… – zaczęła przestraszona. Złość ukochanego miała to do siebie, że potrafiła trwać całymi dniami. – Jak poczujesz się na siłach, to pójdziesz.

Usłyszała, że mu się odbiło, a potem czknął. Dawał o sobie znać poprzedni wieczór, spędzony w Przyjacielskiej. Tadeusz wrócił z lokalu nad ranem.

– Przygotowałaś jakiś obiad? – rzucił takim tonem, aby słychać było jego niezadowolenie.

– Tak! Masz bigos z młodej kapusty. Stoi w lodówce. Wystarczy go odgrzać. Bułki kupiłam rano, także weź sobie. – Ulubiona potrawa była w stanie poprawić każdy zły nastrój. – Miłego dnia, skarbie. I owocnego. Życzę weny.

Rozłączył się, nim skończyła ostatnie zdanie. Co ta kobieta może wiedzieć o wenie? Ma nieskomplikowaną pracę, niewymagającą większego wysiłku, więc niech się cieszy! Co innego on, artysta! Osoba, która musi zapewnić strawę duchową, zagrać na emocjach, poruszyć wnętrza… To nie takie proste. Tu nie wystarczy sama wena. Niezbędny jest również nastrój, samopoczucie, cisza i czyste myśli. Co Zoja może o tym wszystkim wiedzieć?

Poznali się na wernisażu. Ula miała dwa zaproszenia i zabrała Zoję ze sobą. Na otwarciu wystawy najpopularniejszego szczecińskiego satyryka zjawiły się tłumy. Koleżanka szybko odnalazła jakichś znajomych. Gdy Zoja została sama przy stoliku z przekąskami, zaczęła żałować, że w ogóle tu przyszła. Nie przepadała za sztukami plastycznymi, kochała poezję. W swojej biblioteczce posiadała kilka zbiorków wierszy, bardzo często do nich wracała. Swego czasu były dla niej jedyną ucieczką od codzienności.

Nałożyła na talerzyk mikroskopijną babeczkę i odeszła, poszukując wolnego miejsca. Znalazła je pod oknem. Nim ugryzła, usłyszała:

– Mogę się przysiąść?

Nie mogła w to uwierzyć, odezwał się do niej sam Tadeusz Kaczorowski! Rozpoznałaby go wszędzie. Na półce w jej sypialni stały wszystkie tomiki jego poezji. Uwielbiała je czytać, ceniąc autora za wyjątkową wrażliwość i subtelność. Poeta od razu rozpoznał zachwyt w oczach Zoi. Po chwili pogrążyli się w głębokiej rozmowie. Świat wokół nich przestał istnieć.

Wyszli z wernisażu jako ostatni i nadal dyskutowali o poezji. Ściślej – o wierszach Tadeusza. Jeszcze nie miał fanki, która znała tyle jego wierszy na pamięć. Sam o niektórych zapomniał. Potrafiła je także doskonale zinterpretować.

– Pracujesz w bibliotece? – spytał.

Zmieszała się.

– Nie. Jestem pomocą farmaceutki w aptece – przyznała cicho.

Niezbyt ambitnie… Z drugiej strony, znała się na jego twórczości jak mało kto. To chyba ważniejsze od wykształcenia. Zainteresowanie Zoi mile łechtało nadwątlone ostatnimi czasy ego Tadeusza.

– Zadzwoń do mnie – zapisał numer komórki na skrawku papierowej serwetki. – Umówimy się na kolejną dyskusję. Tylko nie telefonuj przed jedenastą. Nie lubię wcześnie wstawać.

Nie pytał, czy Zoja kogoś ma. To było nieistotne. Po błysku w oczach rozpoznawał kobiety szukające uczucia i zainteresowania drugiej osoby. Był pewien, że i Zoja do nich należy.

Kilka dni później spotkali się w miejscu wybranym przez Tadeusza. Klub Przyjacielska – tam spotykała się cała szczecińska bohema. Obojętnie, o której się przyszło – czy to wczesnym przedpołudniem, czy nocą – zawsze znajdowało się wdzięcznych słuchaczy i chętnych do wymiany myśli. Głównie o tym, jaki niedoceniany jest świat artystyczny.

– Dasz piwko na kredyt? – Janusz, dawniej popularny radiowiec, obecnie prowadzący jedną audycję w tygodniu, rozkładał laptopa.

