Honor żołnierza - Bogusław Wołoszański - ebook

Honor żołnierza ebook

Bogusław Wołoszański

4,5

Opis

"Honor żołnierza" to wspaniały powrót Bogusława Wołoszańskiego do literatury faktu, w której osiąga mistrzostwo. Jest to przedstawiony w sześciu rodziałach piękny i gorzki obraz września 1939 roku.

Wstrzasająca polityczna gra europejskich mocarstw przeciwko odradzającej się Polsce.

Nieudolność Sztabu Głównego, który posiadał największe niemieckie tajemnice, ale stracił najcenniejszego agenta wywiadu.

Zdeterminowanie dwustu polskich obrońców Westerplatte, gdzie jedynym umocnieniem była suterena w koszarach, którzy przez siedem dni odpierali ataki dziesięciokrotnie silniejszego wroga. Podczas gdy ośmiuset belgijsich żołnierzy w gigantycznej twierdzy broniło się tylko przez półtorej dobry przed zaledwie osiemdziecięcioma Niemcami.

Odwaga kawalerzystów którzy potrafili zniszczyć blisko setkę niemieckich czołgów w boju pod Mokrą, o czym dziś często zapominamy

Brak wojennej wyboraźni u Naczelnego Wodza, który nie zgodził się na proponowany przez generała Tadeusza Kutrzebę manewr, mogący zmienić bieg kampanii wrześniowej.

Rozgoryczenie i gniew bohaterskich oficerów ORP "Orzeł", którzy oskarżyli swojego dowódcę o tchórzostwo. Sąd wydał wyrok, łamiąc prawo.

Bogusław Wołoszański w sposób niezykle przejrzysty i interesujący opisuje meandry polityki i bohaterską postawę żołnierzy. Źle dowodzeni i słabo uzbrojeni, dzięki swojemu męstwu i poczuciu obowiązku potrafili zatrzymać potężnego wroga na dłużej, niż wymagały tego rozkazy.

Zwyciężał honor.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (19 ocen)
10
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bogusław Wołoszański
Narodziny wojny

To nie jest pokój, to rozejm na dwadzieścia lat

Marszałek Ferdynand Foch

1. Wielka pauza

Tamta wojna nie została zakończona. Przerwano ją, gdyż walczące strony wyczerpały swe zapasy biologiczne i gospodarcze.

Wykrwawiona Europa uzyskała szansę stworzenia warunków i mechanizmów trwałego pokoju. Ale zaprzepaszczono ją krótko po zakończeniu walk.

Rok 1918, rozejm

Wieczór 6 listopada 1918 roku był wyjątkowo nieprzyjemny. Zimny, lejący strugami od rana deszcz przestał padać, ale gęsta mgła zasnuła drogi w rejonie francuskiej wsi Haudroy. Może dlatego w pierwszym z czterech samochodów osobowych jadących od granicy z Belgią, żołnierz wygrywał na trąbce głośny sygnał, który słychać było dużo dalej, niż sięgało światło słabych reflektorów. Na ten dźwięk dwudziestopięcioletni kapitan Lhuillier wyszedł na jezdnię z podniesioną ręką i tak czekał aż zza zakrętu wyłonią się samochody, nad którymi powiewały wielkie białe flagi. Był to dodatkowy znak, poza melodią wygrywaną przez trębacza, że jadą posłowie wrogiej armii. Przybywała niemiecka delegacja: Matthias Erzberger[1], przewodniczący, Alfred hrabia von Oberndorff, generał-major Hans Detlof von Winterfeld i kapitan marynarki Ernst Vanselow.

Niemiecka delegacja przybywa do Rethondes

Podróżowali od rana. Wyruszyli pociągiem z Berlina do belgijskiego miasta Spa, gdzie mieściła się Kwatera Główna wojsk niemieckich. Stamtąd pojechali samochodami na linię frontu. Przez ostatnie 200 kilometrów do Haudroy jechali powoli. Często zatrzymując się, aby przepuścić długie kolumny niemieckich żołnierzy, zmierzających do kraju.

Rozmowa z kapitanem Lhuillierem na drodze była krótka. Francuski trębacz zajął miejsce Niemca i samochody ruszyły w stronę francuskich linii. Tam, w zrujnowanym prezbiterium kościoła w Villa Pâques et La Capelle niemiecką delegację przyjął generał Marie-Eugène Debeney, dowódca 1. armii walczącej w tym rejonie. Pozwolił im odpocząć po męczącej podróży, ale niezbyt niedługo. Czekała ich jeszcze jazda pociągiem do oddalonego o 150 kilometrów Compiègne. Dojechali tam nad ranem 8 listopada, aby ponownie samochodami pokonać ostatni, dziesięciokilometrowy odcinek do leśnej polany w Rethondes, gdzie stał pociąg marszałka Ferdinanda Focha[2].

Pociąg marszałka Ferdinanda Focha na polanie Rethondes

– Jaki jest cel wizyty panów? – Zapytał marszałek, gdy tylko sprawdzono pełnomocnictwa i zakończyła się prezentacja obydwu delegacji. Mówił twardo, nieprzyjaźnie. Już na samym początku, ledwo weszli do wagonu, dał im do zrozumienia, że nie mogą liczyć na jego przychylność. Pierwszy gest, jaki wykonał wobec generała von Winterfelda był wyraźnie wrogi. Ten zasalutował, ale Foch nie odpowiedział wojskowym powitaniem. Patrzył z wyraźną dezaprobatą na Krzyż Oficerski Legii Honorowej na mundurze niemieckiego generała, jakim ten został odznaczony przed wojną, i wreszcie rzekł kwaśno:

– Monsieur, upoważniam pana do natychmiastowego zdjęcia tego krzyża z pana piersi.

Zaskoczony Niemiec, po chwili wahania, odpiął odznaczenie.

Erzberger, choć czuł wrogą atmosferę, starał się nie tracić rezonu.

– Chcemy otrzymać propozycje państw sprzymierzonych dla zawarcia rozejmu na lądzie, morzu, w powietrzu, na wszystkich frontach i w koloniach – odparł.

Nie tego oczekiwał Foch. Za dużo w tych słowach było pruskiej buty, za mało pokory pokonanych. A on chciał upokorzyć Niemców. Nienawidził tego narodu, który tyle razy zagrażał Francji i sprowadził na ten kraj bezmiar nieszczęść. W 1871 roku zabrali Francji Metz, stolicę Lotaryngii, jego miasto, w którym uczył się w jezuickim kolegium St. Clément. Przyrzekł, że odda Francji Metz wraz z Alzacją i Lotaryngią. Dokonał tego, gdyż jego zasługi w tej wojnie były tak wielkie, że mógł się nazwać jednym z ojców zwycięstwa. Do Metz pojechał już 26 listopada, aby tam świętować osobisty triumf – powrót miasta do Francji.

Niemiecka delegacja w wagonie marszałka Focha

Ale bał się przyszłości. Wiedział, że będzie musiał oddać bieg spraw w ręce polityków. A nie wierzył, że oni potrafią dobrze pokierować Europą.

– Nie mam żadnych propozycji – skwitował odpowiedź Niemca.

– Pan marszałek zechce nam powiedzieć, jak sobie życzy, abyśmy się wyrażali – wtrącił się hrabia Oberndorff. Dobrze wiedział, czego oczekuje Foch, ale nie miał zamiaru się ukorzyć. – My nie przywiązujemy wagi do określeń. Możemy powiedzieć, że delegacja niemiecka prosi o warunki rozejmu.

Wciąż za dużo buty.

– Nie mam żadnych warunków do postawienia – Foch nie zmienił tonu. Nie miał jednak zamiaru przeciągać wymiany zdań, które nic nie znaczyły. Mówił więc dalej:

– Zostałem upoważniony do podania panom warunków rozejmu, jeżeli poprosicie o rozejm. Czy panowie prosicie o rozejm?

O to chodziło! Foch chciał usłyszeć słowa, które niemalże równocześnie padły z ust Erzbergera i Oberndorffa.

– Prosimy o rozejm!

Prosili o rozejm, a nie o warunki zawarcia rozejmu, aby je rozważyć, a potem przyjąć lub odrzucić. Przestawali być równymi partnerami, zasiadającymi do negocjacji. Potwierdzili, że przybywają, jako przedstawiciele pokonanych. Nie mieli innego wyjścia.

Czołg K-Wagen

Niemcy wojny już prowadzić nie mogły. Kraj głodował, ponieważ blokada morska dławiła gospodarkę. Import zmniejszył się stukrotnie! Z 4,4 mln ton przywiezionych do kraju z zagranicy w 1913 roku spadł do 45,5 tysiąca ton w 1917 roku. Niedożywienie stało się przyczyną śmierci siedmiuset sześćdziesięciu trzech tysięcy Niemców. Sytuacja bardzo trudna w 1917 roku gwałtownie pogorszyła się w roku 1918. Dostawy dla frontu zmniejszały się z tygodnia na tydzień. Przemysł, ze względu na brak surowców i energii, nie był już w stanie realizować zamówień armii. Tak było z czołgami, nową bronią, która pojawiła się na bitewnych polach niespodziewanie i dała atakującym ogromną przewagę. Niemcy docenili nową broń, ale odpowiedzieć na to wyzwanie nie mogli, choć ich inżynierowie opracowali projekty potężnych, wydawałoby się niezniszczalnych, wozów bojowych.

K-Wagen[3] był wielki jak stodoła. Ogniem czterech dział i siedmiu karabinów maszynowych miał niszczyć opór wroga, a pancerz o grubości trzech centymetrów chronił liczną załogę przed pociskami i odłamkami. Nie wyjechał na pole bitwy. W listopadzie 1918 roku dwa prototypy stały w hali fabrycznej. Na więcej zabrakło stali.

Czołg A7V. Niemiecki przemysł wyprodukował tylko dwadzieścia tych wozów pancernych

Nieco lepszy był los A7V[4], kolosa przypominającego wagon towarowy. Czołgi te dostarczono na pole bitwy, jednak skąpe zapasy stali pozwoliły na wyprodukowanie jedynie dwudziestu egzemplarzy. To nie znaczyło nic wobec tysięcy czołgów, jakimi dysponowały armie Ententy.

Gospodarka niemiecka wyczerpała zapasy surowców, a wojsko niemieckie zużyło rezerwy biologiczne. Najwyższe dowództwo zdawało się tego nie dostrzegać, gotowe dalej prowadzić wojnę. Generał Erich Ludendorff, generalny kwatermistrz, obliczał, że prowadzenie walk wymaga dostarczenia armii dwustu tysięcy rezerwistów, których nie było skąd wziąć. Proponował więc, aby wcielić do wojska rocznik 1900, a więc chłopców siedemnasto− i osiemnastoletnich, zaostrzyć represje wobec uchylających się od służby i dezerterów, co było oczywistą oznaką desperacji.

Równie groźne było wyczerpanie psychologiczne.

Rewolucja, walki na ulicach Monachium

Niemieccy żołnierze w 1918 roku w niczym nie przypominali wojsk butnych siłą zwycięstw z początku wojny. Od tego czasu przez front, z całym jego okrucieństwem, wszami, szczurami, chorobami, brudem i błotem, przeszło prawie jedenaście milionów Niemców, czyli jedna szósta całej populacji. Około dwa miliony pozostały tam na zawsze. Pięć milionów odniosło rany.

Cierpienie żołnierzy stało się elementem powszechnej świadomości niemieckiego społeczeństwa, na równi z rozgoryczeniem bezcelowością wielkiego wysiłku i zbliżającą się klęską. Społeczne nastroje osiągnęły tak wysoką temperaturę, że wybuch, wielki, ogarniający całe państwo, wydawał się nieunikniony.

W Kolonii zbuntowali się marynarze z okrętów, które w planie dowództwa miały wyruszyć do walnej rozprawy z flotą brytyjską u ujścia Tamizy i na kanale La Manche, choć żołnierzom powiedziano, że okręty popłyną na ćwiczenia. Zrewoltowani marynarze w nocy z 3 na 4 listopada 1918 roku zaczęli organizować rady żołnierzy i marynarzy, jak w 1917 roku w Rosji.

Fala marynarskich buntów objęła Bremę, Hamburg, Wilhelmshaven i Cuxhaven. Rewolucyjne wrzenie zaczęło się na drugim krańcu kraju, w Monachium. Tam 7 listopada odbyła się wielka manifestacja antywojenna, w której wzięło udział około dwustu tysięcy ludzi. Gdy tłum ruszył na koszary i więzienie, protest szybko przerodził się w krwawe starcia. Następnej nocy proklamowano powstanie Bawarskiej Republiki Rad.

Rewolucja w Berlinie

Rewolucyjna eksplozja objęła Berlin, gdzie 9 listopada rozpoczął się strajk generalny. Tego dnia Karl Liebknecht[5], jeden z założycieli i szefów komunistycznej Grupy Spartakusa (z której wyłoniła się Komunistyczna Partia Niemiec) proklamował – stojąc na balkonie pałacu cesarskiego – powstanie republiki socjalistycznej. Bunt zagroził nawet cesarzowi Wilhelmowi II[6] przebywającemu w belgijskim mieście Spa. Wszczęli go żołnierze z batalionu szturmowego Rohr, powołanego do ochrony monarchy. W takiej sytuacji Wilhelm II podjął decyzję, że trzeba uciekać do Holandii. Monarchia niemiecka rozpadała się, tak jak rozpadała się cała Europa, która cztery lata wcześniej dopuściła do wybuchu wyniszczającej wojny.

Cesarz Wilhelm II (pierwszy z lewej) przed abdykacją, w głębi stoją generał Paul von Hindenburg i Kronprinz

Narastała groźba militarnej interwencji bolszewickiej.

Mówił o niej otwarcie Lew Trocki, ludowy komisarz spraw wojskowych, najbliższy współpracownik Lenina, 18 listopada 1918 roku na wiecu w Woroneżu:

„Towarzysze! Musimy rozpocząć ofensywę, która poniesie nasze rewolucyjne hasła na Zachód! Przez Kijów wiedzie prosta droga do połączenia się z rewolucją austriacką, węgierską, podobnie jak przez Psków i Wilno prowadzi droga do połączenia się z rewolucją niemiecką. Ofensywa na wszystkich frontach! Ofensywa na zachodnim froncie! Ofensywa na południowym froncie! Na wszystkich rewolucyjnych frontach!”.

Politycy niemieccy wiedzieli, że nie są to wiecowe hasła, lecz program wpisany w ideologię bolszewicką. Nie trzeba byłoby długo czekać, by Armia Czerwona przetoczyła się przez Polskę, która jeszcze nie odrodziła się z państwowego niebytu i stanęła pod Berlinem, witana przez miejscowych komunistów i zrewoltowane odziały wojska. Narodziny Niemieckiej Republiki Rad były realnym niebezpieczeństwem.

Marszałek Ferdinand Foch

W tej sytuacji niemiecki rząd uznał, że za wszelką cenę trzeba zakończyć wojnę i wycofać oddziały wojska do walki z wewnętrznym wrogiem na ulicach niemieckich miast. I wysłał delegację do Compiègne.

Marszałek Foch, zadowolony z odpowiedzi Niemców wskazującej, że zaakceptowali spodziewany bieg rozmów rozejmowych, zwrócił się do generała Maxime’a Weyganda, aby ten odczytał Niemcom warunki, nad którymi nie wolno im było debatować. Pozostało im tylko zaakceptować bezwzględność zwycięzców. Gdy zaprotestowali przeciwko utrzymaniu morskiej blokady, wiedząc jak jest dotkliwa dla gospodarki i społeczeństwa, Foch powiedział twardo:

– Chciałbym przypomnieć panom, że to jest wojskowy rozejm, że wojna nie zakończyła się i to [warunki rozejmu – przyp. aut.] nakierowane jest na zapobieżenie kontynuowania wojny przez wasz naród. Musicie przypomnieć sobie odpowiedź daną nam przez Bismarcka w 1871 roku, gdy my zgłosiliśmy podobną prośbę [o łagodniejsze warunki – przyp. aut.]. Bismarck wtedy powiedział „Krieg is Krieg”, a ja mówię wam: „la guerre est la guerre”.

Wyznaczył Niemcom czas: 72 godziny na rozważenie warunków. Mogli tylko korygować błędne żądania, niemożliwe do spełnienia, jak demobilizacja większej liczy okrętów podwodnych niż służyły we flocie cesarskiej.

Zgodnie z postanowieniami układu rozejmowego podpisanego 11 listopada o godzinie 5:18, dokładnie w czasie wyznaczonym przez Focha, działania wojenne miały ustać tego dnia o godzinie 11:00 czasu paryskiego.

Marszałek Foch poszedł do telefonu, aby zadzwonić do premiera Clemenceau. Powiedział:

– Moja praca kończy się, zaczyna się pana praca.

Był żołnierzem i uznawał, że nie powinien robić nic więcej ponad to, czego dokonał. Oddawał zwycięstwo w ręce polityków. Nie sądził, że szybko przyjdzie mu podjąć walkę, tym razem z politykami, aby nie zmarnowali jego zwycięstwa.

* * *

Tuż po godzinie jedenastej porucznik Wilfred Thomas zszedł z piętra zrujnowanego budynku, jaki zajmowała jego drużyna, od kilkunastu dni odpierająca ataki amerykańskiego oddziału. Telefonista, który urządził swoje stanowisko w piwnicy, meldował, że jakimś cudem aparat zaczął działać, ale na krótko, jakby tylko po to, aby przekazać wiadomość ze sztabu pułku, że wojna się zakończyła. Dalszych rozkazów nie udało się odebrać.

Thomas usiadł na schodach, wpatrując się w kartkę, na której telefonista nabazgrał ołówkiem kilka zdań.

Spoglądał to w górę, gdzie nad drewnianą barierą schodów wychylał się kaemista, to w dół, gdzie w drzwiach piwnicy stanął telefonista. Po chwili inni żołnierze zaczęli odchodzić od swoich stanowisk.

Porucznik trzy lata walczył na froncie. Dwukrotnie był ranny, ale nie na tyle ciężko, aby zwolniono go z wojska. W lazarecie często myślał o dniu, w którym nagle zapadnie cisza, a on zapakuje swój plecak i pojedzie do domu. Miał dwoje dzieci, z których jedno urodziło się, gdy był na froncie. Widział je tylko raz, w czasie krótkiej przepustki do rodzinnego Sonnenfeld.

Podniósł się z drewnianych stopni i otrzepał mundur, jakby starając się przybrać świąteczny wygląd.

– Koniec wojny, chłopcy! – krzyknął w górę. Spodziewał się radości, ale odpowiedziała cisza. – Zbierać graty! Idziemy stąd!

Znowu poprawił mundur i ruszył do drzwi.

Amerykańskie okopy biegły pod lasem odległym o około 2 kilometry, a szary kamienny budynek zajmowany przez drużynę z jego plutonu, był jednym z nielicznych, jakie ocalały we wsi. Inne były już tylko stertą wypalonych kamieni, z których sterczały ceglane kominy.

Thomas stanął na wąskiej, brukowanej drodze, poprzegradzanej wywróconymi wazami, beczkami wypełnionymi kamieniami, omotanymi zwojami kolczastego drutu, wziął oddech i ruszył w stronę amerykańskich linii. Uważał, że powinien poinformować wroga, że jego pluton odejdzie ze wsi, zabierając niezbędny ekwipunek.

Minął barykadę przy ruinach kościoła i wyszedł na prosty odcinek drogi biegnącej w stronę lasu. Szedł coraz szybciej, a świadomość zakończonej wojny i powrotu do domu dopiero w tej chwili zaczynała do niego docierać.

Od pasma zasieków biegnących przed ostatnimi domami wsi do amerykańskich okopów było już niedaleko, więc podniósł kartkę nad głowę, jakby była białą flagą parlamentariusza. I wtedy rozległ się pojedynczy strzał. Porucznik Thomas zwalił się na bruk. Jeden strzał snajpera, prosto w serce pozbawił go życia. Był ostatnim żołnierzem poległym w Wielkiej Wojnie, w której walczyło ponad sześćdziesiąt pięć milionów żołnierzy, w której poległo lub odniosło rany bez mała trzydzieści milionów.

2. Doświadczenie wodzów. Część I
11 listopada. Pasewalk. Hitler

Pacjent szpitala wojskowego w Pasewalk, miasta oddalonego o 40 kilometrów na zachód od Szczecina, na wieść o zawarciu rozejmu przeżył szok, w wyniku którego ponownie stracił wzrok. Gefreiter[7] Adolf Hitler został przyjęty do szpitala w połowie października, kilka dni po tym, jak na niemieckie okopy na wzgórzach pod Wervick we Flandrii spadły brytyjskie pociski z gazem musztardowym, który oślepił wielu żołnierzy. Wśród nich był Adolf Hitler, aczkolwiek jego przypadek był zastanawiający dla miejscowego lekarza. Uznał, że to nie gaz był przyczyną utraty wzroku, choć gałki oczne były mocno zaczerwienione, a powieki opuchnięte. Doktor Karl Kroner doszukiwał się przyczyny w psychice żołnierza i wezwał na konsultacje szefa kliniki neurologicznej dr. Edmunda Forstera. Obydwaj uznali, że źródłem ślepoty jest histeria, jaka zawładnęła pacjentem na wieść o nieuchronności klęski wojsk niemieckich.

Adolf Hitler w szpitalu Pasewalk (stoi, drugi z prawej)

To, co działo się w szpitalu w Pasewalk, stało się możliwe tylko dzięki zeznaniom, jakie po wojnie dr Kroner złożył przed funkcjonariuszami amerykańskiego wywiadu. Inne ślady zostały zatarte: dokumentację lekarską policja zarekwirowała w 1933 roku, tuż po objęciu przez Hitlera urzędu kanclerza, a dr Edmund Forster popełnił samobójstwo. Śmierć zagroziła również dr. Kronerowi, którego aresztowano i zesłano do obozu koncentracyjnego. Tylko dzięki interwencji konsula generalnego Islandii, przyjaźniącego się z żoną lekarza, władze zgodziły się go uwolnić.

Zeznał, że Hitler całymi dniami, wodząc rękami po ścianach, wędrował po korytarzach, aby – wyczuwając obecność grupki chorych – stawać przy nich i wygłaszać płomienne przemówienia, w których oskarżał Żydów i marksistów o doprowadzenie Niemiec do klęski.

Wieści o zawieszeniu broni i rewolucji w Niemczech spowodowały gwałtowne pogorszenie stanu jego zdrowia.

W Mein Kampf[8] napisał później:

„To były okropne dni i jeszcze gorsze noce. Wiedziałem, że wszystko zostało stracone. Moja nienawiść do organizatorów tych wydarzeń ciągle wzrastała. Cesarz Wilhelm był pierwszym cesarzem Niemiec, który podał przyjazną dłoń marksistowskim przywódcom, mało dbając o to, że są to łotry bez honoru. Z Żydami nie ma żadnych porozumień – jest po prostu »to albo to«.

Postanowiłem zostać politykiem”.

Równie dobrze mógł postanowić, że zostanie cesarzem. Był bezdomnym włóczęgą. Demobilizacja skazywała go na życie, jakiego zaznał przed wstąpieniem do wojska: włóczęgostwo, sypianie w przytułkach dla bezdomnych, próby zarobienia na kawałek chleba. I tak się stało, gdy 19 listopada wypisany ze szpitala wyszedł na ulicę, zastanawiając się co ma dalej począć.

Pojechał do Monachium objętego rewolucją. Zamieszkał w schronisku dla bezdomnych przy Lothstrasse 29. Towarzyszył mu Ernst Schmidt[9], frontowy kolega. W pułku mówiono o nich, że są kochankami, o co otwarcie oskarżał ich trzeci z wojennych kamratów, Hans Mend.

Już w końcu listopada Hitler zgłosił się do swojego pułku, nie bacząc, że jest to „czerwona jednostka” rządzona przez rady żołnierskie.

W Mein Kampf napisał:

„Cała ta sprawa była dla mnie odpychająca, postanowiłem więc go opuścić [tzn. pułk – przyp. aut.] tak szybko, jak to było możliwe. W towarzystwie mojego wiernego kolegi z wojny, Ernsta Schmidta, przybyłem do Traunstein i pozostałem tam do rozwiązania obozu”.

W istocie został oddelegowany do oddziału wartowniczego w obozie dla jeńców wojennych w Traunstein, niewielkim mieście położonym około 100 kilometrów na południowy wschód od Monachium. Z tym że miejscowa jednostka też była dowodzona przez radę żołnierską, podobnie jak pułk w Monachium.

Rewolucja, Freikorps w walce z „Armią Czerwoną”

Fala bolszewickiej rewolucji zalała Bawarię. Proklamowano Bawarską Republikę Rad, z dwudziestotysięczną Armią Czerwoną robotników monachijskich fabryk, dowodzoną przez dwudziestopięcioletniego marynarza Rudolfa Eglhofera (zginął 3 maja 1919 roku). Ich sytuacja była jednak beznadziejna wobec skonsolidowanych sił antyrewolucyjnych, których trzon stanowiły Freikorpsy[10], liczne, złożone z żołnierzy zaprawionych w bojach na froncie, dobrze uzbrojone, dysponujące artylerią i pojazdami opancerzonymi. Na wieść o rozstrzelaniu przez rewolucjonistów ośmiu zakładników z arystokratycznego związku Thule Gesellschaft w maju 1919 roku wdarły się do miasta i po krwawych, zaciętych walkach odniosły zwycięstwo, przesądzając o upadku czerwonej rewolucji w Bawarii.