Bardzo chciał zaimponować towarzyszom zaangażowaniem w tworzenie programu, ale nie potrafił zmusić się do uśmiechu. Dowiedział się właśnie, że projekt, do którego się zgłosił, przypadł w udziale młodemu szczylowi, pracującemu w rozgłośni zaledwie pół roku. „Jest obiecujący” – rzucił prezes, nie patrząc Januszowi w oczy. A on? Przecież oddał rozgłośni wiele lat życia! Firmował ją nazwiskiem! Owszem, po dawnych programach pozostał ślad jedynie w radiowym archiwum. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiło wiele zmian, do których Janusz nie potrafił się przyzwyczaić i wielokrotnie dawał publiczny upust swemu niezadowoleniu. Ale żeby spychać go na radiowy margines? Zaproponowano mu prowadzenie tanecznej audycji w sobotnie wieczory, i to w taki sposób, że gdyby nie przyjął oferty, mógłby od razu pożegnać się z rozgłośnią. Siedział zatem cicho, od czasu do czasu rzucając nowe propozycje. Jak się okazywało, ktoś go zawsze ubiegał. Tym razem był to chłopak zaledwie po studiach.

Janusz dostał piwo na kredyt. Do dziesiątego było jeszcze dużo czasu, a dopiero wtedy otrzyma wynagrodzenie. Nie zauważył, że barman nalał do kufla tylko trzy czwarte złocistego napoju, resztę uzupełniając wodą. Nie po raz pierwszy mężczyzna nie dostrzegał takich subtelności.

Obok Janusza rozkładał się Karol, rysownik. Wypijał piwo i brał się do rysowania. Przez jedno popołudnie powstawała nowa grafika. Czasami miał farta i sprzedawał ją od razu – za symboliczne pieniądze – przypadkowemu klientowi Przyjacielskiej. Częściej jednak bywało, że nikt nie był zainteresowany dziełem. Spacerował wtedy Deptakiem Bogusława, namawiając ludzi do kupna. Część z nich brała go za żebraka i nim zdążył otworzyć usta, dostawał złotówkę bądź dwie. Kiedy po raz pierwszy ktoś potraktował go w taki sposób, miał wrażenie, jakby dostał w twarz. Teraz przyjmował wszystko obojętnie. Wszak pieniądze nie śmierdzą.

Do kompletu był jeszcze Tadeusz. On również zabierał laptopa do Przyjacielskiej. Włączał, ustawiał pustą stronę do pisania i czekał, kiedy nadejdzie wena. Nie nadchodziła od dawna, właściwie od ponad pięciu lat. Wtedy po raz ostatni wydał tomik wierszy, który jednak nie wzbudził najmniejszego zainteresowania odbiorców. Ludzie już nie są tak wrażliwi, jak niegdyś. Gdzie te czasy, kiedy był najpopularniejszym poetą w Polsce. Uznanym, docenianym, zapraszanym wszędzie, gdzie tylko się dało. Jakże świetnie się wtedy czuł. Wstawanie każdego dnia było przyjemnością, nie smutnym obowiązkiem.

Od dawna nie napisał nic, co nadawałoby się do druku. Odrzucało go jedno wydawnictwo za drugim. Na szczęście – jak sam uważał – cierpiał na zwyrodnienie kręgosłupa. Schorzenie dawało mu comiesięczną rentę. Gdyby nie ona, mieszkałby pod mostem. Ale i tak była śmiesznie niska, co wzmagało jego niezadowolenie.

– Jak mam żyć?! – żalił się kolegom w Przyjacielskiej, gdy po opłaceniu wynajętego pokoju zostawało mu trzysta złotych.

Wszyscy kręcili głowami nad swoim losem niedocenianych artystów, przymierających głodem jak przed wiekami.

Tadeusz nigdy nie miał żony. Poważniejszy związek rozpadł się kilka lat temu.

– Jesteś zwykłym leniem! – wykrzyczała mu w twarz Joanna i spakowała walizki.

Nie uważał siebie za nieroba. Opuściła go tylko wena i nie mógł pisać. Codziennie przychodził do Przyjacielskiej, zamawiał piwo – na to zawsze znalazły się jakieś zaskórniaki – rozkładał laptopa i czekał. Czasem przez kilka godzin napisał jedną strofę. Zaczynał ją szlifować, poprawiać, przerabiać, aż wściekły kasował napisane słowa. I tak w kółko.

Zoja zjawiła się w odpowiednim momencie. Tadeusz właśnie dostał wezwanie z ubezpieczalni. Przeczytał je, zirytował się, a potem podarł kartkę. Czy urzędnicy zgłupieli do cna?! Nigdy nie miał o nich najlepszego zdania, ale teraz przegięli. Jakim prawem ci durnie wzywają jego, wielkiego poetę? W dodatku na niewiarygodnie wczesną godzinę, dziewiątą rano. Tadeusz nie lubił wstawać przed jedenastą. Jak większość artystów, prowadził nocny tryb życia. W Przyjacielskiej wielokrotnie przesiadywał do samego zamknięcia, a potem przenosił się z dyskutantami na ławkę na Deptak, aby dokończyć pasjonujące rozmowy.

Utracił rentę. Tydzień po wyznaczonym terminie, na który nie poszedł, dostał oficjalny dokument, że z powodu niestawienia się na wezwanie, wypłata pieniędzy zostaje wstrzymana. Miał siedem dni na odwołanie. Przez chwilę patrzył w kartkę, aby zrobić z nią to samo co z poprzednią. Nie będzie płaszczył się przed ubezpieczalnią! Ma swój honor!

Miesiąc późnej, gdy trzeba było zapłacić czynsz za pokój, a po pieniądzach ani śladu, poczuł lekki strach, zmieszany z irytacją. Trzeba będzie coś wymyślić… W Przyjacielskiej nie było problemu. Zawsze znalazł się jakiś łaskawca. A co z jedzeniem? Od dwóch dni nie miał niczego sensownego w żołądku, nie licząc garści orzeszków ziemnych, które zjadł po jakimś kliencie baru.

W ostatniej chwili dowiedział się o tym wernisażu. Wiadomo, że zawsze na takich imprezach jest coś do jedzenia! Nie mylił się. Nie dość, że napełnił pusty żołądek, to jeszcze poznał Zoję. Nie musiał zbytnio o nią zabiegać. Była tak spragniona zainteresowania, że szybko zdobył jej uczucie. A przy okazji całą resztę. Po tygodniu od chwili, gdy się poznali, miał ciepły kąt, dobre jedzenie i dobre widoki na przyszłość. Czego chcieć więcej?

– Nie za szybko zaprosiłaś go do siebie? – spytała Ula, gdy po kilku dniach Zoja opowiedziała o tym koleżance. Wzruszyła wtedy ramionami. Ktoś, kto nie przeżył miłości od pierwszego wejrzenia, nigdy nie zrozumie osoby, która w taki sposób się zakochała.

Z westchnieniem odłożyła telefon i zaczęła zastanawiać się nad przeprowadzoną rozmową. Mieszkali razem od sześciu miesięcy, a nadal nie potrafiła przekonać Tadeusza do tak prozaicznych rzeczy, jak wizyta w urzędzie. Nie chciał mieć nic wspólnego z pracującymi tam ludźmi, z wypełnianiem dokumentów, rozmawianiem. Wielokrotnie proponowała, że pójdzie razem z nim i mu pomoże.

– Będziesz miał przynajmniej ubezpieczenie – argumentowała.

Patrzył na nią wtedy takim wzrokiem, jakby miał zamiar wyjść z jej mieszkania. I nigdy nie wrócić.

– Czy ty sobie wyobrażasz, że ja, poeta, stanę w kolejce wśród pospolitych nierobów? – spytał pewnego razu.

Przez tych kilka miesięcy wspólnego życia Zoja zauważyła, że Tadeusz musi mieć czas na wszystko. Na przetrawienie informacji, na namysł nad wszystkim. Najgorzej było, gdy bezwiednie poddawał się jej decyzjom.

– Dobrze, zrobimy tak – mówił i wzdychał.

Ta bierność była najgorsza. Robił to, o co poprosiła go Zoja, a potem… znikał na kilka dni. Pomieszkiwał u znajomego, aż Zoja, zdenerwowana i roztrzęsiona, błagała go przez telefon, by wrócił. Wracał, ale na swoich warunkach. Bez codziennego przypominania, że coś trzeba zrobić. Bez wyrzutów, że nie jest wykonane. Bez pretensji, że wena nadal się nie pojawiła. Za to Zoja ma mu ułatwiać codzienne życie.