Adolf Hitler, który po rozwiązaniu obozu Traunstein wrócił do Monachium, pozostawał na uboczu tych wydarzeń. Pełnił straż na dworcu kolejowym albo w magazynie sprawdzał filtry starych masek przeciwgazowych. Starał się być potrzebny nowym dowódcom jako reprezentant batalionu. W jego postawie nie było nic z wrogości wobec rewolucyjnego reżymu. Nie przyłączył się do żadnej ze stron, co wydaje się sprzeczne z jego naturą i decyzją, jaką miał podjąć w szpitalu, że „zostanie politykiem”. Burzliwe wydarzenia tamtych dni tworzyły sposobność dla politycznego awansu. Mógł przyłączyć się do którejkolwiek ze stron, choć najbliższa była mu ideologia skrajnie prawicowej, antysemickiej i nacjonalistycznej Thule Gesellschaft[11]. Jego poglądy nie były jednak tak radykalne, jak później to przedstawiał. Można nawet dociekać, czy w tym okresie nie wykazywał sympatii socjaldemokratycznych. Jednak pozostał bierny. Być może zaważyły na tym lata frontowego życia, nie sprzyjające wyrabianiu samodzielności albo lęk przed przyszłością, w której jedynie koszary dawały nadzieję na przyzwoite życie. A może świadomość, że nie wybije się ponad rewolucyjną falę, gdyż niewiele miał do zaproponowania skołatanym ludziom. Wezwania do rozprawy z marksistami i Żydami, wygłaszane na ulicach, nie zwróciłyby na niego raczej uwagi.

Pozostał w wojsku. Przeniesiono go do specjalnego oddziału Bayerische Reichswehr Gruppenkommando, sformowanego w maju 1919 roku, tuż po upadku Bawarskiej Republiki Rad. Celem była inwigilacja i edukacja polityczna jako dwa środki, które miały nie dopuścić do ponownej eksplozji komunizmu. Hitler, jako jeden z V-Männer, czyli informatorów, miał obserwować działania partii politycznych i w takim charakterze 12 września 1919 roku został wysłany do piwiarni Sterneckerbräu na zebranie Niemieckiej Partii Robotniczej, sformowanej i kierowanej przez stolarza Antona Drexlera[12]. Niebawem wstąpił w jej szeregi. Później utrzymywał, że był siódmym członkiem tej partii, czemu zaprzeczał sam Drexler, dowodząc, że legitymacja została sfałszowana, a Hitler był pięćset pięćdziesiątym piątym członkiem. Nie wiadomo również, czy decyzję o wstąpieniu do organizacji DAP podjął sam, czy też wykonywał rozkaz swojego przełożonego. Wciąż pobierał pieniądze z wojskowej kasy – do 31 marca 1920 roku, gdy został zwolniony z wojska. Tak zdemobilizowany, członek Niemieckiej Partii Robotniczej, rozpoczął karierę polityczną.

11 listopada. Moskwa. Stalin
Józef Stalin.Zdjęcie z czasu wojny z Polską

Gdy kilkanaście minut po godzinie 5:00 rano w wagonie w lesie Compiègne przedstawiciele Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec podpisywali rozejm, w Moskwie minęła 7:00 i Stalin wyszedł ze swojego mieszkania w budynku Senatu, położonego za murami Kremla. Wbrew nazwie apartament, jaki zajmował, był nad wyraz skromny. W dodatku dzielił go z Allilujewami, rodzicami jego przyszłej żony Nadieżdy (ożenił się w 1919 roku). Spieszył się na zebranie I Zjazdu Muzułmańskich Komunistów i temu poświęcił cały dzień. Wydawałoby się, że przełomowe wydarzenia we Francji go nie interesowały. W istocie Stalin wydawał się całkowicie obojętny wobec polityki międzynarodowej. Pochłaniała go praca organizacyjna w partii bolszewickiej i walka o zwycięstwo w budowie nowego ustroju w Rosji, jeszcze bardziej kariera. Bez wątpienia go ukształtowały (i jego karierę) ówczesne wydarzenia.

W czerwcu 1918 roku, po raz pierwszy od przechwycenia władzy przez bolszewików, wstał od biurka i pojechał na front. Nie miał żadnych doświadczeń w dowodzeniu oddziałami wojska. Nie miał pojęcia o strategii i taktyce, ale taki był czas, że rewolucjoniści musieli stawać wobec nadzwyczajnych wyzwań i, co niezwykłe, zwyciężali.

Włodzimierz Lenin i Józef Stalin w 1920 r.

Stalin 4 czerwca 1918 roku odjechał z moskiewskiego Dworca Kazańskiego w salonce włączonej do składu jednego z dwóch pociągów, nazwanych pancernymi, gdyż parowozy i niektóre wagony były osłonięte naprędce przyspawanymi płytami stalowymi. Strzeżony przez czterystu czerwonogwardzistów, którzy na miejscu mieli utworzyć jego oddział uderzeniowy, w towarzystwie sekretarza Fiodora Allulijewa i jego młodziutkiej siostry Nadieżdy, zatrudnionej jako maszynistka, wyruszał na front o szczególnym znaczeniu dla bolszewików: do Carycyna. To miasto nad Wołgą (w 1925 roku nazwane Stalingrad, w 1961 roku – Wołgograd), blokowało drogę do Moskwy z kierunku, z którego posuwały się armie białych, wystarczająco silne, aby pokonać bolszewików.

Carycyn miał też wielkie znaczenie gospodarcze. Był to ważny węzeł komunikacyjny, w którym krzyżowały się linie kolejowe i wodne, prowadzące z pól zbożowych Kubania i naftowych Kaukazu. Być może nafta nie miała jeszcze wielkiego znaczenia, ale brak zboża mógł powalić nową władzę. A w Moskwie i Piotrogrodzie szalał głód. Próby zdobywania zboża w najbliższym rejonie (na wsie wysyłano uzbrojone grupy robotników, aby konfiskowały ziarno) okazały się zupełnie nieskuteczne. Chłopi, z których wielu dopiero co wróciło z frontu, łapali za karabiny, aby bronić swoich zapasów. A większość żołnierzy ze specjalnych oddziałów zaciągnęła się, aby rabować, a nie zdobywać zboże dla państwa. Tym bardziej nie po to, by bić się z chłopami. Zbliżały się żniwa i gdyby po nich bolszewikom nie udało się napełnić moskiewskich i piotrogrodzkich spichlerzy, zmiotłaby ich rewolucja głodnych. Dlatego Lenin wysłał Stalina jako specjalnego pełnomocnika Rady Komisarzy Ludowych (rządu bolszewickiego) ds. zaopatrzenia w ziarno, aby zadbał o zaopatrzenie Moskwy. Wszelkimi środkami.

Po dwudniowej podróży dotarł do miasta ogarniętego chaosem, w którym grasowały bandy rabusiów. Rozplenili się spekulanci, fałszywi i prawdziwi rewolucjoniści, anarchiści i monarchiści, a na kolejowych bocznicach stały wagony z gnijącym zbożem, którego tak brakowało w Moskwie.

Stalin już następnego dnia po przyjeździe telegrafował do Lenina:

„Komisarze [wyznaczeni przez Stalina zamiast pięcioosobowych kolegiów partyjnych – przyp. aut.] odnajdują lokomotywy w miejscach, których kolegia nawet nie podejrzewały, że takie są. Śledztwo wykazało, że osiem lub więcej pociągów może być wysyłanych dziennie. Teraz zbieram pociągi w Carycynie. W ciągu tygodnia ogłosimy »tydzień zbożowy« i wyślemy do Moskwy około miliona pudów [tj. 16 380 ton – przyp. aut.] (...), o czym powiadomię Was odpowiednio”.

Józef Stalin i Kliment Woroszyłow – przyjaciele z Carycyna

Stalin, biurokrata, zręczny partyjny intrygant, po raz pierwszy użył swojej siły, jaka później wielokrotnie przynosiła mu zwycięstwa: brutalnej bezwzględności, która życie i cierpienie innych uznawała jedynie za narzędzie do zrealizowania celu. Jego oddział czterystu czerwonogwardzistów, wsparty przez miejscowych morderców z Czeka, Nadzwyczajnej Komisji do walki z Kontrrewolucją i Sabotażem[13], na ulicy wykonywał wyroki śmierci na tych, na których padł cień podejrzenia, że sabotują transport lub handlują zbożem. Stalin nie przyjmował usprawiedliwień, nie zastanawiał się nad winą, nie patrzył na prawdziwe przyczyny zastoju, nie zwracał uwagi na przynależność partyjną: kazał zabijać. Po raz pierwszy w Carycynie mógł przekonać się, jak skutecznym środkiem rządów jest terror.

Szybko zrozumiał, że do pełni władzy na tym rejonie brakowało mu uprawnień wojskowych. Te należały do dowódcy Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego, generała Andrieja Sniesariewa, doświadczonego dowódcy, bohatera wojny z Niemcami, który po rewolucji zdecydował się współpracować z bolszewikami. Na dowódcze stanowisko w maju 1918 roku wyznaczył go komisarz spraw wojskowych Lew Trocki, który rozumiał, że armia robotników i chłopów, jaką organizował, nie obejdzie się bez doświadczonych oficerów. Stalin nie akceptował takiego podejścia. Nie ufał tym ludziom i nigdy im nie wybaczył, że kiedyś służyli innej idei. Walkę o przejęcie władzy wojskowej w Carycynie zaczął od próby usunięcia generała Sniesariewa. Kazał go aresztować pod zarzutem kolaboracji z Francuzami. Nie zdobył się jednak na to, aby go rozstrzelać. W wyniku interwencji Trockiego, Sniesariew został zwolniony. Takiego szczęścia nie mieli inni byli carscy oficerowie. Kilkudziesięciu załadowano na barkę i zatopiono w Wołdze. Stalin udowodnił Trockiemu, że to jego rozkaz liczy się w Carycynie. A gdy nie mógł zrealizować swojej nienawiści ,odkładał ją, ale nigdy nie zapominał. Generał Sniesariew z jego rozkazu został rozstrzelany w 1937 roku, gdy Stalin rozpętał wielką czystkę, likwidując byłych carskich oficerów, nawet jeżeli przez lata wierną służbą dla Związku Radzieckiego zdobyli nawet marszałkowskie szlify.

Działalność na południu Rosji dała Stalinowi jeszcze jedno doświadczenie: wojskowe. Carycyn stał się frontowym miastem, które trzeba było obronić przed ofensywą białych. Atakowały wojska Antona Denikina. Wielkim zagrożeniem były uderzenia czterdziestotysięcznej kozackiej armii atamana Piotra N. Krasnowa. Stalin nie włączał się do bezpośredniego dowodzenia wojskami. To pozostawił Klimentowi Woroszyłowi[14], którego znał od wielu lat. Spotkali się w 1906 roku w Sztokholmie, gdzie brali udział w IV Kongresie Partii Socjaldemokratycznej. Woroszyłow, rewolucjonista i półanalfabeta (ukończył dwie klasy szkoły parafialnej), wykazywał duże zdolności organizacyjne. Zasłużył się przy formowaniu ukraińskiej 5. armii i potrafił skutecznie nią dowodzić.

Tam Stalin poznał Siemiona Budionnego[15], dowódcę kawalerii, którego wojska obrosły legendą.

Tam poznał także Aleksandra Jegorowa dowodzącego 9. armią, a potem 10. armią broniąca Carycyna.

Ci ludzie, już wkrótce mieli stać się jego pomocnikami w militarnej karierze, choć Jegorow zapłacił za to głową.

Gdy Stalin 22 października wracał do Moskwy, sytuacja wokół Carycyna była już jasna: bolszewikom, kosztem ogromnych strat (zginęło czterdzieści tysięcy bolszewickich żołnierzy), udało się obronić miasto przed białymi.

Zawarcie rozejmu w Wielkiej Wojnie nie wywołało wielkiego wrażenia w Moskwie. Bolszewiccy działacze zdawali się jeszcze nie doceniać skali zmian, jakie to wydarzenie miało wywołać w Europie, ani czerwonych buntów w Niemczech. Wojnę z Niemcami zakończyli wiele miesięcy wcześniej. Pochłaniała ich walka na wewnętrznym froncie, gdzie rozstrzygała się przyszłość komunizmu w Rosji.

Lew Trocki w przemówieniu, jakie wygłosił na VI Nadzwyczajnym Wszechrosyjskim Zjeździe Rad, obradującym w Moskwie w dniach 6‒9 listopada, skoncentrował się na sytuacji w Armii Czerwonej, jej zwycięstwach i zagrożeniach. O zakończeniu działań wojennych na zachodzie Europy wspomniał krótko:

„Niemcy bez wątpienia otworzą drogę przed Brytyjczykami i Francuzami, a nawet pomogą im w walce przeciwko nam”.

Dopiero kilka dni później, 18 listopada przemawiając na wspólnej sesji rad delegatów robotniczych, chłopskich i żołnierskich w Woroneżu, wskazał właściwy cel:

„Towarzysze! Obecnie walka traci charakter zmagań między nami a Niemcami, gdyż wolna Łotwa, wolna Polska i Litwa oraz wolna Finlandia, podobnie jak wolna Ukraina, nie będą już klinem, lecz ogniwem łączącym radziecką Rosję z przyszłymi radzieckimi Niemcami i Austro--Węgrami. Jest to początek federacji, początek europejskiej komunistycznej federacji, Związku Proletariackich Republik Europy!”.

To była zapowiedź ofensywy na Zachód. Tym ważniejsza, że przedstawiał ją komisarz spraw wojskowych, najbliższy współpracownik Lenina, człowiek uważany za następcę wodza rewolucji. I tak jak Lenin, Trocki wiedział, że państwo socjalistyczne nie utrzyma się otoczone przez państwa kapitalistyczne. Rosja Radziecka po zwycięstwie nad wrogiem wewnętrznym musiała podjąć ofensywę, w wyniku której w państwach ościennych zostałyby zainstalowane przyjazne rządy komunistyczne. Czas rewolucyjnego wrzenia w Niemczech, chaos, jaki powstał w wyniku rozpadu monarchii Austro-Węgierskiej, sprzyjał temu. Bolszewicy musieli się spieszyć.

3. Wersal

Wielka, wysoka na 13 i długa na 70 metrów Galerie des Glaces, Sala Lustrzana, zachwycająca malowidłami Charles’a Le Bruna i weneckimi lustrami odbijającymi światło wielkich okien z przeciwka, powoli wypełniała się tłumem mężczyzn w czarnych garniturach i wysokich białych kołnierzykach. Tysiąc osób zajmowało miejsca w trzech częściach tego pomieszczenia. Najdalej od wejścia wyznaczono miejsce dla prasy, zatłoczone już od wczesnego poranka. W drugiej, środkowej części stał stół w kształcie podkowy, przykryty czerwonym suknem ze złotym obramowaniem, za którym zasiedli członkowie delegacji. Pośrodku stołu wyznaczono miejsca dla najważniejszych: premierów Francji, Wielkiej Brytanii i prezydenta Stanów Zjednoczonych. Przewodniczący, francuski premier Georges Clemenceau[16] nazywany „le Tigre” (Tygrysem), a także „le Père-la-Victoire” (Ojcem zwycięstwa), czekał na wejście dwóch najważniejszych polityków: brytyjskiego premiera Davida Lloyda George’a i amerykańskiego prezydenta Woodrowa Wilsona[17].

Stół w Sali Lustrzanej, na którym podpisano traktat

Na sali nie było człowieka, który w większym stopniu niż premier Clemenceau przyczynił się do zwycięstwa Francji w Wielkiej Wojnie – marszałka Focha. Nie przyszedł, gdyż poróżnił się z politykami. Stał się ich zajadłym krytykiem.

Mówił głośno o swym zaniepokojeniu, gdyż uznał, że rozwój wydarzeń każe mu odrzucić żelazną zasadę „la grande Muette”[18], zabraniającą francuskim oficerom mieszać się do polityki. W jego ocenie prezydent Woodrow Wilson był naiwnym politykiem, którego było stać jedynie na opracowanie wstępnego planu neutralizacji Niemiec. Równie nierealnego, jak wiele innych prezydenckich pomysłów. Ligę Narodów Foch nazywał genewskimi pogaduszkami. Politykę zwycięskich mocarstw w sprawie wschodnich granic Polski określał jako zaproszenie do niemieckiej inwazji w niedalekiej przyszłości. W jego ocenie Polska stawała się centralnym punktem europejskiej polityki i należało zrobić wszystko, aby wzmocnić to państwo leżące między dwoma mocarstwami. Sam robił, co mógł. W styczniu 1919 roku autoryzował odesłanie do Polski oddziałów sformowanych we Francji. Błękitna Armia generała Hallera, siedemdziesiąt tysięcy uzbrojonych i dobrze wyszkolonych żołnierzy, z samolotami i stu dwudziestoma czołgami wróciło do Polski, co było ważne dla armii podejmującej walkę o wschodnie granice.

Wielka trójka w Wersalu (od prawej): David Lloyd George, Woodrow Wilson, Georges Clemenceau

Politycy słuchali jego ocen z widocznym lekceważeniem. Premier Lloyd George stwierdził:

– Podziwiam i kocham marszałka Focha, ale w sprawach politycznych jest jak dziecko.

Clemenceau posunął się dalej w swojej niechęci do żołnierza, który wypowiadał się w sprawach polityki. Proponując skład grupy uczestników paryskiej konferencji pokojowej, nazwisko marszałka umieścił na szóstym miejscu, a Francja mogła wyznaczyć pięciu delegatów. W ten sposób Foch stał się doczepionym obserwatorem bez prawa zabierania głosu.

Marszałek zrewanżował się, udzielając wywiadu londyńskiemu „Daily Mail” oraz francuskiemu „Le Matin”, choć w tej gazecie nie podano, że to on jest autorem mądrych i dalekowzrocznych opinii.

„Pamiętajcie, że siedemdziesiąt milionów Niemców zawsze będzie zagrożeniem dla nas – mówił Foch. – Co uratowało nas na początku wojny? Rosja. Dobrze, ale po której stronie Rosja będzie w przyszłej wojnie?

A następnym razem, pamiętajcie, Niemcy nie zrobią błędu. Przedrą się przez Północną Francję i uchwycą porty nad Kanałem jako bazę do operacji przeciwko Anglii. Mówicie, że Niemcy nie będą mieli broni? Ho, ho! Skąd wiecie? Gdy się okaże, że jednak mają, to będzie już za późno”.

Prezydent Woodrow Wilson – zadowolony polityk

Clemenceau czytając te wypowiedzi, wpadł we wściekłość i zażądał wyjaśnień. Równie niezadowolony był brytyjski premier, ale stwierdził tylko dyplomatycznie, że politycy muszą „mieć generałów, którzy słuchają rządu”.

Żaden z tych polityków decydujących o kierunku, w jakim miała pójść Europa, nie zastanawiał się, czy marszałek miał rację. Nawet wtedy, gdy Foch, odsunięty od polityki, pozbawiony prawa głosu obwieścił dramatycznie:

– To nie jest pokój. To zawieszenie broni na dwadzieścia lat.

Odmówił udziału w ceremonii podpisania traktatu w wersalskiej Sali Lustrzanej. Uważał, że tam Europa zacznie marsz ku następnej wojnie, której przebieg tak trafnie przewidział. Nie chciał do tego przykładać ręki.

Dochodziła godzina 15:00, gdy Clemenceau dał znać woźnym, aby uciszyli tłum.

Premier Georges Clemenceau– „Ojciec zwycięstwa”

Na sali zapadła cisza. Wtedy francuski premier powiedział głośno: „Faites entrer les Allemands”.

To był czas jego osobistego triumfu, na który czekał od listopada 1917 roku, gdy stanął na czele rządu francuskiego. Wtedy trudno było wierzyć w zwycięstwo, a bunty, upadek morale w wojsku, wieści o rosyjskiej rewolucji, kapitulanckie nastroje, jakim ulegało wielu francuskich polityków, groziły klęską. Przezwyciężył to.

Dwaj strażnicy w paradnych mundurach ozdobionych srebrnymi łańcuchami otworzyli drzwi, przez które przeszli czterej oficerowie zwycięskich mocarstw. Tuż za nimi postępowali dwaj Niemcy: minister spraw zagranicznych, Hermann Müller[19] i mister transportu, Johann Bell. Szli szybko, wpatrzeni gdzieś w przestrzeń, zdając się nie zauważać otaczających ich ludzi. Clemenceau prowadził ich wzrokiem, a gdy usiedli powiedział:

„Messieurs, la seance est ouverte”.

„Obrady są otwarte”, ale „la seance” oznacza także „widowisko”.

Dla Clemenceau to miało być wielkie widowisko. Dlatego chciał, aby podpisanie traktatu odbyło się właśnie w wersalskiej Sali Lustrzanej, gdzie Niemcy upokorzyli Francję 18 stycznia 1872 roku, gdy po przegranej przez Francję wojnie z Prusami właśnie w tej sali obwołano cesarzem niemieckim króla Wilhelma I. Właśnie tego dnia, 18 stycznia 1919 roku, w rocznicę niemieckiego triumfu, który tak upokorzył Francuzów, konferencja pokojowa rozpoczęła obrady.

Podpisywanie traktatu przez delegację niemiecką

Clemenceau dążył do cofnięcia historycznego zegara i przywrócenia w zachodniej Europie sytuacji sprzed 1870 roku, który dla Niemiec był progiem szybkiego rozwoju gospodarczego, więc również militarnego. Traktat pokojowy miał uderzyć w postawy niemieckiej potęgi: pozbawić to państwo części terytorium, co równało się utracie wielu milionów obywateli, zabrać kolonie, osłabić flotę handlową, zmniejszyć armię do rozmiaru wewnętrznej siły zdolnej tylko pilnować porządku społecznego, i nakazać zapłacenie gigantycznych odszkodowań wojennych, co miało dopełnić spustoszenia w niemieckiej gospodarce.

Minister Johann BellMinister Hermann Müller

Francuski rząd uznawał, że to wszystko, co wydarzyło się w ciągu strasznych lat wojny, daje mu do tego prawo. Wielkie połacie kraju były spustoszone. Wojna pochłonęła życie jednego miliona trzystu pięćdziesięciu tysięcy francuskich żołnierzy, rany odniosło ponad cztery miliony, a sześćset tysięcy z nich zostało kalekami.

Inaczej na powojenne Niemcy patrzył brytyjski premier David Lloyd George[20]. Brytyjskie straty w ludziach były mniejsze, gdyż na wojnie zginęło dziewięćset tysięcy Anglików i obywateli kolonii brytyjskich, dwa miliony odniosło rany. Jednak pomijając kilkanaście bomb, które na Anglię zrzuciły Zeppeliny, to zniszczenia wojenne nie dotknęły tego państwa w najmniejszym stopniu.

Lloyd George uważał, że należy zachować silne Niemcy, aby były przeciwwagą nadmiernie silnej pozycji Francji, do której predestynowało to państwo wielkie zwycięstwo w wojnie. Dlatego gotów był torpedować projekty, które doprowadziłyby do zbytniego osłabienia Niemiec. Jego zdecydowanie było tym większe, że w dziedzinie polityki międzynarodowej był ignorantem. Miał niewielkie pojęcie o skutkach decyzji, jakie miały zapaść w Wersalu. Za to poddawał się emocjom, a jedna zdawała się przekładać na polityczne decyzje: nienawiść do Polaków. Tylko z tego powodu ani myślał działać na rzecz wzmocnienia Polski. Powiedział kiedyś: „Oddać Polakom Górny Śląsk, to jak dać małpie złoty zegarek”. Stawało się to szczególnie groźne w połączeniu z sympatią, z jaką odnosił się do Niemców, której nie zmniejszyła miniona wojna.

Zaprotestował przeciwko przyznaniu Polsce Gdańska, co postulowała Komisja Spraw Polskich. Pozbawiał Polskę miasta, z którym była związana od wieków i które miało być jedynym portem i organizmem gospodarczym w wąskim pasie wybrzeża, jakie Polska miała uzyskać. Był tak skuteczny w swoich zabiegach, że przeciągnął na swoją stronę prezydenta Stanów Zjednoczonych, brytyjska delegacja zaś opracowała projekt utworzenia Wolnego Miasta, pozostającego pod opieką Ligi Narodów.

Równie bezradny wobec skomplikowanych problemów europejskiej polityki był prezydent Woodrow Wilson, który nie miał najmniejszego doświadczenia w polityce międzynarodowej, a można było odnieść wrażenie, że starał się trzymać od niej jak najdalej. Doktor praw, czuły na problemy społeczne swojego kraju, skomplikowane mechanizmy, które miały przesądzić o życiu milionów Europejczyków, traktował jak zmaganie z prawniczymi problemami. Tym bardziej, że jego pojęcie o sytuacji w Europie było skostniałe i doktrynalne. Zdając sobie sprawę z tej słabości, uważał, że najlepszym rozwiązaniem będzie wspieranie brytyjskiego partnera.

W ten sposób przywary mentalne przywódców Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych spychały europejską politykę na niebezpieczną drogę.