Co rozumiał pod słowem „ułatwia”? Wzięcie na siebie całej prozy życia: zakupów, sprzątania, urzędów, troski o pieniądze… Wszak Tadeusz wielkim poetą jest!

s

Aldona dopiero w mieszkaniu otworzyła kopertę. Wcześniej się bała. Nie wiedziała, co ją podkusiło, aby wybrać się do tego atelier fotograficznego. Jakby pretendowała do miana modelki! Zdjęć jej się zachciało. Po kiego diabła? Komu i co chce udowodnić? Że także ma prawo poczuć się piękna?

Przypomniała sobie majowy poranek przed trzema tygodniami. Wracała z przychodni, gdzie po raz kolejny oddała krew do analizy. Na chodnikach było jeszcze mało ludzi. Większość w pracy, szkole, na uczelni… I dobrze. Przynajmniej nikt nachalnie się w nią nie gapił. Zganiła siebie w duchu. Powinna przyzwyczaić się do zainteresowania, jakie wzbudzała jej osoba. A dokładniej – pewna część ciała. Aldona pogodziła się z faktem, że wygląda inaczej niż reszta ludzi, spojrzenia innych nadal ją jednak peszyły. Nie jest kompletna, jak to ktoś delikatnie kiedyś określił. W życiu słyszała jeszcze inne słowo – wybrakowana – ale starała się zapomnieć i czas, i miejsce, kiedy ono padło.

Tego majowego dnia złe wspomnienie wróciło intensywniej niż zwykle. Piękna pogoda sprawiła, że miała ochotę zrzucić z siebie część rzeczy i wystawić ciało na promienie słoneczne. Dawniej lubiła krótkie, przylegające do skóry sukienki. Zatęskniła za czasami, gdy mogła zakładać je bez obaw. To uczucie było przyczyną, że przechodząc obok atelier, zatrzymała się dłużej przed wystawą. Ze zdjęć uśmiechały się radośnie młode pary, dzieci przygotowywane do chrztu, obrazki rodzinnej sielanki. Wszystko takie piękne, idealne, nieskażone wadami. Im dłużej Aldona patrzyła na fotografie, tym mocniej czuła się odmieńcem. Właśnie dlatego weszła do środka.

Wiszący nad drzwiami dzwoneczek ogłosił przybycie klienta. Zza parawanu wychynęła głowa młodego chłopaka.

– Zaraz do pani podejdę – powiedział i zniknął tak samo szybko, jak się pojawił.

Aldona rozglądała się ciekawie po przytulnym wnętrzu, wypełnionym specyficznym zapachem utrwalaczy. Przemknęło jej przez myśl, że jeszcze kilka miesięcy temu nie miałaby odwagi przekroczyć progu atelier.

– Jestem. – Chłopak uśmiechnął się do niej szeroko. – Co będziemy robić?

Przyjrzał się twarzy Aldony i rozłożył na kontuarze prospekty.

– Ma pani bardzo ładną i wyrazistą twarz – stwierdził. – Proponuję portret, taki zamyślony. Może delikatnie postarzony lub w sepii. Jeszcze bardziej będzie uwidaczniał pani wdzięki.

Mało się nie roześmiała. Wdzięki? Dobre sobie! Nim rozwinął temat, przerwała mu:

– Czy wykonuje pan także akty?

– Taaak – odparł, nieznacznie przeciągając głoski. Zazwyczaj długo musiał namawiać kobiety, aby zgodziły się na sesje ukazujące nagość. A tu proszę, niespodzianka! – Może przejdziemy do pomieszczenia obok? Tam się pani rozbierze, a ja ocenię, jaką formę aktu zaproponować.

W tym momencie zadzwonił telefon. Nie widział, jak do tej pory skryta częściowo za kontuarem Aldona wchodzi za parawan. Gdy przyszedł po pięciu minutach i spojrzał na rozebraną do bielizny kobietę, nie mógł powstrzymać zduszonego szeptu.