Premier David Lloyd George–zwolennik Niemiec, wróg Polski

Clemenceau nie mógł walczyć z dwoma sojusznikami. Musiał uznać, że podstawą trwałego pokoju europejskiego może być tylko współpraca anglo-francuska i nie zamierzał brytyjskiego sojusznika zrażać. Tym bardziej nie miał ochoty wchodzić w konflikt z potęgą gospodarczą zza oceanu, konieczną Francji do podźwignięcia się z wojennych zniszczeń. On też zdawał się ulegać emocjom. Dążenie do upokorzenia Niemców nie ograniczało się do widowiskowych gestów. Od pierwszej chwili, gdy niemiecka delegacja weszła do wagonu kolejowego w Compiègne, aż do chwili podpisania traktatu nie dopuszczono ich do głosu, dając ważkie argumenty tym, którzy w przyszłości chcieli budować swoją pozycję w niemieckim społeczeństwie przez głoszenie konieczności zerwania dyktatu wersalskiego. A narzucono im bardzo ciężkie warunki.

Niemiecka delegacja, która przybyła do Wersalu dopiero 29 kwietnia 1919 roku, a więc po trzech miesiącach trwających tam rozważań nad przyszłością Europy, mogła tylko zapoznać się z traktatowymi ustaleniami. Nie mogła ich odrzucić, gdyż oznaczałoby to wznowienie działań wojennych.

Zwycięzcy nakazywali uznanie przez rząd niemiecki wyłącznej odpowiedzialności Niemiec za wojnę i oddanie cesarza i innych zbrodniarzy wojennych wymiarowi sprawiedliwości.

Niemcy musieli zgodzić się na oddanie wszystkich kolonii, a na kontynencie przekazać Francji, Polsce, Danii, Belgii ziemie o łącznej powierzchni 67,3 tys. km2, co stanowiło trzynaście procent powierzchni ich państwa, zamieszkałe przez ponad siedem milionów mieszkańców. Na innych terytoriach należących do Niemiec (Górny Śląsk, Warmia i Mazury) miały zostać przeprowadzone plebiscyty na temat przynależności państwowej.

Traktat stanowił, że niemieckie siły zbrojne zostaną ograniczone do stu tysięcy zawodowych żołnierzy i zabraniał powszechnej służby wojskowej. Tak ograniczona Reichswehra nie mogła mieć broni agresywnej: okrętów podwodnych, samolotów myśliwskich i bombowych, czołgów i pewnych rodzajów artylerii. W rezultacie została pozbawiona siły uderzeniowej.

„Hermann Müller“ i „Dr Bell“– niemieckie podpisyna wersalskim dokumencie

Na dodatek Niemcy musiały zapłacić zwycięzcom dwieście dwadzieścia sześć miliardów marek w złocie (w 1921 roku zmniejszono tę kwotę do stu trzydziestu dwóch miliardów). To był ciężar tak wielki, że na wieki powaliłby Niemcy i uniemożliwił odbudowę potencjału militarnego.

Członkowie delegacji, która zapoznała się z postanowieniami traktatu, premier Philipp Schneidemann i minister Urlich Graf von Brockdorff-Rantzau, odmówili podpisania traktatu i podali się do dymisji. Dlatego na ceremonię podpisania aktu do Wersalu przyjechali dwaj nikomu nie znani politycy: Müller i Bell.

Kiedy Clemenceau wypowiedział słowa otwierające główną część widowiska – podpisanie traktatu – Niemcy zerwali się z miejsc, nieco nerwowo, wiedząc, że to oni pierwsi mają podpisać dwustustronicowy dokument. Z wzrokiem utkwionym gdzieś w przestrzeni, tak jak wchodzili do Sali Lustrzanej, podeszli do rokokowego stołu, na którym rozłożono traktat. Obok leżały pióra, ale Müller, który podpisywał pierwszy, nie sięgnął po nie. W jakiś sposób dowiedział się, że dostarczył je Związek Alzacji i Lotaryngii, patriotyczna organizacja francuska. Podpis Niemca złożony za pomocą tego pióra pod dokumentem przywracającym te krainy Francji miałby wymowę symbolu, upokarzającego Niemców. Dlatego wyjął z kieszeni własne pióro, aby podpisać się: „Dr Müller”, obok lakowej pieczęci.

Potem podpisał się Dr Bell, który nie miał własnego pióra, ale uprzedzony o zasadzce zabrał z hotelu tanie, w drewnianej obsadce.

Widowisko dobiegło końca. Rodziły się upiory.

Bękart

Sierpniowy świt zapowiadał upalną pogodę. Na rozjaśniającym się niebie było widać rzadkie pasma chmur, które wnet ogrzane promieniami słońca miały zniknąć. Grupa jeźdźców zdążających piaszczystą drogą od północy zbliżała się szybko do chutoru, a w ciszy świtu tętent kopyt po wyschniętej glinianej drodze niósł się daleko. Żołnierz trzymający wartę przed bramą z bali obrócił się i pobiegł do niskiej chaty, aby zgodnie z rozkazem obudzić Stalina. Ten podniósł się ospale, opuścił bose stopy na klepisko i zaczął wpychać koszulę do spodni, gdy odgłosy jezdnych, dobiegające z podwórza, dały znać, że goście już są na miejscu. Po chwili drzwi się otworzyły. Pochylając głowę i przekładając nogę nad wysokim progiem wszedł Aleksandr Jegorow[21], dowódca Frontu Południowo-Zachodniego. Wracał z inspekcji armii konnej Budionnego. Tuż za nim w drzwiach pojawił się żołnierz z dzbankiem mleka. Postawił go na stole i wyprostował się, czekając na polecenia. Nie dostrzegając żadnego gestu, odwrócił się i szybko wybiegł.

Jegorow, zanim usiadł otrzepał mundur z pyłu, jaki pokrył kurtkę w czasie długiej jazdy.

– W jakim nastroju Budionny? – zapytał Stalin, przechylając gliniany dzbanek, żeby nalać mleko do kubków.

– Jak zwykle, bojowym – Jegorow usiadł przy stole i wyciągnął z kieszeni kartkę złożoną wielokrotnie. – Czytaj.

Wypił szybko mleko.

– Czytaj – powtórzył. – Nowa dyrektywa z 11 sierpnia.

Jegorow był dowódcą, ale bez Stalina, członka rady wojennej Frontu jego rozkazy nie były ważne. A nadszedł czas rozstrzygnięcia najważniejszego w ich życiu.

Michaił Tuchaczewski (z lewej) i Sergo Ordżonikidze, 1919 rok

Stalin powoli, z niechęcią sięgnął po kartkę depeszy z rozkazem Siergieja Kamieniewa, Naczelnego Dowódcy Armii Czerwonej. Zdawał się wiedzieć, jaką treść zawiera.

– Dwa dni temu przysłali? – zapytał.

W opóźnieniu, z jakim depesza dotarła do jego rąk, dostrzegł szansę na rozwiązanie problemu. Jegorow wzruszył ramionami. Łączność zawsze szwankowała u bolszewików.

Stalin zaczął czytać.

– „Front Zachodni przystępuje do decydującego ataku w celu rozbicia przeciwnika i opanowania rejonu warszawskiego” – czytał na głos. – „Wobec powyższego, na razie trzeba zrezygnować z bezzwłocznego opanowania rejonu lwowskiego na waszym froncie”.

Podniósł głowę.

– On już całkowicie zaufał Tuchaczewskiemu. Lenin też.

– Czytaj dalej – mruknął Jegorow.

– „Konieczne jest jak najszybsze przekazanie 12. armii” – podjął Stalin – „a następnie armii konnej pod bezpośrednie rozkazy dowódcy Frontu Tuchaczewskiego, przy czym Tuchaczewski podaje jako termin przekazania 12. armii – 13 sierpnia, a konnej – 15 sierpnia”.

Jegorow nie słuchał tekstu, który dobrze znał. Wstał i zaczął krążyć po izbie. Wreszcie zatrzymał się przy niskim oknie i patrząc na podwórze, powiedział, z trudem opanowując złość:

– Najlepsze związki mamy odesłać Tuchaczewskiemu. A na odwrocie masz drugą dyrektywę, przesłaną parę godzin później.

Stalin odwrócił kartkę:

– „W związku z powyższym dajcie rozkaz dowódcy 12. armii, aby nie tracąc ani chwili, przeszedł zdecydowanie do wykonania nowego zadania”.

Położył kartkę na stole i pochylił się.

– Jeżeli odeślemy 12. armię, to wielki kłopot dla nas nie będzie, ale bez 1. konnej Lwowa nie zdobędziemy!

Stalin wiedział, jaką siłę stanowiła konaramia Budionnego: osiemnaście tysięcy szabel, pięć pociągów pancernych, oddziały samochodów pancernych, trzysta pięćdziesiąt karabinów maszynowych na taczankach, eskadra lotnicza. W minionych miesiącach odniosła wiele zwycięstw nad wojskami Denikina, co dobrze wpłynęło na morale żołnierzy. To jej uderzenie na polskie linie pod Kijowem zmieniło bieg wojny. Potrzebował tej siły tak bardzo, że gotów był sabotować rozkazy dowództwa. To była sprawa honoru i ambicji.

On – Stalin, pozostawał w cieniu Lwa Trockiego, zajmującego najwyższe stanowisko w siłach zbrojnych oraz młodych dowódców, takich jak Tuchaczewski[22], którzy prowadzili swoje armie do zwycięstw w wojnie z Polską. Musiał więc odnieść wielkie, strategiczne zwycięstwo, a zajęcie Lwowa byłoby takim. Miał to być początek wielkiego marszu bolszewizmu na południe Europy: do Austrii, Węgier, Rumunii i dalej na południe Bałkanów. A Stalin uważał, że jest to kierunek ważniejszy niż droga przez Warszawę.

– To rozkaz – odezwał się Jegorow. On, absolwent elitarnej Kazańskiej Szkoły Junkrów, oficer, który przyłączył się do bolszewików jako pułkownik carskiej armii, nie był skłonny do lekceważenia rozkazów, tak jak Stalin, rewolucjonista, gotów do rokoszy przeciwko każdej władzy, nawet tej, którą sam ustanowił.

– Nie musieliśmy odebrać zanim Budionny nie poszedł w bój, a odwołać go – trudno – powiedział Stalin.

Jegorow, z ociąganiem, podniósł się ze stołka. Przez chwilę rozważał słowa Stalina, gdy uznał, że to dobre rozwiązanie, podszedł do drzwi i otworzył je szeroko:

– Adiutant!

Odczekał aż w drzwiach stanął żołnierz.

– Notuj, do towarzysza dowódcy Armii Czerwonej:

„Melduję, że waszą depeszę, tu podasz numery, dopiero co otrzymaliśmy i rozszyfrowaliśmy. Przyczyny opóźnienia wyjaśniamy. Armie naszego Frontu wykonują główne zadanie, jakim jest opanowanie rejonu Lwowa i Rawy Ruskiej, i są w to zaangażowane. Uważam za niemożliwe zmienić zadania postawione armiom”.

Podpiszcie: Dowódca Frontu i członek Rewolucyjnej Rady Wojennej. Wysłać jutro.

– I wezwać Budionnego – odezwał się Stalin. – Jeszcze dzisiaj musi ruszyć do natarcia na Lwów.

Dyrektywy z Moskwy dotarły do nich 13 sierpnia. Tego dnia wydali rozkaz Budionnemu, aby jego armia potężnym uderzeniem „zniszczyła nieprzyjaciela na prawym brzegu Bugu, sforsowała rzekę i na karkach pierzchających resztek 3. i 6. armii polskiej zajęła Lwów”.

Stalin był zadowolony, że Jegorow dał się przeciągnąć na jego stronę, choć zdawał sobie sprawę, że to rozwiązanie tymczasowe, a Dowództwo nie zrezygnuje z planu wsparcia Tuchaczewskiego, gdyż jego marsz na Warszawę uważało za ważniejszy niż walki o Lwów.

Armia Czerwona była u szczytu potęgi. Według oficjalnych danych radzieckich wojska liczące w czerwcu 1918 roku trzysta siedemdziesiąt cztery tysiące pięćset pięćdziesiąt jeden żołnierzy rok później osiągnęły już liczebność dwa miliony trzysta dwadzieścia tysięcy pięćset czterdzieści dwóch (w tym sześćdziesiąt tysięcy w służbach tyłowych, zaopatrzenia itd.), w czerwcu 1920 roku zaś – cztery miliony czterysta dwadzieścia jeden tysięcy dwieście czterdzieści żołnierzy (w tym dwieście czterdzieści jeden tysięcy dwieście czterdzieści w służbach tyłowych).