– O, Boże…

s

Matylda uwielbiała wychodzić na spacer wcześnie rano. Plaża była wtedy prawie pusta, nie licząc niemieckich turystów, lubiących tak samo poranny spokój. Zawsze zastanawiała się, kiedy Polacy zaczną zachowywać się jak zachodni sąsiedzi, kiedy zaczną doceniać naturę oraz jej piękno, wybierać odleglejsze miejsca na plaży, zamiast rozkładać się z całym dobytkiem na przestrzeni dwóch kilometrów, przy samym centrum Pobierowa. Przypomniała sobie o tym, gdy została zaproszona na stanowisko ratowników i spojrzała na plażę z wysokości. Mrowie ludzkich ciał. Człowiek przy człowieku, jak sardynki w puszce. Żadnej intymności czy swobody.

Matylda codziennie wychodziła z domu przed szóstą. Morze, witając nowy dzień, szumiało leniwie i nastrajało do spokojnych rozmyślań. A miała nad czym się zastanawiać. Wczorajszego popołudnia zadzwoniła Iwona.

– Ciociu, czy twoja propozycja jest aktualna? – głos miała niezwykle cichy.

– Tak – choć Iwona nie mogła tego widzieć, Matylda dodatkowo skinęła głową.

– Mogłabym jednak do ciebie przyjechać?

– Naturalnie! Nawet na całe wakacje, a nie tylko na czas mojego wyjazdu.

– A mogłabym przyjechać… już? – Słowa były ledwo słyszalne.

Matylda zerknęła na kalendarz, wiszący na ścianie. 12 czerwca.

– Przecież trwa rok szkolny! – powiedziała zaskoczona.

– Mam zwolnienie chorobowe do końca czerwca – odparła Iwona po chwili milczenia.

– Czy to coś poważnego?

– Zwyczajne przemęczenie.

Nie zabrzmiało to przekonująco, choć Iwona mocno starała się, aby tak było.

– W takim razie przyjeżdżaj jak najszybciej. – Matylda po chwili o czymś sobie przypomniała: – Zaraz, ale co z Zosią?

– Wezmę ją ze sobą. – Iwona wypowiedziała te słowa tak szybko i z taką zaciętością, że ciotka nie drążyła, jak można załatwić wolne dziecku całe dwa tygodnie przed końcem roku szkolnego.

– Ogromnie się cieszę! Kiedy mogę się was spodziewać?

– Jeśli ci to nie przeszkadza, to jutro.

Cały poranek Matylda rozmyślała o krewnej. Miała nadzieję, że to rzeczywiście problemy ze zdrowiem są powodem jej nagłego przyjazdu, choć brzmiało to idiotycznie.

Spacer i świeże powietrze doskonale oczyszczały umysł. Cofnęła się lata wstecz. W życiu Matyldy był czas, kiedy prawie zerwała wszelkie kontakty z ludźmi. Mąż pił każdego dnia. Nie chciała ryzykować i zabierać go na rodzinne spotkania. Po alkoholu stawał się nieobliczalny. Nie kontrolował swojego zachowania. Po co miała narażać na szwank reputację swoją i Piotra? Z perspektywy czasu patrząc, była to jawna ucieczka. Po śmierci męża starała się odbudować rodzinne relacje, aczkolwiek bez większego powodzenia. Dlatego bez żalu wyprowadziła się ze Szczecina i zamieszkała w Pobierowie. Było jej trochę przykro z powodu syna, który nie miał rodzeństwa, a z kuzynostwem nie widywał się prawie wcale. Iwonę poznał dopiero na jej ślubie. Samo zaproszenie było dla niej i syna ogromnym zaskoczeniem.

Pamięta, jak pojawiła się w ich rodzinie. Taki mały wypłosz, który przedwcześnie stracił matkę i został oddany na wychowanie babce. W jednej kamienicy mieszkały dwa pokolenia, więc Iwoną od razu zajęto się należycie. To było dziecko, które od początku dało się lubić. Delikatne, wrażliwe, z wiecznie wystraszonymi oczami. Wiele przeżyła, więc w sposobie mówienia i gestach widoczna była wyjątkowa dojrzałość. Matylda słyszała to wszystko od babki Iwony, podczas rzadkich wizyt, na które wpadała bez męża.

– Nadal niewiele mówi, tylko ciągle przemyka jak cień – opowiadała krewna. – Dobrze, że jest Monika. Może ona rozrusza trochę to dziecko.