Tak szybki wzrost następował mimo ogromnych strat, jakie Armia Czerwona ponosiła w wojnie domowej, wskutek fali dezercji i gigantycznego bałaganu, w jakim przebiegała rekrutacja. Od 1 stycznia 1919 roku w ciągu dwóch lat do służby z opóźnieniem sięgającym nawet wielu miesięcy stawiło się dwa miliony osiemset czterdzieści tysięcy żołnierzy, którzy z różnych powodów o czasie nie dotarli do jednostek. Z nich półtora miliona powróciło dobrowolnie, gdy odnaleziono ich zagubionych w zamieszaniu w transporcie kolejowym, a reszta została schwytana. Specjalne komisje nie były skore do zabijania dezerterów, rozumiejąc, że w ten sposób powiększono by braki w szeregach czerwonego wojska. Z półtora miliona przywróconych do służby w 1919 roku tylko dziewięćdziesiąt pięć tysięcy zostało uznanych winnymi dezercji: z nich pięćdziesiąt pięć tysięcy wysłano do karnych batalionów, sześć tysięcy zostało skazanych na karę więzienia w zawieszeniu, cztery tysiące skazano na karę śmierci przez rozstrzelanie, której wykonanie zazwyczaj zawieszano. W rezultacie w tamtym roku przed plutonami egzekucyjnymi postawiono tylko sześciuset dezerterów, z reguły winnych zbrodni popełnionych przy okazji dezercji: zabójstw oficerów lub żołnierzy ścigających, rabunków i napadów na ludność cywilną. Tak więc wieści o masowych egzekucjach były bardzo przesadzone, ale spełniały swoje zadanie, szerząc strach w szeregach wojska.

Armia Czerwona miała zrealizować główny plan bolszewickich władz: zanieść na bagnetach rewolucję do państw odzyskujących niepodległość po zakończonej wojnie.

Wszędzie metoda była taka sama: bolszewickie oddziały posuwające się za wycofującymi się na zachód wojskami niemieckimi wkraczały na ziemie, które zgodnie z dekretami o samostanowieniu narodów, jakie partia obwieściła w 1917 roku, powinny stać się państwami niezależnymi. Ich zbrojna obecność pozwalała powołać tam władze, w skład których wchodzili miejscowi komuniści wspierani, czy raczej kontrolowani, przez bolszewików przysłanych z Moskwy.

W grudniu 1918 roku utworzono Litewską Socjalistyczną Republikę Radziecką. W nocy z 1 na 2 stycznia 1919 roku, już pod osłoną wojsk bolszewickich, powołano w Mińsku Białoruską Socjalistyczną Republikę Radziecką, a 27 lutego 1919 roku obydwa państwa połączyły się tworząc Litewsko-Białoruską Republikę Rad (Litbieł). Jej terytorium miało także wchłonąć polskie ziemie: Suwalszczyznę i Podlasie.

Józef Piłsudski i Edward Rydz-Śmigły

Armia Czerwona uderzyła też na południe, na Ukrainę, gdzie kształtowały się dwa niezależne państwa: Ukraińska Republika Ludowa i Zachodnioukraińska Republika Ludowa. Zacięte, krwawe walki nie przyniosły jednak rozstrzygnięcia, jakiego oczekiwała Moskwa.

Postępy Armii Czerwonej i próby odzyskania kontroli nad dawnymi dzielnicami carskiej Rosji stanowiły oczywiste zagrożenie dla Polski.

We wrześniu 1919 roku w czasie narady w Belwederze major Ignacy Matuszewski[23] z Oddziału II Naczelnego Dowództwa WP (od lipca 1920 roku szef Oddziału w stopniu podpułkownika) informował Józefa Piłsudskiego, referując oceny wywiadowcze:

– Walna rozprawa wojenna z Rosją Sowiecką jest nieunikniona. Przez nią postanowiona i gotowana; jest tylko kwestią czasu. Wobec zbliżającego się końca wojny domowej w Rosji, pochód Armii Czerwonej na Zachód staje się punktem pierwszym w kolejności jej planów.

W istocie dowództwo Armii Czerwonej planowało rozpoczęcie ofensywy przeciwko Polsce na wiosnę 1920 roku. Wtedy, po zwycięskim zakończeniu zmagań na froncie wewnętrznym, zarówno z wojskami Denikina i Judenicza, idącymi na Moskwę i Piotrogród, jak i wojskami białych na Syberii oraz w Archangielsku i Murmańsku, bolszewicy mogli całą siłę skierować przeciwko Polsce.

Józef Piłsudski zdawał sobie sprawę z nieuchronności tego wielkiego konfliktu zbrojnego.

„Aby ta rewolucja przez sowieckie bagnety do nas przyniesioną nie była, trzeba natężyć siły, by daleko od nas obalić wszystkie próby narzucenia nam raz jeszcze obcego życia.

(...) Wolność musi odrzucić wszystko to, co wolności tej zagraża, jak najdalej od swych granic!”.

W jego planie zabezpieczeniem dla odradzającej się Polski miał być pas państw sfederowanych: Litwy, Łotwy, Białorusi i Ukrainy, oddzielających nasz kraj od Rosji, bez względu na to czy pozostałaby czerwona, czy – po klęsce bolszewików – powróciła do ustroju sprzed rewolucji.

Polska interwencja nakierowała się na Ukrainę, gdzie sytuacja była niestabilna. Krwawe walki toczyły tam wojska nowych państw Ukraińskiej Republiki Ludowej i Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, armie białych, zdecydowane przywrócić imperialny porządek, i armie bolszewickie.

Piłsudski miał plan:

„Jest prawdą, że bolszewików trzeba pobić i to niedługo. Póki jeszcze nie wzrośli w siłę. Trzeba ich zmusić do tego, żeby przyjęli rozstrzygającą rozprawę. I sprać ich tak, żeby ruski miesiąc popamiętali. A żeby to osiągnąć, trzeba im nadepnąć na tak bolesne miejsce, żeby nie mogli się uchylać i uciekać. Moskwa takim miejscem nie jest. Kijów, to jest ich czuły punkt. Z dwóch powodów: po pierwsze Moskwa bez Ukrainy będzie zagrożona głodem; po drugie, jeśli pójdzie dalej nasze porozumienie z Ukraińcami, jeśli zawiesimy nad nimi [tj. bolszewikami – przyp. aut.] groźbę zorganizowania się niepodległej Ukrainy, to tej groźby oni nie będą mogli zaryzykować i będą musieli pójść na walną rozprawę”.

Piłsudski doceniał jednak siłę bolszewickiego wroga i liczył na pomoc Ententy.

Premier Ignacy Paderewski, reprezentując Polskę w Wersalu w rozmowie z brytyjskim premierem Lloydem Georgem, oświadczył, że Polska mogłaby podjąć wielką operację przeciwko Rosji Radzieckiej i wystawić na wiosnę 1920 roku półmilionową armię, jeśli Ententa pomogłaby ją uzbroić i wyposażyć.

Ten projekt rozpatrywały przez wiele tygodni rządy Francji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Ostatecznie upadł ze względu na stanowisko Waszyngtonu, który darzył wyraźną sympatią bolszewickie rządy i był na jak najlepszej drodze do uznania tej władzy, udzielenia pomocy gospodarczej i zawarcia z nią traktatów. Wielka Brytania i Francja gotowe były jedynie udzielać pomocy materiałowej wojskom białych i nie chciały angażować się w bezpośrednie walki z bolszewikami. A Polska nie kwapiła się do wspierania białych, gdyż wszelkie rokowania z dowódcami tych sił kończyły się na deklarowanej przez nich chęci odbudowy imperium carów, w którym nie było miejsca dla niepodległej Polski.

Piłsudski nie spodziewał się jednak, jak bardzo jego wizja biegu wschodnich granic Polski nie spodoba się szefom zachodnich mocarstw i jak dotkliwy cios otrzyma.

W pierwszej dekadzie kwietnia 1920 roku, po zwycięskich operacjach wojsk polskich na Litwie i Białorusi, które zażegnały niebezpieczeństwo utworzenia tam bolszewickiego państwa, marszałek Józef Piłsudski przystąpił do realizacji swojego wielkiego planu odepchnięcia czerwonego niebezpieczeństwa i uderzenia na najważniejszym kierunku: na południu.

Polska 3. armia dowodzona przez generała Edwarda Rydza-Śmigłego 25 kwietnia 1920 roku ruszyła na wschód, rozpoczynając ofensywę, której celem było zajęcie Kijowa. Miało to zapoczątkować odtworzenie niepodległego państwa ukraińskiego, oddzielającego Polskę od Rosji. Równocześnie rozgromienie południowego zgrupowania armii bolszewickich, uniemożliwiłoby ich kontrakcję.

Pierwsze dni przyniosły wielkie sukcesy. Wojska radzieckie zostały zepchnięte za Dniepr i już 7 maja 1920 roku polscy żołnierze weszli do Kijowa. Sukces jednak był połowiczny, gdyż Armia Czerwona nie została pobita. Uchylała się od przyjęcia decydującej walki i po cofnięciu się za Dniepr szybko uzupełniała straty, ściągając oddziały z innych części kraju.

Bolszewicka siła – 1. armia konna Budionnego

Uderzyły za wcześnie, 14 maja 1920 roku, gdy nie osiągnęły jeszcze pełnej siły i ich atak został odparty. Zwycięstwo polskich wojsk było krótkotrwałe, gdyż znad Morza Czarnego nadciągała 1. armia konna Budionnego. Pierwszy atak nie przyniósł Kozakom sukcesu. Polskie oddziały trzymały się mocno. Jednakże przewaga była już po stronie bolszewików. 5 czerwca konarmia przełamała polski front i wdarła się na 20 kilometrów w głąb naszej obrony. Kolejne dni przyniosły nowe zwycięstwa bolszewikom, którzy zajęli Żytomierz i Berdyczów. Było to szczególnie groźne, gdyż przerwali połączenia kolejowe z Kijowem, uniemożliwiając ruchy polskich wojsk i dostawę zaopatrzenia.

W tej sytuacji musiał rozpocząć się wielki odwrót wojsk polskich, spychanych na zachód przez bolszewickie armie uformowane we Fronty.

Tę organizację wprowadzono latem 1918 roku, uznając ją za podstawę funkcjonowania Armii Czerwonej. 19 lutego 1919 roku utworzono Front Zachodni, dowodzony przez komfronta Michaiła Tuchaczewskiego. 1 października 1919 roku sformowano Front Południowo-Zachodni pod dowództwem komfronta Aleksandra Jegorowa, przy którym był Józef Stalin jako członek Rady Wojennej. W szczytowym okresie wojny polsko-bolszewickiej, tj. lipiec–sierpień 1920 roku, Front Tuchaczewskiego liczył trzysta osiemdziesiąt jeden tysięcy żołnierzy, w tym sto trzydzieści sześć tysięcy szabel i bagnetów, Front Południowo-Zachodni zaś – dwieście osiemdziesiąt jeden tysięcy, w tym sto czterdzieści siedem tysięcy szabel i bagnetów. Obydwa, połączone stanowiły siłę, której Wojsko Polskie nie mogło się przeciwstawić.

Francja i Wielka Brytania, które z dezaprobatą odnosiły się do planów politycznych i wojskowych Piłsudskiego, postanowiły zmusić krnąbrną Polskę do poddania się ich wizji przebiegu granic w Europie Środkowej. Nie było to możliwe, gdy polskie wojska parły na wschód, ale czas klęski i odwrotu stał się najlepszą ku temu okazją. Polski rząd, pozbawiony argumentów, jakie dają zwycięstwa, wiedząc, że musi ratować kraj przed zgubą, gotów był do największych ustępstw. Dlatego Wielka Brytania i Francja na międzynarodowej konferencja, jaka zaczęła się w Spa 5 lipca 1920 roku zażądały od polskich władz podpisania wyjątkowo niekorzystnego układu. Główne punkty sprowadzały się do zawarcia rozejmu z Rosją bolszewicką, przyjmując jako podstawę granicę wyznaczoną przez brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, Lorda Curzona. Miała biec od Grodna przez Brześć, na wschód od Hrubieszowa, Przemyśla do Karpat. Wilno i cały okręg wileński zostałyby oddane Litwie. Polski rząd miał przyjąć arbitralne decyzje mocarstw zachodnich w sprawie sporu terytorialnego z Litwą i Czechosłowacją, a także w sprawie państwowej przynależności Galicji Wschodniej. Za cenę tych ustępstw mocarstwa zachodnie mogłyby skłonić władze Rosji Radzieckiej do wstrzymania działań wojennych i rozpoczęcia rokowań pokojowych.

Każdy dzień pogarszał sytuację militarną. Bolszewicy szli na Warszawę. Jej obrona wydawała się niemożliwa. Polskim żołnierzom zaczynało brakować uzbrojenia i amunicji, gdyż rządy Wielkiej Brytanii i Francji nie zamierzały przyjść z pomocą wojskową. Bały się własnej klasy robotniczej, która opowiadając się po stronie bolszewików, groziła strajkiem generalnym. Londyńscy dokerzy odmówili załadunku materiałów wojennych dla Polski. Dostawy blokowali Niemcy. W Wolnym Mieście Gdańsku zastrajkowali niemieccy dokerzy. Czechosłowacja ogłosiła ścisłą neutralność, co oznaczało zamknięcie możliwości przewozu broni i amunicji przez to państwo.

Maxime Weygand

Polska delegacja, której przewodził premier Władysław Grabski, nie widząc innej możliwości ratowania kraju przed bolszewicką nawałą, zgodziła się na podpisanie takiego układu, co jedynie rozzuchwaliło brytyjskich i francuskich polityków. Uznali, że ich ingerencja w polskie sprawy może pójść znacznie dalej. Tymczasem rząd Rosji Radzieckiej ani myślał podporządkowywać się ustaleniom ze Spa i wstrzymywać pochodu swoich wojsk, które miały zamienić Polskę w Republikę Rad. Walki trwały, co oznaczało, że podstawowy warunek polskich ustępstw, jakim był rozejm, nie został zrealizowany. Mimo to Wielka Brytania i Francja żądały, aby Polska wypełniła podpisane zobowiązania. I posunęły się dalej. Do Warszawy 26 lipca przyjechał generał Maxime Weygand[24], szef Sztabu Naczelnego Dowódcy Wojsk Sprzymierzonych. On miał być nowym Naczelnym Dowódcą wojsk polskich! To brytyjski premier David Lloyd George uznał, że Piłsudskiego trzeba odsunąć od dowodzenia wojskiem i pozbawić władzy państwowej. W tym zamiarze Brytyjczyków wspierał Ignacy Paderewski, wskazując na Romana Dmowskiego jako premiera oraz prezentując listę oficerów, którzy mogliby zastąpić Piłsudskiego. Lord Edgar Vincent D’Abernon, członek francusko-brytyjskiej misji przysłanej przez premiera Lloyda George’a do Warszawy, 27 lipca w rozmowie z wicepremierem Ignacym Daszyńskim zaproponował oficjalnie, by Weygand objął stanowisko Naczelnego Dowódcy. Zapewne Brytyjczyk zakładał, że uda mu się przełamać opór Polaków i samego Weyganda. Francuz dobrze wiedział, jak trudna jest sytuacja i nie uśmiechało mu się obejmowanie dowodzenia wojskiem, nad którym wisiała klęska. Dał temu wyraz w liście do marszałka Focha, pisząc:

„Piłsudski jest głównym sprawcą poważnej sytuacji, w której znajduje się jego kraj”.

Nawarzył piwa, to niech wypije – stary żołnierz kierował się tą prostą zasadą. Być może lepiej od kolegów polityków zdawał sobie sprawę ze złożoności całej sytuacji. Zamiana na stanowisku Naczelnego Wodza nie skłoniłaby bolszewików do zatrzymania wojsk, skoro one szły po zwycięstwo. Bojkotowali wszelkie propozycje rokowań rozejmowych z Polakami, a kiedy wreszcie na to przystali, robili wszystko, aby je odwlec. Przyjęli polską delegację, ale natychmiast zakwestionowali uprawnienia, które obejmowały tylko podpisanie rozejmu, a nie zawarcie traktatu pokojowego. Zażądali przeniesienia rozmów z Baranowicz do Mińska, gdzie stacjonował sztab Tuchaczewskiego.

A wojska bolszewickie nadchodziły. Miały objąć Warszawę od północy, gdzie Tuchaczewski skoncentrował główne siły i od południa, gdzie miały stanąć dwie armie odesłane spod Lwowa. Póki nie nadeszły, pozostawała tam Grupa Mozyrska. Słaba, niespełna dziesięć tysięcy żołnierzy, rozciągnięta jak struna na przestrzeni 200 kilometrów. Szykowała się do uderzenia na rejon Dęblin–Kozienice, a jej dowódca Tichon Chwiesin zupełnie nie zdawał sobie sprawy, jakie siły polskie stoją po drugiej stronie.

Być może ten sam błąd popełniał Tuchaczewski, który mimo spóźniających się armii spod Lwowa nie zdecydował się wstrzymać działań północnego skrzydła. Bez wątpienia było to wynikiem presji Lenina, oczekującego szybkiego pokonania Polski i przeniesienia rewolucji do Niemiec. Na pewno obydwaj nie doceniali możliwości odbudowy polskich sił. Bolszewicki wywiad donosił: wojsko wykrwawione, żołnierze zdemoralizowani klęskami, zmęczeni długotrwałym odwrotem, podatni na propagandę komunistyczną.

Rankiem 14 sierpnia do Mińska wyjechała polska delegacja przerażona bliskością ostatecznej klęski.

Wojna polsko-bolszewicka,ostatnie namaszczenie żołnierza

Strona radziecka postawiła warunki, których cel był jednoznaczny: Polska miała wyjść z tej wojny nie tylko pobita, ale słaba, rozbrojona i całkowicie podporządkowana Moskwie. Zażądano, aby nowa granica biegła wzdłuż linii Curzona, domagano się zdemobilizowania większości sił zbrojnych, godząc się tylko na pozostawienie pięćdziesięciotysięcznej armii, bez magazynów broni i nowych dostaw, gdyż przemysł zbrojeniowy zostałby zlikwidowany. Było oczywiste, że rozbrojona Polska szybko zostałaby wchłonięta przez Rosję Radziecką. Co gorsza żądania te popierał premier Lloyd George. W Izbie Gmin usprawiedliwiał bolszewickie warunki:

– Rząd radziecki miał prawo wziąć jako podstawę warunków fakt, że Polska była stroną zaczepiającą i że zaczepkę swą podjęła mimo ostrzeżeń ze strony Ententy. Z tego powodu rząd radziecki ma prawo żądać takich gwarancji, jakich w podobnym wypadku zażądałoby każde państwo, aby zabezpieczyć się przed powtórzeniem zaczepki.

Gdy 12 sierpnia 1920 roku wojska Frontu Zachodniego doszły do polskich linii obronnych pod Warszawą, Tuchaczewski krzyknął:

– Jeszcze szesnaście wiorst i Europa!

Zwycięstwo było już w zasięgu ręki, ale ani Tuchaczewski, ani Kamieniew nie przewidzieli, jak szybko odrodzi się siła bojowa polskich wojsk. Nie mogli też wiedzieć, że polskie dowództwo znało zamiary bolszewickich dowódców i śledziło ruchy wojsk, co na wielkim froncie ciągnącym się przez 800 kilometrów wydawało się nieprawdopodobieństwem. Stało się to możliwe w wyniku działania polskiego radiowywiadu, który przechwytywał i odczytywał bolszewickie radiogramy. To był element wielkiej strategii, który miał zaważyć na wynikach decydującego starcia pod Warszawą.

Bolszewicy powtórzyli błąd wojsk carskich z 1914 roku, który przesądził o biegu walk na froncie wschodnim.

Wtedy oddziały szybko przemieszczające się na wielkich obszarach, nie mogły korzystać z najbezpieczniejszej formy łączności, jaką było przekazywania rozkazów i raportów przez łączników lub za pomocą telefonów i telegrafów połączonych kablami. To wymagało rozwinięcia tysięcy kilometrów kabla łączącego dowództwa armii, korpusów, dywizji. Sztaby musiały więc korzystać z łączności radiowej, a wiadomość wychodzącą w eter mogli przechwycić wrogowie, z tym że w 1914 roku, gdy łączność radiowa była wciąż nowością, niewielu dowódców zdawało sobie sprawę z tego zagrożenia. Równie niewielu wiedziało, że bezpieczeństwo łączności mogą zagwarantować tylko szyfry, uniemożliwiające wrogowi poznanie komunikowanej treści. Dlatego już na początku działań wojennych Rosjanie ponieśli klęskę, tak wielką, że zadecydowała o dalszym biegu wojny na wschodnim froncie.

W sierpniu 1914 roku dwie carskie armie ruszyły na Prusy Wschodnie, aby tam zadać Niemcom nokautujący cios. Nikt z rosyjskich dowódców nie zdawał sobie sprawy, jakie znaczenie będzie miał znikomy zapas kabla telefonicznego, który oddziały łączności ze sobą wiozły: niewiele ponad 500 kilometrów, co miało starczyć na całą kampanię. Dla porównania w tym samym czasie wojska brytyjskie we Francji mogły rozwijać każdego dnia ponad 4000 kilometrów kabla. Ten brak przeszedł niezauważony, gdyż przed rozpoczęciem marszu rosyjskie armie korzystały z cywilnych central telegraficznych i telefonicznych. Po przekroczeniu granicy Prus Wschodnich musiały już rozciągać linie telefoniczne z dowództwa armii do dowództw korpusów i dywizji. Na jednostki niższego szczebla już kabla nie starczyło, a i tak szybko zużyto zapasy. W tej sytuacji wymiana informacji mogła następować tylko drogą radiową, co nie stwarzało problemu, gdyż wojska rosyjskie miały około dwieście radiostacji. Ale nie wszystkie korpusy i dywizje dostały szyfry, więc rozkazy musiały być nadawane otwartym tekstem. Generałowie Hindenburg i Ludendorff czytali depesze dostarczane im z radiostacji nasłuchowej w Królewcu i wiedzieli, co wróg ma zamiar zrobić, w którą stronę skieruje swoje wojska, kiedy i z jaką siłą zaatakuje.

Rosjanie musieli przegrać wielką bitwę, która do historii przeszła jako bitwa pod Tannenbergiem. Stracili w niej trzydzieści tysięcy zabitych, rannych i zaginionych, ponad sto tysięcy żołnierzy poszło do niewoli, jedna z ich armii przestała istnieć. W istocie ta klęska, która zniszczyła morale rosyjskich wojsk, miała wpływ na przebieg całej wojny na froncie wschodnim.

Do połowy września 1914 roku wszystkie rosyjskie oddziały otrzymały szyfry, ale niedługo potem szef podsekcji austro-węgierskiej służby deszyfrowania (Dechiffrierdienst) kapitan Hermann Pokorny wszystkie rosyjskie szyfry złamał. Z pomocą przybył Ludwig Deubner, profesor filologii, który utworzył grupę dekryptażu w dowództwie niemieckim. Niemiec i Austriak wspólnymi siłami potrafili poradzić sobie z każdym szyfrogramem przejętym przez austriackie lub niemieckie stacje nasłuchowe. Od tego czasu sukcesy tej grupy wyznaczały zwycięstwa, a gdy rosyjskie dowództwo zmieniało szyfry i na pewien okres zamiary Rosjan pozostawały dla Pokornego–Deubnera tajemnicą, Rosjanie odnosili zwycięstwa.

Major Jan Kowalewski.Zdjęcie z lat 30-tych

Polskie Wojsko doceniło znaczenie radiowywiadu, zapewne dlatego, że decyzja spoczęła w rękach oficerów, którzy szlify zdobyli w armii austriackiej. Pułkownik Józef Rybak, szef wywiadu i ściągnięty przez niego pułkownik Karol Bołdeskuł, który od 1 lutego 1916 roku do 1 sierpnia 1917 roku kierował radiowywiadem państw centralnych na froncie wschodnim, wiedzieli, jakie znaczenie dla walk na froncie wschodnim miało rozszyfrowywanie rosyjskich depesz. A dowództwo dało im wolną rękę.

W Sztabie Generalnym już od listopada 1918 roku działał Wydział Informacyjny, w którego składzie była sekcja szyfrów. Materiał do pracy dostarczał nasłuch radiowy prowadzony przez sześć radiostacji pracujących bez przerwy przez całą dobę. Była to silna grupa, zważając, że w całym Wojsku Polskim było wówczas dwadzieścia sześć takich aparatów.

Pułkownik Karol Bołdeskuł 1 kwietnia 1919 roku objął stanowisko szefa Oddziału Informacyjnego. Nie tylko był najwyższej klasy fachowcem, ale znał tych, którzy mogli poradzić sobie z trudnym zadaniem łamania szyfrów. Ściągnął do sekcji szyfrów najbardziej doświadczonych byłych oficerów armii austro-węgierskiej: poruczników Jakuba Plezię, Józefa Stanslickiego, Franciszka Cepaka, Stanisława Srokę i porucznika Jana Kowalewskiego, wywodzącego się z armii rosyjskiej. A już pracował tam kapitan Franciszek Pokorny, krewny austriackiego geniusza dekryptażu Hermanna. Nie sposób określić, czy wykorzystywał on niezwykłą wiedzę swojego kuzyna, choć wydaje się to naturalne, że zwracał się do niego o pomoc przy rozwiązywaniu najważniejszych problemów łamania bolszewickich szyfrów.