Monika, córka kuzynki mieszkającej także w tej samej kamienicy. Dziewczyna rezolutna, zadziorna i niezwykle pewna siebie. Piękna, to fakt, ale jednocześnie arogancka. Matylda pamięta, że dokądkolwiek wchodziła, od razu starała się być w centrum uwagi. Jakby świat kręcił się wyłącznie wokół niej. Była całkowitym przeciwieństwem Iwony. Matylda nie mogła pojąć, jak w takim razie obie dziewczynki połączyła przyjaźń, trwająca mimo upływu lat.

Nie potrafiłaby wskazać momentu, kiedy zorientowała się, że ta relacja nie jest normalna. Skromna i delikatna Iwona zawsze była w cieniu Moniki, przebojowej i pełnej energii. To ona zawsze rozstawiała ludzi, jak chciała, na co większość godziła się bez szemrania. Gdy obie poszły do liceum, od początku zauważano intelektualną przepaść między nimi. Iwona uczyła się pilnie i chętnie. Monika ledwo prześlizgiwała się z klasy do klasy, co i tak było ogromną zasługą kuzynki, piszącej za nią wypracowania i odrabiającej zadania domowe. Taki układ odpowiadał widać im obu. Jedna daje, druga korzysta.

Matyldę bardzo zaskoczyło zaproszenie na ślub Iwony. Siedziała z boku podczas uroczystości, przypominając sobie poszczególnych członków rodziny. To wtedy zdumiała ją mina i zachowanie Moniki. Była świadkową na ślubie, a odnosiło się wrażenie, jakby czuła się ważniejsza od panny młodej. Gdy młodzi wypowiadali przysięgę małżeńską, Matylda widziała, jak kuzynka wbija paznokcie w dłoń. Spojrzenie, którym obdarzała wtedy Iwonę, było dalekie od przyjaznego. Na weselu Monika upiła się jako pierwsza. Co chwilę porywała Roberta do tańca, odbierając tę przyjemność innym gościom oraz dopiero co poślubionej żonie. Po godzinie padła kompletnie pijana na krzesło. Matylda nawet nie wie, kto wyprowadził ją z sali.

Iwona wydawała się szczęśliwa i spełniona. Nadal mieszkała w tej samej kamienicy, nad mieszkaniem Moniki. Miała swoją małą rodzinkę, realizowała się zawodowo. Z Matyldą dzwoniły do siebie głównie przed Bożym Narodzeniem. Ale w tym roku ciotka potrzebowała pomocy kogoś z rodziny już latem. Musiała wyjechać w połowie lipca, a nie mogła zostawić pensjonatu bez opieki. Turystów nie miała na ten czas zaplanowanych. Bała się jednak złodziei mogących wykorzystać nieobecność właścicielki. Iwona przyszła jej do głowy praktycznie od razu. Była nauczycielką, miała zatem do rozplanowania dwa miesiące wakacji.

– Przykro mi – usłyszała jednak, gdy wyłuszczyła propozycję. – W tym czasie planujemy wspólny wyjazd do Francji. Robert powiedział, że szef bez problemu da mu urlop. Na dniach podpiszemy umowę z firmą wynajmującą kampery… Niestety, ciociu, musisz szukać do pomocy kogoś innego.

Po tonie głosu Matylda słyszała, że wcale nie było jej przykro. I słusznie. Taka wyprawa to przecież spełnienie marzeń! Sama będzie musiała wymyślić coś innego. Nie zdążyła jednak zastanowić się nad kolejną osobą, bo Iwona zadzwoniła wczoraj i poinformowała o zmianie planów. Jej głos w słuchawce był daleki od szczęśliwego.

– Co pani sądzi o paście do zębów Signal? – Brunon miał skłonności do cichego zjawiania się w najmniej spodziewanej chwili. Wystraszył ją, gdy nagle odezwał się za plecami.

Oboje szli, wystawiając twarze do słońca. Poranne mgły podnosiły się coraz wyżej i zwiastowały kolejny piękny dzień. Oby jak najwięcej takich.

– Co pani sądzi o paście do zębów Signal? – Chłopak był już lekko zniecierpliwiony. Nie lubił, gdy ludzie zwlekali z odpowiedzią. Chciał ją usłyszeć od