Największa zasługa przypadła jednak Janowi Kowalewskiemu[25], co było oczywiste, gdyż, mając za sobą służbę w armii rosyjskiej, najlepiej znał ten język, zwyczaje, skróty, żargon wojskowy. Miało to ogromne znaczenie przy rozwiązywaniu szyfrowych łamigłówek. Przesądził przypadek. Przyjął zastępstwo na dyżurze od kolegi, Stanisława Sroki, który wyjechał na ślub siostry. Ta praca nie wymagała wytężania intelektu i sprowadzała się do sortowania depesz. Monotonia nocnego zajęcia skłoniła Kowalewskiego do próby odczytania zaszyfrowanej depeszy. Ten człowiek o ścisłym umyśle, mimo że bez żadnego przygotowania kryptologicznego, do świtu odczytał pierwszą bolszewicką depeszę. Na wieść o tym sukcesie dowództwo przeniosło go do Sekcji Szyfrów, gdzie przystąpił do organizowania grupy pracującej nad szyframi bolszewickimi i wojsk białych. Wciągnął do współpracy matematyków: dr. Stanisława Leśniewskiego, Stefana Mazurkiewicza i Wacława Sierpińskiego. W sierpniu 1919 roku jego zespół łamał bolszewickie klucze szyfrowe od kilku godzin do trzech dni.

Wojna polsko-bolszewicka, ochotniczy oddział kobiet

Na podstawie przechwyconych i odszyfrowanych rozkazów już w końcu lipca 1920 roku ustalono, że dwa wrogie Fronty: Zachodni pod dowództwem Tuchaczewskiego i Południowo-Zachodni pod dowództwem Jegorowa i Stalina rozchodzą się. Pierwszy, Tuchaczewskiego, kierował się na Warszawę, a drugi poszedł na Lwów. Między nimi pozostała słaba Grupa Mozyrska, której przypadło osłanianie wojsk Tuchaczewskiego od południa.

Naczelny Wódz Józef Piłsudski mógł szybko zorientować się, jaki błąd popełnił wróg, pozostawiając na południu przestrzeń dla manewru polskich wojsk. Już w nocy z 5 na 6 sierpnia 1920 roku zdecydował się wprowadzić w życie plan, którego istota polegała na zatrzymaniu pod Warszawą głównych sił bolszewickich, przy jednoczesnym wydzieleniu grupy uderzeniowej i przesunięciu jej daleko od stolicy, za rzekę Wieprz, skąd uderzyłaby na południe, w najsłabsze miejsce wroga.

Armia polska była wyczerpana krwawymi walkami toczonymi podczas odwrotu spod Kijowa. Wojsko potrzebowało ludzi. Nastał czas, w którym morale, zapał i poświęcenie liczyły się tak samo, jak wyszkolenie i doświadczenie bojowe.

Kolumna jeńców bolszewickich w okolicach Radzymina

W Warszawie przed punktami werbunkowymi ustawiały się długie kolejki, których przeważali ludzie młodzi pochodzący ze wszystkich środowisk społecznych. Obrona stolicy stała się świętym obowiązkiem każdego Polaka. Co dziesiąty żołnierz wojska polskiego, które wyruszyło do boju o Warszawę, był ochotnikiem.

Po południu 12 sierpnia patrole bolszewickiej 16. armii dotarły do pierwszej linii polskiej obrony pod Radzyminem. Drobne utarczki poprzedziły bój, który rozpoczął się następnego dnia o godzinie 13:30, gdy 16. armia i dwie dywizje 3. armii uderzyły na pozycje naszej 11. dywizji piechoty, liczącej tylko półtora tysiąca bagnetów.

Zaskoczone oddziały polskie, źle dowodzone, nie zdołały powstrzymać naporu wroga i cofnęły się, oddając pierwszą linię okopów. Tego dnia wieczorem, choć walki wciąż trwały, Radzymin znalazł się w rękach żołnierzy bolszewickich.

Wydawało się, że już nic nie uratuje Warszawy. Ze stolicy pośpiesznie wyjeżdżali członkowie korpusu dyplomatycznego. W zdobytym Radzyminie Rosjanie wykrzykiwali, że wieczorem będą pili czekoladę w Belwederze.

Niespodziewanie, po pierwszym okresie paniki, jaka ogarnęła wojska polskie, obrona zaczęła krzepnąć. Autobusy przywiozły żołnierzy 10. dywizji piechoty. Do walk włączono czołgi. W nocnym natarciu z 15 na 16 sierpnia Radzymin został wyzwolony.

Do zwycięstwa było daleko. Polskie wojska osiągnęły pewien sukces, przede wszystkim podnoszący morale żołnierzy, ale było oczywiste, że bolszewicy nie zostali pobici. Wciąż silni, mogli podciągnąć odwody i ponowić uderzenie. Miała temu zapobiec operacja 5. armii dowodzonej przez generała Władysława Sikorskiego, która 14 sierpnia ruszyła znad Wkry, aby związać walką bolszewickie siły. To był ryzykowny manewr, którego generał Sikorski słusznie się obawiał. Gdyby 1. armia Budionnego nadciągnęła szybciej, wówczas mogłaby uderzyć na odsłonięte tyły polskiej armii, co oznaczałoby klęskę. Drugie, bardzo realne niebezpieczeństwo zagrażało ze strony bolszewickiej 4. armii, gotowej do uderzenia w bok polskiej armii. I tak, bez wątpienia, stałoby się, gdyby nie nadzwyczaj sprzyjający bieg wypadków, które zdarzają się w każdej wojnie i częstokroć decydują o rozwoju sytuacji.

Rano 15 sierpnia polscy ułani z 203. pułku, dowodzonego przez majora Zygmunta Podhorskiego, zaatakowali Ciechanów, gdzie w cukrowni stacjonował sztab bolszewickiej 4. armii. Niespodziewane pojawienie się naszych żołnierzy wywołało panikę. Uciekający bolszewicy porzucili broń. Pozostawili też radiostację, którą nasi ułani zniszczyli. Zwycięstwo nie było duże: wzięli pięćdziesięciu trzech jeńców, zdobyli cztery karabiny maszynowe. Jednak już wieczorem ułani zostali zmuszeni do opuszczenia Ciechanowa. Nie mogli zdawać sobie sprawy, jak ten wypad bardzo zaważy na dalszym biegu wojny.

Sztab 4. armii bolszewickiej pozostał bez łączności z dowództwem Frontu. Tuchaczewski, nie wiedząc, że nie mogą odebrać jego rozkazu, nakazał manewr, którego Sikorski tak się obawiał: uderzenie z północy na skrzydło polskiej armii. Sprawne wykonanie tego rozkazu mogło mieć istotny wpływ na dalszy rozwój działań wojennych, ale dowódca 4. armii, pozbawiony łączności i przez to całkowicie nieświadomy zamiarów dowódcy Frontu, posłał swoje oddziały do walki o Płock.

Nadszedł czas wykonania planu Piłsudskiego.

16 sierpnia znad Wieprza ruszyła armia Sikorskiego. To był celny cios, gdyż skierowany w słabe miejsce ugrupowania wroga: w Grupę Mozyrską, której linie zostały szybko rozerwane i polskie wojska wyszły na tyły wojsk Tuchaczewskiego.

Przybycie polskiej delegacji na rokowania do Mińska

Armie bolszewickie, które były już tak blisko Warszawy, nagle znalazły się w największym niebezpieczeństwie. Groziło im odcięcie dróg zaopatrzenia. Jedyną szansą stało się jak najszybsze wycofanie. Dziesiątki tysięcy żołnierzy w całkowitym chaosie uchodziło spod Warszawy na wschód, porzucając broń i tabory.

Dopiero wtedy, 20 sierpnia spod Lwowa ruszyły z pomocą 12. armia i 1. armia konna Budionnego. Było już za późno, aby mogły zmienić bieg tej wojny.

W Mińsku, gdzie 19 sierpnia 1920 roku odbyło się kolejne posiedzenie delegacji prowadzących rokowania pokojowe, Polacy, pozbawieni informacji blokowanych przez Rosjan, nie znali skali zwycięstwa naszych wojsk. Mimo niepomyślnych dla Rosjan wieści z frontu niewiele zmienili oni taktykę. Wciąż zmierzali do narzucenia Polsce bolszewickiego ustroju. W tym samym czasie alianci zachodni, niezadowoleni z rozwoju sytuacji, starali się powstrzymać polski pościg za uchodzącymi bolszewikami. Obawiali się, że na rozkaz Piłsudskiego pójdą za daleko na wschód.

W niewytłumaczalny sposób największe polityczne umysły w Wielkiej Brytanii i Francji nie przyjmowały do wiadomości, że zwycięstwo pod Warszawą uratowało te państwa przed bolszewizacją.

Jedynie generał Weygand potrafił zachować się tak, jak przystało na wielkiego stratega. Odpowiedział marszałkowi Fochowi, który nalegał na zatrzymanie polskiej ofensywy:

– Polacy mają prawo i wojskowy obowiązek wykorzystać swój sukces, aby usunąć ostatecznie nieprzyjaciela.

W Mińsku dopiero 23 sierpnia polscy dyplomaci przypadkowo odebrali komunikat Sztabu Generalnego o sytuacji na froncie. Już nie prosili o rozejm. Teraz oni mogli narzucać warunki, nie bacząc jak zostanie to ocenione w Londynie i Paryżu. Takie prawo dawała im krew przelana przez polskich żołnierzy.

Polska straciła w tej wojnie ponad sto siedemdziesiąt sześć tysięcy żołnierzy, w tym trzydzieści pięć tysięcy zabitych i zmarłych z ran, oraz ponad dziewięćdziesiąt cztery tysiące rannych.

Wojska Frontu Tuchaczewskiego w całym 1920 roku straciły siedemdziesiąt dwa tysiące pięciuset sześćdziesięciu pięciu żołnierzy. Były to tzw. straty bezpowrotne obejmujące zabitych, zaginionych i wziętych do niewoli. Ponadto trzydzieści dziewięć tysięcy ośmiuset trzynastu odniosło rany. Drugie tyle padło ofiarami chorób.

W październiku 1920 roku popisano zawieszenie broni kończące walki. Pokój zawarto w Rydze, gdzie podpisano traktat z Rosją bolszewicką i Ukrainą, który kończył wojnę i regulował przebieg granic. Bolszewicy, podobnie jak wobec traktatu brzeskiego zawartego w marcu 1918 roku z Niemcami, uznali pokój ryski za wymuszony sytuacją militarną i polityczną. Był więc dla nich układem, od którego postanowili odejść przy najbliższej okazji.

4. Doświadczenie wodzów. Część II
Człowiek jak stal

Stalin wrócił do Moskwy już 17 sierpnia, a więc zanim bitwa warszawska została rozstrzygnięta. Natychmiast wystąpił o zwolnienie go z pracy wojskowej, co bez wątpienia było wybiegiem, aby uniknąć odpowiedzialności za sabotowanie rozkazów Naczelnego Dowództwa i zatrzymanie dwóch armii, których obecność we Froncie Tuchaczewskiego mogła wypłynąć na wyniki całej kampanii. Wkrótce wieści nadchodzące z Polski, paniczna ucieczka wojsk spod Warszawy i wielkie straty odsunęły sprawę odpowiedzialności na dalszy plan. Być może wpłynął na to gwałtownie pogarszający się stan zdrowia Stalina, co bardzo martwiło Lenina, który w tej sytuacji nie chciał swojemu pupilowi uprzykrzać życia. Przyszły wódz partii, wyczerpany miesiącami wojennej służby w Carycynie i pod Lwowem, stracił siły i ostatecznie musiał pójść na operację do szpitala, gdy wykryto u niego ropne zapalenie wyrostka robaczkowego. Jego stan był tak zły, że lekarze zdecydowali się przeprowadzić operację jedynie przy znieczuleniu miejscowym, gdyż uznali, że pacjent może nie znieść narkozy. Dopiero podczas zabiegu użyli chloroformu, gdy ból stał się nie do zniesienia.

Tuchaczewski ani myślał dochodzić sprawiedliwości, gdyż był świadom, że takie żądanie rozpęta dyskusję nad jego błędami, których popełnił wiele i gdy Stalin z Jegorowem zastaną ukarani, kara spadnie również na niego. Ponadto już wtedy obawiał się Stalina. Dopiero rok później napisał:

„Nasze siły okazały się rozproszone i nastawione na różne kierunki. Wysiłki podjęte przez naczelne dowództwo w celu przegrupowania zasadniczej masy wojsk Frontu Południowo-Zachodniego [tj. Stalina i Jegorowa – przyp. aut.